A kiedy zniknie pustynia - Marie Pavlenko - ebook + książka

A kiedy zniknie pustynia ebook

Pavlenko Marie

3,8

Opis

Samaa żyje w świecie, który za kilka stuleci może być naszym światem. To pustynia pozbawiona tlenu, pełna nieznośnego ciepła. Większość zwierząt i roślin wymarła na skutek tajemniczej katastrofy klimatycznej. Ludzkość zmuszona jest funkcjonować w opustoszałej przestrzeni, prowadzić koczowniczy tryb życia, a także żyć w strachu przed głodem i odwodnieniem. W tym wrogim człowiekowi środowisku ocaleni nauczyli się organizować swoją codzienność na nowo. Kobiety zajmują się domem, mężczyźni handlują lub polują… na drzewa. To pozostałość dawnego świata będąca ostatnim cennym dobrem – walutą wymiany żywności i tlenu, które można zdobyć w Mieście. Nikt nie wierzy, że to właśnie drzewa są sednem sprawy i nie powinny być wycinane. Zbyt wiele pokoleń przeminęło, by ktokolwiek o tym wiedział. Samaa nie zna innego świata. Marzy o dołączeniu do łowców, ale w jej społeczeństwie kobiety nie mogą wykonywać wielu czynności. Pomimo to dziewczyna zdobywa się na odwagę i pewnego dnia wyrusza w ślad za łowcami. Okazuje się, że pustynia ma niejedno oblicze, a wszystko, w co do tej pory wierzyła Samaa, jest kłamstwem.

Poetycka i futurystyczna powieść autorstwa Marie Pavlenko pokazuje, że niektóre rozwiązania problemu globalnego ocieplenia są na wyciągnięcie ręki. Ale podobnie jak ludzie ze świata Samai, nie bierzemy ich pod uwagę.

Marie Pavlenko proponuje nam kontemplacyjną historię, w której krok po kroku, razem z bohaterką, odkrywamy istotę natury – istotę życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (79 ocen)
23
27
23
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jvlia199

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka z wielkim przesłaniem. Przeraziła mnie wizja przyszłości która może czekać przyszłe pokolenia. Najważniejsza książka, która do tej pory przeczytałam.
10
nabooszka

Dobrze spędzony czas

To była naprawdę świetna książka. Czytajcie.
00
KamilaLabuda
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Wartościowa opowieść o tym, do czego niestety zmierza ludzkość, czyli wyniszczenia przyrody. Autorka zmusza do przemyśleń nad symbiozą ludzie-rośliny. Pokazuje, że nie jesteśmy samowystarczalni, a zagłada drzew, grozi wyginięciem rasy ludzkiej. Dobra, mądra opowieść nie tylko dla młodych czytelników.
00
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna przypowieść 💕
00
bluesparrow

Dobrze spędzony czas

Prosta opowieść o tym, co czeka ludzkość w najbliższym czasie, jeśli wreszcie się nie obudzimy. Opowieść o symbiozie człowieka z roślinami i zwierzętami. Ale także opowieść o tym, że należy oddać władzę kobietom, jeśli chcemy przetrwać jako gatunek i ocalić świat, jaki znamy 😉
00

Popularność




 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Et le désert disparaîtra

Copyright © 2020 by Marie Pavlenko

All rights reserved.

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara

Redaktorka prowadząca: Oliwia Żyłka

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Łukasz Chmara

 

Redakcja: Iwona Kasperska

Korekta: Damian Pawłowski, Magdalena Owczarzak

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Studio Flammarion jeunesse

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Daria Górecka

Zdjęcie autorki na skrzydełku: Pascal Ito

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-67054-61-4

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Kiedyś na Saharze były jeziora i być może,

pewnego dnia, znów się pojawią”.

 

Théodore Monod, Méharées

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Mathiasa i Auréliena

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z drewnianej wieży obserwacyjnej rozpościera się widok na rozległy, piaszczysty przestwór. Wydmy zdają się drgać w upalnym powietrzu; kobieta musi mrużyć oczy, by lepiej widzieć.

Za jej plecami tańczy gałąź. Opada, to znów się podnosi, a jej pożółkłe liście falują na wietrze. Przy kolejnym pochyleniu muska kark kobiety, która odgania gałąź wierzchem dłoni i wraca do obserwacji pustyni.

Linia horyzontu między niebem a ziemią jest nieuchwytna.

Nagle w oddali, spośród wydm, wyłania się ruchomy kształt. Jest mikroskopijny, ale dla obserwatorki już zauważalny.

Pewna tego, kto nadchodzi, odwraca się i woła chłopca czekającego u stóp wieży.

– Nadchodzą ostatni goście.

– Czy to znaczy, że będę mógł odczytać Księgę?

– Tak. Ceremonia rozpocznie się zaraz po tym, gdy goście dotrą i się obmyją. Będziesz czytał Księgę. Teraz idź, powiadom radę!

Chłopiec uśmiecha się i biegnie slalomem między lianami, korzeniami i krzewami.

Kobieta patrzy, jak znika w plątaninie pni i gałęzi, pochłaniany przez las, który rozpościera się za wieżą. Jego stopy uderzają w dywan z liści. Po chwili jest na tyle daleko, że ponownie zapada cisza.

Prostując się, kobieta przeczesuje sobie włosy ręką; układa je. Wygładza swoją tunikę i śledzi wzrokiem zbliżającą się karawanę.

Nie daje po sobie tego poznać, ale ona również z niecierpliwością wyczekuje czytania Księgi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pustynia rozciąga się aż za horyzont, a na jej tle wyróżniają się trzy kolory: falująca ochra palącego piasku, wyrazisty błękit nieba oraz, w zagłębieniu jednej z wydm, trójkątna czerń zagubiona w bezmiarze.

Namiot Pradawnej.

To właśnie tam idziemy.

Zapach zupy dociera do moich nozdrzy. Musimy się spieszyć, żeby nie wystygła. Tak powiedziały nasze mamy.

Ściskam rękę Tewidy. Jej długie, kręcone włosy łaskoczą mnie w przedramię.

– Gotowa?

Wymachuje swoim długim kijem o cylindrycznym kształcie, wykonanym z twardego materiału i kupionym w Wielkim Mieście. Odwracam się i jeszcze raz spoglądam na nasze obozowisko. Moja mama stoi w progu namiotu. Podenerwowana daje znak, żebym się pospieszyła. Mama Tewidy kiwa głową. Świadomość tego, że nas obserwują, uspokaja mnie.

– Chodźmy!

Boję się, ale nie chcę tego okazać. Sypki piasek wdziera się do moich sandałów przy każdym kroku. Idę powoli, próbując zachować pozory swobody. Zdradza mnie wilgotna dłoń, która ślizga się w dłoni Tewidy.

Tewida jest starsza ode mnie o dwa lata, ale już przewyższa wzrostem moją mamę. Jej ciało jest kobiece. Ja mam dwanaście lat, ale nadal wyglądam jak dziecko. Do tego nie mam prawa do zapuszczenia włosów. W naszym plemieniu trzeba być dopuszczonym do Kręgu Kobiet, by przestać je ścinać. Mnie do tego jeszcze daleko.

Czarny trójkąt staje się coraz większy.

Tewida się uśmiecha.

– Spokój na horyzoncie. Dzisiaj nic nas nie pożre.

Obserwuję pustynne skały, które odznaczają się na tle nieba. Bestie opanowały sztukę kamuflażu do perfekcji. Używają szczelin i zagłębień tych kamiennych kształtów jako kryjówki. Nie opuszczam obozowiska, więc nigdy ich nie spotkałam. Czasem jednak, pod osłoną nocy, przemykają i wyją nieopodal ostatnich namiotów.

Łowcy dobrze je znają. Przynoszą niekiedy ich skóry koloru piasku zakrapianego czernią. Pyski bestii pełne są ostrych kłów.

Zwykły kij Tewidy niby ma nas obronić.

– Nie bądź taka pewna – bąknęłam. – Bestie są przebiegłe.

Waham się przed wypowiedzeniem kolejnej myśli.

– Co… Co zrobimy, jeśli znajdziemy Pradawną martwą?

– Dobrze wiesz, że ciała nigdy nie ma. To dlatego starcy odchodzą tak daleko od obozowiska. Bestie ich wyczekują, dopadają, a ciało zawsze zabierają ze sobą.

Tewida jest pewna siebie. Co do mnie, to nie potrafię odegnać wątpliwości. Pradawna opuściła obozowisko dwa księżyce temu. Rekordowy czas. Namiot jest pusty zazwyczaj już po kilku dniach.

Taki jest zwyczaj – kiedy ktoś jest zbyt stary, by przysłużyć się społeczności, kiedy staje się dla niej ciężarem, wtedy zwołuje członków plemienia i prosi o pozwolenie, by osiąść w Murfie. W większości przypadków kobiety i mężczyźni przystają na tę prośbę. Nazajutrz starzec rozdaje cały swój dobytek. O zachodzie, gdy tarcza słońca sięga horyzontu, niebo czerwienieje, a pustynia zdaje się płonąć, pradawny składa przysięgę. Następnie długa procesja prowadzi go do Murfy, namiotu odosobnienia. Później każdy po kolei przynosi mu jedzenie. Aż do momentu, gdy zostanie porwany przez bestię. Wówczas namiot czeka na kolejnego gościa.

Nasze tuniki zaczynają łopotać na ciepłym wietrze.

– Myślę, że Pradawna przestraszyła bestie – szepnęłam.

Tewida spogląda na mnie. Marszczy brwi, powstrzymując śmiech.

– Samao, wszyscy albo prawie wszyscy mają cię za dziwaczkę przez te twoje pomysły, by zostać łowczynią, i to, że czytasz tę twoją śmieszną książkę. Ja cię bronię, bo bardzo cię lubię, ale jeśli nie przestaniesz, też w końcu uznam, że jesteś pokręcona. Pradawna nie przestraszyłaby dziecka, a co dopiero bestie. Ględzi o drzewach i nic poza tym. No i jest nie do zdarcia. Czasami.

Drobinki piasku wpadają mi do oczu wraz z podmuchem wiatru.

Zupa chlupocze w pojemniku.

Pradawna urodziła się tak dawno temu, że nikt nie potrafi powiedzieć kiedy. Zupełnie jakby zawsze była stara. Pokoleniom kobiet pomagała przy porodzie, opiekowała się nimi i ratowała życie noworodkom. To ona powitała mnie na świecie. Tysiące razy słyszałam od mamy, że byłam niewłaściwie ułożona, a poród mógł się źle potoczyć, ale Pradawna zmusiła mnie, żebym się obróciła. Pomimo historyjek, którymi nas bez przerwy raczy, kobiety ją szanują. Wiele z nich płakało, gdy oznajmiła chęć udania się do Murfy. Mężczyźni zaś nią gardzą. Wiadomo, bo im więcej drewna przynoszą łowcy, tym bardziej Pradawna się wścieka. Według niej nie powinno się ścinać drzew, lecz otaczać je czcią. Tylko one mogą przywrócić życie na naszych jałowych ziemiach.

To jakieś bzdury.

Przy życiu utrzymują nas polowania. W zamian za sprzedane drewno ściętego drzewa mężczyźni przynoszą z Wielkiego Miasta wodę i żywność wytworzoną w maszynach, puszki konserw, leki, butle z tlenem, tkaninę i nici. Dzięki temu możemy przeżyć kilka księżyców.

Jeśli jednak łowcy wrócą z polowania z pustymi rękoma, jeśli nie zetną żadnego drzewa, wówczas głodujemy. Żebra zaczynają się odznaczać na skórze, a barki stają się spiczaste. Oddychamy z trudnością, a język puchnie w gardle, jakby miał zatkać przełyk. Potem umieramy.

Za mojego życia plemię głodowało trzy razy.

Za każdym razem łowców uprzedzali członkowie innego plemienia. Takie dalekie ekspedycje pochłaniają wiele zapasów. Jeśli zaopatrzenie łowców się kończy, muszą wrócić, by je uzupełnić i wyruszyć ponownie. Od kiedy się urodziłam, trzykrotnie wracali z pustymi rękoma. Handlarze nie mieli z czym udać się do Wielkiego Miasta. Zaczęło brakować wody, żywności i tlenu. Przeżyłam, bo mama oddawała mi swoje posiłki i pozwalała korzystać z butli tlenowych, które skrzętnie chowała pod siennikiem. Mój ojciec niezwłocznie wyruszył wraz z innymi łowcami, by przeczesać szczeliny, gdzie ukrywają się ostatnie drzewa. Pamiętam oczy mamy. Zmieniają się, gdy głoduje – stają się wielkie i straszne.

Nie pamiętam, kto umarł podczas pierwszego i drugiego głodu – byłam zbyt mała. Przypominam sobie jedynie zapadnięte policzki mamy i suchość w ustach. Pamiętam za to trzeci raz: dwoje niemowląt, dziecko, siedem kobiet i dwóch mężczyzn leżało na matach na Wydmie Zmarłych. Ich usta były sine, a skóra poszarzała. Udusiło ich pustynne powietrze albo umarli z głodu. Albo i to, i to.

Zanieśliśmy ich daleko za obozowisko, jedno po drugim. Ja też pomagałam. Chłopiec, którego ciąg­nęłam, był ciężki. Jego nogi żłobiły w piasku dwie równoległe koleiny. Wiele takich śladów znaczyło drogę do Wydmy Zmarłych. Następnie złożyliśmy ich na matach i prosiliśmy bestie, żeby zabierając ciała, pozostawiły pamięć zmarłych, by mogła pozostać między nami, niewidzialna, ale nas przenikająca. Zebrani w kręgu śpiewaliśmy przez trzy noce. Ceremonii nie towarzyszył ogień, zwykle płonący pośrodku, zapasy różowego kamienia również były wyczerpane. Nuciliśmy w towarzystwie gwiazd, a nasze słabe głosy ginęły w mroku. Moja mama płakała, lecz ani jedna łza nie płynęła po jej policzku. Zasnęłam tam na piasku, śpiewając, przekonana, że wszyscy umrzemy i że już nigdy nie zobaczę ojca.

Powrót łowców przywrócił nadzieję, ale – by zaspokoić pragnienie i głód – musieliśmy czekać, aż handlarze wrócą z Wielkiego Miasta. W tym czasie kolejne ciała zostały zabrane na Wydmę Zmarłych.

Powodzenie łowców oznacza nasze przetrwanie.

Potykam się o kamień ukryty pod piaskiem i wydaję z siebie cieniutki pisk. Tewida patrzy na mnie z wyrzutem.

– Bądź cicho!

Milknę i przyspieszam kroku. Tewida ma rację – tej nocy słyszałam wycie bestii. Przeciągły, przypominający śmiech skowyt przeradzający się w pisk.

Może ta bestia zabrała Pradawną?

Już prawie dotarłyśmy do namiotu. Drżę, choć jest upalnie.

Zatrzymujemy się przed wejściem, a ja biorę głęboki wdech. Tewida puszcza moją dłoń, rzuca spojrzenie, prostuje się i wchodzi do namiotu.

Zaciskam rękę na torbie i niechętnie podążam za nią.

 

 

Potrzebuję kilku chwil, by oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Gruby materiał namiotu izoluje od upału; sprawia, że wewnątrz jest przyjemnie.

W końcu kontury wnętrza zarysowują się w mroku. Pośrodku niewielkiej przestrzeni jest ognisko, a także różowy kamień podtrzymujący ogień po zmroku, dwie butle z tlenem na dywanie i para sandałów.

I Pradawna.

Nadal żywa.

Siedzi w głębi na sienniku i gra w kości.

Dwa księżyce! Jak ona to robi?

Musi być czarownicą.

Tewida popycha mnie w jej kierunku. Wyciągam zupę z torby, ściągam pokrywkę i podaję zupę Pradawnej. Nie podnosi wzroku. Bez słowa kończy swoją grę. Niecierpliwię się.

Gdy w końcu raczy na nas spojrzeć, paraliżują mnie jej bladoniebieskie oczy odznaczające się na żółtej, pobrużdżonej skórze. Trzęsę się. Kilka kropel zupy spada z pluskiem na dywan rozłożony na piasku.

Pradawna się uśmiecha i wyciąga swoje długie, kościste palce po pojemnik. Poklepuje siennik.

Chce, żebym usiadła obok niej.

Dlatego właśnie nie chciałam zanosić tej przeklętej zupy. Aż do teraz starannie unikałam tego obowiązku, ale dłużej nie mogłam się wykręcać. Ze wszystkich dzieci tylko ja jeszcze tu nie byłam.

Tewida sadowi się naprzeciwko na dywanie. Ja powłóczę nogami aż do siennika.

I wyczekuję.

Pradawna głośno siorbie zupę. Upaprała się. Zupa kapie jej z brody, gdy odwraca się w moją stronę.

– Bardzo dobra. Podziękuj mamie, Samao.

Pamięta moje imię. Zna imiona wszystkich członków plemienia.

Uśmiecha się jeszcze, a ja nie mogę się nadziwić czarnym dziurom w jej ustach. Ile zębów jej zostało? Mam ochotę zapytać, ale się powstrzymuję.

– Wyrastasz na wspaniałą młodą kobietę, Tewido. Niedługo, jeśli pustynia pozwoli, będziesz miała męża i piękne dzieci.

Osobliwy komplement. Tewida spuszcza wzrok i kuli się w sobie.

– Obyś tylko nie wyszła za łowcę. To kretyni – dodaje Pradawna.

Tewida pochmurnieje. Jesteśmy tu od dziesięciu minut, a Pradawna już zaczyna ględzić o drzewach. Jak ona może się jeszcze przy nich upierać?

– Ach, moje małe, gdybyście tylko znały dawny świat…

Szukam Tewidy wzrokiem, ale zdradziecko mnie unika. Grzeczna jak zawsze. Ostentacyjnie wzdycham. Pradawna kontynuuje.

– Drzewa nie były schowane w szczelinach pustyni jak teraz. Nie były jedynie drewnem, rzadkim towarem, dla którego ci idioci z Wielkiego Miasta tracą głowę. Jakby drzewa istniały tylko po to, by ozdabiać salony i zaspokajać kaprysy skretyniałych bogaczy! Drzewa były wszędzie – dostojne, wspaniałe, rosnące wzdłuż dróg i w przydomowych ogrodach. Wiecie, co to las? Oczywiście, że nie. Skąd mogłybyście wiedzieć? Zniknęły tak dawno temu. Taki las tworzyły setki, tysiące drzew o ogromnych pniach pokrytych korą, która leczyła albo zabijała, o liściach i owocach, które żywiły. W lasach zapewniających cień i chłód żyły zwierzęta i ptaki – życie tętniło w każdym zakamarku. Woda tryskała z wodospadów, drążyła doliny i dawała początek jeziorom.

Bla, bla, bla.

Nie słucham jej. Nie zmieni mojego zdania.

– Czym jest jezioro, Pradawna?

Proszę bardzo! Tewida, wzorowa uczennica, piękna, fałszywie skromna, opuszcza głowę i się uśmiecha. Ależ mnie wkurza!

– Jezioro było wielkim zbiornikiem wody, tak spokojnym i gładkim, że odbijało się w nim niebo. Zdarza się, że łowcy natykają się na coś podobnego, gdy penetrują szczeliny, ale to są zaledwie marne stawy. Jeziora bywały tak rozległe, że nie było widać ich końca.

Pradawna siorbie kolejny łyk ciepłej zupy chlupoczącej w pojemniku i głośno przełyka. Widzę, jak porusza się jej zwiotczała skóra na szyi. Jest obrzydliwa. Chcę już stąd wyjść, ale jeśli mama dowie się, że uciekłam z powodu pomarszczonej szyi Pradawnej, która przyprawiała mnie o dreszcze, zmusi mnie do przychodzenia tu codziennie. Prędzej umrę.

– A jak drzewo może leczyć, Pradawna?

Tewida, jak zwykle, próbuje się przypodobać.

– Jeśli przeżujesz korę albo liście na papkę i położysz ją na ranę, ból ustąpi. Jeśli zjesz jagody zerwane z krzewów, nabierzesz sił albo umrzesz. Drzewa mają wiele właściwości. Niestety dzisiaj nie jesteśmy w stanie ich poznać.

Nigdy nie widziałam rosnącego drzewa, jedynie takie porąbane drewno, ale wiem, jak wyglądają krzewy. To takie wyrastające z piasku patyki, które mają wiotkie ramiona najeżone cierniami i są zakończone karłowatymi palcami. Występują na pustyni. Widziałam je w trakcie migracji plemienia, kiedy wszyscy członkowie podążają za łowcami. Mama powiedziała, że przenieśliśmy obóz cztery razy, od kiedy się urodziłam. Dobrze pamiętam przedostatnią wędrówkę. To wtedy widziałam krzewy po raz pierwszy.

W tamtym czasie byłam naiwna – myślałam, że życie nigdy się nie kończy. Siedząc na ramionach taty, patrzyłam w dal i widziałam więcej niż kiedykolwiek. Słońce paliło mi twarz tam, gdzie nie zdołała jej zakryć chusta owinięta wokół głowy, i tak się wtedy zastanawiałam: skąd łowcy wiedzą, dokąd iść i gdzie się zatrzymać? Nie mogłam się doczekać, żeby zostać łowczynią, dostarczać drewno przy akompaniamencie braw, by utrzymywać plemię przy życiu. Nie rozumiałam wtedy, że zajmują się tym wyłącznie mężczyźni.

Mój tata podszedł do krzewu usianego małymi, ciemnozielonymi kulkami. Chciałam zejść, ale mi nie pozwolił. Pod żadnym pozorem nie mogłam ich dotknąć. „Widzisz te kulki, Samao? Są trujące. Krzewy do niczego się nie nadają, są zbyt cienkie, by je sprzedać albo w nich rzeźbić”. Zapytałam, co znaczy „rzeźbić”, ale sens tego słowa mi umykał: nadawać kształt drewnu? Jak to w ogóle możliwe? Rozumiałam, że można tworzyć rysunki na piasku, ale w drewnie? Chłonęłam słowa ojca i byłam mu posłuszna. Wydawał mi się mądry i potężny.

Nieśmiertelny.

Podczas ostatniej migracji podążałam za innymi. Szłam, nie zdając sobie sprawy, że posuwam się naprzód. Mam tylko jedno wspomnienie z tamtej wędrówki: mama schudła, chociaż mieliśmy co jeść. Czasem łza spłynęła po jej spieczonym policzku. To była pierwsza migracja, podczas której szła bez mojego taty. Trzymałam ją za rękę. Przez większość czasu nawet tego nie zauważała. Jej dłoń była bezwładna, nieruchoma.

Teraz łowcy zapuszczają się coraz dalej od Wielkiego Miasta w poszukiwaniu drzew. Ich obławy trwają za każdym razem dłużej. Te przeklęte drzewa są zbyt rzadkie. To przez nie mój tata nigdy nie wrócił. To przez nie łowcy narażają się na wielkie niebezpieczeństwo. Niech Pradawna daruje sobie te bzdury o drzewach, wypowiadane ze wzruszeniem i łzami w oczach.

A w ogóle to co ona może wiedzieć? Nie urodziła się w dawnym świecie: ostatnimi, którzy go widzieli, byli jej prapradziadkowie. Tyle już o tym bełkocze, że każde zdanie znam na pamięć. Skoro kiedyś żyły zwierzęta, to dlaczego jedyne, co z nich zostało, to bestie i kralle? Dlaczego nie pozostało nic poza murami stojącymi gdzieniegdzie i dziwnymi stertami kamieni na powierzchni wydm? Pradawna mówi, że życie wyschło. A co z drzewami? Dlaczego one nadal istnieją, jeśli nie po to, żebyśmy mogli przetrwać?

Pradawna bierze kolejny łyk zupy.

– Pustynia zwycięża, drzewa umierają. Chowają się w szczelinach, szukając schronienia przed chciwymi ludźmi. Ci z Wielkiego Miasta ozdabiają nimi swoje domy, które są tak wielkie, że całe plemię zmieściłoby się w ich wnętrzu. Martwe drzewo jest nic niewarte. Żywe drzewo jestżyciem. Tych z miasta to nie obchodzi. Łowców też nie. Idioci jedni i drudzy.

Nagle długie zawołanie rozdziera pustynną ciszę.

Podnoszę się i nasłuchuję. Zawołanie się powtarza, a obozowisko odpowiada wybuchem radości.

To