Wyspa Złota - Paul d'Ivoi - ebook

Wyspa Złota ebook

Paul d’Ivoi

0,0

Opis

Paul d’Ivoi to pseudonim literacki Paula Deletre’a (1856-1915), francuskiego pisarza, tworzącego w stylu Julesa Verne’a, największego jego konkurenta, cieszącego się dużą poczytnością we Francji, tłumaczonego także na wiele języków.

Pirat Triplex to ciekawa powieść fantastyczno-przygodowa, o akcji toczącej się głównie w Australii, ale także na tajemniczej Wyspie Złota na Pacyfiku, oraz nie tylko na powierzchni lądów, lecz również i oceanów. Tytułowy bohater w imię wymierzenia sprawiedliwości i zadośćuczynienia krzywd wydaje bezkrwawą wojnę morskiej potędze Wielkiej Brytanii i dzięki swej wiedzy oraz licznym wynalazkom prowadzi ją jak równy z równym. Wartka akcja, bardzo ciekawi, niesamowici bohaterowie, egzotyczne tło licznych przygód i zaskakujące zwroty akcji to główne walory powieści, w której występują również postacie znani z wcześniejszych książek Paula d’Ivoi, które ukazały się w wydawnictwie JAMAKASZ, takich jak: Pięć groszy Lavarede’a, czy Kuzyn Lavarede’a!.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paul d’Ivoi

 

 

Wyspa złota

 

Druga część cyklu „Pirat Triplex”

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

Dziewięćdziesiąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Trzydziesty piąty tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału angielskiego: L’Île d’Or

 

© Copyright for the Polish translation by Janusz Pultyn, 2021

 

65 ilustracji, w tym 10 kart tablicowych kolorowych: Lucien Métivet

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

Redakcja i korekta: Andrzej Zydorczak

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2021

 

Ruda Śląska 2021

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-66268-84-5 (całość)

ISBN 978-83-66268-86-9 (część druga

 

 

 

Paul d’Ivoi to pseudonim Paula Deleutre (1856-1915), pochodzącego z rodu pisarzy. Jego dziadek Edouard i ojciec Charles również podpisywali niektóre swe dzieła pseudonimem Paul d’Ivoi.

Studiował prawo w Paryżu, ale podążył drogą ojca i dziadka, wybierając literaturę. Zadebiutował jako żurnalista w dziennikach „Paris-Journal” i „Figaro”. Pod pseudonimem Paul d’Ivoi pisywał też do tygodników ilustrowanych „Journal des Voyages” i „Petit Journal”.

Działalność literacką zaczął od sztuk bulwarowych: Le mari de ma femme (1887) czyLa pie au nid (1887) oraz kilku powieści w odcinkach, które nie zwróciły uwagi, jak Le capitaine Jean, La femme au diadème rouge, Olympia et Cie.

W latach 1894-1914 wydał 21 książek tworzących serię „Voyages excentriques” [Dziwne podróże], wykorzystującą wzór „Voyages extraordinaires” Julesa Verne’a. Podobne były nawet okładki, powtarzały się także te same motywy. Obaj autorzy podzielali to samo nastawienie do czytelnika, pragnienie zapewniania mu rozrywki i wiedzy (geograficznej, przyrodniczej, technicznej). Z entuzjazmem dla rozwoju nauki i wynalazków łączyły się obawy przed niewłaściwym ich wykorzystywaniem.

W roku 1894 pierwszy tom tej serii, tworzący trzyczęściowy cykl Les Cinq Sous de Lavarède, napisany wspólnie z Henrim Chabrillatem, przyniósł mu sławę. Była to jego najbardziej realistyczna powieść, następne bowiem stawały się coraz bardziej naukowe i przesycone fantazją umyślnie naiwną. Seria, ukazująca się w wydawnictwie Boivin et Cie, była przeznaczona dla młodzieży. Kolejne tomy ukazywały się z częstotliwością jednej powieści na rok.

Paul d’Ivoi tworzył też, razem z pułkownikiem Royetem, opowiadania patriotyczne, np. Les briseurs d’épée, a także historyczne, pod pseudonimem Paul Eric, np. Les cinquante. Występują w nich typowe dla owej epoki stereotypy dotyczące poszczególnych narodów i ras.

Patriotyzm d’Ivoi zbliża się niekiedy do nacjonalizmu. W złym świetle przedstawiani są głównie Niemcy, a także Anglicy zagrażający francuskim interesom. Wychwalane są za to zalety Francuzów i ich umysłowość (esprit parisienne, „duch paryski”, wyrażający się pomysłowością, bystrością umysłu, skłonnością do płatania figli, lekkim traktowaniem prawa i zasad, zapalczywością, a przy tym nieskazitelną prawością).

Książki Paula d’Ivoi cieszyły się prawie do końca XX wieku dużą popularnością we Francji, miały wiele wydań.

Wielu czytelników, zwłaszcza młodych, przedkładało je nad dzieła Verne’a, gdyż zawierały więcej przygód, a ich akcja toczyła się szybciej. Toteż na przykład Jean-Paul Sartre pisał w swej autobiografii Les Mots, że zawierały więcej nadzwyczajności.

 

 

Rozdział I

Potrójne Zero

 

Sześć miesięcy przed ostatnimi wydarzeniami, których teatrem było Killed Town, do Port Jackson przybył angielski statek pasażerski „Botany”1, który wysadził na nabrzeża masę pasażerów.

Wśród nich znajdował się młody człowiek o wyglądzie wskazującym na nieuleczalny smutek.

Był nim Robert Lavarède, który straciwszy nadzieję na odzyskaniem swojego nazwiska, francuskiej tożsamości, jedności jako człowieka, przez politykę anglo-egipską sprowadzony do stanu zera, uciekł od Lotii i udał się powtórnie do tej ziemi Australii, na której był kiedyś internowany pod imieniem Thanisa.

Dlaczego wybrał ten kraj, przekładając go nad wszystkie inne?

Ponieważ u żadnego człowieka, choćby najbardziej prześladowanego, choćby nieuchronnie pokonanego, kwiat nadziei nie więdnie nigdy w sercu.

Robert wciąż zachował nadzieję. Przyszedł mu do głowy pomysł, na który jego kuzyn Armand miał wpaść nieco później. Przybył tam, żeby spróbować odnaleźć Niariego, żeby od tego egipskiego patrioty i fanatyka otrzymać oświadczenie, które pozwoli mu ponownie stać się sobą.

Zszedł więc ze statku w Sydney, zamknął się w pokoju hotelowym z najlepszymi mapami kontynentu australijskiego, jakie udało mu się zdobyć, i starannie zbadał topografię tej wielkiej wyspy Oceanu Spokojnego.

Był kiedyś internowany w prowincji Australia Zachodnia, niedaleko góry Youle, w majątku rolnym prowadzonym przez niejakiego sir Parkera; to stamtąd uciekł, pozostawiając Niariego w rękach jego strażnika2. To tam powinien udać się powtórnie, żeby natrafić na ślady Egipcjanina.

Dwie trzecie obszaru Nowej Holandii3 pokrywają jednak pustynie lub dżungle. Nie wiedzie przez nie żadna droga. Dlatego podróżny powinien dotrzeć do punktu wybrzeża położonego najbliżej Góry Youle, aby możliwie jak najbardziej skrócić trasę lądem.

Po dojrzałych rozważaniach Robert – lub Zero, jak nazywał siebie melancholijnie – zdecydował, że drogą morską uda się aż do Sandy-Bigth4, leżącego u ujścia rzeki Russel5, rzeki dziwacznej, której nurt przecinają jeziora i bagna połączone ze sobą podziemnymi kanałami, mającej źródło znajdujące się około 400 kilometrów6 na północ od Góry Youle.

Postanowiwszy tak, były narzeczony Lotii nie tracił czasu przy wprowadzaniu swojego planu w życie. Statek parowy odbywający regularne rejsy z Sydney do Adelaide7 przewiózł go do tego drugiego miasta, skąd szkunerem żaglowym popłynął do zatoki Sandy. Dwudziestego dnia po przybyciu do Australii podróżnik rozbił obóz nad brzegiem rzeki Russel.

Następnego dnia z karabinem na ramieniu i torbą z żywnością na plecach zagłębił się we wnętrze lądu, maszerując prosto na północ, przekroczył linię telegraficzną założoną wzdłuż wybrzeża i wszedł w busz.

Trzeba było tak jak Robert osiągnąć szczyty zdesperowania, żeby samotnie wyprawić się na australijskie pustkowie. Nic nie jest bardziej posępne, bardziej przygnębiające, aniżeli te ogromne przestrzenie, na których z powodu skąpego występowania wody przez większą część roku roślinność ogranicza się do kilku gatunków eukaliptusów i roślin ciernistych, gdzie rzadko pojawia się zwierzyna łowna, gdzie wędrują plemiona nędznych i okrutnych tubylców, uciekających przed spotkaniami z białymi ludźmi.

Owe dzikie istoty, których żałosnym przeznaczeniem jest, podobnie jak i czerwonoskórych Indian w Ameryce Północnej, ciągłe wycofywanie się przed najeźdźcą, aż do nieszczęsnej chwili, w której ostatni jaki przetrwał z tej rasy umrze w zlekceważonej kryjówce; owi dzicy nie mają ani odrobiny litości dla samotnego podróżnika. Wydaje się, że na widok znienawidzonego Europejczyka popadają w szaleństwo i przez kilka chwil próbują wywrzeć pomstę za lata prześladowań i nieszczęść.

Czy Francuz wiedział o tym wszystkim? Być może. Czy było tak jednak, czy nie, szedł równym krokiem, pełnymi płucami wdychając ciepłe powietrze.

– Jakże to dziwne! – wyszeptał nagle. – Natura obdarzyła mnie charakterem osiadłym. Myśl o przeprowadzce była dla mnie nieznośna. Tymczasem okoliczności, te ironiczne sługi przeznaczenia, czynią z mojego życia niekończącą się podróż.

Potem westchnął i dodał:

– Czy takie jest zatem przeznaczenie każdego Lavarède’a? Czy zostaliśmy wybrani na konkurentów słynnego Żyda Wiecznego Tułacza8? Do diabła! Niemal w to wierzę. Samo podróżowanie, do licha, już mi nie przeszkadza, jedynie podróżowanie równie mało owocne. Mój kuzyn9, dokonawszy okrążenie świata, zyskał czarującą kobietę i bogactwo; ja natomiast straciłem nazwisko mojego ojca, moją ojczyznę, moją narzeczoną. On wykorzystał wszystkie szanse, na mnie spadły wszystkie nieszczęścia! Kiedy tylko pomyślę, że głupiec o imieniem Azaïs10, którego próżniacy uważali za filozofa, nazwał to teorią wyrównywania! Ona jest absurdalna! Jeden jest zdrowy, drugi ciągle chory – wyrównywanie! Ten jest bogaty, tamten biedny; wyrównywanie! Ktoś jest szczęśliwy, śmieje się bez ustanku, jego sąsiad spędza życia na płaczu; wyrównywanie…! Och! Filozofujący żebrak! Śmieszny Azaïs! Chciałbym postawić cię tutaj, bez broni, wysłać ci kulę, której nie mógłbyś mi odesłać i powiedzieć: wyrównywanie!

Aby wyjaśnić zły nastrój Roberta, należy powiedzieć, że droga była niezmiernie trudna. „Droga” nie jest tu właściwym słowem, ponieważ nie istniała żadna wytyczona ścieżka, a podróżnik, aby posuwać się w kierunku północnym, nie dysponuje innym sposobem, aniżeli częste sprawdzanie małego kompasu przymocowanego do butonierki.

Wszędzie dookoła tereny niskie i podmokłe, na których wznosiły się pagórki porośnięte nieprzebytymi ciernistymi krzewami, o wyciągających się grożąco kolczastych gałęziach, chcących jakby drapać przechodzącego obok.

Bardziej jeszcze posępna niż krajobraz była cisza. Żadnych ptasich śpiewów, żadnych trzepotów przestraszonych skrzydeł; żadnej ucieczki na oślep w zarośla. Jedynie w rzadkich odstępach czasu gigantyczna żaba australijska11 ogłaszała swoją obecność długim wrzaskiem, podobnym do ryku byka.

Zmuszony do nieustannego nadrabiania drogi, aby omijać przeszkody, narzeczony Lotii pokonywał niewielką odległość.

Do południa przeszedł dwadzieścia kilometrów, żeby na północ przesunąć się o tylko pięć lub sześć.

Usiadł wówczas na ziemnym kopcu i zdjąwszy torbę, wyjął trochę żywności.

Jadł bez przyjemności, z owym instynktownym pośpiechem, który powtarza się przy wszystkich posiłkach spożywanych w samotności.

– Mam dokładnie trzysta siedemdziesiąt sześć kilometrów do pokonania – mruknął, zapinając ponownie torbę. – Jeśli będę dalej szedł w tym tempie, zajmie mi to ponad miesiąc. Chodźmy, Robercie, chodźmy, mój dzielny Zero, odwagi, żeby ponownie zostać obywatelem Francji. Naprzód!

I ruszył dalej.

W miarę oddalania się od brzegu, grunt podnosił się niedostrzegalnie. Po gęstych zaroślach następowały rzadsze krzewy. Eukaliptus12, która to rodzina obejmuje co najmniej trzystu gatunków, pojawiał się ze swoimi smukłymi łodygami, z gałęziami posiadającymi liście wystawiające krawędzie do światła; dziwne drzewa z dziwnego kontynentu, które zmęczonemu podróżnikowi odmawiają cienia.

Pod wieczór Robert zatrzymał się pośrodku kępy różowych akacji13. Nic nie zakłóciło jego snu. O świcie ruszył dalej. Powtarzało się to przez osiem dni. W miarę trwania wędrówki Robert zapominał o złym humorze odczuwanym przy wyruszaniu. Prześladowały go inne obawy. Chociaż celem wyprawy był majątek rolny sir Parkera, jego dawnego nadzorcy, to równocześnie stanowił on zagrożenie.

 

Niewątpliwie ten dżentelmen-rolnik, gdyby tylko podejrzewał obecność swojego byłego więźnia, chciałby go jak najszybciej aresztować, a wtedy Lavarède bardziej niż przedtem trafiłby pod jarzmo polityki angielskiej. Zostałby ponownie Thanisem, poddanym egipskim, a od tego wolał już unicestwienie swojego „ja”. Zero, niech będzie, ale nigdy Thanis.

Niezbędne więc było posłużenie się podstępem, przeszukanie posiadłości w sposób niezauważony, upewnienie się tak, że Niari nadal tam przebywa. A jeśli patriota znad Nilu opuścił farmę, należało się koniecznie dowiedzieć, do jakiego punktu globu się udał.

Wszystko to było bardzo trudne do wykonania, ponieważ liczni ludzie Parkera nie omieszkaliby powiadomić swojego pana o każdym jego kroku.

Kiedy pieszy łamał sobie głowę, jak uniknąć niebezpieczeństwa, które nadal było odległe, zagroziło mu inne, dużo bliższe.

Nastąpiło to dziesiątego dnia od zejścia Roberta na ląd przy ujściu rzeki Russel. Wyruszywszy w drogę wczesnym rankiem kroczył beztrosko po lesie akacjowym. Pod drzewami rosło mało krzaków, a pod jego stopami zgrzytała krótka i twarda trawa. Marsz był więc łatwy i Francuz obliczył, że jeśli grunt będzie nadal równie dogodny do chodzenia, do wieczora przemieści się około czterdzieści kilometrów na północ.

Wielce ucieszony z takiej konstatacji, gwizdał, wydłużając krok, kiedy jego muzyczne fantazje przerwał nagle niespotykany dźwięk.

Z daleka jeszcze dochodziło niewyraźne brzęczenie, którego przyczyna była mu nieznana. Instynktownie wślizgnął się za drzewo, wokół którego splatały się figarevas14 o liściach barwy morskiej zieleni i żółtych kwiatach, tworzące pachnące krzewy, i czekał z karabinem w dłoni.

Zgiełk z każdą minutą narastał. Robert wychwytywał krzyki, odgłosy uderzeń.

– Do diabła! Do diabła! – szeptał. – Tubylcy. Złe spotkanie!

Następnie dodał z pewną ciekawością:

– Ale czym się tutaj zajmują?

Rzeczywiście, jakby tworząc coś w rodzaju akompaniamentu dla wrzawy, pod koronami drzew echem odbijały się głośne tupnięcia stóp o ziemię.

Nagle, pięćdziesiąt metrów od podróżnika, przenikając zasłonę zarośli, pojawiło się stado kangurów.

Zwierzęta były przerażone. Bez zatrzymywania się pędziły prosto przed siebie, wykonując ogromne skoki. To uderzenia ich tylnych kończyn o ziemię usłyszał dopiero co narzeczony Lotii.

Strzała, która wbiła się w pień drzewa, za którym krył się Robert, wskazała mu przyczynę przerażenia kangurów. To tubylcy polowali na nie.

Wstał, aby drzewo znalazło się między nim a łucznikami, ale w tym momencie niezwykle mocne zderzenie powaliło go na ziemię; upuścił karabin, a kangur, który pędzony strachem wpadł na niego, uciekł z przenikliwymi krzykami.

Ukryty pod łodygami figarevas podróżnik widział mijające go skaczące cienie. Tubylcy prowadzili pościg dalej. Wkrótce zwierzęta i ludzie zniknęli między drzewami; odgłosy polowania cichły, oddalały się coraz bardziej.

Wówczas Robert wstał. Macał siebie z niepokojem. Doznał tak mocnego uderzenia, że zdumiał się nie stwierdziwszy żadnych poważnych obrażeń. Lekkie stłuczenia, zapewne nieznaczne osłabienie były jedynymi skutkami wypadku.

– Dobrze! – rzucił wesoło. – Wywinąłem się tanim kosztem.

Było to przedwczesne zadowolenie, jak szybko się o tym przekonał.

Uspokojony stanem swoich członków Robert rozejrzał się w poszukiwaniu karabinu i torby z żywnością, które wypadły mu w chwili upadku. Znalazł je wkrótce w zaroślach, ale w jakim stanie!

Torba została rozerwana, podeptane zapasy żywności nie nadawały się do jedzenia; jeśli zaś chodziło o broń, to lufa była wygięta i karabin można było odtąd używać tylko jako maczugi.

Katastrofa była nieodwracalna. Zagubiony pośród australijskich pustkowi bez możliwości bronienia siebie, odnawiania żywności, Francuz wydawał się skazany na niechybną śmierć.

Przez ponad godzinę nieszczęśnik pozostawał jakby przygnieciony tym bolesnym spostrzeżeniem. Wziął machinalnie strzelbę, jej zakrzywioną lufę oglądał z głupią nadzieją, że odkryje sposób umożliwiający mu uczynienie uszkodzeń mniejszymi.

Jego położenie było krytyczne. Dwanaście dni marszu od wybrzeża; w podobnej odległości od farmy Mont Youle, bez jedzenia i bez broni, co podróżnik powinien uczynić?

W środku swego utrapienia wpadł na pewien pomysł. Posiadłość Parkera nie była jedyną w tej krainie. Robert mógłby natrafić na inne zamieszkane gospodarstwo i gdyby zdołał dotrzeć do jakiejś farmy, to kto wie, czy nie zdobyłby tam karabin i amunicję.

Zresztą poza tym rozwiązaniem było tylko jedno inne: śmierć z głodu w jakimś zakątku lasu. Dlatego też, ostrożnie zebrawszy resztki swoich zapasów żywności, z których sporządził skromny posiłek, młody człowiek wznowił marsz.

Kiedy jednak po przejściu kilometra chciał sprawdzić kompas, z jego ust wyrwał krzyk, bolesny jęk. Szkło chroniące tarczę zostało rozbite, a odłączona od swego trzpienia igła magnetyczna zniknęła!

Z pewnością zły los uwziął się na Roberta. Odmówiono mu nawet możliwości ustalania kierunku.

Nie tracił wszakże jeszcze ducha. Mokradła, które wskazują na nurt rzeki Russel, tworzą różaniec stawów ciągnących się wyraźnie z południa na północ. Okrążając ich brzegi, narzeczony Lotii będzie dalej zbliżał się do celu swojej podróży.

Niestety! Musiał wkrótce uznać, że ten pomysł, dobry w teorii, w praktyce był dużo gorszy do zrealizowania. Mokradła, często bardzo wielkie, oddzielone były rozległymi przestrzeniami, pod którymi podziemnymi kanałami płynęła niewidzialna rzeka. Ten układ spowodował, że idąc wzdłuż jednego ze stawów, którego brzeg wyginał się nieustannie falistą linią, Francuz okrążył go całkowicie i zrozumiał swój błąd dopiero wówczas, gdy po trwającym kilku godzin męczącym marszu znalazł się dokładnie w miejscu, z którego wyruszył.

Tym razem nie została mu ani odrobina odwagi. Po co walczyć, skoro czuje się, że wysiłki będą daremne? Tak samo jak pokonany gladiator kładący się na piaskach areny, aby otrzymać śmiertelny cios, Robert wyciągnął się u stóp drzewa.

Dzień mijał, słońce chyliło się za horyzont w szkarłatnej apoteozie, która plamiła krwią wody mokradeł i stawów.

Podróżnik ze smutkiem zjadł resztki jedzenia. Te resztki pobrudzone ziemią, zmiażdżone pod stopą kangura nie zadowoliły jego podniebienia, ale zaspokoiły potrzeby żołądka. Dało mu to lepsze rozumowanie.

– Śpijmy – powiedział. – Za dnia będę miał umysł lepiej działający i może wpadnę na rozsądny pomysł.

Zrobił tak, jak powiedział. Zamknął oczy i pomimo zmartwień szybko zapadł w ciężki sen, bardzo potrzebny jego zmęczonemu ciału.

Obudził się rano. Tak jak przypuszczał, jego myśli, rozjaśnione przez wypoczynek, pozwoliły mu bardziej wyraźnie rozważać położenie.

Natychmiast przyszło mu do głowy genialne spostrzeżenie.

– Linia stawów Russel wskazuje mi kierunek na północ. Potrzebuję iść równolegle do tej linii, a nie wzdłuż brzegów. Od czasu do czasu będę się wspinał na wzgórze, a w razie potrzeby na drzewo, aby znaleźć się nad równiną i nabierać pewności, że nie zbaczam z drogi.

Następnie pocieszony tymi słowami mówił dalej:

– W ten sposób będę pewny drogi. Pozostaje wyżywienie. Zwierzyna łowna jest mi teraz zakazana, gdyż nie mogę posługiwać się karabinem, muszę więc o jedzenie poprosić królestwo roślin. W tym bardzo mocno nawodnionym kraju jest wykluczone, abym nie znalazł jakiejś jadalnej rośliny.

Następnie, wprowadzając w życie to, co właśnie zapowiedział, Robert wdrapał się na wierzchołek red cedar15, którego niskie gałęzie ułatwiały wspinaczkę, a ze szczytu tego naturalnego obserwatorium ustalił kilka punktów odniesienia wyznaczających dalszy marsz.

Potem zszedł na powierzchnię ziemi i radośnie ruszył znowu, przyglądając się uważnie wszelkim krzewom, drzewom i krzakom, które napotkał. Francuz szukał czegoś na śniadanie.

Zostało zapisane, że tego dnia wszystko będzie szło po jego myśli. Dotarł do pola nardou16, rodzaju dzikiej fasoli z bagien, której nasiona uznał za bardzo smaczne. Rozważnie uwzględniając przeciwności losu, zabrał ich duży zapas. Napełnił nimi swoją torbę, jako tako naprawioną, swoje kieszenie, ile tylko się zmieściło, i zabezpieczony teraz przed głodem, Robert wydłużył krok.

Godzina po godzinie wspinał się a to na wzgórze, a to na drzewo górujące nad okolicą, aby upewniać się, że nie zbaczał ze szlaku. Powodowało to jednak, że posuwał się powoli i około godziny czwartej całkowicie wyczerpany musiał się zatrzymać.

Fasolenardou, choć pożywne, nie dorównują jednak udźcowi dziczyzny, kiedy chodzi o podtrzymywanie sił mężczyzny zmuszonego do dużego wysiłku fizycznego. Pomimo tego odsuwały od podróżnika lęk przed śmiercią z głodu – wspólny los tak wielu odkrywców australijskiego buszu – i Robert z wielką ulgą położywszy się na ziemi, pochłonął ich kilka garści.

Wspomagany zmęczeniem, pozwolił na ogarnięcie go przez łagodną senność, kiedy z odrętwienia wyrwał go trzask suchych gałęzi.

Hałas ten dobiegł z niewielkiej odległości, z gęstych zarośli rosnących na brzegach stojącej wody, niby szmaragdowym płaszczem przykrytej szerokimi liśćmi roślin wodnych.

Znajdowała się tam jakaś istota, człowiek lub zwierzę.

Robert instynktownie chwycił za lufę swój karabin i czekał.

Upłynęło kilka chwil bez ponownego zakłócenia ciszy; lecz żywa istota, która bez wątpienia śledziła Francuza, straciła cierpliwość. Krzewy zakołysały się pod gwałtownym pchnięciem; odsunęła się zielona zasłona i pojawił się tubylec z włosami splątanymi wokół brzydkiej twarzy.

Robert jednym skokiem zerwał się na równe nogi, ale przybyły właśnie wydawał się nie mieć wobec niego żadnych wrogich zamiarów.

Spokojnym ruchem zarzucił karabin na ramię i złożył ręce na piersi, wykonując gest powitania zgodny ze zwyczajem swego kraju. Następnie poszedł powoli na spotkanie z kuzynem Lavarède’a.

Tamten patrzył, jak tubylec się zbliża, nie wiedząc, czy nieznajomego ma traktować jak przyjaciela, czy jak wroga.

Wkrótce nabrał pewności.

Kiedy znalazł się dziesięć kroków od niego, Australijczyk zatrzymał się i gardłowym głosem powiedział w doskonałym języku angielskim:

– Mora-Mora, wódz Faho-Bougów17, wita białego człowieka zagubionego w buszu.

 

A ponieważ Francuz nie odpowiedział, mówił dalej:

– Od świtu podążam tropem białego. Gdybym miał złe zamiary, łatwo byłoby mi trafić go kulą. Mora-Mora ma celne oko i pewną rękę. Nie groziło mu niebezpieczeństwo, ponieważ karabin podróżnika jest zepsuty; ale jest on przyjacielem, który śledził ruchy białego człowieka.

– Przyjacielem? – wątpiącym tonem szepnął Robert. – Dlaczego moim przyjacielem miałby być ten, który mnie nie zna.

Tubylec otworzył w uśmiechu szerokie usta:

– Mora-Mora jest przyjacielem białych. Jest ich przewodnikiem i właśnie teraz prowadzi na wybrzeże dwóch mężczyzn, którzy podobnie jak ty mają blady kolor nocnej gwiazdy.

– Europejczycy! – zawołał Francuz, robiąc krok do przodu. – Czy ci Europejczycy są niedaleko?

– Tak. Powiadomiłem ich o twojej obecności, jak i o śladach, które wskazały mi, że w buszu jesteś zabłąkany, bez broni, i zlecili mi zabranie cię do nich.

Po tych słowach jego rozmówca zapomniał o wszelkiej nieufności. Podbiegł do Australijczyka, i z łatwo zrozumiałą radością uścisnął mu ręce, mówiąc:

– Jestem zmęczony, ale odnajdę siły, żeby wam towarzyszyć. Czy daleko są ci, którzy wysłali was po mnie?

Mora-Mora wskazał palcem punkt na równinie. Robert spojrzał w tym kierunku, ale niczego nie zobaczył. Natychmiast się przyznał:

– Nie widzę tych, o których mówisz.

Tubylec ponownie zaśmiał się cicho:

– Ich nie, to niemożliwe. Biali są mniejsi niż drzewa. Nie można ich zobaczyć.

– Co mi więc pokazaliście?

– Dym z obozu.

– Och! Pojmuję, dym z ogniska, które rozpalili.

Pomimo jednak tych wskazówek Robert, choć wytężał wzrok, ale nie dostrzegł niczego, co przypominałoby mu dym. Odwrócił się do przewodnika. Ten pokręcił głową.

– Oczy białych potrafią czytać w książkach, ale w obliczu przyrody są mniej dobre niż oczy Australijczyków. Pokieruję cię jednak. Popatrz na ten czerwony cedr, którego wierzchołek przewyższa wszystkie inne…

– Widzę go.

– Dobrze! Teraz przesuń swoje oczy w prawo. Niczego nie dostrzegasz?

Skupiając uważnie wzrok, Robert wychwycił cienką smugę dymu unoszącą się nad drzewami. Była niby lekka mgiełka, ledwo dostrzegalna, i młody człowiek musiał przyznać, że pozostawiony sam sobie, nie zdołałby jej rozpoznać.

– Australijskie ognisko – z nutą dumy powiedział Mora-Mora. – Dym z suchego drewna, bez mokrych gałęzi.

– Tak, tak, rozumiem. Chcesz powiedzieć, że człowiek taki jak ja zbierałby drewno bez wybierania, a para wodna uczyniłaby dym gęstszym…

– I bardziej niebezpiecznym.

– Niebezpiecznym?

– Tak, zdradziłby białego; wezwałby dzikich tubylców spragnionych zemsty. Natomiast ognisko takie jak moje sprawiłoby, że uśmiechnęliby się. Powiedzieliby: ognisko czarnego człowieka, nie ma czym się niepokoić.

Następnie, zmieniając ton, Mora-Mora mówił dalej:

– Czy zagubiony podróżnik jest gotów wyruszyć w drogę? Trzeba do obozu dotrzeć przed zmrokiem.

– Idźcie przodem, a ja podążę za wami.

Australijczyk skłonił się i elastycznym krokiem poprzedzał swojego towarzysza. Ten szedł za nim, przyglądając się mocnym kształtom swojego przewodnika. Mora-Mora niewątpliwie musiał wśród swoich towarzyszy cieszyć się szacunkiem całkowicie uzasadnionym jego atletycznymi mięśniami.

W tym czasie zapuścili się do wąskiej doliny, która w czasach wezbrań musiała się przekształcać w jezioro. Przez prawie pół godziny obaj mężczyźni stąpali po gąbczastej ziemi, w jakiej zanurzały się ich nogi, powodując wytryski wody, którą była nasycona. Dalej ziemia unosiła się łagodnym stokiem, stała się kamienista. Krzewy zniknęły, drzewa rosły rzadziej, pozwalając dostrzec nagi płaskowyż, nad którym górowały ruiny opuszczonego gospodarstwa.

Mora-Mora wskazał na rozpadające się ściany:

– Są tam. Dawna farma. Dobre schronienie, w razie napaści łatwe do obrony.

Skierowali się w stronę wyłomu wybitego pośród kamieni. Wdrapawszy się na chwiejące się gruzy, tubylec i Europejczyk dostali do miejsca otoczonego porzuconymi zabudowaniami gospodarczymi.

Przed nimi rozciągało się duże podwórko. W głębi, pod szopą z trzęsącym się dachem, dwie postacie przykucnęły przy jasnym ogniu, którego płomień lizał kilka gołębi przebitych prętem.

 

Chociaż nie był wielkim smakoszem, Robert nie zdołał powstrzymać się przed spojrzeniem z rozczuleniem na te przygotowania do posiłku. Jego przewodnik wydał jednak cichy gwizd. Nieznajomi odwrócili głowy, rozpoznali swojego tubylczego towarzysza i natychmiast wstawszy, wyszli na spotkanie Francuza.

Ten przyjrzał się im szczegółowo. Obaj biali byli młodzi. Jeden z nich, blondyn, wyróżniający się dobrą postawą, choć był obdarzony lekkim garbem, mógł mieć od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Natomiast drugim był zgrabnym nastolatkiem, który z pewnością nie widział jeszcze swojej szesnastej wiosny.

Każdy z nich skłonił się ze swobodą dowodzącą, że owi bywalcy zarośli potrafiliby znaleźć się w salonie, po czym głos zabrał starszy z nich:

– Witamy szanownego pana; mam nadzieję, że zgodzi się pan zjeść z nami obiad?

Owe słowa na środku pustyni zabrzmiały tak osobliwie, że Francuz stał z otwartymi ustami, nie znajdując żadnej odpowiedzi.

Szybko się jednak otrząsnął i odpowiedział tym samym tonem:

– Po tysiąckroć dziękuję serdecznie. Jestem ogromnie wdzięczny za życzliwość, jaką panowie okazują nieznajomemu.

– Nieznajomemu! – żywo przerwał mu rozmówca. – Ani trochę nie nieznajomemu. Podróżnik błąkający się po tych pustkowiach jest z pewnością nieszczęśliwy. My sami jesteśmy cierpiący, a z wspólnego bólu rodzi się rodzaj braterstwa.

Głos garbusa stał się bardziej miękki, niemal czuły, kiedy wypowiadał te ostatnie słowa.

Robert ukłonił się nie bez zaskoczenia, bo dzicy bushmeni18, przemierzający australijskie równiny, nie mieli w zwyczaju objawiać podobnej uczuciowości.

– A zatem – ciągnął jasnowłosy podróżnik – proszę usiąść obok nas. Proszę jeść, odpoczywać. Bez dziękowania: są tu bracia goszczący swojego brata.

– Zgoda, nie wyrażę mojej wdzięczności, ale niech będzie mi wolno wyrazić zdziwienie, że spotkałem się z tak ogromną uprzejmością…, nie owijajmy niczego w bawełnę, miłosierdziem ze strony osób, dla których jestem całkowicie nieznany.

– Nieznany, niech pan tak nie sądzi. Wiedzieliśmy, obserwując pana, że się pan zgubił, że nie ma broni, jedzenia; że zmierza na północ w jakiejś ważnej sprawie, w przeciwnym razie nie zajmowałby się męczącym wspinaniem się na najwyższe drzewa, aby rozpoznawać swój szlak. Sądząc po pańskim akcencie domyślam się, że jest pan Francuzem, a po pańskich manierach, że mówię do dżentelmena…

Ponieważ Robert, oszołomiony tą szybką analizą, której stał się przedmiotem, wykonał gest potwierdzenia, osobliwa postać zakończyła z uśmiechem:

– W tym rysopisie brakuje tylko jednej rzeczy; ale w buszu nie jest ona niezbędna.

– A tą rzeczą jest…?

– Tym, o co nie pytam, jest pańskie nazwisko.

Tym razem Francuz roześmiał się szczerze i z nagłą pewnością siebie powiedział:

– Na to pytanie nie mogę udzielić odpowiedzi.

– Nie nalegam.

– Lecz pragnę się wytłumaczyć. Nie mam nazwiska.

– Czyżby? – szepnęli rozmówcy Roberta, wymieniając spojrzenia.

Młody człowiek błędnie odczytał znaczenie tego zachowania i dodał prędko:

– To znaczy straciłem nazwisko, do którego byłem przyzwyczajony i zaproponowano mi inne, na noszenie którego nie mogłem się zgodzić. Nie zdołają panowie zrozumieć…

Tymczasem garbus pokręcił głową:

– Proszę pana o wybaczenie; rozumiem to bardzo dobrze, bo mnie także pozbawiono mojego nazwiska.

– Jak i mnie – dodał nastolatek, który do tej pory zachowywał milczenie.

Taki zbieg okoliczności był naprawdę ciekawy i Robert mógł wykrzyknąć tak samo słusznie, co i gramatycznie:

– Lecz w takim razie imię własne, które przyjąłem, staje się rzeczownikiem pospolitym.

– Co chce pan przez to powiedzieć…?

– Że na określenie siebie wybrałem melancholijne słowo: Zero. Przypadek sprawił, że na środku pustyni znalazłem się twarzą w twarz z dwoma innymi Zerami.

Jego rozmówcy wybuchnęli śmiechem.

– Aczkolwiek – zauważył starszy z nieznajomych – nie chce pan chyba powiedzieć, że przyjmując jako swoją etykietkę znak arytmetyczny zero, chciał wskazać, że jest bez wartości.

Kręcąc ze smutkiem głową, Francuz szepnął:

– Nie chcę… lecz mój karabin jest połamany, nie jestem za wiele wart.

– Czy tylko o to chodzi? – zapytał serdecznie nieznajomy. – Mamy dodatkową strzelbę, jest do pańskiej dyspozycji.

Ponieważ młody człowiek, wzruszony tą hojnością, większą w dzikim kraju niż darowizna fortuny w kraju cywilizowanym, drżącym głosem wyjąkał mało zrozumiałe podziękowanie:

– Nie mówmy o tym więcej. Strzelba to jedynka, która zeru nadaje wartość, aby kontynuować pański matematyczny żart. A teraz, jeśli wolno mi mówić poważnie, to moim zdaniem z naszego spotkania musi się narodzić coś korzystnego dla wszystkich. Konieczne jest wszakże abyśmy nawzajem sobie ufali. U mnie już tak się stało. Nie mam w tym żadnej mojej zasługi, ponieważ jestem jednym z trzech uzbrojonych ludzi przeciwko bezbronnemu człowiekowi i to do mnie należy złożenie tego zapewnienia – po krótkiej przerwie dodał dziwny goniec zaroślowy19 z uśmiechem.

Gestem przywołał do siebie Mora-Morę i cicho wyszeptał mu kilka słów. Tubylec natychmiast pobiegł do szopy i wrócił niosąc wspaniały karabin produkcji angielskiej, który podał Robertowi.

– Teraz – mówił dalej nieznajomy – już czuje się pan swobodniej; pańskie oczy błyszczą, ciało się prostuje. Pańska postawa wskazuje na człowieka odważnego; pańska twarz na dobrego, jestem zachwycony. Czy czuje się pan teraz bezpieczny?

W odpowiedzi Francuz zarzucił broń na ramię.

– Oto wymowny gest, za który jestem panu wielce zobowiązany. Ale nasza pieczeń wydaje się być całkowicie gotowa, zjedzmy obiad i porozmawiamy podczas nasycania żołądków.

Chwilę później Robert i jego nowi przyjaciele, siedząc przy ognisku, degustowali wyborne gołębie20, których mięso przypominało bażanty z Wogezów21.

Kielichy pełne pachnącej herbaty ugasiły pragnienie jedzących.

– Daję słowo – zauważył wprawiony w dobry humor narzeczony Lotii – to dość nadzwyczajna zwyczajność pośród takich pustkowi.

Ta gra słów22 rozweseliła gospodarzy, a garbus odpowiedział:

– Byłoby lekkomyślnością pozbawianie się tego, co można mieć. Taką mam doktrynę dotyczącą ciała…, a także umysłu, na co może panu wskazać pewne pytanie. Odpowiem panu na nie tylko wówczas, gdy nie uzna go pan za niedyskretne.

Następnie powoli zapytał:

– Czy może mi pan powiedzieć, czego szuka na tej pustyni?

Francuz niemalże czekał na to pytanie, gdyż bez wahania wykrzyknął:

– Bardzo chętnie.

– Słucham pana.

– Szukam nazwiska, które utraciłem.

Na te słowa rozmówcy młodego mężczyzny przestali jeść. Na ich rysach odmalowało się ogromne zaskoczenie. Robert je zauważył i zapytał:

– Dziwi to panów?

– Tak – pospiesznie odpowiedział garbus – ale nasze zdumienie wynika z wielkiego podobieństwa pańskiego położenia do naszego.

– Co, panowie również poszukujecie…?

– Najprościej w świecie naszych nazwisk.

Niezwykłość tego spotkania trojga ludzi narastała z każdą chwilą, ale Robert nie dotarł jeszcze do jej szczytu.

– Powrócę do wypytywania – zapowiedział uprzejmie jasnowłosy pionier. – Czy zna pan nazwisko, w poszukiwaniu którego się pan wybrał?

– Doskonale, nosiłem je dostatecznie długo, żeby nigdy go nie zapomnieć.

– A brzmi ono…

Przed odpowiedzią Francuz zastanawiał się przez minutę. Czy nie postąpi lekkomyślnie powierzając swój sekret tym towarzyszom, na pewno bardzo miłym, ale o których nic nie wiedział? Przekonały go uczciwe rysy twarzy słuchaczy.

– Powierzę panom tajemnicę mojego życia, być może moje przyszłe szczęście; jak panowie widzicie, ja też mam do nich zaufanie.

A kiedy garbus się ukłonił, mówił dalej:

– Tym imieniem i nazwiskiem, noszonym przez francuskiego żołnierza, który został teraz wykreślony z rejestru rezerw armii; imieniem i nazwiskiem, które chciałbym przekazać mojej cudownej narzeczonej, jest Robert Lavarède.

– Lavarède? – powtórzyły te dwie osoby.

– Co? Czy panowie już je słyszeli?

– Tak.

– Panowie? Gdzież to? Kiedy? Jak?

Stojący i gestykulujący Francuz sypał tymi niecierpliwymi pytaniami.

– No, no, odrobinę spokoju – poradził garbus. – Powiem panu wszystko, ale przedtem jeszcze kilka słów.

– Zgoda.

– Został pan wmieszany w konspirację egipską pod rzekomym imieniem Thanisa.

– To prawda, ale skąd się pan o tym dowiedział…?

– Odrobinę cierpliwości. Narzeczoną, o której wspomniał pan przed chwilą, jest miss Lotia Hador?

– Tak, to ona.

– A pan był więźniem farmera z Góry Youle, sir Parkera?

– Właśnie tak.

– W takim razie znam pana dobrze i domyślam się, że celem pańskiej wyprawy jest Góra Youle, gdzie chce się pan spotkać z niejakim Niarim, który zna doskonale wszystkie pańskie przygody?

– Dobrze pan powiedział.

– No właśnie! Miałem rację, nasze spotkanie przyniosło już pierwszy rezultat. Uniknie pan odbycia niepotrzebnej drogi.

– Niepotrzebnej drogi? – powtórzył oszołomiony Robert.

– Tak, Niariego nie ma już w okolicy Góry Youle.

– Odszedł!

Taki był krzyk rozpaczy, który wyrwał się z ust narzeczonego Lotii.

– Proszę się tak nie denerwować – mówił dalej osobliwy garbus. – Niari dowiedział się, że w drodze powrotnej do Francji zabił pan prawdziwego Thanisa, jak twierdzi, w prawidłowym pojedynku.

– Istotnie zabiłem.

– Wiedział również, że rządowi angielskiemu, pragnącemu utrzymać Thanisa w swoich rękach, aby ściąć głowę egipskiego stronnictwa dążącego do niezależności, udało się sprawić, że uchodził pan za kłamcę i przytwierdził do pańskiego czoła imię twojego przeciwnika.

– Tak, właśnie tak.

– Celem tego było powstrzymanie buntowników przed wyborem nowego przywódcy.

– Niestety!

– Proszę nie lamentować. Niari, który milczał z powodu ślepego oddania ponurej osobie, którą pan zabił, nie chciał dalej milczeć po utrzymaniu wieści o jego śmierci. Jako fanatyczny Egipcjanin nie dopuszczał, żeby rumi23 z Francji nosił „imię jego pana”. Zdradził prawdę sir Parkerowi. Właśnie w tym czasie byliśmy na farmie. Za moją radą właściciel ziemski zabrał swojego więźnia na wybrzeże, aby wsadzić go na statek i wysłać go do Sydney, do Sir Toby’ego Allsmine’a, dyrektora naczelnego policji rejonu Pacyfiku, który miał otrzymać jego zeznania.

Tym razem Robert nie posiadał się z radości:

– Do Sydney, ależ w takim razie muszę tam wrócić, pobiec do sir Allsmine’a…

– Niech pan się tego strzeże, każe pana zamknąć, jak na pewno polecił uwięzić biednego Niariego.

– Wobec tego – zawołał zrozpaczony Francuz – jestem zgubiony bardziej niż kiedykolwiek przedtem, i to pan pogorszył moją sytuację… o czym mówi tak chłodno.

Garbus spokojnie wzruszył ramionami.

– Jest pan gorącokrwistym Francuzem, niech postara się zachować spokój. Pańska sytuacja nie jest gorsza niż wcześniej. Na farmie Youle, okupowanej przez wojsko od czasu pańskiej ucieczki, zostałby pan niechybnie pojmany, odesłany jako więzień do Sydney, teraz natomiast jest pan wolny i jest ze mną.

Goniec zarośli, wypowiadając te słowa, wstał. Cała jego osoba przybrała charakter ważności, którą jego gość wyczuł jako narastającą.

 

– Z panem… – szepnął. – Z panem… kim więc pan jest?

– Anglikiem gorąco kochającym swoją ojczyznę, ale który wierzy, że jest słaba władza oparta wyłącznie na nieprawości i kłamstwie. Chciałbym, żeby Wielka Brytania była panią świata, ale kochaną przez wszystkich. Potępiam niegodziwości popełnione przez niektórych jej przedstawicieli; cierpię, kiedy słyszę jęki ofiar.

Następnie bolesnym tonem mówił dalej:

– Mnie samego to spotkało: w tej chwili zajmuję się dziełem naprawiania tego. Będę chronił pana również, pana, który miał w swoim sercu tak wiele uczuć, by odważyć się na przemierzanie australijskich pustkowi. To ani Hador, ani Thanis nie odbiorą Egiptu mojemu kraju; to sama Anglia wygnała siebie znad brzegów Nilu w dniu, w którym zajęła je zdradziecko. Dobrym obywatelem jest ten, kto dostrzega winy swoich rodaków; ich usuwanie jest jego obowiązkiem. Każda naprawiona niesprawiedliwość jest dodatkową ozdobą na czole państwa, jest promieniem apoteozy oświetlającym naród. Dlatego właśnie zostanie panu zwrócone jego nazwisko, dlatego poślubi pan wybraną przez siebie narzeczoną, dlatego znów zostanie ponownie Francuzem pan, który swoją flagę kocha tak samo, jak ja swoją.

W miarę mówienia, nieznajomy przybierał w oczach Roberta suwerenny majestat i młody człowiek powtórzył z wyraźnym teraz szacunkiem:

– Kim więc pan jest?

Garbus wykonał gest politowania.

– Potrzebuje pan nazwiska, żeby mi zawierzyć – rzekł. – Mam ich kilka, z których żadne nie jest moje. W Sydney, do którego pojedzie pan za mną, nazywają mnie James Pack, prywatny sekretarz dyrektora policji.

– Sir Toby’ego Allsmine’a? – zawołał kuzyn Lavarède’a, cofając się o krok.

Garbus jednym gestem powstrzymał lęk, który zdradził ten ruch.

– Proszę się nie obawiać; moje słowa nie zawierają żadnej groźby. Mówię panu to, czego nikt poza tym dzieckiem – położył dłoń na ramieniu swojego młodego towarzysza – nikt inny nie wie. Czy muszę dodawać wyjaśnienia? Niech się więc pan dowie, że prawdziwy James Pack, wysłany z Anglii do sir Toby’ego, został przeze mnie przechwycony za pomocą środków, które mi są dostępne, i które postanowiłem wykorzystać na moje potrzeby; a to w celu zajęcia jego miejsca, żeby przebywać nieustannie u boku sir Allsmine’a, aby w końcu mieć dostęp do jego serca i mózgu, co było konieczne dla moich planów.

Potem nagle, zmieniając ton, tajemniczy biegacz zarośli zakończył:

– Wie już pan wszystko to, co powinien wiedzieć. Czy jest pan gotowy, aby być mi posłusznym, poddać się całkowicie mojej woli?

– Tak – odparł Robert, tym razem bez wahania.

Twarz jego rozmówcy wyraziła zadowolenie.

– All right! Wobec tego jutro wyruszymy w kierunku wybrzeża. Na własnej skórze przekonał się pan, że droga nie jest łatwa. Niech więc pan odpoczywa. Także dlatego, że nadeszła noc, a powinniśmy odejść bladym świtem. Proszę położyć się spać, będziemy nad panem czuwali.

Nawet gdyby Robert nie obiecał posłuszeństwa, polecenie to byłoby dla niego miłe. Owinął się płaszczem, legł na posłaniu z suchych liści usypanych pod szopą i wkrótce zapadł w głęboki sen, strzeżony przez nieznanych przyjaciół, na których dzięki swej szczęśliwej gwieździe natknął się w samym środku pustkowi.

Ponieważ sen tak naprawdę jest jedynie dalszym ciągiem poprzedniego dnia, paryżanin, posiadający teraz sojuszników i broń, miał kojące marzenia senne zabarwionymi odcieniami najjaśniejszej jutrzenki. Odzyska swoją narodowość i nic nie stanie na przeszkodzie, aby Lotia Hador, jego czarująca narzeczona, podzieliła z nim wreszcie odzyskane miano Roberta Lavarède’a.

Oczywiście Robert obudził się potem w doskonałym humorze. Jego towarzysze już wstali i rzekomy James Pack zapytał go wesoło:

– Myślę, że wypoczął pan po swoich trudach, sir Robercie Zero?

– Już o nich nie pamiętam – oświadczył młody człowiek – ale obawiam się, że opóźniłem pański wyjazd.

– Ani trochę, ani trochę. Nasz przewodnik Mora-Mora przygotowuje herbatę. Świetnie sobie z tym radzi. Gorący napój jest w tym bagnistym kraju antidotum na poranne mgły.

W oczekiwaniu na zapowiedziane śniadanie Francuz mógł zająć się swoją toaletą. Pół godziny później odświeżony, wypoczęty, przepełniony przyjemnym ciepłem po wchłonięciu zimnego mięsa i czarki pachnącego płynu, wraz ze swoimi sojusznikami opuścił farmę, na której spędził noc.

 

Nie bez emocji przemierzał w odwrotnym kierunku drogę, którą kroczył poprzedniego dnia. Jakże zmieniło się jego położenie! Wcześniej był sam, wyzbyty nadziei, mający do obrony jedynie uszkodzoną strzelbę; teraz zaś eskortowali go dzielni towarzysze; wróciła mu nadzieja, a na ramieniu czuł pocieszający ciężar dobrego karabinu.

Co więcej, przez następne dni nieustannie powtarzał sobie, że powrót na wybrzeże jest nieskończenie bardziej przyjemny niż podróż, którą odbywał oddalając się od niego.

Obfite posiłki, ciekawe rozmowy, postoje w cudownie wybranych miejscach, wszystko to przyczyniało się do podtrzymywania jego zadowolenia. Nieznajomy, który oświadczył, że tymczasowo nazywa się James Pack, był naprawdę urodzonym podróżnikiem. Swoją trasę ustalił z góry, obozy przewidział. Bez najmniejszej wątpliwości dokładnie przestudiował szlak swojej podróży, aby niczego nie pozostawiać przypadkowi.

Co więcej, garbus okazał się czarującym gospodarzem, i ten, któremu wiele razy wyrażał swoją wdzięczność, w końcu mu powiedział:

– Proszę mi nie dziękować. Służę panu, to prawda, ale pan także będzie służył mnie.

– Och! Z całego serca – zawołał Robert – i mocno pragnę, żeby dał mi pan okazję do bycia panu przydatnym.

– Wkrótce pańskie życzenie zostanie wysłuchane.

– Oto dobre słowo. Pan, który wydaje się mieć wszystko zaplanowane, powinien już wybrać chwilę, w której to się stanie?

– Być może.

– Czy zechciałby pan mi ją wskazać?

– Nie, jeszcze nie. Wszystko zależy od jednej okoliczności… Od pomysłu, który przyszedł mi do głowy i którego realizacja nie jest pewna.

– Jeszcze jedno. Kiedy, jak pan sądzi, będzie w stanie uzyskać pewność?

– Następnego dnia po naszym dotarciu do wybrzeża.

– Czyli kiedy?

– Pojutrze.

Na tę odpowiedź Robert nie zdołał powstrzymać gestu zdumienia.

– Spodziewa się więc pan, że jutro znajdzie się nad morzem? – zapytał.

– Tak, a to pana zaskakuje?

– Ogromnie. Zajęło mi jedenaście dni marszu, aby dotrzeć do punktu, w którym miałem szczęście pana spotkać. Minęły cztery, odkąd go zostawiliśmy, a uważa pan, że jutro…

– Fale będą się łamały u naszych stóp. Właśnie tak. Może być pan całkowicie pewny, że nie ma w tym nic magicznego; po prostu unikałem nadkładania drogi, na co niestety skazała pana nieznajomość tego kraju.

– Nadkładanie drogi, z moim kompasem?

James roześmiał się szczerze ze zdumienia Francuza.

– Ciągłe nadkładanie drogi spowodowane przeszkodami naturalnymi, przez które szedł pan po linii łamanej i pokonywał drogę dwa razy dłuższą, niż było to konieczne. Niech pan niczego siebie nie zarzuca, okazał pan przez to tylko większą odwagę.

Na tym rozmowa się skończyła, ale pomimo wielkiego zaufania, jakie kuzyn Lavarède’a miał do swego nowego przyjaciela, na następny dzień czekał on z prawdziwym niecierpliwością. Przekona się, czy przewidywania garbusa się sprawdzą i czy będzie musiał stwierdzić, że w australijskim buszu nawet z kompasem bardzo trudno jest trzymać się kierunku północnego.

Do takiego wniosku, ciężkiego dla miłości własnej turysty, musiał dojść wskazanego dnia. Rzeczywiście bowiem nazajutrz, około czwartej po południu, czterej mężczyźni wspięli się na ciąg wydm i dotarli do plaży ze złotym piaskiem, na której leniwie rozbijały się fale.

Robert pochylił głowę, trochę zdenerwowany; ale szybko oburzył się na ten objaw złego humoru i zwrócił do Jamesa Packa:

– Gdzie jesteśmy?

– Dziesięć kilometrów na zachód od ujścia rzeki Russel – odpowiedział garbus.

– Nie wrócimy do Sydney idąc lądem?

– Nie, zajęłoby to nam całe tygodnie.

– A zatem…?

– Chciałby pan wiedzieć, gdzie jest statek, który nas zabierze?

– Właśnie tak.

– Przybędzie w nocy, żeby nas poszukać – odparł i z figlarnym uśmiechem dodał: – Dam mu znać, że na niego czekamy.

Już chwilę wcześniej oddalili się Mora-Mora i towarzyszący Jamesowi młody chłopiec. Pojawili się ponownie, niosąc naręcza piaskownicy24, suchej i twardej trawy, która rosła na wydmach.

Na oczach oniemiałego Roberta ułożyli ją w trzy stosy, tworzące trójkąt o bokach mierzących około dwadzieścia metrów.

– Wkrótce nadejdzie ciemność – powiedział James, rozbawiony wyraźnie ciekawością Francuza – a wtedy damy sygnał ogniowy.

– Sygnał dla kogo?! – zawołał narzeczony Lotii. – Bacznie wpatruję się w powierzchnię morza, ale nie dostrzegam niczego, co przypominałoby statek!

James pozwolił sobie od razu na szczerą wesołość, która ogarnęła również jego towarzyszy. A kiedy Robert nie ukrył grymasu rozdrażnienia, powiedział:

– Proszę się nie obrażać za moją radość. Mam dla pana niespodziankę, to wszystko. Marynarze widzą nas doskonale.

– W takim razie jest to statek widmo – stwierdził Robert, przemierzywszy wzrokiem całą pustą przestrzeń.

– Nieomal, chociaż ma mocną powłokę z metalu.

Aby przerwać z miejsca pytania młodego człowieka, James oddalił się kilka kroków, dodając:

– Zjedzmy obiad, dopóki słońce zachodzi za horyzontem.

Nie musiał do tego namawiać. Odłożywszy z żalem zaspokojenie swej ciekawości Robert pomógł przyjaciołom przygotować posiłek, a wkrótce potem wszyscy żarłocznie rozszarpywali leworka25 i papugi, które tego samego dnia upolował australijski przewodnik.

Tymczasem jaśniejąca gwiazda przemierzała swoją drogę. Dotknęła linii horyzontu, została przez niego przecięta, przestał być widoczna, zostawiając za sobą jedynie, jako ślad po przejściu, czerwony blask łuny.

Potem wyblakły nawet te kolory, przeszły w różowe, fioletowe, szare. Wszystkie rzeczy przybrały odcienie popiołu, które pogłębiały się z minuty na minutę. Noc nad lądem i nad wodą rozciągnęła swój płaszcz cienia.

 

Wtedy James wstał.

– Rozpalmy ogień! – polecił.

Tego rozkazu oczekiwano, gdyż bez dalszych wyjaśnień Mora-Mora i dziecko pobiegli do jednego ze stosów piaskownicy, podczas gdy garbus ustawił się tuż przy trzecim.

Trzy zapałki przebiły ciemność jaśniejącymi plamami. Rozległo się trzaskanie, po czym trzy jasne płomienie uniosły się nad plażą, kierując ku niebu swe tańczące języki.

W ciągu pięciu minut stosy zostały spalone, pozostawiając na ziemi czarne plamy, w których niby rój świetlistych owadów pulsowały iskry.

Dziecko podeszło do garbusa.

– Będą tu za dwadzieścia minut, prawda?

– Tak, mniej więcej.

– W takim razie nadszedł czas, aby Mora-Morze wydać instrukcje.

– Jak zawsze masz rację.

Wypowiadający te słowa głos Packa był łagodny, niemalże pełen szacunku. Robert to zauważył, ale jego uwagę natychmiast odwrócił dialog nawiązany między garbusem a przewodnikiem:

– Mora-Mora, dziękuję ci. Byłeś wierny i oddany. Ciężko jest mi rozstawać się z tobą.

Tubylec się skłonił.

– Kocham ziemię, w której śpią moi przodkowie. Moje życie jest związane z moimi lasami, z moimi pustyniami. Gdyby było inaczej, poszedłbym za tobą.

– Jeszcze się spotkamy, wojowniku, bo wciąż wiele od ciebie oczekuję.

– Mów, Mora-Mora słucha. Będzie posłuszny. Jego serce jest na jego ustach.

– Wiem o tym. Pójdziesz więc do Brimstone Mounts, aby powiedzieć temu, który tam przebywa, że oczekiwana godzina wkrótce wybije. Droga jest długa…

Australijczyk przerwał mu z uśmiechem:

– Każda droga jest krótka dla tych, którzy dobrze chodzą.

– Uczyniwszy