7th Heaven - Anna Levi - ebook + książka

7th Heaven ebook

Levi Anna

4,3

Opis

7th Heaven. Światła i neony. Klub na granicy światów.

Szara strefa między tym co legalne, a tym, co schowane na najniższych poziomach Datury. Między luksusowym światem porządnych, zaczipowanych obywateli i bezSENnych wyrzutków funkcjonujących poza systemem.

Jedyne miejsce, w którym szukająca wrażeń dziewczyna może spotkać chłopaka z półświatka.

Jedyne, w którym znikają konwenanse, a pojawiają się nowe, ekscytujące pragnienia.

Jedyne, w którym można spróbować harmali – słynnego kwiatu pustyni, źródła psychodelicznych doznań…

Kiedy Conifer, drobny łotr i oportunista, dostrzega Yararę, wyglądającą na nadzianą pannę z elit, węszy w niej łatwy łup. Nawet nie przypuszcza, w jakie kłopoty wpakuje go ta znajomość.

Wkrótce oboje będą zmuszeni uciekać przed krwiożerczym syndykatem i permanentną inwigilacją wszechobecnej sieci.

Tylko dokąd, skoro poza megalopolis nie ma życia, ekosystem upadł, a w powietrzu szaleje śmiertelny wirus? Chyba że prawda okaże się zupełnie inna…

Czy w dystopijnym świecie miłość wystarczy, aby wygrać z systemem?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 774

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
7
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

"7th Heaven" nie miała trafić w moje ręce. Dlaczego? Było o niej cicho, nigdzie nie widziałam jej w zapowiedziach i dopiero przy samej premierze wyskoczyła mi w którejś z księgarń, zaintrygowała okładką, a gdy przyjechała do mnie z Wydawnictwa Jaguar i wzięłam ją do ręki wiedziałam już, że muszę sprawdzić czy jest warta uwagi. I nie, opisu nie czytałam, rzuciłam się na głęboką wodę licząc na fantastykę konkretną, kolorową i wciągającą. Wpadamy od razu w sam środek świata, który może być okrutny, a przy tym jest pełen neonów, kolorów, aż się błyszczy. Funkcjonuje w nim system, a polega na tym, że są ludzie zaczipowani, porządni, prowadzący jakieś sensowne życie i wyrzutkowie, którymi reszta gardzi. Yarara, główna bohaterka jest dziewczyną szukającą ekscytujących wrażeń. Trafia do półświatka, gdzie natrafia na drobnego łotrzyka czującego w niej kasę i możliwość łatwego zarobku. Chyba żadne się nie spodziewa tego, że w pewnym momencie coś ich do nich przyciągnie i ściągną na ...
11
aleksandrawitaszek

Nie oderwiesz się od lektury

„7th Heaven” 💜🐲  [współpraca reklamowa z @wydawnictwojaguar] Książka dzięki której mogłam zwizualizować sobie świat do jakiego bezapelacyjnie zmierzamy. To na pewno nie stanie się w najbliższej przyszłości, ale jestem przekonana, że w pewnym momencie będzie tak jak opisała to autorka. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek dystopijna książka wciągnęła mnie tak jak ta to zrobiła. Wprost nie mogłam się oderwać, chciałam jak najszybciej poznać zakończenie tej historii. Przenieście ze mną do „7th Heaven” pełnego świateł i neonów klubu na granicy światów. Poznajemy Yarare, porządną obywatelkę, dziedziczkę wielkiej fortuny „Medusy”. Dziewczyna od dziecka chowana pod kloszem ojca i ciotki. Zaczipowana i kontrolowana dziewczyna pragnie żyć swoim życiem, dlatego postanawia zejść na najniższe poziomy Datury. Do miejsca, którego nigdy się nie spodziewała. Do ludzi dla których była niewidzialna i nikt nie stał jej nad głową. Do jedynego miejsca, w którym może spotkać go. Mężcz...
12
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Wyśmienita
01
Ayataxa

Nie oderwiesz się od lektury

Recenzja 7th Heaven Anna Levi Fantastyka Cała historia Chwilą ciszy dla tej pięknej okładki.. I można ruszać dalej. Jestem zachwycona tymi kodami qr, genialny pomysł i jaki pomocny, gdy chce się wrócić i przypomnieć sobie kto to jest + można odkryć sekrety w nich... Yarara sprawiła mi wiele emocji i już żałuję, że się to kończyło. Czasem miałam ochotę ją potrząsnąć i powiedzieć, żeby się nie przejmowała, ale wiem co to znaczy, więc pewnie nic by nie dało gdybym to jej powiedziała 😢. Conifer to drugi główny bohater. I jak dla mnie on był nim, głównym bohaterem. Miał swoją narrację i opowiadał nią i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Poza Coniferem jest inna postać, która namiesza w sercach czytelników, a bynajmniej namieszała w moim sercu i w jego imieniu składam sprzeciw jego porzuceniu. Płakałam, a i owszem, gdyż Autorka lubi się bawić moim sercem znowu. Początkowo książka może wydawać się ogromna, lecz jeśli zaczniesz ją czytać to tak cie porwie, że na końcu będ...
01

Popularność




Copyright © Anna Lewicka 2022

Projekt okładki, stron tytułowych oraz mapy: Krzysztof Rychter

Redakcja: Barbara Kaszubowska, Joanna Czarkowska

Korekta: Anna Grzeszczyk, Ida Świerkocka

Skład i łamanie: Hotch Studio Paweł Czarkowski

Copyright for the Polish edition © 2023 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-273-3

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

PLAYLISTA

    Nine Inch Nails –Zero Sum

Prolog    LAU –Stunning

Rozdział 1.     The Midnight–Deep Blue

Rozdział 2.     Rihanna –We Found Love

Rozdział 3.     The Prodigy–Medusa’s Path

Rozdział 4.     Måneskin, Tom Morello –GOSSIP

Rozdział 5.     Bohnes –Middle Finger

Rozdział 6.     EMELINE –cinderella’s dead

Rozdział 7.     Transviolet –Girls Your Age

Rozdział 8.     AViVA –Rabbit Hole

Rozdział 9.     Imagine Dragons–Whatever It Takes

Rozdział 10.     Au/Ra –Dance in the Dark

Rozdział 11.     Georgi Kay–Scary People

Rozdział 12.     Korn –Falling Away from Me

Rozdział 13.     Rob Dougan–Furious Angels

Rozdział 14.     Soundgarden –Black Hole Sun

Rozdział 15.     Taylor Swift, Bon Iver –exile

Rozdział 16.     Sorry Boys–This New World

Rozdział 17.     Labrinth –Formula

Rozdział 18.     BOKKA –In Love With the Dead Man

Rozdział 19.     Apocalyptica, Sandra Nasic –Path Vol. 2

Rozdział 20.     Halsey –Gasoline

Rozdział 21.     WILLOW –Wait a Minute!

Rozdział 22.     Alisa –Light A Fire

Rozdział 23.     Kim Petras–Massacre

Rozdział 24.     How To Destroy Angels –A Drowning

Rozdział 25.     AViVA –BLACKOUT

Rozdział 26.     Apocalyptica, Linda & Dave Lombardo –Faraway Vol. 2

Rozdział 27.     Icarus, Quelle T –Machine Heart

Rozdział 28.     Massive Attack–Teardrop

Rozdział 29.     Nine Inch Nails –The Great Destroyer

Rozdział 30.     Subheim –Dunes

Rozdział 31.     Deftones –Rosemary

Rozdział 32.     Gunship, Tim Cappello –Dark All Day

Rozdział 33.     The Bad Dreamers –Part Time God

Rozdział 34.     Foo Fighters–The Sky Is A Neighborhood

Rozdział 35.     W O L F C L U B, Dora Pereli –Crossroads

Rozdział 36.     NINA –Sleepwalking

Rozdział 37.     Welshly Arms–Legendary

Rozdział 38.     Neoni –MACHINE

Rozdział 39.     Seraphine, Jasmine Clarke –POP/STARS

Rozdział 40.     How To Destroy Angels –The wake-up

Rozdział 41.     nanebo –Breath

Epilog    Gunship –Time After Time

Zasłuchaj się w klimacie 7th Heaven!

Poznaj świat!

Hańbą okryci,

Na porażkę skazani,

O litość błagamy dla serc

Splamionych czynami.

Hańba to szczera,

Bo czyny nasze i nasze istnienia

To nic więcej niż same

Jedynki i zera.

Nine Inch Nails, Zero Sum(fragm. w tłum. autorki)

PROLOG

7th Heaven.

Pokochałam to miejsce.

Błysk świateł. Muzykę, która niemal ogłuszała, podniesione głosy przekrzykujących ją ludzi. Tłum, w którym można było zniknąć, w którym można było się zapomnieć.

Nie powinnam tu być.

Ja jednak dopiero w tym hałasie czułam, że żyję. Serce nigdy i nigdzie nie biło mi tak mocno. Słyszałam je w dudniącym rytmie basów przenikających przez moje ciało. Rytmiczne wibracje sprawiały, że z każdym uderzeniem muzyki, z każdym uderzeniem serca przebiegał mnie dreszcz przyjemności.

A poza tym nic nie dawało takiego odlotu jak harmala – kwiat pustyni. Plotka mówiła, że powstaje z prawdziwej rośliny, która rośnie gdzieś na pustkowiu, ale niespecjalnie wierzyłam w te pogłoski. Nie było możliwości, żeby znaleźć tam cokolwiek oprócz piasku i skał. Jednocześnie żaden syntetyk, którego kiedykolwiek spróbowałam, nie mógł równać się z harmalą. Nieziemsko drogą, kurewsko trudną do dostania, ale – jak się okazało – wartą każdej ceny.

Nigdy nie uważałam się za specjalnie religijną, aż do momentu, gdy spróbowałam jej po raz pierwszy. Jeśli rośliny rzeczywiście nosiły w sobie duszę ziemi – a harmala była rośliną, jak mówiono – to po jej zażyciu poczułam iskrę wiary. Dopiero wtedy zrozumiałam, o co chodziło. Mogłabym stać się jej najwierniejszą wyznawczynią. Jej kapłanką. Dotykałam boskości.

Przeciskałam się między ciałami tańczących, a ta fizyczna bliskość zdawała się wręcz perwersyjna. Dotyk czyjejś skóry, lepkość potu, przemieszane zapachy. Czemu tak długo zwlekałam ze złamaniem tabu, zanim odważyłam się przyjść tu po raz pierwszy?

Teraz, kiedy tego posmakowałam, nie mogłabym przestać.

A jednak byłam tu właśnie po raz ostatni. Obiecałam. Zamierzałam więc smakować każdą sekundę, każdy błysk światła, każde uczucie.

Światła stroboskopów sprawiały, że wszystko ruszało się jak poklatkowo. Biel wszędobylskich uśmiechów jaśniała fioletem w migającym epileptycznie UV.

Wymknęłam się z tej ludzkiej masy podrygującej we wspólnym rytmie na parkiecie. Dziwny, zbiorowy organizm wypluł mnie na oszklone patio pośrodku klubowej sali. Miejsce miało chyba stworzyć złudzenie prawdziwego ogrodu. Odpoczywały tu pojedyncze osoby, wpatrzone w kopułę sufitu, na której wyświetlały się konstelacje i gwiazdozbiory niczym na prawdziwym niebie.

Mogłam się założyć, że żadna z nich nigdy nie widziała nieba. Mało kto z najniższych poziomów miasta kiedykolwiek miał w ogóle taką możliwość. Wstęp na szczyt był zarezerwowany jedynie dla nielicznych. Zresztą, na niebie i tak nie dało się zobaczyć gwiazd. Podobno kiedyś, dawno temu, za dnia, było ono niebieskie jak lazur. Podobno słońce oglądano w pełnej krasie jako jaśniejącą kulę ognia, a nie zamgloną plamkę zza pokrywy kopuł. Spojrzenie prosto w nie mogło nawet oślepić. Podobno.

Na samym środku wirtualnego ogrodu znajdował się hologram drzewa. Drobne, neonowe listki drżały, a jaskraworóżowy pień poruszał się, jakby nieistniejące soki płynęły od samych korzeni. Tak naprawdę ten efekt był okropny, zrobiony po taniości. Kiedy stanęłam w jaskrawozielonej trawie, nie ugięła się nawet pod moimi stopami, ale po prostu wyświetliła się na białych trampkach. Totalna tandeta. Przywykłam do innej jakości. Na co dzień nie oglądałam tak źle zrobionych hologramów, a jednak jakimś cudem żadne inne miejsce nie podobało mi się tak bardzo jak to. 7th Heaven. Moje osobiste siódme niebo.

Wszystko przez harmalę. Na pewno.

Przymknęłam oczy, ale nie zanurzyłam się w ciemności. O, nie. Pod moimi powiekami zatańczyły kolory. Zieleń, błękit i fiolet zlewały się w wirujące, mieszające się ze sobą plamy.

Prawie, prawie dałam się pochłonąć temu doświadczeniu, kiedy poczułam uderzenie. Ocknęłam się niechętnie, by rozejrzeć się dookoła półprzytomnym wzrokiem. Ach, ktoś po prostu na mnie wpadł. Zmrużyłam oczy. Miałam wrażenie, że skądś znam tego człowieka. Może widziałam go tutaj wcześniej?

Teraz już prawie nic nie pamiętałam.

Nieważne. Zupełnie mnie nie obchodziło, kim był. Istniała tylko muzyka: dudniący bit i basy. Drżąca pod moimi stopami podłoga. Trawa zieleniąca się na moich butach.

Dotyk.

– Wszystko w porządku?

Jego usta poruszały się w zwolnionym tempie. Pytanie odczytałam tylko z samego ruchu warg, głos ledwo przebijał się przez muzykę.

Ze zdziwieniem zorientowałam się, że trzyma dłoń na moim ramieniu. Normalnie bym ją zrzuciła… Nie, nawet nie to. Po prostu nigdy nie pozwoliłabym, by w ogóle doszło do takiej sytuacji. „Normalnie”. Ale nie teraz.

Przekrzywiłam głowę. Tło się rozmyło, lecz jego twarz widziałam zupełnie wyraźnie. Zatroskane oczy. Czym się martwisz, głupku?

Zaśmiałam się, a śmiech przebił się do mnie jak przez taflę wody. Nie mogłam się powstrzymać, pragnęłam złamać kolejne tabu. Cholerna harmala. Cudowna harmala. Kiedy zarzucałam mężczyźnie ręce na ramiona, chichotałam w duchu, bo czułam, jakby coś mną sterowało, jakbym sama już nie była odpowiedzialna za to, co robię.

Wspięłam się na palce, a moje usta dotknęły suchych, spierzchniętych warg. Przeszyła mnie iskra, poczułam obcą wilgoć, dotyk jego języka, a przed oczami znów rozlała mi się ta kolorowa plama.

I wtedy wszystko ucichło. Kolory zniknęły, a kiedy otworzyłam oczy, czułam się zupełnie trzeźwa. Tyle tylko, że już nie byłam w klubie.

Siedziałam pod drzewem, pod prawdziwym drzewem! Dotknęłam pnia, by sprawdzić, czy moja ręka nie przeniknie przez niego, ale pod palcami poczułam chropowatą korę. To nie był hologram! Siedziałam w prawdziwej szklarni, na prawdziwej trawie! Jak to możliwe?

Rozległ się syk, a drzwi się otworzyły.

– Sesja dendrologiczna dobiegła końca. – Kobieta w kitlu uśmiechnęła się uprzejmie.

Kiwnęłam niemrawo głową.

Skąd się tu wzięłam i kim ona w ogóle była? Co to za miejsce?

Nic nie pamiętałam.

Znowu nic nie pamiętałam.

Cholera.

1. CONIFER

POŁĄCZ SIĘ Z SIECIĄ, PRZYWITAJ JUTRO!

Nie bądź już tylko użytkownikiem sieci – stań się siecią. Podłącz swój umysł, przekraczaj granice i przedefiniuj ludzkość dzięki możliwościom, jakie daje SEN™. Przyszłość już nadeszła i czeka na ciebie.

SEN™ OD MEDUSA INC: ZALOGUJ SIĘ DO NIESKOŃCZONOŚCI.

reklama implantu neuronowego korporacji Medusa Inc.

ROZDZIAŁ 1

Po raz pierwszy zobaczyłem ją w 7th Heaven. Stała pod wielkim neonem z nazwą klubu i wyglądała na kompletnie zagubioną. Założyłbym się o wszystkie pieniądze świata, że była niepełnoletnia, mimo że dodawała sobie lat mocnym makijażem. Nie pasowała tutaj zupełnie, wyróżniała się na tle innych, a im usilniej starała się wpasować, tym bardziej widać było, z jak innego świata pochodzi.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

Znałem ten typ. Moje podejrzenia potwierdziła próba rozpoznania twarzy. System nie zwrócił żadnych rezultatów wyszukiwania. No i wszystko jasne – na anonimowość mogli pozwolić sobie jedynie najzamożniejsi. Życie. A dla mnie okazja.

Przecisnąłem się przez tłum. Była łatwym kąskiem, nie chciałem, żeby ktoś dotarł do niej przede mną.

– Pierwszy raz tutaj? – zagadałem, przekrzykując muzykę.

Spojrzała na mnie wielkimi, sarnimi oczami, w których było trochę strachu, trochę ciekawości.

Kiwnęła głową.

– Aż tak widać? – spytała.

Poznaj sekrety Yarary!

Tak, lalka. Jak na dłoni. Udawanie zawadiackie spojrzenie. Oddech, którego nabrała dla animuszu. Czytanie ludzi generalnie od zawsze przychodziło mi bez problemu – taka życiowa korzyść – ale niektórzy naprawdę byli jak otwarta książka. Miałem ochotę przewrócić oczami, lecz nie chciałem jej spłoszyć. Wzruszyłem ramionami i spojrzałem gdzieś ponad tłum.

– Trochę.

Kątem oka dostrzegłem, że wypuściła powietrze z ulgą. Typowe. Przerabiałem ten scenariusz wiele razy.

7th Heaven był klubem na granicy światów. Taką trochę szarą strefą między tym, co legalne, a tym, co schowane w cieniu najniższych poziomów polis. Między luksusowym światem porządnych, zaczipowanych obywateli i bezSENnych wyrzutków funkcjonujących poza siecią. Poza systemem.

Zaskakujące, że takie panienki jak ta przychodziły tu dość często, zwłaszcza że klub znajdował się właściwie na jednym z najniższych legalnych poziomów. Najwyraźniej tu jeszcze czuły się bezpiecznie, a jednocześnie dostarczały sobie dreszczyku emocji i mogły przez chwilę być niegrzeczne.

Zwykle jednak przychodziły w towarzystwie.

– Gdzie twoje koleżanki? – zagadnąłem z uśmiechem.

Rozejrzała się w popłochu.

– Poszły się… odświeżyć. – Wlepiła wzrok w przypadkowe drzwi, które niestety nie były wcale drzwiami do łazienki.

– No tak. Jasne.

Akurat. Była sama jak palec. I tym mnie zaskoczyła. Po raz pierwszy.

Te, które pojawiały się tu samotnie w poszukiwaniu przygody, wcale nie należały do rzadkości. Tyle że one były tu już wcześniej, z kimś. Przełamały pierwsze lody. Wiedziały już dokładnie, po co i gdzie przychodzą. Zwykle przyprowadzał je chłopak, który chciał im zaimponować, albo koleżanki, które znały już to miejsce. Bawiły się w grupkach, trudno było się do nich przebić.

Takie jak ta były wyjątkami.

Pokiwałem powoli głową, jakbym się nad czymś zastanawiał.

– Szukasz może sposobu, żeby się lepiej zabawić? Zrelaksować się?

Instynktownie zrobiła krok w tył i wpadła na ścianę.

– Spokojnie – zaśmiałem się i uniosłem ręce w obronnym geście.

Pewnie trochę ją wystraszyłem, szczególnie jeśli była panienką z dobrego domu. Zwalisty facet z niedbałym zarostem i z hologramowymi tatuażami wyświetlonymi pod skórą to z pewnością nie był typ widywany przez nią na co dzień.

Sięgnąłem do kieszeni.

– Zwykły biznes. – Mrugnąłem, otwierając dłoń, na której leżała niewielka kapsułka.

Znów odetchnęła z ulgą.

– Co to?

W jej głosie słyszałem strach i ciekawość. To była dokładnie ta mieszanka uczuć, z którą przyszła. Bała się, mimo to odważyła się tu zjawić. Wyrwała się ze swojego ułożonego świata i chciała spróbować, jak smakuje nieznane.

A ja właśnie podbijałem jej stawkę.

– Zwyczajny stymulant. Żadnych dziwnych jazd. Obiecuję.

Prychnęła.

– No, twoja obietnica bardzo mnie uspokoiła.

Wzruszyłem ramionami.

– To chcesz czy nie?

– Hmm…

Widziałem malujące się na jej twarzy wahanie. Walczyła ze sobą, wpatrując się w kapsułkę leżącą na mojej dłoni.

– Mm, nie, dzięki. – Zmarszczyła nos i potrząsnęła burzą długich czarnych włosów.

Chyba za bardzo ją popędziłem.

– Twoja strata. Jakby co, wiesz, gdzie mnie szukać.

Odwróciłem się, ale jej głos jeszcze mnie zatrzymał.

– Jakby co, to kogo mam szukać?

Uśmiechnąłem się do siebie, zanim zerknąłem na nią ponownie. Pewnie też próbowała mnie wyszukać w sieci, to jednak działało w dwie strony. Nie tylko arystokracja miała przywilej anonimowości. Półświatek też miał swoje sposoby. I jedni, i drudzy sporo musieli za to zapłacić, ceną dla jednych i drugich było jednak coś zupełnie innego.

– Conifer – przedstawiłem się i wtopiłem w tłum, nie czekając na jej odpowiedź.

I zdążyłem właściwie zapomnieć o tym zupełnie zwyczajnym spotkaniu, aż natknąłem się na nią po raz kolejny kilka tygodni później.

Pojawiła się przede mną, gdy stałem przy barze. Po prostu na mnie patrzyła poważnymi, czarnymi oczami, podkreślonymi mocną kreską eyelinera. Kontrastowały z jej młodziutką, cukierkową buzią. Tym razem, kiedy nie było w nich strachu, zorientowałem się, jak wyraźnie maluje się w nich smutek. Jakby ktoś go tam wypalił.

Zaskoczyła mnie. Zwykle panienki jej gatunku przychodziły tu ze zblazowania, a w ich niemal pustych oczach rysowało się niewiele więcej niż głód uciech. Jednak ludzie nie pojawiali się tu bez powodu. Ona na pewno też miała swój. I nie była to moja sprawa.

– Hej. Znów tutaj? – Uniosłem w jej stronę szklaneczkę energetyka. – Chcesz się czegoś napić?

– Nie. Napić nie. – Spojrzała znacząco.

Kiwnąłem głową i poprowadziłem ją w bardziej ustronne miejsce, gdzieś pod ścianą.

– Masz czym zapłacić? – upewniłem się, chociaż nie wątpiłem w to, że jest konkretnie nadziana.

Wyświetliła na nadgarstku łącze do płatności. Nawet nie spytała o cenę. Wspaniale. Policzyłem ją podwójnie. Kiedy wysłałem zapytanie, od razu je potwierdziła.

– Baw się dobrze, lalka. – Wcisnąłem kapsułkę w jej dłoń. – I polecam się na przyszłość.

Takie interesy lubiłem. Miałem nadzieję, że może sama kiedyś zacznie przyprowadzać koleżanki, ale niestety, przychodziła rzadko i niespodziewanie. Nieregularnie. I zawsze sama.

Nietrudno było się domyślić, że się wymyka.

Przynajmniej zawsze coś ode mnie kupowała. Nie miałem pojęcia, czy w ogóle się zorientowała, jak mocno przepłaca. Grunt, że zawsze robiła to bez mrugnięcia okiem.

Za każdym razem, gdy znów się zjawiała, wydawała się coraz bardziej zrelaksowana, co wcale nie znaczyło, że przestała odstawać od reszty bywalców. Robiła sobie mocny makijaż i wkładała ubrania, które miały wyglądać nonszalancko, lecz nadal wyróżniała się wśród tutejszych imprezowiczek. Jej ciuchy były za drogie, zbyt eleganckie, rzucały się w oczy. Nie zauważyłem też żadnych tatuaży, nawet hologramowych. Żadnych piercingów, kolorowych włosów, ekstrawaganckich pazurów ani zrobionych cycków. Niemniej wydawała się dobrze bawić sama z sobą. Nie dawała się podrywać. Nie piła alkoholu, jedynie brała moje stymulanty, przez parę godzin tańczyła albo siedziała przy holograficznym drzewie na środku klubu, po czym znikała. Zawsze sama.

I wtedy zrobiła coś straszliwie głupiego. Kiedy poszła do toalety, na jej miejscu przy barze rozparł się Pez. Oczywiście wszyscy wiedzieli, kim jest Pez, podobnie jak wszyscy znali tu mnie. Tyle że Pez był porywczy, dużo pił i każdy na wszelki wypadek ustępował mu miejsca w tłumie. Taki mały szczekający piesek, który w sumie słabo gryzie, ale nie ma sensu z nim zadzierać. Barman obsłużył go od razu, odrywając się od wszystkich innych zamówień.

Ona nie wiedziała.

Zobaczyłem, jak podchodzi do niego i przekrzykuje muzykę.

– Przepraszam, ale zająłeś mi miejsce. – Wskazała na stołek i szklankę z niedopitym napojem.

Jakimś cudem wszystkie te tatuaże z rangami kartelu na jego szyi nic jej nie powiedziały. Biły po oczach, mimo że zostały przeplecione hologramami poruszających się na skórze ryb. Pez lubił się obnosić z tym, co robił. Zawsze uważałem, że to idiota, ale przynajmniej na pierwszy rzut oka było wiadomo, z kim ma się do czynienia.

Jej jednak nic to nie mówiło. Skąd ona się w ogóle wzięła?

Pez odwrócił się w jej stronę powoli, z niedowierzaniem.

– Słucham? – zapytał, dając jej szansę na to, by zorientowała się, kogo zaczepiła.

Uniosła brwi.

– Zająłeś mi miejsce. Chciałabym usiąść.

Była uprzejma, ale w jej głosie brzmiał rozkazujący ton. Pewnie nawet nie zrobiła tego świadomie, po prostu zachowała się jak rozpuszczona panna z wyższych sfer. Oj, głupia.

Pez w mgnieniu oka odwrócił się całym ciałem w jej stronę, z rozmachem rotując kręconym barowym stołkiem. Zeskoczył z niego. Pozwolił jej usiąść, a sam nachylił się nad nią jak drapieżnik nad ofiarą.

– Jak się nazywasz? – zapytał i uśmiechnął się uprzejmie. Zbyt uprzejmie. Złowieszczo.

– Ja? – odchrząknęła. – Bejra.

Bejra. Bardzo pasuje, sarenko, jeśli to faktycznie twoje imię. A jeśli podałaś prawdziwe, to jednak jesteś głupsza, niż myślałem.

– Nie mogę znaleźć twojego profilu, Bejra – dodał. – Co oznacza, że twój tatuś pewnie jest dziany, co?

Kurwa.

Utrzymała pokerowy wyraz twarzy. Chyba rzeczywiście nie wiedziała, co się tak naprawdę dzieje.

– A ty chyba trochę zabłądziłaś? GPS zaprowadził cię o kilka poziomów za nisko, hm?

O, chyba do niej dotarło. Widziałem w jej oczach, że nie miała pojęcia dlaczego, ale ewidentnie wyczuła, że wpakowała się w kłopoty. Płatki nosa jej zadrżały, przełknęła ślinę.

– Dziękuję, poradzę sobie, znajdę drogę z powrotem. – Kiwnęła głową, starając się zachować zimną krew.

Zeskoczyła z barowego stołka, kiedy Pez złapał ją za ramię.

– Poczekaj. Ja chętnie cię odprowadzę do domu. I mam nadzieję, że twoja rodzina mi się odpowiednio odwdzięczy za to, że pomogłem córeczce wrócić bezpiecznie.

No pięknie. Zwęszył łatwą forsę. I dlatego właśnie takie panienki jak ty, Bejra, nie powinny zapuszczać się same w takie miejsca.

– Nie próbuj mnie szantażować, nikt ci nic nie zapłaci – rzuciła mu w twarz i próbowała się wyrwać.

– Oho, przekonamy się.

Zacisnął dłoń na jej szczupłej ręce tak mocno, że skrzywiła się i syknęła.

Będziesz miała siniaki na tej śniadej skórze, dziewczyno. I oby tylko w tym miejscu.

Instynktownie przesunąłem dłonią po szorstkim, podgolonym boku głowy i złapałem się na tym dopiero, kiedy nerwowo zmierzwiłem włosy przebiegające na górze szerokim pasmem. Cholera, czemu poczułem się tak sfrustrowany?

Powinienem był ją zostawić. Miałaby nauczkę. Tyle że kto wie, co Pez by z nią zrobił, zanimby ją odstawił do domu, żądając grubej kasy za oddanie jej rodzinie. Tym bardziej gdyby się rzucała, a wszystko na to wskazywało. Skończyłaby z traumą do końca życia – a to już nie była nauczka, na którą zasługiwała.

Kiedyś mnie to miękkie serce zgubi.

Zanim zdążyłem się rozmyślić, przecisnąłem się przez tłum i dopadłem Peza w dwóch susach. Opuściłem swoją ciężką dłoń na jego ramię.

– Hej, hej, Pez. Ona jest ze mną – mruknąłem.

Zmrużył oczy.

– Oho, Connie. Nie miałem pojęcia, że masz dziewczynę z góry. Taki mezalians, kto by pomyślał.

– To nie moja dziewczyna. To moja klientka. Wolałbym nie tracić klientów przez twoje głupie pomysły.

Mlasnął.

– Connie. Wiesz, ile mnie to obchodzi.

Widziałem, że bardzo mu nie w smak, że popsułem mu wspaniały plan. Lisek już był w kurniku, już witał się z gąską.

– A powinno. Zostaw panią. Ja ją odwiozę do domu w twoim imieniu, dobra?

Górna warga zadrżała mu z wściekłości. Cały się spiął. Puścił dziewczynę i zamierzył się na mnie, ale był już na tyle pijany, że jego refleks się spowolnił, a celność mocno kulała. Odchyliłem się i jednym ruchem oddałem mu szybkim strzałem w szczękę. Jego kumpel, który wolał do tej pory się nie mieszać, teraz wyrwał się w moją stronę, więc bez zastanowienia złapałem dziewczynę za rękę i pociągnąłem za sobą, przedzierając się przez tłum. Nie miałem ochoty wdawać się w bójkę, tylko pogorszyłaby sprawę. Nie było sensu dolewać oliwy do ognia. Pez wytrzeźwieje, sprawa przycichnie. To nie pierwszy raz, kiedy się rozjuszył. Wszyscy znali jego wybuchowy temperament i brali na to poprawkę. Jego szef przywoła go do porządku i na tym się temat skończy. W gruncie rzeczy każdemu zależało, żeby topór pozostał zakopany.

Teraz jednak iskra padła na podatny grunt.

– Stój, tchórzu jeden! – Pez się otrząsnął i gonił nas, obrzucając wyzwiskami. – Tak się mnie boisz, że już spierdalasz?

Wyskoczyliśmy z klubu. Rozejrzałem się szybko. Na zewnątrz stał mój motocykl, ale Pez by nas zaraz dopadł. Poza tym wieczność trwałoby, zanimbym w ogóle odwiózł dziewczynę normalnymi trasami na bezpieczną wysokość. Szosy plątały się i ciągnęły wokół budynków i między nimi, a windy zaczynały się sporo wyżej. Przebiegałem wzrokiem po okolicy. Myśl, myśl!

O, proszę! Przed wejściem stał jakiś hover. Cud, że nikt go jeszcze nie zhakował i nie ukradł. Na części, oczywiście, bo bez połączenia z centralą te maszyny stawały się bezużyteczne: nie dało się ich ani ruszyć, ani naładować. Wynajmowało się je na minuty, a kosztowały krocie. Na pewno nie zainwestowałbym takiej kasy – nie dla niej – ale w gruncie rzeczy przecież to nie ja musiałem płacić.

– Wskakuj. – Skinąłem w kierunku hovera i sam przerzuciłem nogę przez siodełko, szybko resetując licznik.

Stał już trzy godziny, ktoś chyba miał kasy jak lodu, żeby zostawiać go tu w trybie oczekiwania.

Otworzyłem nowe połączenie.

– Możesz zapłacić, nie? – rzuciłem do niej.

Objęła moje plecy i nic nie odpowiedziała, ale musiała się zalogować, bo hover odpalił. Zielone światełka rozpaliły się na panelu. Aż krzyknęła, gdy wyrwałem w górę, w ostatniej chwili umykając przed rzucającym się w naszą stronę Pezem.

Nad nami widać było tylko tunele, kable i rusztowania dróg przecinających się między budynkami, ale w niektórych miejscach oznaczenia pozwalały na przeskoczenie ich sporymi skrótami dzięki rozciągniętymi między poziomami mostami magnetycznymi. Kilka minut dzikiego slalomu i zostawiliśmy motocykl Peza daleko w tyle.

Lubiłem jeździć na antigravach, chociaż nieczęsto miałem okazję. Pozwoliłem sobie zaszaleć trochę dłużej, niż było trzeba. Za przysługę należało mi się chociaż tyle.

Zatrzymałem hovera kilka poziomów wyżej, w odrobinę milszej okolicy.

– Naprawdę nikt cię nie nauczył trzymać się z daleka od kłopotów? – Uciąłem jej „dziękuję”.

Miała na twarzy uśmiech, kiedy zdejmowała kask. Ależ mnie tym wkurwiła! O włos uniknęła czegoś naprawdę paskudnego i najwyraźniej traktowała to jak przygodę życia.

Mój ton i mina momentalnie zgasiły jej radość.

– Nie jesteś tu sama, będzie się to teraz za mną ciągnęło jak smród po gaciach! – ryknąłem. – Ty sobie wrócisz do domu, a ja będę musiał pogasić pożary.

Wprawdzie wiedziałem, że Pez wytrzeźwieje, przegadamy sprawę i sytuacja wróci do normy, ale zdecydowanie wolałem unikać konfliktów. Nie były mi do niczego potrzebne.

Nieważne. Na początek powinienem się pozbyć źródła kłopotów. Niech dziewczyna wraca do domu tą samą drogą, którą tu trafiła.

A no właśnie.

– Jak się tu w ogóle dostałaś?

– Wzięłam hovera. – Skinęła głową na stojący obok pojazd.

Zamrugałem oczami. Oczywiście, że był jej.

Kiedy to do mnie dotarło, nie mogłem się powstrzymać. Śmiałem się do rozpuku przez dłuższą chwilę i nie mogłem przestać.

– Nie wiem, co w tym takiego śmiesznego. – Patrzyła na mnie kompletnie zagubiona.

Otarłem oczy, nadal chichocząc.

– No nie wiesz, jasne, że nie wiesz – parsknąłem znowu śmiechem.

Nie chciało mi się nawet tłumaczyć. Zresztą, co miałem jej powiedzieć? Że nie zrozumie, bo jest uprzywilejowaną bogatą panną? Machnąłem ręką.

– Po prostu wracaj do domu, co?

Rozejrzała się po okolicy. Od ulicy, na której się zatrzymaliśmy, odchodził zaułek pełen neonów reklamujących bary z jedzeniem, a deptak był zastawiony straganami z… no, z czymś, co można było nazwać jedzeniem, tylko bardzo się starając. W wielkich garach bulgotały papki z alg, a na grillach smażyły się bogate w białko larwy.

– Zjadłabym coś, a powinnam ci jakoś podziękować – stwierdziła. – Chcesz kebsa?

Przewróciłem oczami, bo naprawdę musiałem się jej jak najszybciej pozbyć, ale zapachy przypraw i parującego, gorącego jedzenia sprawiły, że poczułem głód.

– W sumie czemu nie. – Wzruszyłem ramionami i podszedłem do okienka baru, który wyglądał na najdroższy w alejce.

Faktycznie, była mi to winna.

Po chwili siedzieliśmy kawałek dalej, zwieszając nogi z chodnika przy krawężniku, i jedliśmy falafele owinięte plackami z soylentu.

– Nie miałam nigdy wcześniej okazji tak siedzieć – stwierdziła ni z tego, ni z owego, spoglądając w dół, na przechodzących poniżej ludzi i światełka oświetlające niższe poziomy. – Fajna sprawa.

Prychnąłem. Na wyższych poziomach krawędzie pozabezpieczano, zwykle polami magnetycznymi, ale nie tutaj. Tam różnice wysokości były większe, piętra wyższe, wszystko bardziej przestronne. Tutaj raczej ktoś musiałby się bardzo postarać, żeby zrobić sobie krzywdę, spadając. Nawet dzieciaki prześcigały się w akrobacjach, zwieszając się z krawędzi.

– Całkiem dobre. – Ponownie przerwała ciszę i przełknęła kolejny kęs. Wydawała się zaskoczona.

Robiła to nieświadomie, ale strasznie grała mi na nerwach. Do tej pory nic nie mówiłem, teraz jednak nie mogłem się już powstrzymać.

– Nie spodziewałaś się, co? – wycedziłem sarkastycznie.

Chyba ją zawstydziłem, jej śniade policzki się zaczerwieniły. A może to była tylko łuna świateł przejeżdżającego po drugiej stronie przepaści skutera?

No cóż, ona pewnie mogła sobie pozwolić na to, żeby jeść na co dzień syntetyczne mięso, totalnie nieosiągalne dla szaraczków. Nam pozostawały algi, soylent, papki z drukarek 3D… A już hydroponiczna soja, jak w tym falafelu, była rarytasem. No tak, i jeszcze robaki, niezawodne źródło białka. Wszystkie rośliny i zwierzęta powymierały, ale robale miały się wyśmienicie. Szczególnie na najniższych poziomach. Mówią, że karaluchy przetrwają wszystko – tyle co ludzie i jeszcze więcej. Przynajmniej nie dadzą nam wymrzeć z głodu. Mniam.

– Przepraszam – stwierdziła nagle.

Czyli jednak zrobiło jej się głupio.

– Nie miałam nic złego na myśli, serio. Po prostu wiele rzeczy robię teraz pierwszy raz. – Uśmiechnęła się smutno, jakoś dziwnie. – I wcale nie chodzi mi o to, że tutaj.

Wskazała palcem w dół, na niższe poziomy. Aż potrząsnąłem głową z niesmakiem. Każdym swoim gestem, zupełnie bezwiednie, dawała do zrozumienia, że jest uprzywilejowana.

Tak właśnie działa mikrodyskryminacja. Pospolita, podświadoma.

Oj, nie zajedziesz tu zbyt daleko, zachowując się w ten sposób, lalka.

– Naprawdę. Chodzi mi o to, że w ogóle – brnęła dalej.

Chyba widziała moją minę i chciała się wytłumaczyć, ale tylko pogarszała sprawę. Dobra, jeszcze dwa gryzy kebabu i się zawijam.

– Po prostu… Byłam chowana pod kloszem. Tak totalnie. Kiedy byłam mała, byłam… bardzo chora. – Pocierała swoje idealnie wypielęgnowane paznokcie.

Zgniotłem folię z alg, w którą owinięto kanapkę, i przełknąłem szybko, żeby nie czuć posmaku. Słuchałem.

– Moja mama odeszła, bo nie potrafiła tego udźwignąć. – Na moment złamał jej się głos, ale wzięła głęboki oddech i kontynuowała: – W każdym razie ojciec zdecydował się poddać mnie eksperymentalnej terapii i to faktycznie pomogło. Wiem dobrze, ile miałam szczęścia, że urodziłam się w bogatej rodzinie, bo w innym wypadku nigdy bym nie wyzdrowiała. Ale nie będę czuć się winna, że mogłam wyzdrowieć. I uwierz mi, nie przeszkadza mi, że patrzysz na mnie z pogardą, bo nie znam świata. Moja rodzina patrzy na mnie z litością i serio, to jest jeszcze gorsze. Dla ciebie przynajmniej nigdy nie byłam żałosną kaleką.

Z każdym zdaniem rozszerzały mi się oczy. Musiałem chyba mieć bardzo głupią minę.

– Nie spodziewałeś się, co? – Uniosła czarną wyregulowaną brew.

Aż musiałem się otrząsnąć. Otaksowałem ją wzrokiem. Nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek mogła być kaleką. Widziałem zresztą, jak tańczyła na parkiecie.

– No, faktycznie trudno w to uwierzyć – przyznałem.

Uśmiechnęła się smutno.

– Nie wkręcam cię. Po co miałabym to robić?

Fakt. Nie rozumiałem tylko, dlaczego mi to w ogóle mówiła. Naprawdę musiała nie mieć przyjaciół, skoro opowiedziała to mnie. Mnie, który byłem dla niej nikim więcej niż dilerem. Zupełnie obcemu kolesiowi spod ciemnej gwiazdy.

Żuła kolejny kęs kebabu. Podała mi puszkę sody i sama otworzyła swoją. Gazowany napój zasyczał, na wierzchu pojawiły się bąbelki. Nie przepadałem za tym paskudnym ulepkiem, ale tutejsza woda była tak parszywa, że trzeba było czymś maskować jej smak.

– Niewiele mówisz, co? – Uśmiechnęła się pod nosem.

Cóż, nigdy nie byłem człowiekiem wielu słów.

– Mm – zamruczałem w odpowiedzi, a ona się zaśmiała.

Siedzieliśmy tak przez chwilę, aż skończyła jeść. Przyjrzała się dziwnie jadalnej folii i zrobiła to, co ja wcześniej. Skrzywiła się okropnie, ale zaraz popiła ją sodą. Znów obserwowałem ją z niedowierzaniem, a potem prychnąłem śmiechem. Naprawdę zaskakująco wielu rzeczy próbowała po raz pierwszy.

– Chyba już najwyższy czas na ciebie. – Wstałem i otrzepałem ubranie. Kiwnąłem ostrzegawczo głową w stronę krawędzi, kiedy dziewczyna się podnosiła. – Uważaj. Jeszcze by tego brakowało, żebyś spadła. Z twoimi skłonnościami do pakowania się w kłopoty to całkiem możliwe.

– No tak. Przepraszam za tamto. – Przeciągnęła z zakłopotaniem dłonią po włosach. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał przeze mnie problemów.

– Poradzę sobie.

Zawahała się przez moment.

– Ej, Conifer? Czy to znaczy, że nie będę mogła już tam więcej przychodzić?

Spojrzałem na nią, jakbym widział ją po raz pierwszy w życiu.

– Ty serio mnie pytasz o to po tym wszystkim?

Zrobiła kwaśną minę i pokiwała głową.

– No tak, tak myślałam. Spoko, więcej się tam nie zjawię. Obiecuję. Będę chodzić gdzie indziej. – Objęła ramiona rękami i spojrzała w górę. – Po prostu strasznie polubiłam to hologramowe drzewo w 7th Heaven.

Będzie chodzić gdzie indziej… No oczywiście. Będzie pakować się w kłopoty w innym klubie, gdzie pewnie nie będzie mieć tyle szczęścia co dziś. Westchnąłem ciężko.

– Następnym razem, jeśli przyjdziesz, upewnij się, że jestem. Okej? Masz tu do mnie kontakt.

Puściłem jej zbliżeniowe połączenie do odebrania. Na nadgarstku wyświetlił się oczekujący splot. Spojrzała zaskoczona. Przez chwilę analizowała moje zachowanie.

– Tylko nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Nie jestem twoją nianią – zastrzegłem.

– Mhm – mruknęła, unosząc brwi.

– Łapiesz czy nie? – ponagliłem.

– Tak, tak.

Splot zaskoczył, a ja zauważyłem, jak na jej skórze mignęło imię „Conifer”, zanim zgasiła połączenie.

– Możesz mnie zapisać jako „Bejra” – dodała.

Kiwnąłem głową, ale schowałem przed nią nadgarstek, bo w myślowym zapisie wcale nie użyłem tego imienia. Doskonale wiedziałem, że przecież nie jest prawdziwe.

I w ten sposób żadne z nas nie poznało swojego imienia tamtej nocy.

ROZDZIAŁ 2

SEN – Syntetyczny Emulator Neuronowy. Mały, niepozorny implant rdzeniowy, który definiuje tożsamość. Przez całe życie zbiera preferencje, lokalizacje odwiedzanych miejsc, połączenia, wydawane kredyty i prowadzone rozmowy.

Mówią, że przecież to tylko wygodne połączenie z internetem. Pan sobie wszczepi SEN, będzie pan zadowolony. Szast-prast, dziękuję, do widzenia. A potem cuda-wianki, wszystko w jednej malutkiej karcie pamięci. Szczepionki, karta zdrowia, konto bankowe i indeks z uczelni. I zero anonimowości.

Co innego, jeśli ma się dostęp do cudzej. Na czarnym rynku chodzą jak złoto. W końcu zdecydowanie więcej ludzi chce się zaczipować, niż stać się bezSENnymi, taka prawda.

Chyba że jest się mną i ma się więcej niż jeden SEN. Chyba że jest się mną, a żaden posiadany SEN nie dowodzi prawdziwej tożsamości.

Tamtego dnia występowałem jako kapitan Crane G. Peacock. Mój debiut w roli, niemniej za ten profil zapłaciłem tak słono, że nie przyjmowałem w ogóle do wiadomości, że coś może się nie udać.

Jak dotąd wszystko szło jak po maśle.

Poznaj sekrety Conifera!

Dostałem się na sam szczyt. Zupełnie dosłownie. Siedziałem w przestronnym holu urządzonym w bieli i złocie, w apartamencie znajdującym się na najwyższym piętrze Datury. Sączyłem czystą, gazowaną wodę z lodem, ubrany w galowy kapitański mundur. Podobało mi się to. Właściwie mógłbym zachować tę tożsamość, zostać Peacockiem na stałe. I na pewno nie miałbym problemu, zostawiając Conifera daleko za sobą.

Niestety, ryzyko było za duże. Zdemaskowaliby mnie bez trudu. Tutaj nie tak łatwo kogoś impersonifikować jak na dole. Taki SEN jak ten to bardzo, bardzo droga jednorazówka, którą musiałem dobrze wykorzystać.

Przyjęcie wyprawione przez głowę rodziny Saguaro było okazją jedną na milion. Sama śmietanka towarzyska. Najtłustsza, najlepsza śmietanka. Nie żebym kiedykolwiek próbował prawdziwej śmietany… Chyba że właśnie dzisiaj. Tutaj.

Tutaj stoły się uginały. Tutaj można było sięgnąć nieba. Dosłownie.

Cascavel Saguaro, właściciel jednej z największych światowych korporacji, miał wśród znajomych najzamożniejsze szychy tego świata. Żadnego zaskoczenia – Medusa, firma założona jeszcze przez jego dziadka, znajdowała się w czołówce najpopularniejszych producentów implantów rdzeniowych. SEN trafiał do mas od kilku naprawdę liczących się wytwórców, a Medusa oferowała niezawodną jakość. Nic dziwnego, że wokół Cascavela kręciły się same grube ryby z władzą w garści. Wśród nich kapitan Crane G. Peacock zdawał się jedynie marną płotką. I o to właśnie chodziło. Nie rzucałem się w oczy.

– Więc… skąd pan wrócił? – zainteresował się mój rozmówca, Orson Rowell, kontrahent Cascavela.

Może trochę zbyt bliski. Trudno. Dokładnie takiego potrzebowałem. Jego imię idealnie pasowało do miśkowatego wyglądu. Pan Kuleczka, w sile wieku, był ciekawy przygód i sensacji, jakich brakowało w jego ułożonym świecie. Miałem to wszystko przemyślane.

– Stacjonowałem na Pacyfiku. – Uniosłem szklaneczkę w jego stronę, kiedy rozszerzył oczy ze zdumienia.

Szach-mat! Zrobiłem wcześniej wywiad, nie przyszedłem tu w ciemno, a Orson nie napatoczył się przypadkowo. Wiedziałem, że facet miał kiedyś hopla na punkcie nurkowania – chociaż oczywiście mógł pływać tylko w bezpiecznych warunkach sterylnych basenów polis.

Byłem pewien, że kto jak kto, ale on się zainteresuje. Fascynowały go naturalne akweny, jego książkowa lista życzeń na Amazonie była ogólnodostępna.

– Pozostaje mi podziękować panu za służbę, kapitanie…?

– Peacock. Crane Peacock. – Uchyliłem czapki.

Dobrze. Spytał mnie o nazwisko, zaciekawiłem go.

– Kapitanie Peacock. Przyznam, że nie miałem nigdy okazji rozmawiać z kimś, kto zapuścił się tak daleko poza polis. – Zwrócił się w moją stronę, cała jego postawa się otworzyła. – Mogę spytać o cel wyprawy?

Przynęta rzucona.

Udałem wahanie.

– Wie pan, nie powinienem raczej dyskutować z cywilami o takich rzeczach… – Potraktowałem go trochę z góry, z lekką pobłażliwością.

Bardzo popularna, skuteczna strategia podrywu wobec najbardziej odstawionych lasek z wyższej półki. Prawda jest jednak taka, że działa rewelacyjnie również w innych sytuacjach. Sprawdziłem osobiście.

– No tak, tak. Rozumiem, oczywiście. – Skulił się w sobie niemal niezauważalnie, ale wystarczająco, żeby udowodnić efektywność mojej taktyki. – Gdyby jednak zechciał kapitan coś zdradzić… Mogę panu obiecać najwyższą dyskrecję.

Co było do udowodnienia.

– To w zasadzie nie jest jakaś wielka tajemnica – cmoknąłem. – Pobieraliśmy próbki, żeby zbadać poziom zanieczyszczeń, jakość wody, sprawdzić ślady istot żywych.

Pokiwał głową, chyba lekko zawiedziony.

– Ale widzi pan – ściszyłem głos i rozejrzałem się, jakbym sprawdzał, czy na pewno nikt inny nie słucha – jest coś, co faktycznie mógłbym zdradzić tylko komuś bardzo dyskretnemu.

Oczy mu się zaświeciły.

– Zamieniam się w słuch – szepnął teatralnie.

– Ale też komuś, kto byłby gotów podjąć ryzyko – dodałem.

Wychyliłem resztę wody i wyprostowałem się, z brzękiem odstawiając pustą szklankę na bar.

Przyglądałem się facetowi dyskretnie, kątem oka. Udawałem, że wcale na niego nie patrzę, że spoglądam w stronę podium. Chwilę to potrwało. Trybiki w jego głowie pracowały, aż załapał. Błysk. Iskra zrozumienia.

– Może napije się pan czegoś mocniejszego? – Wyciągnął w moją stronę butelkę Alcarelle.

Połknął haczyk. Nie musiałem nawet ukrywać uśmiechu satysfakcji, wziął go za przejaw sympatii. Podsunąłem swoją szklankę po wodzie, wypełnioną plastikowymi kosteczkami chłodzącymi.

– Z chęcią. Poda mi pan do tego kwasek cytrynowy?

– Służę! – zaśmiał się rubasznie. – Też nie znoszę tego smaku!

Kiedy nie patrzył, podmieniłem szklankę na inną, napełnioną wodą, i podstawiłem mu, żeby mógł dodać pipetą kilka kropli.

Wypiliśmy tak jeszcze parę drinków. Rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o mojej misji. On stawał się coraz bardziej pijany, a ja udawałem coraz bardziej pijanego. I zdobywałem jego zaufanie. O to dokładnie mi chodziło.

Oczywiście nie było żadnego statku, żadnych próbek ani wyprawy. Gdyby udało mi się wykręcić ten numer, mógłbym właściwie ustawić się na lata. Zainwestować kredyty, wspiąć się o kilkanaście pięter bliżej nieba. Spędzić resztę życia wygodnie, nie martwiąc się o kolejny dzień. Nie musieć udawać kogoś pokroju Peacocka, lecz stać się nim naprawdę.

Kuszące, szalenie kuszące.

Tyle że ja chciałem wrócić: do swojej rodziny, do swoich ludzi. A żeby to było możliwe, potrzebowałem tych pieniędzy.

Czekałem już tylko na kolejny ruch mojego rozmówcy, kiedy nagle od strony podium rozległ się donośny głos. Cascavel.

– A teraz… Gwóźdź programu, wisienka tej uroczystości! – zawołał, skupiając na sobie spojrzenia zgromadzonych.

Powoli cichły rozmowy, wszyscy zwrócili się w stronę podwyższenia. Widziałem Cascavela na żywo po raz pierwszy. Wysoki, choć wyraźnie otyły. Na wszystkich zdjęciach i filmach wydawał się młodszy. I niższy. Hm, ciekawe, jak media wypaczają rzeczywistość.

Kelnerzy roznosili teraz kieliszki z niewielką ilością szampana. Powąchałem zawartość. To chyba był autentyczny alkohol, nie żaden syntetyk identyczny z naturalnym, jak Alcarelle. Prawdziwy rarytas.

– Zebrałem was wszystkich tutaj z wyjątkowej okazji. Moja córka staje się dziś pełnoletnia! – zawołał tymczasem Cascavel. – Do tej pory ukrywała się przed blaskiem fleszy, ale jak długo można chować własne dziecko przed światem?

W jego głosie zabrzmiał rubaszny ton, a cała sala wybuchnęła śmiechem, po czym przycichła, kiedy uniósł dłoń.

– No właśnie. Najwyższy czas, by Yarara, która nie jest już moją malutką dziewczynką, stała się ambasadorką naszej firmy, naszej rodziny i całego syndykatu.

Czyli po to ta cała impreza. Słodka osiemnastka. Cmoknąłem z niesmakiem, ale chyba nikt nie zauważył. Wszyscy byli skupieni na podium, czekając na grande entre jakiejś nastolatki.

Potarłem skroń. Rozległy się brawa i chcąc nie chcąc, też zacząłem klaskać. Gdy uniosłem głowę, ręce mi zamarły w pół gestu.

Na podium stała dziewczyna, którą znałem z 7th Heaven i która kazała nazywać się Bejrą. Dziewczyna, z którą jadłem uliczne jedzenie i sprzedawałem jej stymulanty.

Yarara.

Teraz miała na sobie ubrania typowe dla syndykatu Węży. Jasne, piaskowe spodnie o luźnym kroju podkreślały oliwkową skórę. Opinający, beżowy top przechodził jak bandaż przez niewielkie, kształtne piersi, by skrzyżować się na smagłym, płaskim brzuchu. Złota opaska na czarnych, prostych włosach, obwieszona ozdobami i łańcuszkami, podzwaniała przy każdym ruchu.

Już kiedy widziałem ją w klubie, wyglądała jak milion kredytów. Ale teraz… Teraz wyglądała o wiele lepiej. Jak dziedziczka wielkiej fortuny. I faktycznie nią była.

– Ładna, co? – zaśmiał się siedzący obok Orson i szturchnął mnie porozumiewawczo łokciem.

Chyba myślał, że dziewczyna oszołomiła mnie do tego stopnia, że straciłem rezon.

Cóż, nie dla psa kiełbasa.

Stwierdziłem, że powinienem się teraz migusiem stąd zawinąć, zanim moja nieoczekiwana znajoma mnie zauważy i zdemaskuje.

I dokładnie w tej samej chwili ona przebiegła wzrokiem po tłumie i na moment zatrzymała się na mnie. Lekkie drgnięcie kącika ust. Poznała mnie. Oczywiście, że mnie poznała. Nie dała jednak nic po sobie poznać. Była w tę grę lepsza, niż sądziłem. Chyba jej nie doceniałem.

– Wznieśmy toast!

Uniosłem szampana w stronę podium i wypiłem wraz z gośćmi.

Smak strzelającego bąbelkami zimnego napoju okazał się cierpki i kwaskowaty. Zupełnie nie tego się spodziewałem, ale z każdym kolejnym łykiem ku mojemu zaskoczeniu smakował mi coraz bardziej. Tak. Mógłbym przyzwyczaić się do takiego stylu życia.

– Za Yararę! Sto lat! – rozległy się głosy.

– Ale, ale! To jeszcze nie koniec. – Cascavel ponownie uciszył zebranych. – Jeszcze prezent.

Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona, a wtedy na środek weszła elegancka czarnowłosa kobieta. Kojarzyłem ją. Turiva Saguaro, siostra Cascavela. W rękach niosła czerwoną poduszkę, na której ruszała się jakaś plama bieli. Przez tłum przebiegły odgłosy zachwytu i podekscytowania.

– Ciociu! – wykrzyknęła Yarara, unosząc dłonie do twarzy.

Wyciągnąłem szyję, żeby przekonać się na własne oczy, co było źródłem całego zamieszania. I aż przysiadłem z wrażenia.

Na poduszce siedział kot. A właściwie kocię. Malutka, puchata kuleczka wielkości dłoni.

Zwierzę było prawdziwe, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Jak udało im się wejść w posiadanie żywego stworzenia na własność? Jako pupila, maskotki dla nastoletniej dziewczyny?

Pojedyncze okazy były trzymane w sanktuariach, otaczane czcią. Klonowane zarodki stanowiły efekt zaawansowanej inżynierii genetycznej. Hodowano je w ściśle chronionych laboratoriach i z wielkim trudem utrzymywano przy życiu. Poza samymi demiurgami pracującymi w laboratoriach i przy ich hodowli mało kto w ogóle widział je na żywo, a tym bardziej dotykał ich.

Yarara okazała się bardziej uprzywilejowana, niż śmiałem przypuszczać.

Wyglądało jednak na to, że nie musiałem się nią przejmować. Niepotrzebnie spanikowałem w pierwszej chwili. Przecież ona też nie chciała, żebym ją wydał. Tak. To niespodziewane spotkanie nie powinno mnie wytrącać z równowagi. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Zresztą, nie miało ono przecież żadnego wpływu na mój dzisiejszy plan.

Goście rzucili się oglądać kocię, a Yarara zniknęła z zasięgu wzroku, otoczona ludźmi.

– Niesamowite – mruknął Orson, patrząc w zamyśleniu w tamtą stronę. – Szczęściara. A pan, panie Peacock, widział jakieś zwierzę podczas swojej wyprawy? – Zwrócił się w moim kierunku z wyraźną nadzieją.

– Nie – przyznałem. – Nie ma warunków. I nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało się zmienić.

– Przecież minęło już prawie dwieście lat. – Potrząsnął głową z oburzeniem. – Coś wreszcie musi się ruszyć!

Dwieście lat. Tylko i aż. Nie potrafiłem sobie w ogóle wyobrazić świata, który istniał wcześniej. Bez polis, bez neuronowych implantów, bez wielkich kopuł wyrastających na pustyniach, połączonych tunelami hyperloopów. Ludzie przez tysiące lat żyli w otoczeniu roślin i zwierząt. Wszystko jednak zmieniło się bardzo szybko.

Najpierw przyszedł wirus. Ludzie zaczęli chować się w domach, ale wirus zmutował. Zaatakował zwierzęta. Pozbyliśmy się więc zwierząt z miast i mieszkań, ale i tak nadal zarażaliśmy się nawzajem. W końcu, po wielu długich i trudnych latach opracowano środek, który neutralizował wirusa. Odkażaliśmy nim plaże, rozpylaliśmy go nad lasami. To była ostateczna katastrofa ekologiczna. Wykończyliśmy całe ekosystemy. A ludzie nadal umierali.

Wirus wciąż krążył w powietrzu. Ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy i uznał, że jakakolwiek realna skuteczność wynalezionego środka wymagała jego stałej obecności w powietrzu. Czyli po prostu sztucznej wentylacji.

Skończyliśmy w kilku wielkich metropoliach zamkniętych pod kopułami, z wewnętrznym obiegiem powietrza. Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że cały obecny system został zbudowany właśnie na skutek pojawienia się wirusa. System wirusa. Ha, co za paradoks.

Habitaty nie były złym miejscem do życia, ale zdecydowanie miały swoje ciemne strony. A najgorsze, że z powodu śmiertelnego zagrożenia, jakim było powietrze poza kopułami, nawet nie dało się z nich uciec. Jedyną ucieczką od systemu, jedynym buntem, na jaki mógł pozwolić sobie przeciętny obywatel, stało się wyjęcie implantu. Niespecjalnie kusząca opcja. Wybór praktycznie nie istniał. Wielki Brat zawsze patrzył.

Można by pomyśleć, że przynajmniej natura wreszcie się od nas uwolniła, bo musieliśmy zamknąć się we własnych, plastikowych ulach. Ale nie. Przyszła susza, wraz z nią pożary. Niebo zasnuł dym. To, co znajdowało się poza kopułami, spaliło się na popiół. Z równin i lasów pozostały tylko nagie skały i pustynie. A wody? Zatruliśmy je, pompując z naszych polis jeszcze gorsze chemikalia niż wcześniej.

Człowiek jednak wygrał z przyrodą – zabił ją na dobre. A potem zrobił z niej religię. To takie ironicznie, tak bardzo ludzkie.

Udałem, że dopijam Alcarelle i z rozbieganym wzrokiem nachyliłem się w stronę Orsona.

– No wie pan, zwierząt to może nie było, ale za to trafiliśmy na coś innego – wybełkotałem, jakbym wyjawiał wielką tajemnicę.

Szelmowski uśmiech na jego twarzy świadczył o tym, że był bardzo pewien swojego sprytnie przeprowadzonego planu upicia mnie.

– Niech pan mówi, panie Peacock, niech pan mówi. – Wlał ostatnie kilka kropli syntetycznego alkoholu do mojej szklanki i nawet nie bawił się we wkraplanie kwasku cytrynowego.

Teraz wypiłem na jego oczach to, co nalał. Ta odrobina mi nie przeszkadzała, dodawała tylko wiarygodności. Skrzywiłem się zupełnie szczerze.

– Widzi pan – czknąłem teatralnie – trafiliśmy na wrak na dnie. Mam współrzędne tego miejsca. Właściwie, przy odpowiednich funduszach, może mógłbym zorganizować… – przechyliłem się jeszcze bardziej w jego stronę – ekspedycję.

– Poważnie? – entuzjazmował się. – Wrak? Sprzed czasu polis?

– Tak, prawdziwy statek.

Co się działo w jego pijanej głowie? Nie miałem pojęcia. Grunt, że trybiki pracowały mu bardzo intensywnie.

– Prywatną? – zapytał w końcu. – Prywatną ekspedycję?

Kiwnąłem potakująco.

– Nie będę panu oczu mydlił, nie ma szans na ruszenie wraku. Ale jeśli wyśle się małą sondę i drona podwodnego, na pewno uda się wyciągnąć jakieś artefakty.

Miał już w głowie plan, widział się już, jak trzyma w rękach jakieś znaleziska z dawnych epok. Mógłby się nimi potem chwalić przed swoimi bogatymi znajomymi, opowiadać przy tym o mrożących krew w żyłach historiach.

– Wie pan, jako fundator na pewno miałby pan wyjątkowy przywilej dołączenia do wyprawy. Ale musi być pan całkowicie pewien, że jest pan gotowy na niebezpieczeństwo!

Aż zerwał się na nogi, potrącając przy tym jakieś szkło.

– Jestem! Jestem!

– Może coś uda mi się załatwić po znajomości… Po kosztach. Tylko będę potrzebował zaliczki. No wie pan, na sprzęt, na ekipę. – Przysunąłem się bliżej, żeby mu szepnąć na ucho. – Nie będę ściemniać, to nie do końca legalne, więc i posmarować trzeba tu i ówdzie.

Pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym wyświetlił panel na nadgarstku i otworzył transfer środków.

– Wystarczy? – spytał.

Bez targowania się o cenę, bez pytań. Musiał być już konkretnie napruty.

Przyjąłem transfer. Suma okazała się sporo większa, niż zakładałem, ale to jeszcze nie było to. Zamierzałem pociągnąć ten przekręt dalej, trafiłem na frajera jak się patrzy.

– Tak, na przygotowania powinno wystarczyć. Postaram się wszystko załatwić w parę dni. Na resztę sumy możemy się umówić w dniu wyprawy, policzę wszystko i dam znać. – Klepnąłem dłońmi w stół barowy. – Interesy z panem to przyjemność. Będę w kontakcie.

Wymknąłem się z imprezy, korzystając z zamieszania wywołanego małym, puchatym kotkiem – cudem nauki, efektem połączenia boskiej iskry i zupełnie ludzkiej inżynierii. Mnie akurat niespecjalnie to ruszało. Miałem to, po co tu przyszedłem.

Wszystko poszło jak po maśle, o niebo lepiej, niż się spodziewałem. Suma na koncie urosła, a miała jeszcze znacznie się zwiększyć.

Z jakiegoś powodu towarzyszyło mi jednak gorzkie uczucie, jakbym sam dał się oszukać. To ja tu wodziłem ludzi za nos, nie odwrotnie!

Kiedy przechodziłem przez bramę dezynfekującą i zostawiałem za sobą penthouse rodziny Saguaro, miałem przed oczami ciemnooką, ciemnowłosą Yararę.

Byłem ciekaw, co znaczyło jej imię. Wszystkie imiona pochodziły przecież od zwierząt albo roślin, ale ich mnogość sprawiała, że źródło nie zawsze było oczywiste od pierwszej chwili. Wrzuciłem je w system wyszukiwania.

Wynik, który otrzymałem, sprawił, że na moment przystanąłem.

Gatunek żmii.

Ależ byłem głupi. Przez cały czas nazywałem ją w myślach sarenką, a ona była wężem. Drapieżnikiem w skórze ofiary.

ROZDZIAŁ 3

Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałem, była wiadomość od niej.

„7th Heaven. Chciałeś wiedzieć”.

Zaskoczyła mnie. Nie wiem, czym bardziej – tym, że się faktycznie odezwała, czy tym, że miała czelność pojawić się w klubie.

Wypatrzyłem ją przy barze. Związała długie, gładkie włosy w wysoki kucyk na czubku głowy. Otaksowałem szybkim spojrzeniem jej stylówkę. Ramoneska, krótka sukienka w panterkę, trampki. Wspinała się na palce, żeby móc oprzeć przedramiona na ladzie. Czekała na drinka.

– Lalka, nie przyznałaś się, kim jesteś – rzuciłem prosto z mostu, oparłszy się plecami o blat zaraz koło niej.

Pierwsze zaskoczenie ustąpiło miejsca rozbawieniu.

– Noo, ja też nie wiedziałam, że ma pan takie szerokie znajomości, panie oficerze. – Mrugnęła, bezczelnie wydymając pomalowane mocną czerwienią usta.

Wkurzył mnie ten jej ton. A może wściekłem się dlatego, że właściwie miała rację? Uderz w stół…

– Jak tam twój kociak? – zmieniłem temat. – Zbudowałaś mu już sanktuarium?

– Nie jestem religijna.

– A jednak przychodzisz tutaj modlić się do drzewa – prychnąłem, kiwając głową w stronę neonowego hologramu.

– To co innego. – Skrzywiła się.

Chyba w końcu nadepnąłem jej na odcisk.

– Nie wydaje mi się. A może wcale nie modlisz się do drzewa, tylko do tego. – Złośliwie wyszczerzyłem zęby i uniosłem w palcach kapsułkę stymulantu.

– Może.

– I wzięłaś hovera? – dopytałem sarkastycznie.

Kiwnęła głową. No jasne.

Złapałem ją za ramię i odciągnąłem od największego tłumu. O, pod ścianą akurat zwolniła się dwuosobowa wnęka z ławą. Zająłem ją, zanim ktokolwiek inny zdążył podejść, i posadziłem Yararę naprzeciwko siebie. Tutaj mogliśmy rozmawiać w miarę dyskretnie. W miarę.

– Jesteś strasznie głupia. I lekkomyślna. – Spojrzałem jej w oczy. – Gdyby taki koleś jak Pez wiedział, z kim tak naprawdę ma do czynienia, nie puściłby nas tak łatwo. Nie jest jedyną piranią w tym akwarium, wyobraź sobie.

– Czemu się w ogóle o mnie martwisz?

– O ciebie? – zaśmiałem się w głos. – O siebie raczej. Nie przeceniaj się. Nie mam ochoty słono płacić za twoje pomysły. A prosisz się o kłopoty. Pez już węszył kasę, nie wiedząc nawet, z kim ma do czynienia. Zaraz cię ktoś inny tu przydybie. Złoty interes.

– Skoro taki złoty, to czemu sam tego jeszcze nie zrobiłeś?

Popukałem się w czoło.

– Chybabym na głowę musiał upaść, żeby próbować porwać kogoś takiego jak ty. Ale nie martw się, chętnych nie braknie.

Ludzie pokroju jej ojca nie pozostawiliby po kimś takim marnego pyłku. To jak porywanie się z motyką na słońce. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Niestety, nie wszyscy o tym wiedzą. A może właśnie i dobrze, przynajmniej konkurencja się kurczy.

– Naprawdę mi nie zależy, Conifer. – Zmarszczyła nos i potrząsnęła głową, aż zakołysał się jej długi czarny kucyk.

Jasne. Bujać to my, nie nas, panno wszystko-mi-jedno.

– Aha. To czemu dałaś mi znać, że się tu pojawisz?

– Może chodziło mi o coś innego. – Spojrzała sugestywnie, aż zrobiło mi się gorąco.

– O co? – Przysunąłem się bliżej.

Prowokowała mnie.

– Może po prostu chciałam coś kupić. – Ściągnęła usta w dzióbek, a we mnie się momentalnie zagotowało. – Powinieneś się cieszyć, że jestem wierną klientką i nie daję zarobić komuś innemu.

Miałem dość. Powinienem być mądrzejszy. Czemu w ogóle dawałem się wciągnąć w te gadki, w jej prowokacje? Ona miała wszystko w dupie, nawet to, że swoim zachowaniem mogła wpakować innych w kłopoty. Nie myślała o tym nawet.

– Lepiej, żeby nikt cię tu nie zobaczył – syknąłem. – Serio.

A już na pewno nie ze mną. Gdyby jej ojciec się o tym dowiedział, niechybnie skończyłbym jako nawóz dla roślin.

– Wracaj do domu. – Specjalnie nie używałem jej imienia, lepiej żeby nikt przypadkiem nie usłyszał. – To nie jest miejsce dla takich jak ty. Szczególnie teraz, kiedy twoje foty są wszędzie w sieci. Kotka się zachciało! – warknąłem.

Dobrze, że chociaż z tym makijażem i fryzurą wyglądała zupełnie inaczej, ale wystarczyłoby, żeby ktoś ją skojarzył i wpadł na porównanie twarzy ze zdjęciem. Naprawdę igrała z ogniem.

– Myślisz, że to był mój pomysł? – żachnęła się.

– No i może jeszcze ci przykro? Przepłakałaś całą noc, bo prezent okazał się nietrafiony, zgadłem?

Uniosła ręce, jakby się poddawała.

– Conifer, słuchaj. Zrozumiałam.

Prychnąłem, ale dałem jej kontynuować.

– Już więcej tu nie wrócę. Obiecuję.

Co chodziło jej po głowie, nie miałem pojęcia, ale nawet jeśli postanowiła zamienić 7th Heaven na inne miejsce, to naprawdę nie była moja sprawa. Byle trzymała się z daleka ode mnie.

– Ale mam jedną prośbę. – Zmrużyła oczy. – Chcę po raz ostatni nacieszyć się wolnością.

– Droga wolna. – Wskazałem ręką na parkiet pełen ekstatycznie poruszających się ciał.

– Taki mam plan. – Mrugnęła. – Ale wolę poprawić sobie to doświadczenie. Może masz coś takiego… naprawdę wyjątkowego? Wiesz dobrze, że cena nie ma znaczenia.

Syknąłem przez zęby. Miałem ochotę utrzeć jej nosa. Byłem w posiadaniu rzeczy, której nie mogła mieć, być może jedynej, i ogarnęła mnie nagła, perwersyjna ochota, żeby jej tym pomachać przed oczami, rozemocjonować, a potem zgasić.

Wyciągnąłem zawinięty w aluminium pakiecik.

– To może harmala? – Nie potrafiłem powstrzymać złośliwego uśmieszku.

To była ostatnia dawka. Nosiłem ją ze sobą od dawna, od bardzo dawna, na specjalną okazję. Trzymałem ją zawsze przy sobie. Miałem nadzieję, że nie zwietrzała i nadal zachowała swoje właściwości.

Na twarzy dziewczyny pojawiło się niedowierzanie wymieszane z podziwem.

– Nie próbujesz mnie wkręcić? To prawdziwa harmala?

– Tak. Nie wkręcam cię.

Świdrowała mnie wzrokiem.

– Skąd ją masz? – dopytywała.

– Z pustyni.

Wcale nie kłamałem.

– Wow. Ile za nią chcesz?

– Więcej, niż jesteś w stanie mi zapłacić.

Nie chciałem jej sprzedawać tej harmali. Miała być dla mnie. Miałem ochotę dać dziewczynie nauczkę, ale nie wiedziałem właściwie, czemu tak naprawdę wyciągnąłem tę paczuszkę. To była gra niewarta świeczki. Jakiś głupi impuls. Schowałem ją szybko z powrotem do kieszeni.

– Byłeś kiedykolwiek na pustyni? – przekrzyczała muzykę Yarara.

No tak. Założyła, że ktoś z zewnątrz musiał mi dostarczyć harmalę, nie brała nawet pod uwagę, że przyniosłem ją stamtąd sam. Nie zamierzałem wyprowadzać jej z błędu.

– Chyba musiałbym być szalony, żeby się tam wybrać.

– No tak. – Uśmiechnęła się kącikiem ust. – Masz rację, głupio pytam. Ale czasem zastanawiam się, jak tam jest.

– Jednego mogę być pewien: nie chcesz doświadczyć tego na własnej skórze.

– Nie musisz mi mówić. – Przewróciła oczami. – Wyobraź sobie, że słyszałam setki wykładów o tym, że nawet filtry bywają niepewne. Wiem, co się może stać, jak się zarazisz.

No tak, na pewno jej to kładli do głowy. Słusznie. Dla normalnych ludzi wyjście na pustynię równało się wyrokowi śmierci. I w ten sposób wykonywano je tutaj. No, może nie dokładnie tu, na Daturze nie praktykowano raczej kary śmierci. Ale inne polis obrały taką ścieżkę karania przestępców. Dość skuteczna metoda, faktycznie niemal zupełnie zlikwidowano tam podziemie. Nie to co na Daturze. Tu kartele miały się świetnie, dolne poziomy zapełniali bezSENni, a tym na górze chyba było to w pewnym sensie na rękę. Ot, symbioza.

– Powinnaś słuchać starszych, wiedzą, co mówią. Pustynia to nie miejsce dla bogatych spadkobierczyń korporacyjnych majątków. Zresztą – wzruszyłem ramionami – i tak nic tam nie ma. Nie trzeba tego sprawdzać samemu, wystarczy uwierzyć tym, którzy byli i widzieli.

– Ale mogłabym przynajmniej spróbować czegoś, co pochodzi z pustyni. – Spojrzała znacząco. – Wszystko ma swoją cenę i jestem pewna, że sprzedasz mi ją za odpowiednią stawkę. Wiem, że lubisz kredyty.

Miała rację. Miała cholerną rację, ale to była chyba ostatnia nić wiążąca mnie z pustynią, jaka mi została.

I wtedy zaproponowała cenę. Chyba musiałbym być kretynem, żeby ją odrzucić. Coś za coś. Wspomnienia za przyszłość. Uczciwe, kiedy o tym pomyśleć.

Z jednej strony byłem na siebie wściekły, że wyciągnąłem tę harmalę. Nie miałbym tego dylematu. Z drugiej – telepało mną w środku na samą myśl o wejściu w posiadanie tej sumy. Niby nie parałem się hazardem, a jednak byłem uzależniony od takich gambitów.

– Stoi.

Ruletka. Nadal się zastanawiałem, czy to, co tracę, jest warte tego, co zyskam. Czy w innych warunkach, gdybym może jeszcze poczekał, dostałbym więcej? Prawdopodobieństwo trafienia na lepszego kupca było jednak znikome.

Ręka mi zadrżała, ale przyjąłem transfer i aż przełknąłem z wrażenia. Jeśli wypali akcja z Orsonem, będę już na mecie. Wydawało się to tak surrealistyczne, że aż niemożliwe. A jednak.

Zobaczyłem przed sobą wyciągniętą dłoń Yarary.

No tak.

Skrzywiłem się, wyjmując na powrót paczuszkę. Podałem ją niechętnie, z ociąganiem, ale deal to deal.

– Wsyp do sody i wypij – poleciłem.

– Czego się spodziewać?

Co miałem jej powiedzieć? Że w moim języku harmalę nazywają dosłownie nicią prowadzącą do duszy? Niech sama tego zazna. Może ją to zmieni. Właściwie życzyłem jej tego.

– Ciężko mi powiedzieć. Każdy ma inne doświadczenia. Jedno ci mogę przyrzec: nigdy tego nie zapomnisz.

W świecie, gdzie wszystkie rośliny były święte, harmala faktycznie pozwalała dotknąć czegoś boskiego.

– Ale pamiętaj, co obiecałaś.

– Nie martw się, nie pojawię się tu więcej i nie będę ściągać na ciebie kłopotów. Masz to jak w banku – oznajmiła kwaśnym tonem.

– Trzymam za słowo.

Milczała przez chwilę, świdrując mnie wzrokiem. W końcu zerwała się, jakby nagle podjęła decyzję.

– Idę po sodę. Trzymaj się.

Już odchodziła, gdy przytrzymałem ją za nadgarstek. Odwróciła się zaskoczona.

– Na pewno chcesz ją brać właśnie tutaj? – spytałem. – Jest wiele innych, lepszych miejsc.

– A dlaczego nie tutaj?

– Od otoczenia dużo zależy – wyjaśniłem. – To nie jest zwykły stymulant, którego celem jest pomóc ci się lepiej bawić. To… no, duchowe doświadczenie.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Trzymajcie mnie. Ty mi mówisz o duchowych doświadczeniach? Myślałam, że wierzysz tylko w pieniądze – zaśmiała się paskudnie. – A teraz wybacz, idę pomodlić się do drzewa.

Wskazała kciukiem na neonowy hologram, po czy wyrwała rękę i poszła do baru po puszkę sody.

– Siema, Connie – usłyszałem nad sobą w tym samym momencie, a na ławę naprzeciwko zwalił się jeden z moich stałych klientów. – Można?

– Pytasz, jak już usiadłeś? – mlasnąłem. – Co tam?

– No, chciałem to co zwykle.

Mruknąłem coś w odpowiedzi, skasowałem kredyty, dałem mu kilka kapsułek, lecz kątem oka cały czas wyłapywałem między ludźmi szczupłą postać Yarary.

– Kolejkę masz, trudno się do ciebie dobić ostatnio – zarechotał. – Dobra, spadam, nie przeszkadzam.

Zerwał się, a ja rozejrzałem się z niepokojem. W tym czasie straciłem dziewczynę z oczu, więc podniosłem się, żeby lepiej widzieć nad głowami tańczących. Kiedy ją w końcu wypatrzyłem, poczułem jakąś irracjonalną ulgę. Co za kretyństwo. Tłumaczyłem sobie, że byłem odpowiedzialny za swoją klientkę i to, co bierze, no ale nie oszukujmy się – jakoś za żadnym innym klientem nie chodziłem, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku.

Tymczasem Yarara wsypała zawartość plastikowej saszetki do puszki i wypiła haust napoju. Dostrzegłem z daleka, jak się skrzywiła. Nic dziwnego. Harmala była paskudna. Okropnie gorzka. Nawet słodka jak ulepek soda nie była w stanie zabić tego smaku.

Yarara jednak okazała się zdeterminowana – szybko dopiła resztę, zatykając przy tym nos.

No i tyle by było z mojej bezcennej harmali. A właściwie nie tak bezcennej, jak się okazało.

Ukłuło mnie to. Cóż, za późno.

Widziałem, jak harmala wchodzi. Ruchy dziewczyny stały się płynne, a wzrok zamglony. Zjednoczyła się z rytmem muzyki. Obserwowałem, jak tańczyła, poruszając się z masą bawiących się ludzi. Wyciągała ręce, jakby chciała złapać snopy świateł. Zamykała oczy z błogim uśmiechem, tonąc w muzyce i we własnej ekstazie. Tańczyła tak niestrudzenie kilka godzin, a ja załatwiałem w tym czasie swoje interesy i raz na jakiś czas spoglądałem, jak tańczy. Jej ciało gięło się w hipnotyzujących ruchach. Stwierdziłem, że w pełni zasłużyła na swoje wężowe imię. Wielekroć tej nocy zapatrzyłem się w nią, jakbym i ja został czymś odurzony.

Za którymś razem nie dostrzegłem jej na parkiecie. Czyżbym nie zauważył, kiedy wyszła? Chciałem się upewnić, że już jej nie ma, zanim sam wyjdę z klubu. Tak na wszelki wypadek. Jeśli sobie poszła, to koniec tej dziwnej znajomości, koniec użerania się z nią. To chyba dobrze?

Kiedy jednak ją znowu zobaczyłem, stojącą pod hologramowym drzewem i gapiącą się to na jego koronę, to na własne trampki, poczułem niezrozumiałą ulgę. Musiała wynikać po prostu z tego, że przynajmniej wiedziałem, gdzie ona jest, że nie wyszła na haju z klubu i nie napytała sobie biedy. Miałem kontrolę nad sytuacją, to wszystko.

Przecisnąłem się w tamtą stronę. Ktoś mnie popchnął, aż na nią wpadłem.

Odwróciła się zaskoczona. Patrzyła na mnie zamglonymi, naćpanymi oczami, jakby wcale mnie nie poznawała, z idiotycznie błogim uśmiechem na twarzy. Oj, chyba ją nieźle ta harmala przeczołgała. A powinna już powoli puszczać po tym czasie.

– Wszystko w porządku? – Położyłem dłonie na jej ramionach, żeby sprowadzić dziewczynę na ziemię, zakotwiczyć w rzeczywistości.

A wtedy ona wspięła się na palce i śmiejąc się radośnie, zarzuciła mi ręce na szyję. Zanim zdążyłem w ogóle zareagować, poczułem jej szczupłe, długie palce w swoich włosach, a jej wargi znalazły się na moich.

Nie wiem, co mnie podkusiło. Powinienem był stanowczo ją od siebie odsunąć, a jednak przyciągnąłem dziewczynę do siebie i oddałem pocałunek. Jej wargi były miękkie i ciepłe, ledwie się od nich oderwałem. Spojrzała na mnie wtedy rozmarzonym wzrokiem, z ustami rozpulchnionymi od pocałunku, a ja nie potrafiłem się opanować. Jak nieopierzony sztubak. Tyle kobiet przewinęło się przez moje łóżko, a jednak dawno żadna nie podziałała na mnie tak jak teraz ta panna i jeden zupełnie niewinny, zupełnie zwyczajny pocałunek.

Pochyliłem się z powrotem, a ona rozchyliła wargi, pozwalając mi posmakować swojej wilgoci. Tańczyła językiem w obietnicy, że odurzy mnie sobą tak, jak wcześniej hipnotyzowała wężowymi ruchami na parkiecie. Przysunęła się, jej szczupłe ciało było tak drobne, że zdawało się, że mógłbym ją skruszyć, gdybym złapał za mocno.

Kiedy jednak położyłem dłoń na jej karku, chcąc przyciągnąć bliżej, posmakować lepiej, poczułem nagle, jak wiotczeje w moich rękach. W ostatnim momencie podtrzymałem ją przed upadkiem. Miała otwarte, wywrócone oczy, a jej ciało co kilka sekund sztywniało w dziwnych, pulsujących drgawkach. Po chwili zemdlała.

No kurwa, pięknie!

Przecież nie odstawię jej w takim stanie do domu. Zostawić jej tutaj też nie mogłem.

Kurwa. Kurwakurwakurwa!

Złapałem ją na ręce i zanim zdążyłem się rozmyślić, postanowiłem zabrać do siebie, nieprzytomną i wiotką jak szmacianka mojej siostry.

Dobrze chociaż, że ochroniarze byli przyzwyczajeni do widoku pijanych, zamroczonych lasek, które trzeba było wynosić z klubu. Cóż, mnie też się to zdarzało – niezbyt chlubna sprawa, ale przynajmniej teraz nikt nawet powieką nie mrugnął. Tyle że nigdy nie brałem ich do domu, zawsze lądowaliśmy w pobliskim hoteliku na godziny.

Musiałem zanieść dziewczynę do siebie – piechotą, lawirując między piętrami. Przebijałem się w zaułkach, na schodach i kładkach, przeciskałem między budynkami. Na szczęście nie mieszkałem bardzo daleko, bo nie stać mnie było na nic wyżej, ale i tak zawsze wszędzie jeździłem motocyklem. Tym razem jednak niespecjalnie miałem wybór – nie polecam prób przemieszczania się jednośladem z nieprzytomną panną.

Udało mi się niepostrzeżenie przemknąć przez patio. Przynajmniej wydawało mi się, że nikt nie zauważył, ale mieszkania znajdowały się na wszystkich ścianach wokół, a piętra biegły w górę i w dół i znikały w ciemnościach, jakby się wcale nie kończyły. Wielki, ludzki ul. Co z tego, że nikt nie wyjrzał, skoro każdy mógł wypatrzyć nas przez wizjer albo zza zasłonki lub spomiędzy żaluzji. Niemniej starałem się być cicho i liczyłem na to, że słabe oświetlenie nie pozwoli dostrzec wiele. Osadzone w suficie kinkiety ledwie migotały nikłym, rozproszonym światłem. Miały służyć chyba tylko temu, żeby nikt nie potknął się i nie wypadł poza barierki, w dół, w dół, w dół, w tę atramentową czerń.

Mimo to wypadki i tak zdarzały się stosunkowo często – poza dość niską balustradą nie było tu żadnej innej ochrony, żadnej siatki, nic. Nikomu nie zależało na tutejszych mieszkańcach. Ich bezpieczeństwo należało tylko do nich samych. Czasem więc ktoś przesadził kogoś przez barierkę w czasie bójki, czasami spadali jacyś naćpani ludzie, a bywało, że nawet dzieci. Płakano chyba tylko po tych ostatnich.

Ja nie narzekałem na ten półmrok. Byłem człowiekiem, który żył w cieniu. Czułem się najlepiej, kiedy nie padało na mnie światło. Wprawdzie wspominałem zapach słońca – zapach rozgrzanej skóry i przyklejającego się do niej piachu, lecz zdawało się, jakby to było w innym życiu, życiu sprzed cienia Datury.

Teraz znajdowałem się w zupełnie innym miejscu, w skórze zupełnie innego człowieka. Tutaj byłem Coniferem. Naprawdę się nim stałem. To już nie było tylko alter ego, kradziony SEN, załatwiony przez znajomego hakera. To byłem ja.

Rozejrzałem się po pustym korytarzu. Na wszelki wypadek, mimo panującego półmroku, trzymałem twarz Yarary skierowaną ku mojej piersi. Ludzie jak ludzie; najważniejsze, żeby żadne kamery przypadkiem jej nie złapały. Okryłem ją jeszcze swoją kurtką, wolałem uniknąć systemów rozpoznawania sylwetki. Dobrze, że zarzuciłem dziś coś na plecy. Tu, na dole, bywało dość chłodno. Klimatyzacja często się psuła, a nikt nie chciał ładować kasy w niższe poziomy. Bo i po co?