Luna i pewne kłamstwo - Mariana Zapata - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Luna i pewne kłamstwo ebook i audiobook

Mariana Zapata

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

250 osób interesuje się tą książką

Opis

Mistrzyni slow burn romance powraca!
Problem z sekretami jest taki, że nigdy nie kończy się na jednym.
Luna Allen pracuje w warsztacie samochodowym, wykonując obowiązki sprawiające jej dużo radości. Jednak atmosfera wkrótce się zmienia, kiedy do ekipy dołącza nowy szef Lucas Ripley.
Kiedy Luna spotyka go po raz pierwszy, ma bardzo mieszane uczucia. Mężczyzna trzyma wszystkich na dystans i zachowuje się mało przyjaźnie,  a do tego ewidentnie wpisuje się dokładnie w typ Luny: umięśniony z nietuzinkową urodą. Co do jednego dziewczyna ma całkowitą pewność – to zwiastuje same kłopoty.
Luna zostanie zmuszona, by ukrywać uczucia do nowego szefa, ale są sprawy, które nie mogą pozostać tajemnicą i wydaje się, że wszystko wokół sprawia, żeby wyszły na jaw?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                                                                                Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 812

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 48 min

Lektor: Monika Wrońska

Oceny
4,5 (656 ocen)
415
164
55
16
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AngelikaNar

Nie oderwiesz się od lektury

W końcu! Czytając tę książkę można zobaczyć czego brakuje większości wydanym teraz książek. Cały tekst jest fenomenalny. Niejedna dzisiejsza autorka książek może zobaczyć czym jest pisanie . Cudowna historia, długa ale nie nudna, ciekawa, dialogi błyskotliwe, nie wulgarne ,bohaterka cudowna a nie denna i płytka.BOHATER gorący i męski nie potrzebne w co drugi wyrazie "kur". OBY WIECEJ TAKICH KSIAZEK. NIECH WYDAWNICTWO SIE OBUDZI I ZACZNIE WYDAWAC TAKIE KSIAZKI A NIE OPOWIADANIA NASTOLATEK.
maadzia95
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Mariana Zapata jest niekwestionowaną królową romansów z motywem z slow burn i jestem pewna, że część z Was podpisze się pod tym stwierdzeniem rękami i nogami. Autorka ma niebywały dar malowania słowem. Tworzy powieści, które mimo sporej objętości, porywają w swe szpony. Przy tym skrupulatnie buduje swoje postacie pod względem psychologicznym, pozwalając czytelnikowi poznać ich od podszewki. Nie inaczej było w przypadku powieści „Luna i pewne kłamstwo”. Pokochałam tę historię dosłownie za wszystko, tajemniczy klimat, bohaterów i ich relację oraz życiowe problemy, z którymi można się identyfikować. Motyw różnicy wieku oraz motyw „grumpy x sunshine” fenomenalnie dopełniają tę opowieść, tworząc uzależniające połączenie. Dajcie się oczarować kolejnej powieści Mariany Zapaty, obiecuję, że nie pożałujecie!
221
Joanna0409

Dobrze spędzony czas

Pierwszy raz 4 gwiazdki dla Mariany Zapłaty zamiast 5. Uwielbiam bohaterki jej powieści ale tym razem jestem trochę rozczarowana - trochę była męcząca ze swoimi lękami i niepownością
151
AgaDy

Całkiem niezła

Uwielbiam książki Zapaty, ale tutaj widać, że to jej wcześniejsze dzieło i jeszcze nie osiągnęła swojego stylu i lekkości. Jest długo, czasami zbyt szczegółowo, a główny bohater miał być grumpy, ale czasem to już przesada. Bohaterka z traumą i po przejściach, stąd jej zachowanie czasami jest zbyt uległe, może irytować, ale jej historia to tłumaczy. W zasadzie ostatnie 50 stron nadrabia za całą resztę i przyspiesza.
80
melchoria

Dobrze spędzony czas

Wiem, że taka jest zasada słów burn ale zmęczyło mnie nieco to oczekiwanie : pytanie - odpowiedź, a w środku cała masa przemyśleń. W sumie ciekawa historia.
42

Popularność




Tytuł oryginału

Luna and the Lie

Copyright © 2018 by Mariana Zapata

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2024

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Anna Grabowska

Korekta:

Monika Nowowiejska

Edyta Giersz

Aga Dubicka

Redakcja techniczna:

Michał Swędrowski

Prawa autorskie okładki/Cover art copyright:

Letitia Hasser

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8362-428-0

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy do moich uszu dotarło „Luna, do cholery”, postanowiłam unieść powieki.

Ale to dudniący, głęboki tembr głosu, który towarzyszył tym słowom, sprawił, że skierowałam wzrok na mężczyznę stojącego jakieś dziesięć kroków ode mnie.

Opierał ręce na biodrach i patrzył gniewnie.

Na mnie.

Gdybym miała zgadywać, dlaczego to właśnie ja byłam farciarą, którą obdarzył tym krzywym grymasem, powiedziałabym, że pewnie dlatego, iż miałam zamknięte oczy przez – zerknęłam na mój wysłużony, acz niezawodny zegarek G-Shock – jakieś dwadzieścia minut.

Kogo ja w ogóle próbowałam oszukać? Byłam gotowa postawić wszystkie swoje oszczędności na to, że właśnie o to chodziło.

Kiedy tylko zobaczyłam go tego ranka pochylonego nad otwartą maską półciężarówki GMC z lat pięćdziesiątych, po czym dostrzegłam białą koszulkę przylegającą do ciała pod kombinezonem, już wiedziałam, że był nie w humorze. Nie żeby piątkowy poranek szczególnie sprzyjał dobremu nastrojowi, ale… za każdym razem, gdy facet, który właśnie patrzył na mnie wilkiem, ubierał się w coś białego, stanowiło to niezaprzeczalny dowód, że miał podły humor. Ot, taka prawda.

Na pewno nie pomógł również fakt, że kiedy tego ranka przyniosłam mu kubek kawy, zapytał mnie:

– I co, zdecydowałaś się?

I podobnie jak za każdym poprzednim razem, gdy padało to pytanie, odpowiedziałam mu:

– Ach, nie.

Można by przypuszczać, że skoro już wcześniej zadał je około siedmiuset razy, po czym usłyszał tę samą odpowiedź, to w końcu powinien przewidzieć, jak zareaguję i tym razem, ale mimo wszystko nadal go to irytowało.

I chociaż nie było całkiem dziwne, że on, mój szef – a dokładniej jeden z dwóch moich szefów – rzucił do mnie „Luna, do cholery”, to tak właściwie nie zdarzało się to zbyt często. Nie lubiłam wpadać w kłopoty. Moi przyjaciele niejednokrotnie powtarzali, że jeśli tylko ktoś był na mnie zły lub poczuł się choć w niewielkim stopniu mną zawiedziony, z miejsca wychodziło mi uczulenie. To była klątwa, której nie udało mi się zdjąć, niezależnie od tego, ile razy obracała się przeciwko mnie.

Nie mogłam powstrzymać uśmiechu na widok mężczyzny stojącego z rękami na biodrach, który srogo ściągnął brwi. Już nawet miałam puścić do niego oczko, bo wiedziałam, jak bardzo tego nie lubi, ale się powstrzymałam. W końcu dziś przypadał dzień białej koszulki, a ja musiałam zaoszczędzić jak najwięcej energii, skoro zostało mi jeszcze co najmniej osiem godzin pracy, zanim będę mogła pojechać do domu i zacząć weekend.

– Tak? – rzuciłam w odpowiedzi na jego gniewny pomruk pod moim adresem, choć pewnie powinnam zapytać, co takiego zmalowałam.

Przecież to chyba nie grzech, że zamknęłam oczy na te kilka minut… technicznie rzecz ujmując.

Ripley, zmrużywszy oczy, skupił wzrok wyłącznie na mnie, jednocześnie ignorując pozostałych siedmiu pełnoetatowych pracowników siedzących w pokoju socjalnym, gdzie w każdy piątek odbywały się nasze cotygodniowe zebrania. O dziewiątej rano, dwie godziny po tym, jak zwykle zaczynałam pracę, cała ekipa Cooper’s Collision and Customs zbierała się, żeby posłuchać naszych szefów, którzy omawiali najbliższe projekty, bieżące sprawy, zlecenia, problemy, skargi, a także spierali się o to, kto przesadził z odświeżaczem powietrza w łazience.

To doświadczenie nie należało do przyjemnych i nie ma co ukrywać – udawało nam się przetrwać te spotkania tylko dlatego, że dostawaliśmy za to kasę. Już i tak trudno było nie zasnąć codziennie rano, ale w piątek, kiedy od weekendu dzieliły nas ledwie godziny, a do tego w pokoju robiło się gorąco od tylu osób zebranych wokół? W takich warunkach utrzymanie otwartych powiek graniczyło niemal z cudem.

Pewnie nie pomógł również fakt, że poszłam spać dobrze po północy, ponieważ siedziałam z Lily i oglądałyśmy horror – lecz gdy mnie poprosiła, po prostu nie potrafiłam jej odmówić. Nasz wspólny czas dobiegał końca, dlatego wiedziałam, że pewnego dnia przyjdzie mi żałować, że nie wykorzystałam każdej okazji, by móc pobyć razem. Odrobiłam już tę lekcję z moimi dwiema pozostałymi siostrami.

Byłam jednak całkiem pewna, że wbijający we mnie wściekłe spojrzenie mężczyzna ani nie wiedział nic o moich rozterkach, ani tym bardziej się nimi nie przejmował, co oczywiście potwierdziły jego kolejne słowa.

– Czy przypadkiem nie rozmawialiśmy już o tym, żebyś skończyła z drzemkami w czasie zebrań? – wycedził Ripley tonem, który trudno było określić jako miły.

Nie żeby kiedykolwiek naprawdę taki był.

Nie spuszczając z niego jednego oka, pozostałam w tej samej pozycji, w jakiej mnie przyłapał – z łokciem opartym na stole i brodą spoczywającą na otwartej dłoni. Jednak zamiast obu zamkniętych oczu jedno miałam otwarte.

Cały czas się uśmiechając, podałam odpowiedź, której obydwoje całkowicie się spodziewaliśmy:

– Tak, owszem, rozmawialiśmy. – Na wszelki wypadek, gdyby zapomniał, co dokładnie mi powiedział, postanowiłam mu przypomnieć: – Prosiłeś, żebym tego nie robiła.

Bo tak było. „Luna, musisz przestać zasypiać podczas tych cholernych zebrań. Jeśli masz ochotę uciąć sobie drzemkę, poczekaj osiem pieprzonych godzin, aż wrócisz do domu, jasne?”. Odbyliśmy tę rozmowę za zamkniętymi drzwiami oraz w towarzystwie pana Coopera – człowieka, który mnie zatrudnił, mojego pierwszego szefa i właściciela Cooper’s Collision and Customs, a od trzech lat współwłaściciela tego przybytku.

Przekaz był jasny i szanowałam go.

Szef, a przynajmniej ten, który teraz spoglądał na mnie spod zmarszczonych gniewnie brwi, nie zareagował fizycznie na moją odpowiedź. Nawet nie mrugnął okiem, kiedy potwierdzał to, co oczywiście oboje wiedzieliśmy.

– Tak. Dokładnie to powiedziałem.

Stojący obok niego i wstrzymujący się od komentarza pan Cooper zakasłał, ale nie odezwał się ani słowem. Nie wzięłam tego do siebie. Podsłuchałam wystarczająco dużo ich sprzeczek, żeby wiedzieć, że sporo czasu zajęło im dojście do tego punktu w relacjach zawodowych – mogli się ze sobą nie zgadzać, jednak też nie spierali się o to w naszym towarzystwie. Byłam przekonana, że nie tylko ja nie tęskniłam za tamtym etapem naszej pracy w CCC. Pamiętam, że w tamtym czasie wszyscy opanowaliśmy trudną sztukę siedzenia w całkowitym bezruchu i wpatrywania się w ścianę, udając, że znajdujemy się zupełnie gdzie indziej.

Z tego akurat od dawna mam doktorat.

– I nikt nie dostanie pieniędzy za ucinanie komara na zebraniach – dokończył Rip z rękami wciąż na biodrach, jakby to zdanie było czymś zupełnie nieoczywistym.

Na jego szorstkiej twarzy wciąż malował się groźny grymas, który dziwnym trafem sprawiał, że na końcu jego wypowiedzi dało się wyczuć coś w rodzaju „nawet ty”, jakbym spodziewała się jakiegoś specjalnego traktowania.

Nigdy tego od nikogo nie oczekiwałam i też nikt mnie w ten sposób nie traktował, niezależnie od tego, co sobie myślał mój szef, kiedy miał zły dzień. Nie było żadnego „nawet ty”, byłam po prostu… ja. Pracownica, która zjawiała się wcześniej niż wszyscy inni, zostawała dłużej od pozostałych, a w ciągu ostatnich dziewięciu lat tylko kilka razy nie mogła stawić się w pracy. Byłam tą, która nigdy nie miała nic przeciwko nadgodzinom.

Ale to od zawsze był mój własny wybór, ja decydowałam się na to wszystko, więc nie ma co narzekać. Dlatego trzymałam buzię na kłódkę. Pewnie, mogłam odmówić, gdy mnie pytali, lecz za każdym razem podejmowałam decyzję, że zostanę do późna i pojawię się w pracy w weekend.

Trudno skoczyć z mostu, połamać nogi, a potem obwiniać przyjaciela, który nas do tego namówił, za to, że trafiło się do szpitala.

Branie odpowiedzialności za swoje czyny i nieobarczanie winą innych za to, co sama na siebie sprowadzałam, było jedną z niewielu pozytywnych lekcji, jakie odebrałam od mojej rodziny, nawet jeśli nie próbowali mi tego przekazać celowo.

Szybko odrzuciłam tę myśl. Niektóre rzeczy i osoby były tak toksyczne, że nawet myślenie o nich mogło być szkodliwe. Zamierzałam dziś podążać ścieżką szczęścia, a to oznaczało, że nie miałam zamiaru wracać myślami do starych spraw. Dzisiejszy dzień miał być dobry, podobnie jak jutrzejszy i następny, i jeszcze kolejny.

To właśnie dzięki tej myśli udało mi się utrzymać na twarzy uśmiech i nadal posyłać go wbijającemu we mnie wzrok mężczyźnie. Potrzeba było dużo więcej niż tylko Ripa w białej koszulce czy też przebłysków wspomnień o pewnych ludziach, żeby zrobiło mi się przykro lub bym zaczęła się smucić albo gniewać.

Cała sprawa sprowadzała się do tego, że byłam zmęczona. Zamknęłam oczy. Złapał mnie na tym. Koniec kropka, nie było czym się przejmować.

– Luna – Rip wypowiedział moje imię tym śmiesznie niskim głosem, który całkowicie mnie zaskoczył, gdy usłyszałam go po raz pierwszy. – Rozumiemy się? Żadnych pieprzonych drzemek podczas zebrania. To chyba nie jest takie trudne, prawda?

Usłyszałam prychnięcie kilka krzeseł dalej, ale ponieważ po samym dźwięku rozpoznałam, komu się wyrwało, nawet nie zawracałam sobie głowy spojrzeniem w tamtym kierunku ani tym bardziej nie pozwoliłam, by zabolał mnie fakt, że bawi go, jak zostałam przywołana do porządku.

Dlatego, nadal trzymając uniesione kąciki ust, kiwnęłam potakująco głową w stronę mojego szefa. Słyszałam go głośno i wyraźnie. Rozumiałam też spojrzenie, jakie rzucał Ripleyowi pan Cooper siedzący po jego lewej stronie. Nie miał prawa się wyżywać na mnie ani na nikim innym w naszym warsztacie. To była kolejna rzecz, o której dwaj właściciele jednego z najlepiej prosperujących warsztatów samochodowych w Houston w Teksasie rozmawiali bardzo często zamknięci w biurze, kiedy nie wiedzieli, że podsłuchuję…

Czyli przez cały czas.

Nie żeby zdawali sobie z tego sprawę.

Przynajmniej miałam nadzieję, że tak było, bo przecież nie zachowywali się ani szczególnie cicho, ani też dyskretnie podczas swoich dyskusji.

***

Wszystko zaczęło się jakieś trzy lata temu.

Cooper’s Collision and Customs to rodzinny biznes, który założył ojciec pana Coopera jeszcze w latach czterdziestych. Warsztat cieszył się sporym powodzeniem, a ja dostałam tam pracę niemal sześć lat przed dniem, w którym wszystko się zaczęło. Każdy pracownik w CCC otrzymywał uczciwe wynagrodzenie, wypłata była co drugi tydzień, a pan Cooper był – i nadal jest – najlepszym szefem na świecie. Moim skromnym zdaniem był jednym z najlepszych ludzi na całym świecie i wątpiłam, by ktokolwiek, z kim pracowałam, mógł się z tym nie zgodzić.

Kiedyś sprawy wyglądały normalnie. Mieliśmy jednego szefa. Pracowało nas dziesięcioro. Wszystko było w porządku. Aż któregoś dnia przyszłam do pracy, nawet nie zwróciłam uwagi na klasycznego forda pickupa zaparkowanego na maleńkim parkingu dla klientów, a następnie o siódmej rano podsłuchałam dobiegający z biura znajomy głos pana Coopera w towarzystwie drugiego, znacznie głębszego. Rozmawiali o tym, jak zamierzają podzielić zyski i dokąd przeniesie się firma.

Z jednej strony zszokowało mnie to jak cholera. Choć z drugiej co mnie niby miało tak szokować? Podział zysków? Przeniesienie firmy, która była w tym samym miejscu przez ostatnie osiemdziesiąt kilka lat? Do warsztatu zawsze ustawiała się kolejka. Wszystko wydawało się w porządku.

Szczerze mówiąc, nawet kiedy myślałam o tym teraz, nadal nie rozumiałam, dlaczego pan Cooper zdecydował się przyjąć drugą osobę, która miałaby się zająć jego biznesem.

Podsłuchiwałam ich rozmowę tak długo, jak tylko mogłam, po czym odeszłam, udając, że do niczego nie doszło, mimo że część mnie zaczynała nieźle świrować na myśl o tym, co mogła oznaczać ta wymiana zdań. Dopiero po kilku miesiącach – podczas których nie puściłam pary z ust, biorąc pod uwagę możliwość, że mogłam coś opacznie zrozumieć – pan Cooper zafundował nam prawdziwą bombę informacyjną podczas piątkowego zebrania.

– Mam ważną wiadomość – oznajmił nam wszystkim nasz najprawdziwszy anioł. Prawdopodobnie byłam jedyną osobą, która zauważyła, jak bardzo trzęsły mu się wtedy dłonie, ponieważ nikt inny później nie poruszył tego tematu. – Przenosimy warsztat.

Wszyscy zaczęli mówić naraz, ale pan Cooper zignorował ich i ciągnął dalej.

– Od lat potrzebowaliśmy więcej miejsca. Zrobiło się za ciasno. Wszyscy zdajecie sobie z tego sprawę. Przeprowadzamy się do budynku o powierzchni czterdziestu tysięcy stóp kwadratowych…

Po czym, siedząc z rękoma wepchniętymi w kieszenie wytartych dżinsów, przeszedł do kilku innych rzeczy, o których zdążyłam już zapomnieć. Wtedy, jeden jedyny raz, wziął głęboki oddech, a skala wiadomości przerosła chyba wszystkich – no, może z wyjątkiem mnie.

– To nie jedyna rzecz, która się powiększa. Dzięki większej ilości miejsca będziemy mogli obsłużyć większą liczbę klientów.

W tym momencie wszyscy przestali rozmawiać, a ja jedynie siedziałam tam z rękami między udami, zaciskając usta, gdy mój żołądek wykonywał salto ze świadomością, że jeszcze kilka miesięcy temu nawet do głowy by mi nie przyszło, że będę świadkiem takiej rozmowy.

– Do naszego zespołu dołączy Lucas Ripley – dodał na wydechu pan Cooper, człowiek, którego wszyscy kochaliśmy, a który teraz sprawiał wrażenie, jakby sam nie był pewien tej wiadomości. A może to tylko kwestia mojej wyobraźni. – Zostanie współwłaścicielem firmy Cooper’s i od tej pory będzie rozbudowywał, a także prowadził część związaną z renowacją. – Przełknął ciężko, skrzyżował ręce na piersi i zapytał: – Jakieś pytania?

Na szczęście dla mnie wszyscy byli zbyt zajęci panikowaniem po wzmiance o przeprowadzce, rozbudowie warsztatu i nowym właścicielu, by zauważyć, że nie zadałam ani jednego pytania.

Nikt z nas się nie zastanawiał, kim jest Lucas Ripley ani dlaczego do nas dołączył.

A kiedy następnego dnia dotarłam do pracy i zastałam nieco znajomo wyglądającą ciężarówkę zaparkowaną tuż obok pięknie odrestaurowanego mustanga pana Coopera, szybko zorientowałam się, kto był właścicielem tego samochodu. Domyśliłam się tego również dzięki temu, że przez te wszystkie lata, gdy pracowałam dla pana Coopera, nikt inny poza nim i mną nie pojawiał się tak wcześnie.

Nikt.

Dlatego, kiedy weszłam do budynku i przeszłam obok biura, kierując się do miejsca, w którym spędzałam większość czasu na lakierowaniu i dopieszczaniu karoserii lub innych detali, nie byłam bardzo zaskoczona, widząc za biurkiem pana Coopera rozmawiającego z mężczyzną siedzącym po drugiej stronie.

Facet był potężnie zbudowany, a koszulka z długim rękawem, którą miał na sobie mimo upalnej połowy lipca, opinała się na nim niczym druga skóra. Zakrywała wszystko od nadgarstków aż po obojczyki, ukazując jedynie kilka centymetrów wytatuowanej skóry szyi.

Może – pomyślałam sobie wtedy – to jedna z tych koszulek, dzięki którym człowiekowi robi się chłodniej.

Zatrzymawszy się przy drzwiach, zauważyłam, że nawet z profilu ten mężczyzna miał najbardziej skwaszoną, groźną minę, jaką w życiu widziałam. Nie wiedziałam, jak to dokładnie wytłumaczyć, ale tak było. A do tego trudno było go określić inaczej, jak tylko jako chodzące arcydzieło.

Mam na myśli to, że był po prostu cholernie męski. Stanowił uosobienie testosteronu i tej całej reszty, z której składali się prawdziwi mężczyźni.

Od czasu do czasu udało mi się wypatrzyć okazy prawdziwych mężczyzn w ich naturalnym środowisku. Jeszcze częściej widywałam ich w sieci. Lecz ten tutaj, co do którego instynkt podpowiadał mi, że stanie się moim nowym szefem, ten, który siedział na krześle praktycznie znikającym pod tymi szerokimi barkami i górną częścią ciała, która powinna raczej należeć do zawodowego zapaśnika – ten facet z powodzeniem bił całą resztę na głowę. Nie przypominał obiektów westchnień, na których widok śliniły się moje siostry. Nie wyglądał jak model. Miał szerokie kości policzkowe, kanciastą szczękę, a jego usta nie były szczególnie pełne. Jednakże wszystkie te elementy zebrane w całość tworzyły twarz, której nie sposób zapomnieć.

Wprost oszałamiającą.

I od razu wiedziałam, że ta twarz i te bicepsy wielkości moich ud, a także szerokie przedramiona, które przykrywała obcisła koszulka z długim rękawem, będą mnie prześladować.

I ta nowo odkryta świadomość całkowicie mnie zaskoczyła.

Potem przez chwilę poczułam się rozdrażniona, bo pomyślałam, jak bardzo nie chcę nowego szefa. Niezależnie od tego, jakim ciachem by nie był. Kochałam pana Coopera i przy nim wiedziałam, na czym stoję. Dzięki niemu czułam się bezpiecznie. Ten nowy mężczyzna był kimś obcym, o którym nie wiedziałam, co sądzić. Bo z całą pewnością nie był tylko pierwszym lepszym kolesiem, z którym mogłabym swobodnie pracować.

Patrząc na to z perspektywy czasu, nie byłam w stanie przewidzieć, jak bardzo postać Lucasa Ripleya będzie mnie prześladować w przyszłości. Wchodząc wówczas do tamtego pomieszczenia, nie miałam pojęcia, że ten facet wkrótce stanie się moim dłużnikiem. A już na pewno nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ten dług będzie mu codziennie ciążył.

Jedyne, czego byłam pewna i co zapamiętałam, to to, że stanęłam w drzwiach biura Cooper’s Collision and Customs, po czym pomachałam dwóm mężczyznom siedzącym w środku i uśmiechnęłam się do nich.

– Luna – przywitał mnie natychmiast pan Cooper, uśmiechając się tak szeroko, że gdybym go dobrze nie znała, nawet bym nie zauważyła, jak bardzo spięte miał ramiona. – Dzień dobry.

– Dzień dobry, panie Cooper – odpowiedziałam, po czym przeniosłam uwagę na olbrzyma siedzącego po drugiej stronie biurka.

Potężny mężczyzna zerknął najpierw w moją stronę, potem na pana Coopera, aż w końcu spojrzał ponownie na mnie. Ta groźna mina, pewnie wynikająca z napięcia wzdłuż linii szczęki i stale obecnej bruzdy między brwiami, pozostawała niezmienna. Nie uśmiechnął się do mnie ani nawet nie próbował wyglądać przyjaźnie. Tylko… patrzył.

I ot tak, w mgnieniu oka, jego spojrzenie zaczęło ciskać pioruny.

A moje serce zrobiło to, co zawsze, kiedy spotykałam kogoś, kto nie chciał mnie lubić. Sprawiło, że cała reszta mnie zapragnęła, by ta osoba, ten mój być może nowy szef mnie polubił.

To była kolejna przypadłość, z której nie potrafiłam się otrząsnąć nawet po tylu latach. Nadal miałam potrzebę bycia lubianą. Patrząc realistycznie, wiedziałam, że potrafiłabym i dałabym radę wytrzymać, nawet gdyby ktoś nie był fanem Luny Allen, ale… mimo wszystko zawsze próbowałam wszystkich do siebie przekonać. Mogłabym pewnie winić za to Ludzi, O Których Nie Zamierzałam Myśleć, gdybym pozwoliła sobie na podobne przemyślenia.

Lecz nie miałam takiego zamiaru.

– Cześć – przywitałam się, robiąc krok do przodu i od razu wyciągając rękę. – Jestem Luna.

A pan Cooper, będąc kwintesencją pana Coopera, powiedział:

– Ripley, poznaj Lunę Allen. Zajmuje się lakierowaniem i, jeśli trzeba, pomaga przy karoserii i detailingu. Luna, to jest Ripley, mój… partner w interesach.

Od razu wyłapałam wahanie w doborze słów, kiedy nazwał tego mężczyznę partnerem w interesach, ale potem nie zastanawiałam się nad tym zbytnio. Zwłaszcza że mój nowy szef nie spieszył się specjalnie, by podnieść rękę ze swojego uda oraz zbliżyć swoje długie palce i szeroką dłoń do mojej. Ścisnął ją przez chwilę, po czym równie szybko puścił. Zmrużył nieco oczy, co nie umknęło mojej uwadze i jeszcze bardziej rozbudziło we mnie potrzebę bycia lubianą.

– Miło mi pana poznać – powiedziałam, cofając rękę.

Mój świeżo upieczony szef przyglądał mi się uważnie. Jego oczy – o odcieniu gdzieś pomiędzy nieziemskim błękitem a szmaragdową zielenią – jeszcze raz prześlizgnęły się po panu Cooperze, a następnie wróciły do mnie.

Niestety zupełnie nie byłam przygotowana na pytanie, które niemal natychmiast padło z jego ust.

– Nie jesteś za młoda, żeby tu pracować? – zapytał głosem, który stanowił najgłębszy tembr, jaki kiedykolwiek słyszałam.

Nie mogłam się powstrzymać od zerknięcia na pana Coopera, ponieważ, zanim on sam zaproponował mi pracę, gdy miałam siedemnaście lat, zadał mi w zasadzie to samo pytanie. Uśmiechnęłam się więc jeszcze szerzej i ponownie spojrzałam na mężczyznę o ciele pokrytym ciemnymi tatuażami, które sięgały mu aż do szczęki.

– Nie.

Wydawało się, że zauważa dosłownie wszystko, a kiedy usłyszał moją odpowiedź, te niebiesko-zielone oczy, które wpatrywały się we mnie intensywnie spod krótkich, lecz niezwykle podkręconych, czarnych rzęs, znów się zwęziły.

Mnie również nic nie umknęło.

– Jak długo tu pracujesz? – dociekał.

– Sześć lat.

Ta informacja sprawiła, że najpierw zobaczyłam mrugnięcie, a po chwili głęboki, zachrypnięty głos zapytał:

– Co wiesz o lakiernictwie?

Co wiem o lakiernictwie?

Uśmiech niemal zniknął mi wtedy z twarzy, choć jakimś cudem udało mi się go utrzymać. Nie pierwszy raz ktoś zadawał mi takie pytanie. Byłam jedną z niewielu kobiet, jakie znałam, które zajmowały się lakiernictwem samochodowym. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że będę zarabiać na życie, lakierując auta i ich części, a już na pewno nie pomyślałam o tym, że pokocham to i stanę się w tym cholernie dobra, jeśli mogę tak powiedzieć. Cóż, takie szalone to życie.

Dlatego też powiedziałam prawdę temu facetowi, który popełniał ten sam błąd co wszyscy, których spotkałam na swojej drodze.

– Wiem wszystko o lakiernictwie – oznajmiłam.

Następnie uśmiechnęłam się do niego, bo w tym momencie wcale nie kłamałam. Po prostu wyłożyłam kawę na ławę. Zauważyłam jednocześnie, jak pan Cooper uśmiechnął się, kiedy z moich ust padały te słowa.

Ten nowy znów mrugnął, uniósł gęste, ciemnobrązowe brwi, nie spuszczając ze mnie wzroku, a gdy zadał następne pytanie, jego głos wydawał się jeszcze niższy.

– A co wiesz o karoserii? – rzucił, nawiązując do naprawiania mniejszych lub większych niedoskonałości lub nawet uszkodzeń.

Mimo wszystko udało mi się zachować uśmiech na twarzy.

– Prawie tyle samo.

Wtedy jeszcze nie wiedział o tym, że pan Cooper najpierw wprowadził mnie w tajniki pracy przy karoserii, a potem przeniósł na lakiernictwo. W tym też byłam całkiem niezła.

Ale ten mężczyzna, który miał stać się moim nowym szefem, rzucił krótkie spojrzenie na pana Coopera siedzącego po drugiej stronie biurka, po czym ponownie wbił wzrok we mnie.

– Co wiesz o klasycznych modelach samochodów? – zapytał ściszonym głosem, o którym niespecjalnie wiedziałam, co myśleć.

Cholera, no i po ptakach.

Nawet ja zerknęłam na pana Coopera, lecz ten był zbyt pochłonięty spoglądaniem na drugiego mężczyznę, żeby zobaczyć, że potrzebuję jego uwagi i wsparcia. Tak więc palnęłam pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy.

– Co nieco. Nie wszystko, ale też nie jestem całkiem zielona.

Mężczyzna, który jeszcze chwilę wcześniej wydawał mi się wspaniały, zacisnął te nie do końca pełne usta.

Wtedy zapytał:

– Umiesz spawać?

Czy ja umiem spawać?

Zmrużyłam oczy, patrząc na niego.

– Czy to ma być jakiś test?

Wtedy facet z niezachwianą pewnością powtórzył swoje pytanie. Dokładnie tym samym tonem, którego użył za pierwszym razem.

I wiedziałam, od razu wiedziałam, że mnie sprawdza. Wzruszyłam więc tylko ramionami i powiedziałam mu prawdę.

– Znam podstawy.

Wykrzywił usta w lekkim uśmiechu, po czym odchylił na krześle to swoje wielkie, zwaliste ciało. Podbródek pokryty ciemnobrązowym zarostem z domieszką srebrzystej szarości uniósł nieco wyżej niż wcześniej, co tylko potwierdzało, że nadal próbował mnie sprawdzać.

– Gdybyś robiła karoserię i znalazła ślady ołowiu, co byś zrobiła?

Kątem oka dostrzegłam, że pan Cooper westchnął i zakrył oczy dłonią. Był to pierwszy z wielu, naprawdę wielu razy przez następne trzy lata, kiedy miałam okazję zobaczyć, jak wykonuje ten gest, ale to już inna historia.

I już wtedy wiedziałam, jakie miałam szczęście, że znałam prawidłową odpowiedź, bo byłam pewna, iż w przeciwnym razie zwolniłby mnie od razu.

– Nie spawa się na ołowiu. Trzeba go najpierw wypalić.

Słysząc to, mężczyzna rozsiadł się wygodnie na krześle i skrzyżował ręce na szerokiej klatce piersiowej.

Następnie całkowicie poważnie i zdecydowanie protekcjonalnym tonem – dokładnie takim, jaki przyszło mi usłyszeć jeszcze setki razy w ciągu następnych kilku lat – stwierdził:

– Nadasz się.

Nadam się.

I tak właśnie było.

***

To było dawno temu i od tego czasu nauczyłam się, jak radzić sobie z Lucasem Ripleyem – lub Ripem tudzież Ripleyem, jak swego czasu kazał nam się do siebie zwracać.

Więc kiedy zapytał mnie, czy się rozumiemy w kwestii ucinania sobie drzemek, zrobiłam jedyną słuszną rzecz i odparłam:

– Rozumiemy się.

I starałam się, żeby brzmiało to jak najbardziej radośnie, choć zdawałam sobie sprawę, że moja odpowiedź jeszcze bardziej go zirytuje.

Ale przecież życie składało się z drobiazgów, a drażnienie Ripa bez jednoczesnego doprowadzania go do szewskiej pasji było grą, która sprawiała mi więcej radości, niż powinna. Raz na jakiś czas – oczywiście przy sprzyjających okolicznościach i gdy miał na sobie swoją granatową koszulkę – udawało mi się wywołać u niego ironiczny uśmieszek. A już całkiem sporadycznie potrafiłam wykrzesać z niego błyskawiczny półuśmiech, który oczywiście znikał w mgnieniu oka.

Dlatego, jeśli moje małe serduszko wzdychało na widok tego lekkiego skrzywienia warg czy ukradkowego uśmiechu, była to tylko moja sprawa i nikogo innego.

Oraz mojego rodzeństwa.

A także mojej najlepszej przyjaciółki.

I to by było na tyle.

Nie pozwoliłam sobie poświęcić zbyt wiele czasu na myślenie o tym, by skłonić go do reakcji, która nie byłaby gniewnym grymasem, lekką irytacją czy przewróceniem oczami. Zdecydowanie nie zamierzałam rozmyślać nad jego pozbawioną emocji twarzą, którą mogłam w pewnym sensie kochać i nienawidzić jednocześnie. Nic z tych rzeczy.

Ale wracając…

Wystarczyły dwa dni spędzone w CCC, aby zapytał – z pełnym pretensji spojrzeniem – czy zawsze cały czas się uśmiecham. Lecz pan Cooper wyprzedził mnie i powiedział, że tak. Bo naprawdę tak było.

Jednak, siedząc w tym momencie w pokoju socjalnym, otworzyłam drugie oko i posłałam szeroki uśmiech mężczyźnie w koszulce z długim rękawem, która ciasno przylegała do każdego ogromnego mięśnia na jego szerokiej klatce piersiowej.

– Nie spałam. Słyszałam wszystko, co powiedziałeś – wyjaśniłam.

Nie zdziwiłam się zatem, gdy mężczyzna, który, szczerze mówiąc, z biegiem lat stawał się tylko bardziej pociągający – nawet wraz z pogłębiającymi się zmarszczkami między brwiami i przy ustach – przesunął swoje niemal czterdziestojednoletnie ciało jeszcze bliżej mnie.

– Czyżby? I co takiego mówiłem? – próbował rzucić mi wyzwanie.

Czasami potrafił zachowywać się jak prawdziwy wrzód na tyłku. Naprawdę zasługiwał na to, żebym sobie z nim pogrywała. Ktoś w końcu musiał.

Siedzący nieco z boku pan Cooper uniósł wzrok na sufit i gotowa byłam przysiąc, że zaczął bezgłośnie modlić się słowami Ojcze nasz. Dwóch chłopaków siedzących przy stole zaczęło bąkać jakieś uwagi pod nosem. Miałam wrażenie, że jeden z tych dupków miał wielką ochotę wtrącić swoje trzy grosze, i Rip też chyba coś wyczuł, bo natychmiast rozejrzał się po pokoju, jakby usiłował znaleźć źródło hałasu.

Ostatnim razem, kiedy odstawił podobny numer, dwie osoby zostały zwolnione. W dodatku takie, które naprawdę lubiłam.

– Najpierw opowiadałeś o tym, że przerwy na lunch trwają za długo – wymamrotałam – a potem wspomniałeś, żeby po użyciu odkurzacza opróżnić go, bo to nie należy do twoich obowiązków.

Moja odpowiedź chyba załatwiła sprawę i przez nią zapomniał o tym, co akurat robił, bo zdążyłam powiedzieć ledwie kilka słów, a już ponownie i niechcący znalazłam się w centrum jego uwagi. A wszystko przez to, że miał na sobie tę białą koszulę, a w takie dni zazwyczaj miałam zaledwie czterdziestoprocentową szansę, że uda mi się wyjść z rozmowy bez uszczypliwości z jego strony. W dni z szarą koszulką moja skuteczność wzrastała do jakichś siedemdziesięciu procent. W dni z granatową wskaźnik mojego sukcesu sięgał nawet osiemdziesięciu pięciu. Właśnie w te dni wiedziałam doskonale, że mogę go nawet poklepać po plecach i nie rzuci mi krzywego spojrzenia. To były zdecydowanie moje ulubione dni.

Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, a nawet uniosłam brwi, patrząc na niego, ponieważ miałam nadzieję, że od teraz będzie z górki.

– Tyle wystarczy czy może chciałeś, żebym powtórzyła słowo w słowo to, co powiedziałeś? Bo pewnie bym potrafiła, szefie.

Niech sobie wsadzi te swoje dyrdymały.

Na tej twarzy, na którą ukradkiem zerkałam częściej, niż powinnam była, nie drgnął ani jeden mięsień. Nawet nie mrugnął. Choć tak właściwie powinien był domyślić się, że nie kłamałam. Prawdę mówiąc, nie podejrzewałam, by Rip ufał komukolwiek w warsztacie. Nawet panu Cooperowi, o ile podsłuchane przeze mnie kłótnie coś znaczyły, a przecież na pewno tak było. Ostatnim razem, kiedy byłam świadkiem tak zażartych kłótni, tamci ludzie szczerze się nienawidzili.

Pozwoliłam sobie rozciągnąć usta jeszcze bardziej, by pokazać mu zęby i posłać największy wymuszony uśmiech, a wówczas siedzący obok mnie kumpel parsknął śmiechem.

Za to mój szef – we własnej osobie – nadal nie był rozbawiony.

Ale nie powtórzył „Luna, do cholery”, więc zamierzałam uznać to za wygraną.

– Jak już mówiłem…

Rip kontynuował zebranie po tym, jak może przez dwie sekundy wpatrywał się we mnie z całkowicie wyzutą z emocji twarzą, po czym skierował całą swoją uwagę z powrotem na środek pomieszczenia i wyrzucił mnie ze swoich myśli – a trzeba mu oddać, miał w tym sporą wprawę. Mówił między innymi o tym, że tylko dlatego, iż przyjeżdża do nas ekipa sprzątająca, nie daje nam to prawa do zostawiania po sobie bajzlu. Nikt nie przychodzi po to, by robić za czyjąś pokojówkę czy niańkę.

Zakrywając dłonią usta, ukryłam ziewnięcie i zerknęłam na kumpla siedzącego po mojej prawej stronie, wpatrującego się pustym wzrokiem w ścianę. Czterdziestopięciolatek oddychał ciężko, choć miarowo, a usta miał na tyle rozchylone, że od razu wiedziałam, iż zasnął z otwartymi oczami. Za to po mojej drugiej stronie mój inny kumpel, trzydziestolatek, który pracował w warsztacie prawie tak długo jak ja, podrygiwał nogą. Kiedy się zorientował, że patrzę na niego, uśmiechnął się krzywo, zerkając na Ripa, po czym pokręcił głową.

– Jezu – wymamrotał bezgłośnie.

Właśnie w takich chwilach naprawdę uświadamiałam sobie, jaką szczęściarą byłam, że dostałam tę pracę, a prawie wszyscy faceci, z którymi pracowałam, byli mili i dobrze mnie traktowali.

Przynajmniej aktualnie.

W międzyczasie wielu facetów zostało zwolnionych z CCC lub sami odchodzili, aż w końcu zaczęli tu pracować ludzie, którzy siedzieli ze mną na tym zebraniu, a ja nie mogłam być bardziej szczęśliwa. Gdy miałam siedemnaście lat, była to posada na samym końcu mojej listy potencjalnych wymarzonych karier. Prawie nie złożyłam tu podania. Ogłoszenie o pracy w warsztacie samochodowym nie było tym, czego szukałam. Ale w tamtym momencie mojego życia, kiedy poznałam pana Coopera, zaproponował mi on dwa wyjścia: pracować dla niego albo… nie.

Wybrałam pracę, bo gdy ma się siedemnaście lat, dwieście dolarów w kieszeni i zerowe pojęcie, co zrobić z własnym życiem, a dodatkowo człowiek wie, że nie może wrócić do tego, co było wcześniej… Więc kiedy w takim przypadku ktoś daje ci szansę, pierwszą, najprawdziwszą szansę, jaką ktokolwiek ci dał…

Nie można tak po prostu odmówić.

Zawdzięczałam panu Cooperowi wszystko. Naprawdę. Zmienił moje życie w większym stopniu, niż ktokolwiek inny mógł lub chciał, a ja przez te wszystkie lata codziennie mu dziękowałam. Byłam przekonana, że wtedy nie miał pojęcia, co ze mną zrobić, lecz zaoferował mi pracę, dał mi dom i szansę, bym stanęła do walki. A wszystko od tamtej pory było już historią.

Poczułam, jak w kieszeni zawibrował mi telefon, więc wsunęłam rękę do środka, żeby go wyciągnąć. Akurat w momencie, gdy Ripley zaczął mówić coś o zwiększeniu wydajności czasowej. Nie spuszczałam z szefa wzroku, kiedy tak stał przed nami z potężnymi ramionami skrzyżowanymi na piersi, i położyłam komórkę na udzie. Nie miałam zamiaru dać się złapać na trzymaniu jej na wierzchu. A już na pewno nie po tym, jak wcześniej udało mi się go popisowo rozdrażnić. W końcu jeszcze cały dzień przed nami.

Nie spuszczałam wzroku z szefa, gdy po omacku odblokowywałam ekran. Rip wciąż się produkował, skupiając uwagę na wszystkich po kolei, jakby upewniał się, że nikt z nas nie zasnął, kiedy on mówił. Zerknęłam w dół i zobaczyłam, że dostałam nowego SMS-a od numeru, którego nie miałam zapisanego na liście kontaktów. Myślałam, że to pewnie jedna z moich sióstr, ale nie. Nie pozwoliłam sobie na rozczarowanie z tego powodu.

Mając oko na Ripa, otworzyłam wiadomość i przeczytałam ją tak szybko, jak tylko mogłam.

210-555-1230: Z tej strony Julius Thomas. Muszę z Panią pilnie porozmawiać. Proszę o kontakt najszybciej, jak to możliwe.

Julius Thomas? Nie znałam nikogo o tym nazwisku. Ten sam numer dzwonił do mnie wczoraj, lecz zignorowałam go, podobnie jak wiadomość na poczcie głosowej. Numer pochodził z San Antonio… tyle że nikt nie powinien stamtąd dzwonić.

Zapłaciłam wszystkie rachunki. Zapomniałam wprawdzie na czas opłacić rachunek za prąd, ale spóźniłam się tylko dwa dni. Mogłam się założyć, że to jakiś oszust.

Frajerzy.

Wsunęłam telefon z powrotem do kieszeni i skupiłam uwagę na mężczyźnie, który wciąż gadał, opierając się tyłkiem o blat. Przesunęłam spojrzenie na pana Coopera, który siedział obok, słuchając Ripa z zabawnym wyrazem twarzy, którego nie rozpoznałam. Choć raz nie była to frustracja.

Kiedy dotarłam do pracy dziś rano, nawet nie zastałam ich w trakcie kłótni.

W momencie, gdy zaczęłam próbować zrozumieć, co oznacza wyraz twarzy pana Coopera, chrapnięcie z mojej lewej strony sprawiło, że przesunęłam stopę i kopnęłam mojego kumpla, Miguela. Wessał gwałtownie powietrze, a całe jego ciało napięło się, po czym całkowicie się obudził.

– To ci sukinkot – wyszeptał, siadając nieco bardziej wyprostowany. – Dzięki, Luna.

Za nic w świecie nie pozwoliłabym żadnemu z nich wpaść w kłopoty, o czym doskonale wiedzieli. Nawet ten po drugiej stronie pokoju, który dostał wycisk od Ripa, kiedy przyłapał mnie z zamkniętymi oczami. Uwielbiałam to miejsce. Nawet jeśli Lucas Ripley czepiał się mnie od czasu do czasu, kochałam to miejsce i ludzi, którzy tu pracowali.

Jestem kochana, mam dom, pracę…

A w dodatku był piątek. Niewiele więcej było trzeba.

I ponad wszelką wątpliwość dzisiejszy dzień miał być dobry. Jakże mogłoby być inaczej, gdy ma się w życiu tak wiele dobrych rzeczy i tak wielu dobrych ludzi?

– Zanim zakończymy poranne zebranie – dźwięk głosu pana Coopera uświadomił mi, że przez ostatnie kilka minut całkowicie się wyłączyłam – jest jeszcze jedna sprawa, którą muszę się z wami podzielić.

ROZDZIAŁ DRUGI

Może trochę się pospieszyłam, mówiąc, że to był dobry dzień.

Co prawda nie zepsuł się zaraz po zakończeniu zebrania, ale… wkrótce potem zaliczył popisową równię pochyłą.

Zawsze jednak mogło być gorzej. Zawsze.

Kiedy rano dotarłam do warsztatu, zaczęłam pracować nad niewielkim zleceniem, którego wykonanie nie zajęłoby mi dużo czasu. Musiałam nałożyć warstwę podkładu, czyli czegoś w rodzaju powłoki przygotowawczej, którą nakładało się przed lakierowaniem. Dzięki temu farba lepiej przylegała do powierzchni, co przekładało się także na trwałość i ochronę pokrytego nią elementu. W przypadku samochodu, który pewnie właśnie zaliczał ostatnią warstwę lakieru w swoim motoryzacyjnym życiu, nałożenie podkładu stanowiło jeden z najważniejszych kroków przed zmianą koloru.

Udało mi się skończyć zadanie jeszcze przed rozpoczęciem zebrania, więc poszłam do pokoju dla pracowników, wiedząc już, jakie inne zlecenia miałam do wykonania. Zwykle byłam całkiem pewna, co mnie czeka w ciągu najbliższego tygodnia lub dwóch. Wszyscy pracujący w warsztacie tak mieli. Tworzyliśmy sprawnie działającą maszynę, ponieważ przekazywaliśmy sobie projekty na różnych etapach. Pan Cooper potrafił doskonale zaplanować pracę tak, aby samochody jak najszybciej wracały do właścicieli.

Był to jeden z powodów, dla których warsztat nie tylko przetrwał recesję, lecz także mimo niej radził sobie doskonale. Pracowaliśmy ciężko, do tego najszybciej, jak to możliwe bez spadku jakości, a pan Cooper ustalał za wszystko uczciwe stawki. Warsztat Cooper’s może nie należał do najtańszych, ale nie był też horrendalnie drogi. Przez lata nasłuchałam się od licznych znajomych o tym, jak to przepłacali albo że naprawa zajęła mechanikowi zbyt dużo czasu.

Pan Cooper w tych kwestiach się nie patyczkował. Naszym zadaniem było pracować wspólnie. I zazwyczaj tak było.

Zazwyczaj.

Problem polegał na tym, że samochód, nad którym miałam pracować w następnej kolejności, został dopisany do mojego grafiku jako pilne zlecenie, za które właściciel płacił kupę siana i które miało być skończone do przyszłego tygodnia. Lecz gdy tylko poszłam obejrzeć pojazd, zastałam go w takim samym stanie, w jakim widziałam go po raz ostatni.

W cholerę nie był gotowy. Ani odrobinę.

I właśnie dlatego dwie godziny po zakończeniu naszego zebrania ruszyłam na lunch nieco zirytowana.

Naprawdę byłam tylko odrobinę rozdrażniona. A nie miałam najmniejszego zamiaru się wkurzać. Biorąc pod uwagę całą życiową skalę, nie stało się nic wielkiego. W zasadzie o ile coś nie wyrządzało krzywdy mnie lub komuś, kogo kochałam, nie pozwalałam, by zbyt długo mnie to gryzło. Blacharze – czyli ekipa, której jedynym zadaniem było usunięcie usterek przed wysłaniem samochodu do mnie – po prostu jeszcze nie skończyli. Nie było sensu jakoś bardzo się tym przejmować, ale trochę też nie zaszkodziło.

Istniały lepsze sposoby na wykorzystanie mojej energii, a tego dnia miałam ją spożytkować na dokończenie tej cholernej karoserii.

Chyba musiałam jednak mieć frustrację wypisaną na twarzy, bo ledwo weszłam do pokoju dla pracowników, pan Cooper zapytał:

– Co się stało, gwiazdeczko?

Słysząc z ust starszego mężczyzny to słodkie zdrobnienie, którego używał, kiedy tylko wychodziliśmy z warsztatu lub gdy nikogo innego nie było w pobliżu, nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, lecz zdawałam sobie sprawę, że robił tak, aby nikt nie posądził go o posiadanie jakichś faworytów. Byłam prawie pewna, że i tak wszyscy uważali mnie za jego ulubienicę.

Nie każdego zapraszał do siebie do domu ani do swojego życia i swojej rodziny.

Nie było wcale tajemnicą, że spędzaliśmy razem urodziny, Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, a w poprzednich latach także sylwestra. Teraz twierdził, że jest za stary, by wytrzymać na nogach do północy. Od dobrej dekady był nieodzowną częścią mojej rodziny. Jego żona również. Zupełnie jak moje rodzeństwo.

Ponieważ uznawałam go za członka rodziny i ponieważ poznał mnie na wylot, nie potrafiłam ukryć tego, że coś mnie niepokoi. A konkretnie miałam na myśli osobę, która dla niego pracowała.

Tę samą osobę, co do której nie byłam z nim do końca szczera.

– Nic wielkiego się nie dzieje – skłamałam, próbując przywołać szczery uśmiech, ale chyba mi się nie udało, bo zatroskany wyraz twarzy pana Coopera ani odrobinę się nie zmienił.

Mierzący jakiś metr dziewięćdziesiąt, siedemdziesięciojednoletni mężczyzna ubrany w nowiutką, oliwkowozieloną koszulę z wyszytym na piersi napisem „Cooper’s Collision and Customs” nadal marszczył brwi.

Położyłam mu na chwilę rękę na ramieniu, po czym skierowałam się do lodówki.

– Luna – zwrócił się do mnie. – Nawet jeśli to nic wielkiego, chciałbym wiedzieć, o co chodzi. Coś z dziewczynkami?

– Nie, z nimi wszystko w porządku – odpowiedziałam, wiedząc, że ma na myśli moje młodsze siostry.

– Coś nie tak w domu?

– Nie, wszystko w porządku, panie C, naprawdę – skłamałam trochę, chwytając torbę z lunchem z lodówki.

Zastanawiałam się przez chwilę, co tym razem przygotowała moja młodsza siostra. Poprzedniej nocy pracowałam do późna, a zanim dotarłam do domu i wzięłam prysznic, ona już zapakowała mi torbę i włożyła ją do lodówki na następny dzień.

Było to coś, za co zdecydowanie byłam dziś wdzięczna.

Dziękuję Bogu za to, że moja młodsza siostra codziennie robi mi lunch.

Była najlepszym szefem kuchni w rodzinie i wcale jej ta funkcja nie przeszkadzała. A ja z kolei nie zamierzałam się zasmucać tym, że zostały mi niecałe dwa miesiące, zanim mój osobisty kucharz mnie opuści.

– W takim razie skąd ta mina?

Cichy, troskliwy głos pana Coopera sprowadził mnie na ziemię, kiedy byłam już na granicy załamania z powodu czegoś, co miało mnie nie smucić – a przynajmniej tak sobie obiecałam. Moja mała siostrzyczka dorastała i wybierała się na studia. Zawsze wiedziałam, że ten moment nastąpi. Miałam wręcz nadzieję, że tak właśnie się stanie. Przeszłam już ten etap z moimi pozostałymi dwiema siostrami i byłam z niej – a właściwie z nich – dumna i cieszyłam się ich szczęściem. Naprawdę.

Ale nie miałam najmniejszego zamiaru zwierzać się komukolwiek z tego, że już dwa razy płakałam na samą myśl o wyjeździe Lily.

I zdecydowanie nie zamierzałam zamartwiać się tym w pracy. Co to to nie.

– Jesteś smutna czy zła, Luna? Sam już nie wiem.

Położywszy torbę na stół, obok miejsca, na którym siedział pan Cooper, zaczęłam wyciągać z niej pojemniki. Przyjrzałam się plastikowym pudełkom. W sumie były trzy: jeden wypełniała posiekana zielenina, drugi zawierał coś, co wyglądało jak ryż z fasolą i mieloną wołowiną, a w najmniejszym ukryta była domowej roboty salsa. Mniam.

– Nie jestem smutna. Słowo. – Kłamczucha. – Samochód, nad którym miałam dziś zacząć pracować, nie był gotowy – dodałam, podważając pokrywki i zaglądając do środka, a jednocześnie próbowałam zignorować uczucie, że wychodzę na ostatniego kapusia.

– Wygląda smakowicie – skomentował starszy mężczyzna, gdy odwróciłam się, by umieścić fasolę w mikrofalówce. Następnie, zniżając głos do szeptu, zapytał mnie: – Kto miał pracować nad tym przed tobą?

Przygryzłam wargę, naciskając przyciski na mikrofalówce.

Nie zamierzam się wściekać. Nie zakładam też najgorszego scenariusza.

– Wie pan przecież – odparłam normalnym głosem.

Bo przecież w tym, co mówiłam, nie było nic złego. Więc dlaczego miałabym się z tym kryć?

A pan Cooper wiedział. Może i był szefem – albo jednym z szefów – ale rzadko mu się na cokolwiek skarżyłam, głównie z powodu tego, że przeważnie nie miałam na co narzekać. Nie zamierzałam nikogo obgadywać i pakować przez to w kłopoty. A już na pewno nie zamierzałam nadużywać bliskiej relacji z panem Cooperem. Dlatego zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że przez większość czasu w warsztacie zachowywaliśmy pełen profesjonalizm.

Ale…

Kilka razy wspomniałam o pewnym pracowniku, który – jestem gotowa przysiąc na wszystkie świętości – robił wszystko, by zachowywać się nie tylko jak ostatni palant, lecz także by stać się najprawdziwszym wrzodem na dupie. Oczywiście tylko w stosunku do mnie. Takie to moje szczęście.

Naturalnie nie chodziło mi o to, by mielić ozorem i pogrzebać gościa po uszy, tylko by dać upust własnym emocjom. Pana Coopera cechowały wystarczająca dojrzałość i profesjonalizm, by wysłuchać tego, co miałam do powiedzenia pewnego dnia u niego w domu. Zwyczajnie zwróciłam się do niego jak przybrana córka do przybranego ojca i poskarżyłam się na kogoś, kto zdradził osobę, którą kochałam. Tyle że nigdy nie wyjawiłam tej ostatniej części.

Tą „osobą” była druga z moich młodszych sióstr. Wiadomo, że samo w sobie stanowiło to cios wymierzony w palanta, przez którego moja siostra płakała. Trzeba też dodać, że naszym relacjom nie sprzyjał również fakt, iż teraz gość nadal był dla mnie niemiły.

Ale tym razem pan Cooper, właściciel firmy, postanowił pociągnąć naszą rozmowę i po chwili zobaczyłam, jak obraca swoją poczciwą twarz w moją stronę, a pomiędzy jego brwiami maluje się głęboka bruzda.

– Znowu? Czy parę tygodni temu nie zdarzyła mu się podobna historia?

Tak było. Dokładnie dwa tygodnie temu. Podobna sytuacja miała miejsce także miesiąc wcześniej, tyle że na mniejszą skalę.

A ja postąpiłam tak samo jak za każdym poprzednim razem – wzięłam się w garść i zrobiłam to, co musiałam. Taką miałam pracę i nie miałam zamiaru wpaść w tarapaty, bo ktoś inny nie wywiązał się ze swoich obowiązków. Zresztą pan Cooper dowiedział się o tym jakieś dwa tygodnie temu tylko dlatego, że wszedł, zastał mnie nakładającą szpachlę na samochód i nie rozumiał, dlaczego właśnie ja to robię, skoro wiedział, że w moim grafiku mam wpisane inne zadania.

Z uwagą obserwowałam kolejne sekundy odliczane na ekranie mikrofalówki.

– Pracowałam nad tym dwie godziny, panie C. Przede mną kolejne dwie warstwy, zanim w ogóle będę mogła zacząć nakładać podkład. Potem mam jeszcze jedno auto w kolejce.

Żegnajcie, plany na wieczór.

Znowu zaczynałam się wkurzać. Nie ze względu na to, że miałam zostać po godzinach, a ze względu na to, że czekała mnie praca do późna tylko dlatego, iż – jak podpowiadało mi przeczucie – mój współpracownik celowo nie skończył pracy. Pewnie byłby gotów zaprzeczać temu do upadłego, ale ja i tak znałam prawdę. Słyszałam, jak parsknął śmiechem tamtego ranka, gdy Rip naskoczył na mnie na zebraniu.

– Wyjaśnił, dlaczego nie skończył? – zapytał pan Cooper, a w jego głosie pobrzmiewało szczere zmartwienie.

Nie miałam przecież o to żalu do szefa. Jednocześnie zrobiło mi się ciepło na sercu, że nie spodziewał się po ludziach najgorszego… nawet jeśli miałam przeczucie, że w przypadku osoby, o której rozmawialiśmy, powinien.

Przygryzłam wnętrze policzka i ściszyłam głos, zerkając na drzwi, aby upewnić się, że nikt tam nie stoi i nie podsłuchuje.

– Powiedział, że coś mu wypadło przy innym samochodzie i nie miał jak skończyć tej roboty.

Nie byłam pewna, czy wiedział, że kiedyś wykonywałam tę samą pracę co on. Samochody, które według harmonogramu wymagały lakierowania, miały pierwszeństwo przed wszystkimi innymi. Nie było powodu, dla którego Jason, ten istny czyrak na moim tyłku, miałby się tym nie zająć, skoro dobrze wiedział, że powinien, zanim ja będę mogła przystąpić do pracy.

Ten gnojek, którego pan Cooper zatrudnił sześć miesięcy temu – przy czym należy dodać, że nie wiedziałam, iż przyjął go do pracy, zanim nie było za późno – próbował dołożyć mi roboty. Tak właściwie Jason nie był blacharzem. Po prostu zastępował każdego, kto wyjechał na wakacje albo wziął dzień wolnego. Czyli w zasadzie był mną, gdy byłam w jego wieku, zajmując się wszystkim, o co mnie poproszono.

– Nie ma o czym mówić – ucięłam temat, przypominając sobie o wszystkim, co miałam.

Jestem kochana, mam dobrą pracę, a nawet dach nad głową. Jestem szczęśliwa i bezpieczna.

Co najważniejsze, moje siostry też. Czyli tak naprawdę nic wielkiego się nie działo.

– Ze wszystkim sobie poradzę.

Ale pan Cooper wydawał się wahać, prawdopodobnie wciąż próbując znaleźć powód, dla którego coś takiego mogłoby się wydarzyć, a jednocześnie nie wynikało ze złośliwości.

– Mam z nim porozmawiać? – zapytał po chwili.

Odetchnęłam, wrzucając zawartość jednego pojemnika do drugiego, po czym chwyciłam pudełko z salsą i polałam nią resztę dania.

Byłam trochę wkurzona, lecz czy na tyle, żeby sprawić, by ten oślizgły padalec znalazł się w tarapatach?

Nienawidziłam poczucia winy, które ogarniało mnie na samą myśl.

– Nie – mruknęłam jakby do siebie. – Dam mu kredyt zaufania.

No i znowu skłamałam. Stanowczo nie zamierzałam mu dawać żadnego kredytu. Wiedziałam, że kręci. Od razu wiedziałam.

Ale myśl o tym, że miałby kłopoty, ponieważ poskarżyłam się jednemu z szefów – szefowi, który zrobiłby dla mnie prawie wszystko, gdybym tylko go poprosiła – sprawiła, że poczułam się źle. Fakt, był kłamliwą pijawką, jednak nigdy nie wiadomo, co się działo w życiu kogoś, kto zachowywał się jak palant. Nawet jeśli ten stan rzeczy utrzymywał się przez ostatnie sześć miesięcy – i w tym samym czasie gnojek spotykał się z moją siostrą, po czym przespał się z inną dziewczyną. Może potrzebował pieniędzy. Może przypominałam mu matkę, na której punkcie miał jakieś kompleksy. A może przerastał go stres i najłatwiej było mu być dla mnie wrednym.

Chyba jednak nie.

– Na pewno?

Zerknęłam na pana Coopera. Następnie skinęłam głową.

Mężczyzna, patrząc na mnie, uniósł te supergęste, szpakowate brwi i zamrugał kilka razy jasnoniebieskimi oczami, a jego poorana głębokimi zmarszczkami twarz pozostawała cholernie poważna.

– Jestem pewna – potwierdziłam.

Nabrałam jedzenie na widelec, który włożyła mi do torby moja młodsza siostra. Nie ufałam innym chłopakom w kwestiach higieny, co obejmowało także kubki w warsztacie, a siostra doskonale o tym wiedziała.

W tym momencie z przedniej kieszeni moich dżinsów odezwał się mój telefon.

– Przepraszam na sekundkę – zwróciłam się do szefa, po czym wyciągnęłam komórkę i spojrzałam na ekran.

Thea: W ten weekend zostanę w Dallas, ale na pewno przyjadę na rozdanie świadectw Lily. Muszę zarobić trochę $$$.

Natychmiast napisałam siostrze odpowiedź, ignorując ukłucie zawodu, jakiego tak naprawdę nie miałam powodu odczuwać, gdyż rozumiałam, dlaczego nie przyjedzie nas odwiedzić. Po prostu nie widziałam jej od prawie trzech miesięcy.

Ja: W porządku. Powodzenia.

Po sekundzie otrzymałam od niej kolejną wiadomość.

Thea: XX.

– Kyra? – zapytał szef, odnosząc się do środkowej spośród moich trzech młodszych sióstr. Tej samej, z którą umawiał się ten kretyn, Jason.

– Nie, Thea – poprawiłam go.

Thea była najstarsza zaraz po mnie i miała dwadzieścia jeden lat. Nacisnęłam przycisk wyjścia do ekranu głównego, aby zamknąć kartę z wiadomościami, a następnie położyłam telefon na stole ekranem do dołu, między jedzeniem.

– Koniec końców nie przyjedzie w ten weekend – powiedziałam, podnosząc widelec.

Wiedział wszystko o ostatnim razie, kiedy obiecała przyjechać i ostatecznie też się nie pojawiła. Podobnie jak w przypadku tej wizyty zdążyłam odhaczyć się w grafiku, co oznaczało, że wszyscy wiedzieli, że nie ma takiej siły, która ściągnęłaby mnie do pracy w weekend. Praca w soboty nie była dla mnie niczym niezwykłym. Zamiast maszynki do robienia pieniędzy czy innego sponsora miałam do opłacenia rachunki, więc często musiałam brać nadgodziny. Niemniej muszę szczerze przyznać, że z niecierpliwością czekałam na wolny czas, który spędziłabym z siostrami. No cóż, co zrobić.

– Och. Pewnie musi zostać dłużej na zajęciach czy coś w tym stylu.

Sposób, w jaki powiedział „och”, świadczył o tym, że od razu mnie przejrzał. Pan Cooper znał moje siostry niemal równie dobrze jak ja. A poza tym, ponieważ dość często mu o nich opowiadałam, miał całkiem niezłe pojęcie o tym, jak często Thea i Kyra odwoływały wizyty u mnie.

Mimo że zawsze miały ku temu dobry powód.

Uśmiechnęłam się do niego lekko, po czym sięgnęłam po jedzenie.

– Napisała, że na pewno pojawi się na rozdaniu świadectw Lily w przyszłym tygodniu, więc chociaż tyle.

– Tak, na pewno – zgodził się tonem… o wiele łagodniejszym, niż musiał.

Naprawdę nic wielkiego się nie stało, że jednak nie przyjedzie.

Serio.

– Nie mogę uwierzyć, że ta dziewczyna już kończy szkołę. Przysiągłbym, że nadal ma jedenaście lat.

Jego słowa sprawiły, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech.

– Mnie też trudno w to uwierzyć, panie C, mnie też.

A przecież kilka tygodni temu pojechałyśmy rozejrzeć się za mieszkaniem dla niej w Lubbock.

Albo pan Cooper zdawał sobie sprawę, że nie chcę już o tym myśleć, albo doszedł do wniosku, że nie ma nic więcej do dodania, bo ugryzł kolejny kęs kanapki z tuńczykiem, po czym wymamrotał:

– Miałem ci powiedzieć, że dziś rano ktoś dzwonił i pytał o ciebie.

Skrzywiłam się i spojrzałam w dół na jedzenie.

– Jakiś facet.

Zamrugałam.

– Kilka razy zapytałem o nazwisko, ale nie chciał się przedstawić – ciągnął dalej.

Czyli to nie mógł być żaden klient, bo rzadko kiedy w ogóle ich spotykałam. Zdarzało się, że przechodziłam przez warsztat, gdy jeden lub dwóch rozmawiało z panem Cooperem albo Ripem o samochodzie, nad którym dla nich pracowaliśmy, lub o samochodzie, który chcieli od nich kupić, lecz klienci rzadko byli wpuszczani do samego warsztatu w godzinach pracy. Ale żebym kiedykolwiek osobiście rozmawiała z którymś z nich? Nie ma mowy. Jedynymi osobami, których musiałam słuchać, byli pan Cooper i Ripley.

– Nie byłem pewien, czy nie chciałaś może uzyskać kredytu albo czy ktoś nie próbował potwierdzić, że jesteś tu zatrudniona… – Wydał z siebie ten uroczy pomruk, jakby nie mógł sobie wyobrazić, że staram się o pracę gdziekolwiek indziej. – Ale tak właściwie nie miałem zamiaru potwierdzać, że tu pracujesz. Wiesz, tak na wszelki wypadek.

Oboje wiedzieliśmy, co miał na myśli, mówiąc „na wszelki wypadek”. Czyli na taki, gdyby po drugiej stronie słuchawki był ktoś, z kim nie chciałam rozmawiać. Albo gdyby był to ktoś, kto zakładałby, że nie żyję, a ja nie miałabym nic przeciwko.

– Zapytałem, z kim rozmawiam, a on ponownie zapytał, czy może prosić cię do telefonu. I tak odbijaliśmy piłeczkę parę razy, po czym ten ktoś podziękował mi i się rozłączył. Ale w całym tym telefonie było coś jakby profesjonalnego.

– Hmm.

Nie było żadnego racjonalnego powodu, dla którego ktoś miałby mnie szukać.

A przynajmniej nie ktoś, kto według mnie powinien mnie znaleźć.

– Dam ci znać, jeśli znowu zadzwoni – oznajmił. – Z mojej strony usłyszy to samo. Ani nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę, że tu pracujesz.

– Dzięki, panie C – mruknęłam, próbując jednocześnie myśleć i przełknąć kęs lunchu, który przygotowała mi młodsza siostra.

Spojrzałam na starszego mężczyznę, dostrzegając napięcie w jego barkach. Czułam, co było tego przyczyną.

– A u pana wszystko w porządku? Byłam zaskoczona, kiedy przekazał nam pan, że Rogelio odchodzi.

Pan Cooper chrząknął, przeżuwając jedzenie. Ostatnią rzeczą, jaką powiedział podczas zebrania, było to, że jeden z długoletnich pracowników warsztatu odchodzi, aby założyć własny serwis.

– Cieszę się razem z nim – odpowiedział w końcu, a ja wiedziałam, że to prawda. – Ale wiesz, jak trudno jest znaleźć dobrych pracowników, a teraz muszę zatrudnić kogoś nowego, zanim on odejdzie. Zrobi się ciężko, jeśli zabraknie nam rąk do pracy.

Zawsze byliśmy na granicy wydolności, więc co by było, gdyby miało zabraknąć jednej osoby.

Wzruszył ramionami.

– Znajdę kogoś. Cały czas przychodzą CV od dzieciaków zaraz po ukończeniu szkoły.

Uśmiechnęłam się do niego.

– Jeśli będę mogła jakoś pomóc, proszę dać mi znać.

Pan Cooper objął mnie ramieniem i przytulił do siebie.

Rzadko to robił, więc zaskoczyło mnie to tak bardzo, że ledwo zdążyłam się do niego uśmiechnąć.

Jego cichy śmiech sprawił, że spojrzałam w dół, na miejsce, gdzie skupił wzrok, czyli na mój lewy nadgarstek. A konkretnie na bransoletkę z połączonych malutkich plastikowych pączków oblanych kolorowym lukrem.

– Zastanawiałem się, o co chodzi z tą ozdobą.

Potrząsnęłam lekko ręką.

– Lily mi ją kupiła – wyjaśniłam.

– Już rozumiem, gwiazdeczko – potwierdził starszy mężczyzna, uśmiechając się ciepło.

– Luna – odezwał się znajomy męski głos, na którego dźwięk skierowałam oczy w stronę drzwi w momencie, gdy pan C zaczął opuszczać dłoń.

Masywne ciało Ripa zajmowało całą szerokość futryny, a on stał z kawałkiem poplamionego smarem papieru w dłoni i wpatrywał się we mnie. Całkowicie ignorował siedzącego obok mnie pana Coopera, który cofnął rękę i położył ją obok na stole. Nie ściągał brwi, ale w jego twarzy było coś takiego…

– Hej, Rip – powitałam drugiego szefa z uśmiechem i się wyprostowałam.

Uniósł podbródek, co sprawiło, że moje oczy przesunęły się na zmarszczki wokół jego ust, które zrobiły mu się pewnie od tej ciągle skwaszonej miny. Głos miał szorstki i poirytowany.

– Zaczęłaś już pracować nad thunderbirdem?

– Jeszcze nie.

Zastanowiłam się, czy powinnam mu powiedzieć o tym, co się stało. Jeszcze raz spojrzałam na jego koszulkę i pomyślałam o tym, jak bardzo był zrzędliwy na porannym zebraniu. A przez to, że Jason nawalił, nie mogłam zabrać się za samochód, o który pytał.

– To może zacznij nad nim pracować.

Jego spojrzenie było tak intensywnie skupione na mnie, że poczułam się, jakby to było coś złego, że pozwoliłam panu Cooperowi mnie przytulić. Ale nie było, a Rip doskonale zdawał sobie sprawę, że moja relacja ze starszym mężczyzną jest jak między ojcem a córką. Zaprosiłam Ripa dwukrotnie do siebie na Święto Dziękczynienia, dając do zrozumienia, że pan Cooper i jego żona również tam będą, żeby przypadkiem nie pomyślał, że próbuję z nim flirtować. Nie pojawił się ani za pierwszym, ani za drugim razem.

– Zmieniłem zdanie. Zostawiłem ci na biurku nowe zlecenie. Rzuć na nie okiem. Wiem, że na zapleczu mamy kolor, więc użyj tego zamiast poprzedniego, rozumiesz?

Przytaknęłam. Nowe zlecenie. Nowy kolor. Zwracał się do mnie tym tonem, którym zwykle wyszczekiwał polecenia, jakby coś ugryzło go w tyłek. W porządku.

Niebiesko-zielone oczy Ripleya zwęziły się, gdy mnie obserwował, stojąc w progu, wciąż ani razu nie przenosząc spojrzenia na pana Coopera.

– Mam ci to zapisać? – zapytał, tym razem nieco bardziej protekcjonalnie.

Dobra, niech to z siebie wyrzuci.

– Nie, zapamiętam.

Stojąc w drzwiach, Rip skinął tylko głową, po czym wyszedł. Nie musiałam śledzić go wzrokiem, żeby wiedzieć, jak wygląda jego tyłek w kombinezonie. Był w końcu idealnie proporcjonalny względem reszty jego mierzącego ponad metr dziewięćdziesiąt ciała zbudowanego jak czołg – czyli umięśniony i jędrny.

Obok mnie pan Cooper wydał z siebie westchnienie, które słyszałam już sto, a może nawet dwieście razy wcześniej. Trudno mu się dziwić. Im mniej ze sobą rozmawiali, tym lepiej dla wszystkich.

Zwłaszcza dla niego.

Ale w tym momencie nie potrafiłam ani myśleć o tyłku Ripa, ani rozkoszować się faktem, że zobaczyłam jego twarz, na której gościła tylko trochę skwaszona mina, gdy patrzył w moją stronę, nawet jeśli trwało to zaledwie sekundę. Zdarzało się, że przychodził na lunch w tym samym czasie co ja. Siadał wówczas obok i jadł, a jego łokieć dotykał mojego. Czasem jego przedramię dotykało mojego. A jeśli trafił się dobry dzień, Ripley unosił brew, co odbierałam jako uśmiech. A już w wyjątkowo dobry dzień mogłam nawet zagadać mężczyznę o samochód, który restaurował, i porozmawiać o nim przez kilka minut.

Po dwóch miesiącach, odkąd zaczął pracować w CCC, zrezygnowałam z zadawania mu osobistych pytań.

Jednak w dni, kiedy pan Cooper i ja jedliśmy w tym samym czasie, nic takiego nie miało miejsca. Obserwowałam, jak Rip odwraca się i wychodzi. Jednocześnie widziałam, jak pan Cooper siedzi i próbuje nie dać po sobie poznać, że mu to przeszkadza.

Tego dnia trudno było nie zauważyć, że bycie całkowicie zignorowanym przez Ripa wprost zżerało tego najmilszego człowieka, jakiego znałam.

Dlatego odwróciłam głowę do mojego ulubionego szefa i obdarzyłam go uśmiechem, który najprawdopodobniej przejrzał na wylot.

– Czy wspominałam już, że w koszuli tego koloru jest panu naprawdę do twarzy? Nigdy nie dałabym panu więcej niż sześćdziesiąt pięć lat, panie C.

***

Dopiero kilka godzin później dotarło do mnie, jak bardzo dałam ciała.

Nie byłam pewna, co dokładnie sprawiło, że uświadomiłam to sobie w ostatniej chwili, kiedy kucnęłam, by przesunąć pistolet po powierzchni elementu, który właśnie malowałam. Coś po prostu zaskoczyło mi w mózgu, gdy stanęłam pomiędzy tylnymi drzwiami a bagażnikiem. To kliknięcie powiedziało: chwila moment, Luna.

Chwila moment.

– Cholera.

Ściągnęłam kaptur kombinezonu, odsunęłam na czubek głowy gogle i opuściłam na brodę maskę. Próbując zebrać myśli, wpatrywałam się w element przed sobą.

Lecz kolor samochodu, nawet bez gogli, nie uległ zmianie.

Wciąż pozostawał srebrzystoniebieski.

To nadal był Silver Mink.

Zostawiłem ci zlecenie na biurku – tak powiedział Rip podczas lunchu.

Podniosłam zlecenie z biurka. Wiedziałam, co na nim znajdę. Silver Mink stało jak byk. Wiedziałam. Nie spieprzyłabym tego.

Ale… Silver Mink… Coś mi nie pasowało w tym kolorze, a może w tej nazwie.

Silver Mink, Silver Mink, Silver Mink…

Czy Silver Mink to nie był kolor, o który prosił na początku? Czyżbym pomyliła kolejność zleceń?

Serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Przełknęłam ślinę i spróbowałam zastanowić się nad tym, co po kolei zrobiłam. Wzięłam do ręki druk zlecenia, przeczytałam go trzy razy i poszłam po lakier. Na pewno tak zrobiłam. Na bank.

Tyle że…

Pobiegłam z powrotem do biurka i przejrzałam leżące na nim papiery. Po jakiejś minucie szukania znalazłam zlecenie – a raczej w liczbie mnogiej. Znalazłam je aż miło.

Wystarczyła sekunda, by sprawdzić zlecenie na komputerze i potwierdzić moje podejrzenia.

Szlag by to trafił, zaczęłam lakierować samochód na zły kolor.

Jasna cholera.

Nie na kolor Brittany Blue.

Nie Brittany Blue, jak było napisane na jednym z druków do zleceń. W dodatku na tym właściwym.

Dlaczego nie sprawdziłam dwa razy? Zawsze tak robiłam. Zawsze.

– Szlag – wymamrotałam. Zamrugałam wpatrzona w kartkę, po czym poczułam, jak zaczyna mi się zbierać na wymioty. – Cholera, cholera, cholera!

Miałam ochotę przywalić w ścianę. A jeszcze bardziej w siebie. Przypomniałam sobie jednak, że wcześniej myślałam o telefonie, który odebrał pan Cooper, o mojej siostrze, która mnie olała, i byłam sfrustrowana z powodu współpracownika, który mnie robił w bambuko. Po lunchu zeszłam na dół, wciąż pogrążona w rozważaniach na temat rzeczy, których nie mogłam zmienić, nawet gdybym bardzo chciała. Następnie poszłam do części, gdzie pracowałam, w której spędziłam kolejne cztery godziny, szlifując samochód, by potem położyć warstwę podkładu. Poczekałam, aż wyschnie, po czym sięgnęłam po dokument odnośnie do thunderbirda – pierwszy, który wpadł mi w ręce. Przeczytałam go i wreszcie wyjęłam lakier z szafki, w której trzymaliśmy wszystkie niewykorzystane materiały.

Resztę łatwo było odtworzyć. Chwyciwszy lakier, przygotowałam wszystko, a Miguel pomógł mi przestawić samochody. Potem weszłam do kabiny lakierniczej i zaczęłam nakładać lakier, wracając myślami do SMS-a i rozmowy telefonicznej pomimo wciśniętych na uszy słuchawek, z których dobiegała ścieżka dźwiękowa musicalu Wicked. Wtedy, dokładnie wtedy, coś w mojej głowie zaskoczyło.

Jasna cholera, przeczytałam złe zlecenie.

O nie. O nie, o nie, o nie.

– Kurwa mać – wyszeptałam do siebie.

Czułam, jak panika ściska mi żołądek, powodując natychmiastowe mdłości. Natychmiastowe.

Przez nanosekundę zastanawiałam się, czy udałoby mi się wszystko naprawić bez angażowania kogokolwiek. Ale równie szybko, jak napłynęła ta myśl, uświadomiłam sobie, że nie ma takiej możliwości. Bo niby co miałam zrobić? Ukryć samochód i zacząć wszystko od nowa? Żeby sam podkład mógł wyschnąć, potrzeba było dnia.

Nie byłam pewna, czy wierzę w cuda, i teraz chyba nie był na to odpowiedni moment.

Ręce same powędrowały mi do włosów, wygładzając sięgające do brody kosmyki, które spięłam za uszami, by nie wpadały mi do oczu. Pociągnęłam mocno za końcówki. Kolor karoserii jaki był, taki pozostał, słowa na zleceniu nie zniknęły magicznie, a ja nadal tkwiłam po szyję w gównie.

Mogłam zrobić tylko jedno.

Uszy po sobie, cukiereczku – jak powiedziałaby moja siostra.

A co, jeśli wylecisz?

Mój mózg próbował dopytywać tę bardziej przytomną część mnie. Już raz zdarzyła mi się pieprzona wtopa, lecz wtedy dotyczyła tylko dwóch nadkoli.

Rzadko chorowałam. Nigdy się nie spóźniałam. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek narzekała. Jasne, pan Cooper był najbliższy temu, jak powinien wyglądać prawdziwy ojciec. Ale przed sobą miałam robotę wartą setki dolarów, którą przeze mnie trzeba będzie zrobić od nowa. W cenę była wliczona zarówno moja robocizna, jak i koszt lakieru, który właśnie zmarnowałam. Wszystko dlatego, że nie poświęciłam wystarczająco dużo czasu na znalezienie obu zleceń i nie spojrzałam na głupie daty.

Byłam naprawdę bliska zwymiotowania.

A jeśli mnie zwolnią?

Przecież tak mogło się stać. W końcu dziś przypadał dzień białej koszulki Ripa. A w takie dni zwalniał ludzi za mniejsze wpadki.

Cholera.Cholera, cholera, cholera.

Pozostało ci tylko jedno rozwiązanie, Luna – podpowiedział mi głos rozsądku.

Puszczając włosy, zaczerpnęłam głęboki oddech – który wcale nie był głęboki i brzmiał bardziej, jakbym cierpiała na astmę. Nie zamierzałam być kolejnym dupkiem i udawać, że nic się nie stało.

Spieprzyłam.

Brałam na siebie ciężar odpowiedzialności za własne czyny.

Nie uciekałam od problemów, nawet jeśli czasem je ignorowałam.

Jestem ponad to. Ponad. Tak właśnie zrobię.

Pozostało mi odmówić pod nosem kilka zdrowasiek, których nauczyłam się od Cooperów, a następnie ruszyłam w stronę głównej hali. Rozważałam telefon do pana Coopera, aby mu o wszystkim powiedzieć, ponieważ w głębi serca miałam nadzieję, że nie będzie w stanie na mnie nakrzyczeć.

Jednak nie mogłam tego zrobić.

To był dzień białej koszulki, a Rip już raz bezczelnie zignorował pana Coopera. Pewnie już dawno był w domu, a przecież nie zasługiwał na to, by zostać zruganym za coś, co ja zrobiłam. Bo niechybnie tak by się stało, gdybym użyła go jako bufora między mną a osobą, która faktycznie wydała mi instrukcje dotyczące zlecenia, które koncertowo schrzaniłam.

Próbowałam sobie wmówić, że nie ma się czym martwić. No bo co mógł zrobić Rip? Nakrzyczeć na mnie? Nie byłby to pierwszy raz w jego wykonaniu. Jako dzieciak opanowałam trudną sztukę wysłuchiwania wrzasków pod moim adresem. Przecież to nie tak, że miałby mnie uderzyć, wyzwać od tępej albo zasugerować, że całe moje życie było pomyłką. Raczej by się skrzywił, użył tego swojego protekcjonalnego tonu, który wszyscy regularnie słyszeli, może byłby jeszcze większą marudą przez kilka dni, a potem…

Zdecydowałby się mnie zwolnić.

Też mi sprawa.

Mogłam znaleźć inną pracę. Przecież co kilka miesięcy pojawiały się oferty. Jasne, żadna z nich nie była w Houston, pewnie, że nie chciałam zmieniać pracy i zaczynać od nowa wśród ludzi, którzy mnie nie znali i mieli mnie gdzieś, ale…

Nie waż się martwić, Luna, nawet o tym nie myśl – ostrzegał mnie mózg.

Wzięłam kolejny głęboki wdech, lecz wyszedł jakiś nierówny i drżący. Zawsze przyznawałam się do popełnionych błędów, tak poprzysięgłam sobie dawno temu. Postanowiłam, że wezmę odpowiedzialność za własne czyny.

Tylko nie panikuj – powiedziałam sama do siebie, gdy stawiałam krok za krokiem, kierując się do głównej części warsztatu i spoglądając na osiem różnych samochodów zaparkowanych w tej chwili w środku.

Były cztery „pasy” – na każdym z nich stały dwa samochody. Trzy pasy były zwykle zarezerwowane dla pojazdów, przy których grzebali mechanicy. Zazwyczaj były to auta, które wcześniej brały udział w kolizji. Jeden pas był zawsze zarezerwowany dla samochodu lub samochodów, którymi akurat zajmował się Ripley.

Większość mechaników z CCC już poszła do domu, ale wciąż dostrzegłam dwie głowy krzątające się wokół i żadna nie była brązowo-srebrną czupryną Ripa.

Dostrzegłam go na pasie najbardziej oddalonym od miejsca, w którym stałam, kiedy wyjmował fotele z GTO, którego nie widziałam jeszcze przed lunchem.

Dlaczego? Dlaczego musiałam spieprzyć coś właśnie dzisiaj? Kurde, kurde, kurde.

Jednak tak się właśnie stało. Nie było co ukrywać. Nie mogłam cofnąć czasu i odwrócić swojego błędu, choć nie wiem, jak bardzo bym chciała.

Przyznaj się. Musisz się przyznać. Kłamstwo jest złe w zdecydowanej większości przypadków. Rżnięcie głupa jest jeszcze gorsze.

Krążąc między samochodami, powtarzałam sobie w głowie to wszystko. Celowo ignorowałam spojrzenia dwóch wciąż pracujących chłopaków, gdy zmierzałam w stronę Ripa. Nie było niczym niezwykłym, że się tu pojawiłam, ale nie było to też takie całkiem normalne.

Może uda mi się namówić go na rozmowę w jego biurze lub u mnie.

Jak to się stało, że tak spieprzyłam sprawę?

Wiadomo, że ludziom zdarzają się błędy. Człowiek, który nauczył mnie wszystkiego, co sam potrafił, cały czas je popełniał.