Agatha syndrome - Hector Kung - ebook
NOWOŚĆ

Agatha syndrome ebook

Kung Hector

0,0

Opis

Kiedy raz cię dotknie – nigdy się od niego nie uwolnisz...

Max Grast to inteligentny, wrażliwy i wewnętrznie rozdarty mężczyzna, obdarzony nieprzeciętnym talentem do pakowania się w kłopoty. Od młodości nosi w sobie wyidealizowany wizerunek kobiety-ikony. Agatha była dla niego czymś więcej niż miłością – stała się obsesją, nieusuwalnym wzorcem, który odcisnął piętno na całym jego życiu… i nie przestaje w nim rezonować.

Na co dzień Max pracuje w prestiżowym banku, ale jego świat wywraca się do góry nogami, gdy ekscentryczny miliarder Kurt Walenstein, planujący własną eutanazję, powierza mu misję odnalezienia w Polsce tajemniczej skrzyni. Mężczyzna podejmuje się zadania, a za towarzyszy wybiera dwóch przyjaciół, którzy – podobnie jak on – dobrze znają Agatha Syndrome.

Z pozoru proste zadanie szybko zamienia się więc w podróż przez labirynt pamięci, złudzeń i uczuć, których nie sposób uciszyć. Bo kiedy raz w sercu zagości obraz kobiety, która wydaje się ideałem, całe życie zaczyna krążyć wokół jej cienia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piotr Paszkowski

Agatha syndrome

„Bo miłość jest jak drzewo:

sama z siebie rośnie,

głęboko zapuszcza korzenie

w całą istotę człowieka i nieraz,

na ruinie serca, dalej się zieleni”.

Wiktor Hugo

Agatha syndrome

Nie tak dawno temu i nawet całkiem blisko, w przeciętnym domu bez basenu, kortu tenisowego, a nawet pozbawionym garażu, przyszła na świat Agatha.

Córka krawca damskiego i matki o wielkim sercu, ale słabym wzroku. I chyba właśnie ta niedoczynność organu widzenia nie pozwoliła jej dostrzec rozwijających się mankamentów osobowościowych u niebieskookiego stworzenia, któremu czas nadawał powierzchowność anioła.

Z tym wyjątkowym istnieniem los zetknął mnie w wieku zaledwie piętnastu lat. To znaczy, ja miałem piętnaście, anioł cały rok mniej. Czy można się w tak młodym wieku zatracić w jednej jedynej dziewczynie do bólu i jeszcze bardziej? Chyba można, skoro mi się tak przydarzyło. Zresztą nie tylko mnie, poznałem bowiem jeszcze innych nieprzemakalnych twardzieli, którzy ulegli podobnym wypadkom… z różnym skutkiem. Można śmiało powiedzieć, że konsekwencje spotkania z Agathą we wczesnej młodości miały swoje poważne następstwa – i to wielokrotnie. Ale zacznę może od genezy.

Zanim doświadczyłem wspomnianej burzy dotąd nieznanych mi emocji, przeczytałem w księdze ksiąg, że miłość jest cierpliwa, życzliwa, że nie zazdrości, nie przechwala się, nie unosi pychą i nie robi jeszcze kilku innych niegodnych rzeczy. Jeśli tak jest w istocie, to musiałem doświadczyć czegoś, co to uczucie przypominało, ale nim nie było albo je tylko udawało. Ta maskarada przybrała tak autentyczną formę i treść, że przez blisko trzydzieści lat nie potrafiłem odróżnić oryginału od falsyfikatu. To szmat czasu i jego większość pozostanie straconym potencjałem skupiającym się na czymś, co było jedynie grą wyobraźni, fatamorganą rodem nie z piaskowej pustyni, ale tej z moich uczuć.

Co tu dużo mówić. Zastanawiam się do dzisiaj, jak to możliwe. Do głowy przychodzą mi różne wykładnie – na przykład różowe okulary, które podobno diabeł zakłada zapatrzonym w urocze dziewczęta i robi to tylko po to, byśmy doszli do prawdy. Tej o głowie i murze! Ponieważ dużo czytałem, szukałem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania w literaturze. Jednak zamiast klarownych wyjaśnień nawiedzały mnie coraz większe wątpliwości.

Jakiś poeta (nie pamiętam który) napisał, jak pięknym jest czas, kiedy zamknięty pąk rozkwita i przeradza się w dojrzały kwiat. Autor miał na myśli kobietę i chociaż nie wymienił rodzaju kwiatu, o którym tak wzniośle pisał, to bezwiednie pominął całą resztę tej flory, skupiając się jedynie na pączku. A przecież kwiat to jeszcze łodyga, liście, jakiś korzeń czy inna odnoga, a czasem nawet kolce!

Gdyby rzeczony mistrz pióra wspomniał o tych kilku detalach pod pąkiem, może ubyłoby opisowi nieco uroku, ale za to byłoby to ujęcie pełne i u męskiej części czytelników wzbudziłoby poważną oktawę ostrożności, a przynajmniej refleksję. Poza tym kwiaty należą do flory, a kobiety zdecydowanie do fauny, więc poprzez takie poetyckie mydlenie oczu dostajemy też pomieszania zmysłów albo co najmniej nomenklatury pojęć. To z kolei skutkuje zatraceniem zdrowego dystansu i zupełnym poddaństwem względem płci, którą wielu wciąż określa mianem słabej. Jeśli powyższe przemyślenia zebrać w całość i przez chwilę zastanowić się nad oczywistymi sprzecznościami tutaj występującymi, to nie sądzę, by ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do racjonalności uczucia znanego powszechnie jako miłość!

Dzisiaj wiem z całą pewnością, że rozsądek i miłość chodzą odrębnymi drogami i nigdy się nie spotykają, ale wtedy nie miałem o tym żadnego pojęcia. A skoro kolebka moich emocji miała tak fatalne fundamenty, wzorce i uwarunkowania, znajomość z Agathą nie mogła się inaczej skończyć, jak tylko dramatem lub czymś na wzór greckiej tragedii. Rzecz jasna, jest tu mowa o tym antycznym gatunku literackim opierającym się na zachowaniu zasady trzech jedności: miejsca, czasu i akcji. Tak więc miejscem jej rozegrania było moje rozmarzone – i chyba dlatego łatwowierne – serce. W pierwowzorze akcja rozgrywa się pomiędzy wschodem i zachodem słońca, w moim przypadku podobnie. Prologiem było pierwsze spotkanie o wschodzie, a epilogiem – wygnanie z serca i domu, które nastąpiło po zniknięciu słoneczka za linią horyzontu. No i dalej podążając za klasycznym wzorcem, jest jeszcze bohater, tragiczny oczywiście, który musi ponieść klęskę, bo od początku jest na nią skazany. Dlatego byłem bez szans, chociaż długo w tę szansę wierzyłem.

O ile do tego momentu wydaje się to nawet w miarę zrozumiałe, o tyle zachodzi jednak uzasadnione pytanie: co właściwie było główną przyczyną dramatycznej klęski, czynnikiem skazującym szczere chęci i czyste serce na totalną porażkę?

Ha! Uległem czarowi poezji i uwierzyłem w nasycone romantycznym wdziękiem przesłanie, że miłość nie jest sprawą głowy, ale serca, więc poszedłem za jego głosem, by zostać na zawsze szczęśliwym. Bo przecież powszechnie wiadomo, że wiara wiele potrafi. Potrafi nawet przenosić góry i chociaż sam takiego fizycznego aktu nigdy nie doświadczyłem, to głęboko ufałem przenośni tego twierdzenia. Wierzyłem w miłość od samego początku, w trakcie i nawet jeszcze jakiś czas, kiedy było już po wszystkim. A kiedy naprawdę było po wszystkim, okazało się, że moja wiara nie przeniosła nawet pagórka. Mało tego, odniosłem wrażenie, jakby wspomniana góra się na mnie zwaliła i swym ciężarem powoli wyciskała ze mnie życie…

By jeszcze lepiej zagadnienie zrozumieć, wejdę w kilka detali mojej drogi potępienia, czyli skutecznego zniewolenia przez kobietę, którego tak wielu mi podobnych doświadcza.

Mając piętnaście wiosen, wyjechałem na wakacyjny obóz dla młodzieży. Wczesnym rankiem autobus w kolorze modnych wówczas jeansów odwiedzał jedną miejscowość za drugą, gdzie wsiadali kolejni nowi uczestnicy letniskowej przygody. Rozespany i dlatego jeszcze niezbyt przytomny przyglądałem się chłopcom i dziewczętom bez specjalnego zainteresowania do chwili, aż wsiadła ona! A kiedy już wpakowała się do środka z wielką jak lodówka walizą, rozglądała się za wolnym siedzeniem. Surowe wychowanie, lektura romantycznej literatury i nabyta etykieta towarzyskiej grzeczności nakazywały natychmiastową reakcję. Poderwałem się więc z miejsca i odstąpiłem jej swoje, szczęśliwy, że staję na wysokości wychowawczych oczekiwań moich protoplastów i jeszcze w nagrodę mogę na coś tak cudownego patrzeć.

Będąc już na miejscu, pewnego letniego wieczora znowu znalazłem się obok pięknej Agathy. Konkretnie siedzieliśmy na równoważni w szkolnej sali gimnastycznej, gdzie przy muzyce odbywała się zabawa. Koleżanki i koledzy tańczyli, rzucając na nas zazdrosne spojrzenia… To znaczy właściwie na Agathę. Bo wyróżniająca się urodą trzpiotka przyciągała powszechną uwagę i – nie tylko tego wieczora – niejeden chłopak chciałby siedzieć obok niej.

Dlaczego blond nieszczęście usiadło akurat przy mnie? Co by było, gdyby ten akt nie nastąpił? Tego również nie wiem, ale wówczas nie zadawałem sobie tego i podobnego rodzaju pytań. Było mi zwyczajnie przyjemnie, a nawet nadzwyczajnie przyjemnie. No bo taka dziewczyna, a ja obok i do tego spojrzenia kolegów, którzy wiele by zrobili, by być na moim miejscu.

Więc siedzieliśmy sobie tak obok siebie, nawet całkiem blisko, a w tle grała muzyka. Przeleciał jeden kawałek, drugi i następny, aż w pewnej chwili Agatha zagaiła. Pytała, jak się czuję, skąd jestem i czy ogólnie mi się podoba. Uśmiechała się przy tym tak inaczej, bez mała anielsko, jak żadna z dziewczyn, które dotąd poznałem. Temperatura ciała rosła skokowo, a moje szczęście nie znało granic. Wdałem się ochoczo w rozmowę i z każdą minutą dystans między nami topniał, a nawet nabierałem pewności siebie. Nabrałem jej do tego stopnia, że w pewnej chwili, do dzisiaj nie wiem dlaczego, powiedziałem:

– Jeśli chcesz dowiedzieć się o mnie czegoś więcej, to nie może się to tak dalej odbywać.

Spojrzała na mnie zdziwiona i niskim, ale przyjemnym głosem zapytała:

– To znaczy jak?

– Tak jak do tej pory. Musisz dać z siebie więcej.

– Nie rozumiem.

Z tym jej nie rozumiem i wypisanym na twarzy zdziwieniem wyglądała nieziemsko i po prostu pięknie, a już na pewno pociągająco. Wtedy pochyliłem się nieznacznie ku niej i pokazałem palcem policzek, że chcę całusa. Naprawdę na nic nie liczyłem, a już najmniej na pocałunek, i chyba zrobiłem to dla zamaskowania mojego onieśmielenia i wewnętrznej gorączki. Tymczasem Agatha błyskawicznie przysunęła się jeszcze bliżej i mnie pocałowała.

To był nie tylko mój dziewiczy pocałunek, lecz także pierwszy i ostatni raz, kiedy siedząc na równoważni, straciłem równowagę. Utraciłem ją na bardzo długo, ale nie do tego stopnia, by nie pójść za przysłowiowym ciosem. W milczeniu uchwyciłem jej rękę i porwałem na parkiet. Tańczyć nie umiałem wcale, ale tego wieczora się nauczyłem, tak sam z siebie, po prostu. Przebierałem żwawo nogami, przyklejony do Agathy jak podeszwa do buta, nie mając zamiaru się odrywać. Kręciliśmy się przytuleni tak blisko, że bliżej już się nie dało, w takt muzyki, której nie pamiętam, bo w tamtej chwili było mi wszystko jedno. Właściwie to kręciłbym te kółka nawet bez muzyki, tak bardzo byłem nią oczarowany i na pewno nie do końca przytomny!

Stopy trzymały się parkietu, ale głowa zdecydowanie tkwiła w chmurach i kreowała błękitne obrazy. Pomyślałem, że jeśli mityczny amor wypuszcza strzałę, by połączyć dwa zakochane serca, to w tym przypadku gość odpalił całą baterię rakiet i tego wieczora nie przestawał strzelać. Godzony z każdej możliwej strony zmasowanym ogniem artyleryjskim amora i podniecony do nieznanych mi dotąd granic, nie chciałem, by ten wieczór się skończył. A kiedy już to nastąpiło, bezliczne fragmenty gorących myśli krążyły po mojej głowie i budowały scenariusz na kolejny dzień, który koniecznie musiał być połączony z bytem niesamowitej dziewczyny. Chciałem, by go wypełniała, chciałem patrzeć, słuchać, sycić oczy i zmysły jej zapachem, jej ciepłem, jej głosem. Zupełnie straciłem zainteresowanie resztą świata, towarzystwa, grą w siatkówkę, wędrówkami, a nawet moim przyjacielem czy innymi do tej pory absorbującymi mój czas zajęciami.

Kilka wieczorów później nasi opiekunowie zorganizowali nam znowu taneczną zabawę i wtedy, przy dźwiękach jednego z do dzisiaj moich ulubionych utworów, anioł pocałował mnie po raz wtóry. Pocałował mnie w usta! Ona zrobiła to sama z siebie, spontanicznie. Tak po prostu! Wydawało się, że moje szczęście jest bezgraniczne, a życie piękne jak nigdy wcześniej.

Do czasu! Za około godzinę po tym pocałunku do mojej Agathy przykleił się mój przyjaciel i podobnie, na wzór buta i podeszwy, też nie chciał się od niej oderwać. Mało tego, puszczona tego wieczoru przez kogoś w obieg chusta, którą obdarowany po przetańczonym kawałku oddawał innej osobie, otrzymując w zamian pocałunek, znalazła się wtedy na szyi Agathy, a ta… oddała ją wspomnianemu przyjacielowi!

Można by rzec, że w wieku piętnastu lat runął mój świat, bo w jednej chwili wyjęty z objęć wszechobecnego szczęścia dostałem się w szczęki piekielnego bólu. Po raz pierwszy doświadczałem skutków szczególnego rodzaju zniewolenia. Zdruzgotany, sponiewierany, bez reszty rozgoryczony, dowlokłem się do sali, w której spałem, i z głową w poduszce płakałem jak gówniarz. Gwoli usprawiedliwienia – płakałem jak gówniarz, bo w sumie gówniarzem przecież byłem, więc do pewnego stopnia moja postawa powinna być zrozumiała.

Do Agathy dość szybko dotarło, jak fatalny błąd popełniła, i niedługo po opuszczeniu przeze mnie roztańczonego towarzystwa przyszła wraz z moim przyjacielem, prosząc o wybaczenie.

A ja? Zamiast unieść się honorem, podrażnić, pozostawić ją przez jakiś czas w niepewności – zdecydowanie ułomny na rozumie baran, wciąż zaślepiony wzniosłym uczuciem, wspaniałomyślnie wybaczyłem. Nie znałem jeszcze małpiej przekory i przewrotności właściwej dziewczętom, bo niby skąd? Serce płonęło, oczy pragnęły, a mózg, podobnie jak ja, zrobił sobie wakacje!

Kiedy po trzech tygodniach nasz letni obóz dobiegł końca, wierzyłem, że nasza miłość przetrwa pomimo odległości, jaka miała nas od tego momentu dzielić. No bo co może być od niej ważniejsze, co może zastąpić takie uczucie? Czy nie żyjemy po to, by się spełniać, realizować marzenia? No właśnie!

Po trzecim liście Agatha już nie odpisała, a ja byłem na tyle głupi, żeby podtrzymać wewnętrzny ogień i do kolejnych wakacji nie wpuścić do swojej głowy czy serca innej dziewczyny. No i nie wpuściłem, wytrwałem! Wytrwałem tylko po to, żeby skosztować kubek w kubek raz już doświadczonego schematu, czyli solidnej porcji nowej huśtawki uczuć i rozczarowań.

Niejaki Sebastian Kneipp w dziewiętnastym wieku wynalazł metodę pobudzania krążenia krwi poprzez serwowanie kończynom naprzemiennie ciepła i zimna. Ta do dzisiaj znana i upowszechniona w medycynie terapia wspomagająca układ odpornościowy, nieznacznie zmodyfikowana przez Agathę, rozwalała na czynniki pierwsze mój układ uczuciowy. Otrzymywałem zimny, potem gorący i znowu zimny prysznic. Nie rozumiałem tego, chociaż bardzo chciałem, a nawet starałem się dociec związków przyczynowych. Wszystko na nic! Zwyczajnie nie ogarniałem świata wzniosłych emocji, który tyle dawał, a jednocześnie dostarczał aż takiego bólu.

Z czasem, po przekroczeniu niewidzialnego progu rozpaczy, udało mi się wrócić na drogę bardziej racjonalnych rozważań. Wyjaśniłem sobie na własne wewnętrzne potrzeby, że ten konkretny gatunek ludzi, który reprezentuje niebieskooki anioł, cechuje pewien rodzaj niedołęstwa uczuciowego. Jakaś forma trwałej niedojrzałości, która nie ma wiele wspólnego z okresem dojrzewania, różnicą płci czy różnorodnością charakterów. Po prostu ona tak ma i tak jej zostanie!

Agatha z greckiego oznacza: dobra, szlachetna, ciepła, o wielkim sercu. Doszedłem do wniosku, że niestety nie każda niewiasta nosząca takie imię wymienione cechy posiada, a już najmniej ich ma moja femme fatale.

Pomogło! Zdecydowanie! Więc c’est la vie! Było, minęło i już nie wróci! Szkoda!

Pomyliłem się. Pomyliłem bardzo!

Dwadzieścia kilka lat później ponownie w drogę weszła mi Agatha. Rzecz jasna, starsza, ale wciąż podobna do tamtej. Urocza, przyciągająca jak magnes kobieta! Właściwie to nie weszła, a wpadła jak bomba i od razu eksplodowała! Ułożony, dobrze sytuowany, nieco przyprószony siwizną i cierpliwie pnący się po szczeblach zawodowej kariery mężczyzna po raz wtóry stracił głowę!

Standardowo zwykło się mawiać, że w takich wypadkach facetowi przepala się bezpiecznik. U mnie wywaliło całą skrzynkę ze wszystkimi kablami i resztą bebechów, a że w pobliżu nie było gaśnicy ani nikogo, kto zarzewie zacząłby gasić… płonąłem! Dosłownie! Ogień trawił mnie jak wtedy! Te same emocje, ta sama burza, to samo wariactwo, a nawet gorzej! Dopadła mnie permanentna gorączka serca i głowy, a mój mózg znowu zrobił sobie wolne! Nie myślałem – czułem!

I w tej pogoni za szczęściem zupełnie zapomniałem, że to ta sama dziewczyna rzucająca urok bez pokrycia. Ta sama zepsuta powodzeniem i samouwielbieniem lustrzanego odbicia szmineczka, która poza ciałem i złudzeniami niewiele potrafiła dać, a jeśli już, to tylko na kredyt!

Niczym niezrażony, brnąłem dalej i dalej. I znowu z tysięcy różnych myśli układałem sobie kolejne dni z dziewczyną, w której durzyłem się od tak dawna i bez reszty. Wyjątkowo ciepły oddech, włosy, które od spojrzenia zamieniały się w jedwab, i dotyk, taki, co wywołuje dreszcze. Chciałem, pragnąłem, a teraz wydawało mi się, że wreszcie uchwyciłem, że mam i tak już pozostanie na wieki wieków… Cóż, zabrakło przysłowiowego „amen”!

Tym razem Grand Canyon przy dziurze, w którą wlazłem, jawił się jak mały dołek. Otchłań cierpienia pozbawiona dna, gdzie leciałem i leciałem bez końca, zupełnie zatracając poczucie czasu.

Niby uczymy się obchodzić z klęskami, a jednak wciąż odczuwam tę konkretną jak osobistą zniewagę. Bo wydawało mi się, że właśnie teraz, kiedy jestem dojrzały, nadeszła ta właściwa chwila, gdy wielkie uczucie połączę z pełnym szczęściem. A nastąpiło coś zupełnie odwrotnego.

I jest bez znaczenia, czy ona cokolwiek zrozumiała. Czy kiedykolwiek ogarnie, że kochać znaczy więcej niż pragnąć, że uczucie wypływające z głębi naszego wnętrza nie jest wymienialne na żadną walutę. Że rachunku takich krzywd nie da się już zamknąć czy wyksięgować. Że zdeptana miłość nigdy się nie odradza, ale zawsze zamienia serce w kamień!

Odtrąciła mnie, bez pożegnania, i jeszcze wystawiła rachunek. Prawdziwy, z żądaniem kwoty w gotówce. Zupełnie jakbym pojawił się w jej życiu służbowo. Ona świadczy usługę, po czym wciągam spodnie, uiszczam opłatę i wracam do domu. Który to już raz było mi dane się przekonać, że nie wszystko złoto, co się świeci? Zwodnicze piękno wpierw oślepia, uwodzi, a potem traci na znaczeniu i znowu jest po staremu. Albo nawet gorzej.

Jak nazywa się stan, kiedy jedna osoba w związku dopuszcza się emocjonalnego łajdactwa, wskutek czego ten się rozpada, a miłość przeistacza w ruinę i obie strony czują się oszukane? Szydercza tragikomedia? Uczuciowa kpina? Déjà vu okrucieństwa? I dlaczego przypadła mi po raz kolejny rola ofiary?

Chyba najbardziej trafnie rzecz ujął mój przyjaciel:

– Wiesz, stary, ty masz w sobie coś z okrętowej kotwicy. Zawsze się zaczepisz jakiegoś dna!

Agatha

Jeśli na każde pytanie znasz odpowiedź, to powiedz: czym jest miłość? Czym jest pragnienie, a czym jego spełnienie? Jeśli pamiętasz, powiedz mi, proszę: czy nie mówiłaś, że w życiu choćby raz jeden warto się aż tak zapomnieć, żeby kochać jak nigdy wcześniej i nigdy potem? Tak bardzo i jeszcze bardziej, bez względu na wszystko. Nie zważać na czas i miejsce, nie oglądać się za siebie i nie patrzeć z lękiem w przyszłość, zwyczajnie żyć tylko chwilą i o wszystkim zapomnieć.

W deszczu i na wietrze, w płatkach padającego śniegu, w palącym słońcu południa i w byle jakiej pogodzie – codziennie układałem cię w sercu. Potem znowu i znowu, i raz jeszcze. Kiedy zasypiałem, nadal układałem cię w snach pięknych i czułych, wypełnionych tkliwością, a nawet tych jej pozbawionych. Ty wciąż tam byłaś, bez wytchnienia chwili, taka, jaką cię widzieć chciałem, jakiej pragnąłem i jaką wielbiłem. Budziłem się rankiem, a ty leżałaś obok. Czy wiesz, jak na ciebie patrzyłem, jak wszystko we mnie kwitło i co me serce przepełniało? Nie istniał świat i jego pochodne, nie było niczego poza tobą, bo ja tobą oddychałem!

Dzień nowy wstawał, a ja ciebie układanie zaczynałem od nowa, od początku, dalej i dalej, wytrwale, tak bez końca. Codzienność znaczona prozą zamieniała się w poemat, zdobiony najlepszą poezją. Taką z tysiąca i jeszcze jednego tysiąca nocy i dni. Nawet czas tracił swą przemijania moc, bo cóż może wyznaczać, określać albo zatrzymać symfonię dwojga kochających serc?

Aż nastał wieczór, odmienny od wszystkich, bez wzajemności, wyjątkowo chłodny. Pamiętny zachód słońca, kiedy czas się jednak zatrzymał i w tobie wszystko zgasło! Dzień, w którym umarłem, choć nie do końca, bo gdzieś w środku wciąż się pali żywy płomień, co nigdy nie gaśnie, gdyż taka jego natura, a może przeznaczenie… nie wiem?! Uwięziony w otchłani beznadziei, chciałbym zapomnieć, ale nie mogę, nie potrafię, choć coś we mnie krzyczy, żebym zaprzestał! Że daremny wysiłek jak u Syzyfa, co wielki kamień przed sobą toczy. Bez sensu, bo na nic się to zda, a toczenie powtarzać będzie bez końca. I to wszystko wcale nie na chwałę pracy czy jakiejkolwiek cnoty, ale dla glorii wiecznego smutku i cierpienia. Dlatego tak bardzo chciałbym nienawidzić, ale tego też nie potrafię, bo jesteś głęboko tam, gdzie tak mało miejsca i gdzie nie sięga nawet moja władza. Wbrew dotkliwej rozpaczy i mimo mej woli tam pozostajesz, chociaż trudniejsze to do zniesienia niż drzazga tkwiąca w dłoni, której wydobyć bez bólu nie sposób i która co chwilę przypomina o swym istnieniu.

Powiedz: czy ktoś robi ci śniadania? Czy ktoś patrzy na ciebie jak ja? Czy ktoś szepcze ci do ucha, że inny miś jest ci niepotrzebny? Czy ktoś zasypia na twoich włosach? Czy ktoś pragnie cię bardziej ode mnie? Czy ktoś bierze cię w ramiona i tańczy do tego, czego inni nie słyszą? Powiedz… czy ktoś będzie cię jeszcze kiedyś tak kochał!?

Serce już dawno opuściło ciało, pozostała sponiewierana dusza, ledwie zipiąca, i garść wspomnień pustoszących trawiącym płomieniem nędzną resztkę bytu kaleki. Żyję oto cierpieniem, które każdego dnia ze mną wstaje i już nie zasypia, bo nawet we śnie mnie nawiedza, jak kiedyś ciebie układanie. Ale nic to, po prostu przegrałem, utraciłem na zawsze i tak już zostanie. I wiesz co? Nie chcę twojej krzywdy ani bólu, nie pragnę twej gehenny. Życzę ci miłości bez cierpienia, dobrej ręki, która będzie trzymała twoją, kiedy będziesz jej potrzebowała. A kiedy wybije twa ostatnia godzina, pragnę, tak bardzo pragnę, byś patrząc wstecz, mogła powiedzieć: „Warto było zabić tę miłość, zamiast pozwolić jej umrzeć!”.

W niczym niezmąconej ciszy odłożyłem pióro, kładąc je delikatnie na biurku. Złożyłem starannie zapisaną kartkę i włożyłem do białej koperty, na której nie widniał żaden adres. Jeszcze chwila wahania, czy powinienem ją zakleić. Zakleiłem. Położyłem list na półkę, gdzie było już kilka innych, podobnych, których nigdy nie wyślę.

Wstałem z fotela i podszedłem do okna. Widok za nim zmuszał każdą wrażliwą duszę do chwili kontemplacji. Pan scenograf mróz wyjątkowo postarał się dzisiejszej nocy. Dachy domów, trawniki, drzewa, a nawet chodnik promenady pokryła delikatna warstwa białego nalotu. Sięgnąłem po poranną kawę i upiłem łyk, krzywiąc się boleśnie. Zimna! Mimo wszystko nadal nie potrafiłem oderwać oczu od piękna mroźnego poranka. Donikąd się nie śpieszyłem, nie miałem umówionych spotkań ani żadnych planów na ten dzień, jutrzejszy i resztę tygodnia. Pragnąłem posłuchać ciszy, a w przerwach od niej muzyki, i zwyczajnie trochę pomieszkać.

Ren o tej porze roku notował wyjątkowo wysoki poziom, woda podchodziła już pod spacerowy deptak. Przeniosłem wzrok dalej, na powierzchnię brązowo-szarej brei płynącej wartkim, szeroko rozlanym nurtem, niosącym ze sobą korzenie drzew i gałęzie. Pomyślałem, że moje teraźniejsze życie przypomina tę wielką rzekę, która zabiera ze sobą przypadkowo napotkane rzeczy. Może wyleje, może się unormuje, ale na pewno nie pozostanie na niezmiennym poziomie. Czy Agatha była porwaną przez nurt życia gałęzią, czy też bardziej konarem? A może płynącą nocą barką, bez świateł ostrzegawczych, z którą się zderzyłem?

Odstawiłem kubek i potrząsnąłem gwałtownie głową, chcąc uwolnić się z objęć gorzkich wspomnień. Pomogło. Na chwilę.

Ciszę niespodziewanie zakłócił dzwonek telefonu. Zastanawiałem się, czy odebrać. Dobijał się do mnie jeden z najtrudniejszych i najdziwniejszych klientów. Dziadek Kurt! Tak nazywaliśmy w banku sędziwego i zamożnego pana, mającego kilka męczących przypadłości, z których najbardziej dokuczliwą było gadulstwo. Kiedy przed dziesięcioma laty odwiedziłem go w domu po raz pierwszy, zacząłem odpływać dopiero po piętnastu minutach, co według moich kolegów i tak było dobrym wynikiem. Monotematyczny Kurt mówił głośnym, wyczerpującym tonem, bo był na wojnie i miał z tego powodu słaby słuch, uszkodzony hukiem artyleryjskiego ognia. Pełniąc zaszczytną służbę w niemieckim mundurze, jak sam opowiadał, poznał blisko czterdzieści różnych modeli armat i haubic. Niemieckie, angielskie, rosyjskie, szwedzkie, polskie, ale ze wszystkich najbardziej lubił osiemdziesięcioośmiomilimetrową armatę przeciwlotniczą. Było to działo, które niemiecka armia z nieznanego mi powodu przekwalifikowała na armatę polową, przeznaczając ją do niszczenia celów naziemnych. Kurt opowiadał o tej armacie z estymą i detalami, które siłą rzeczy zapadały mi w pamięć. Znałem nośność działa, rodzaje amunicji do niego stosowane, a nawet czas jego przysposobienia do ostrego strzelania. Po kilku spotkaniach, wypełnionych tematem przewodnim ciężkiego kalibru, sam stawałem się ekspertem w dziedzinie artylerii, a przynajmniej wspomnianego działa.

Gadatliwy starzec wspominał z nostalgią pancerze wojskowych pojazdów, które nią niszczył. Zapał, z jakim naświetlał te historie, pozbawił mnie już na samym początku naszej znajomości wszelkich złudzeń i zrozumiałem, że największą namiętnością Kurta była osiemdziesięcioośmiomilimetrowa armata. Poza tą wojenną miłością żywił też wojenną nienawiść… Nienawidził Ruskich, uważając ich za zakałę ludzkiej cywilizacji. Jeśli czegoś w swoim życiu naprawdę żałował, to właśnie tego, że wschodnia krucjata przeciw homo sovieticus zdechła gdzieś pomiędzy Stalingradem a łukiem kurskim. W gruncie rzeczy moją znajomość z dziadkiem zawdzięczałem właśnie tej nienawiści. Pewnego dnia naszemu nowemu pracownikowi w banku przydzielono Kurta do portfela klientów. Problem polegał na tym, że wspomniany kolega pochodził z Rosji, co bardzo szybko zostało przez Kurta ustalone podczas ich pierwszego spotkania. Energiczny dziadek nie tylko brutalnie wyrzucił chłopaka na ulicę, ale także zadzwonił na policję i powołując się na swój stopień oficerski oraz wojenne zasługi, złożył zawiadomienie, że na jego osiedlu grasuje ruski szpieg!

A ja? Cóż, moje korzenie też nie są czysto szwajcarskie, a tym bardziej niemieckie, bo mam znaczną domieszkę krwi greckiej, czeskiej i jeszcze trochę polskiej, co asekuracyjnie przekazałem otwartym tekstem dziadkowi przed naszą pierwszą sesją. Emerytowany miłośnik wielkich dział w bardzo militarny sposób zażądał ode mnie dokumentu tożsamości. Po jego pobieżnym przejrzeniu i pomimo tak ryzykownego wyznania o braku aryjskiej czystości zaakceptował moją osobę bez chwili wahania. Mało tego! Uraczył mnie nawet swojskim winem, i to w wielkim jak nocnik mojej babci kielichu. Kielicha wyjątkowo wstrętnego wytworu winiarskiego, bazującego na recepturze jakiegoś Francuza, u którego kiedyś kwaterował. I to dopiero było prawdziwe wyzwanie! To nibywino, które można by określić jako tylko dla orłów, błyskawiczniepobudzało już po pierwszym łyku wszystkie kubki smakowe. Po drugim znęcało się nad ostatnim splotem nerwowym mojej istoty i tak już sponiewieranej przez nieszczęśliwą i zdradzoną miłość.

Telefoniczny dzwonek był niezmordowany, więc pozbawionym wszelkiego entuzjazmu ruchem sięgnąłem po telefon i odebrałem.

– Max Grast, słucham!

W słuchawce rozległ się doskonale mi znany głos Kurta Walensteina:

– Wreszcie! Dobrze, że pana złapałem. Mam prośbę o pilne spotkanie.

Jeszcze bardziej zniechęcony takim wstępem, przełożyłem telefon do drugiej ręki.

– Jak pilne?

– Najlepiej jeszcze dzisiaj!

Zaniemówiłem na chwilę.

– Słucham?

– Jak pan nie da rady, to najdalej jutro, ale nie później! – powiedział stanowczym głosem, a ja próbowałem nad sobą zapanować i nie dać upustu złości w odpowiedzi na tak nietaktowną i bezsensowną propozycję.

– Panie Walenstein, bardzo pana szanuję i jestem zawsze do pańskiej dyspozycji, ale mamy właśnie sobotę. Dzisiaj, a tym bardziej jutro nie pracuję!

Nastąpiła dłuższa pauza, po czym usłyszałem o jedną oktawę niższy i wyraźnie proszący głos.

– Wiem, zdaję sobie z tego sprawę i tak dalej, ale okoliczność jest wyjątkowa, proszę mi wierzyć. Sowicie wynagrodzę panu takie poświęcenie!

– Pan jeszcze nie wie wszystkiego. Od poniedziałku mam urlop, więc przekażę pańskie intencje mojemu zastępcy.

W nieustępliwym tonie rozmówcy dało się wyczuć nie tylko rozpacz, lecz także coś jeszcze. Dziadek niespodziewanie porzucił konwenanse dobrego wychowania i przeszedł na ty.

– Odpada, Max! Żadnych zastępców, substytutów czy innych symulantów. Spotkanie w cztery oczy i tylko z tobą!

Coraz bardziej zdumiony, usiadłem w fotelu i się zastanowiłem. Właściwie poza faktem, że mam wolny dzień od pracy i pragnę ciszy, nie było innych powodów, dla których nie mógłbym pokonać kilku kilometrów i odwiedzić wiekowego artylerzysty.

– Dobrze. Przyjadę do pana. Czy mam zjawić się o konkretnej godzinie?

Surowy ton w słuchawce błyskawicznie przeszedł w serdeczność.

– Kiedy tylko pan zechce. Czekam!

Natarczywy starzec zupełnie zburzył mi nastrój, ale z drugiej strony może to i dobrze. Dzięki temu nie spędzę całego dnia w objęciach letargu i ciężkiej melancholii. Mimo wszystko Kurt był wyjątkowym klientem naszego banku nie tylko dlatego, że miał spore oszczędności i kilka dochodowych obiektów. W jego zasobach znajdowała się jedna szczególna nieruchomość – budynek, który wynajmował naszemu bankowi! Nie licząc podziemi ze skarbcem i pomieszczeniami prywatnych depozytów, było to jakieś trzy i pół tysiąca metrów kwadratowych w najlepszej lokalizacji Bazylei.

Przedłużającą się w słuchawce ciszę przerwało ciche pytanie nacechowane nadzieją:

– Więc?

– Proponuję jedenastą. Odpowiada panu?

– A co ma nie odpowiadać! Przybywaj pan!

Nie czekając na odpowiedź, Kurt Walenstein się rozłączył.

Ruszyłem do kuchennego bloku, żeby zająć się śniadaniem. Krojąc chleb, stwierdziłem, że dopiero co prowadzona rozmowa sprawiła, że opuściły mnie przepełnione goryczą myśli o Agacie. Tej samej, która nie tylko złamała mi serce, lecz także z moich przyjaciół i części rodziny zrobiła wrogów. Posługując się pomówieniami i półprawdami, w jednym zaprzęgu z własną córką ściągnęła na moją głowę popiół i zgliszcza. Potrzebowałem blisko dwóch lat, żeby dowieść prawdy i jej złych intencji, a potem jeszcze solidnej dawki cierpliwości i pokory, by wykrzywione stosunki naprawić.

Teraz miejsce dotychczasowego zgorzknienia zajęła ciekawość wzbudzona niespodziewanym telefonem. Co takiego się wydarzyło, że weteran pragnął natychmiastowego spotkania? Na swój sposób darzyłem starego sporą dozą sympatii i chyba z wzajemnością, chociaż w kilku kwestiach byliśmy biegunowo odmienni, a każda wizyta w jego progach niosła ze sobą kilka poważnych wyzwań. Obok gadatliwości i wspomnianej degustacji ohydnego wina, niezapomnianych doznań dostarczał ciężki zaduch panujący w mieszkaniu. Chociaż dom był imponującej wielkości i wyposażono go w wielkie panoramiczne okna, to jednak nigdy nie widziałem ich nawet uchylonych.

Ostatniego upalnego lata, kiedy termometrom wydawało się brakować skali, okna nadal pozostawały zamknięte, dzięki czemu w domu nadzwyczajnie śmierdziało. Oficer artylerii zamierzchłych czasów nie tolerował przeciągów, bo, jak twierdził, przewiało go porządnie gdzieś w okolicach Stalingradu i wówczas złapał grypę, na którą prawie zszedł z tego świata, więc nie miał ochoty na żadną powtórkę. Owe intensywne zapachy pochodziły w części od teriera szkockiego, którego nie wiedzieć czemu Kurt nazwał Rolmopsem! Sympatyczny, ale wydzielający przykrą woń psiak polubił mnie niestety od pierwszego wejrzenia i właściwie nie odstępował na krok, głośno domagając się pieszczot. Wytrwale tarmosiłem lepką sierść, starając się jak najdłużej wstrzymywać oddech, kiedy ten próbował mnie lizać, podskakując i chuchając mi bliżej nieokreślonym odorem prosto w twarz.

Po jakichś dziesięciu minutach, kiedy kompletnie przesiąkłem smrodem panującej w jego domu atmosfery, czułem się na tyle dobrze, by stawić czoło kolejnemu wyzwaniu, to znaczy degustacji zniewalającego w smaku wina. Dopiero po tej ceremonii przystępowaliśmy do rzeczy, czyli zasadniczego powodu mojej wizyty.

Bank

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Agatha syndrome

ISBN: 978-83-8423-104-3

© Hector Kung i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Aleksandra Płotka

KOREKTA: Angelika Kotowska

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

ŹRÓDŁA: domena publiczna

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek