Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa eseje autobiograficzne składające się na ten tom: „Mężczyźni, którzy do mnie mówią” oraz „Dwa kufry i garnek” to zaproszenie w prywatny wszechświat Anandy Devi – wybitnej pisarki maurytyjskiej, autorki wstrząsających i pięknych opowieści (m. in. znane polskim czytelnikom: „Zielone sari”,„Ewa ze swych zgliszcz”). W tych intymnych i wolnych od wszelkich tabu tekstach Devi przygląda się sobie jako kobiecie osadzonej w pewnym układzie rodzinnym i społecznym, z jego rozmaitymi rolami, nakazami i zakazami. Równolegle mówi też o sobie jako artystce słowa: wskazuje źródła i konteksty swej twórczości, wymienia literackie fascynacje i inspiracje, snuje refleksje nad rolą pisarza we współczesnym świecie. Wszystko to składa się na wyjątkowy opis tworzonego konsekwentnie i suwerennie projektu życiopisania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mężczyźni, którzy do mnie mówią
Dwa kufry i garnek
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Nie wystarczy żyć, trzeba losu, i trzeba go, nie czekając na śmierć.
Albert Camus, Człowiek zbuntowany1
Wszyscy ci mężczyźni, którzy do mnie mówią. Synowie, mąż, ojciec, przyjaciele, pisarze martwi i żyjący. Litania słów, godzin wymazanych i powtórnie przeżytych, przebrzmiałych szczęść, niezręcznych czułości. Jestem ofiarowana słowu mężczyzn. Ponieważ jestem kobietą.
Czy mogę zmienić płeć i ciało? Zachować z siebie tylko androgyniczny, aseksualny kształt, uwolniony od własnych potrzeb i od pożądania innych? Albowiem, koniec końców, wszystko sprowadza się do tego, jest kluczem i tajemnicą: być przedmiotem pożądania, do którego przyklejają się kształty inne, kłamliwe, zaklinane przez fantazmaty i złudzenia, kobieta, matka, kochanka, nieosiągalna zdobycz albo – przeciwnie – istota słaba i delikatna. Dlaczego nie zniszczyć wszystkiego jednym ruchem, mówiąc: jestem potworem?
Nie wystarcza jednak tego powiedzieć. Trzeba nim być. Trzeba się nim stać, a to jest dla mnie, niestety, niemożliwe.
*
Jeden z tych mężczyzn, którzy do mnie mówią (ten, który mnie osądza), mówi mi: łatwo ci przychodzi bycie smutną. Dla zaklinaczki smutek jest najbardziej pospolitą bronią.
Stoję przed ścianą. Wpatruję się w wypukłości i zagłębienia powierzchni, jakbym próbowała dostrzec w niej własną twarz. Wiem, że nie kryje niczego oprócz łez, w które jestem tak zasobna: antyczna rola płaczki to jedyne, co mi odtąd odpowiada.
Zaklinaczka? Może węży. Ale tylko tutaj uda mi się osiągnąć to, co przedsięwzięłam: uczciwość.
Mój smutek należy do mnie; to bez wątpienia jedyna rzecz, jaka mi pozostaje. Dlaczego miałabym się go wyrzec? Najprostsza droga to taka, która przechodzi przez brak szczęścia. Wszystkie inne są tylko długimi objazdami przez bezużyteczność. To nadzieje, które mignęły z daleka i które nigdy nie staną się niczym innym: miraże dla ślepców.
Śmiech mojej matki, podobnie jak mój, jest martwy już w chwili, gdy się rodzi. I ona, i ja bierzemy nasze melancholie za cierpienie.
Mężczyzna, który do mnie mówi, dodaje jeszcze: od możliwego szczęścia wolisz pewność cierpienia.
Impet tych słów jest niczym szarża wypuszczonych z zagrody byków.
To moja zemsta wymierzona przeciwko sobie samej: pozwalam się tratować tej kawalkadzie, odkąd miłość przybrała barwę starego piasku.
Ten zielonkawy piasek odbarwia moje nawracające sny. Wzburzone morze, tsunami, które zbliża się do mnie, a ja nie mogę przed nim uciec, i ścigające mnie psy. Co noc powtarza się ten sam scenariusz, ta sama pewność, że muszę ulec nieuchronnemu.
Ja, która urodziłam się, mając przed oczami radosne kolory laguny, we śnie stoję zwrócona twarzą ku morzu, zawsze szaremu, zawsze niezmierzonemu i zawsze obojętnemu na ludzki los. Na horyzoncie wzbiera fala, która rośnie i rośnie. Jestem na plaży, która umyka mi spod stóp. Wrażenie piasku, który się osypuje. Fala nadciąga, wysoka, gładka, zwarta, okazała. Niebezpieczeństwo o fakturze złota, ale bez jego połysku. Coś mi podpowiada, że nie uda się uciec. Muszę na nią czekać. Im bardziej się zbliża, tym bardziej przesłania niebo. Wobec fali jestem jak wobec ugryzienia psów. I boję się jej, tak jak boję się psów, zimnego wzroku, jakim patrzą na obcych, tej ich umiejętności, żeby wyczuć zapach surowego ciała mojego strachu.
Psy i morze; potwory z moich snów. Dzisiaj w pustym parku, na samym środku ścieżki, którą szłam, zobaczyłam stojącego psa, i z miejsca się zatrzymałam. Zawróciłam. Gdybym przeszła obok niego spokojnie, bez wątpienia nic by mi nie zrobił, jednak wyczułby moje chaotyczne bicie serca i wiedziałby.
Wiedziałby, że słowo „strach” jest kłódką mojego istnienia.
Odwrócona do psa plecami, myślałam, że za mną idzie. Park był opustoszały. Byłam sama z psem, od którego się oddalałam, usiłując nie przyspieszać kroku. Ścieżka, to miejsce ucieczki, była bardzo długa. Strużki życia spływały po mnie z każdym krokiem. Już za chwilę pozostanie tylko pustynia szarego piasku, a w oddali olbrzymiejąca fala. „In me, the wave rises. It swells”, pisała Virginia Woolf.
Tego wieczoru, w tym nieprzyjaznym hotelowym pokoju, tak bardzo jest bezosobowy, z zasłonami zostawiającymi na palcach wrażenie, że są tłuste (podobne do wrażenia z moich snów), z pseudoimpresjonistycznymi obrazami, otynkowanymi ścianami, spojrzałam w lustro i zobaczyłam w nim rzecz bez wdzięku. Zobaczyłam pięćdziesięciotrzyletnią kobietę. Kształty jeszcze niezbyt postarzałe, chociaż na brzuchu i udach pojawiły się warstwy tłuszczu i życia. Nagie ciało kobiety, która niechcący pozostaje młoda, jak kpina z niej samej, zaprzeczenie tego, czym jest w rzeczywistości. Twarz naga, oczy zaczerwienione od płaczu, nos wilgotny i obrzmiały, kąciki ust opadające z braku złudzeń. Być może jakiś mężczyzna zechciałby pocieszyć tę kobietę. Ale odmawiam wszelkiego pocieszania. Wolę brudne światło, które wyostrza moje podkrążone oczy i moje zmarszczki.
Mężczyzna, który mówi mi o mnie bez litości, powiada, że zawsze byłam przed wszystkim chroniona, że w ogóle nie znam prawdziwego życia na zewnątrz; że słowa mam nabrzmiałe pięknymi uczuciami, które nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości. Próbuję protestować, usprawiedliwiać się, zachować godność. Nie mogę jednak uciec przed tą konfrontacją twarzą w twarz. Wiem, że to wszystko prawda.
Bardzo cię proszę, bez wykrętów: pisarstwo jest ubiorem, jaki nosisz, żeby usprawiedliwić swoje istnienie. Zmagania z mgłą słów i tak samo mało substancji. Doskonale grałaś wszystkie swoje role, ale w gruncie rzeczy tkałaś tylko kokon fikcji oddzielający cię od świata.
Wobec zewnętrzności ukrywasz się w jedwabiach, które przyciągają wzrok i zasłaniają cię. Kiedy jesteś sama, zaślepienie jest jedwabną nicią, która cię unicestwia.
Wszystko to jest zbyt proste. To z powodu twojego wyglądu i twojej słabości. Mówi.
Nie, nie wierzę w to. Mój wygląd nie ma nic wspólnego z moimi książkami. Najlepszy dowód – przez tyle lat chowałam się, kryłam, uciekałam.
Cierpliwie konstruując swoje teksty i swoją drogę. Praca owada, który zdecydowanie musiał znaleźć spokojne miejsce, gdzie mógłby spać albo umrzeć. Ciężko pracowałam. Zawzięcie. Praca wymagająca cierpliwości. Ani pająk, ani modliszka: jedwabnik.
Owad, który odżywiał się bardziej swoim ciałem niż liśćmi morwy; połyskująca nić nadała jego ciału zbyt gładką skórę, zakneblowała usta, a kostki u stóp skuła galerniczym łańcuchem.
Ten mężczyzna, który do mnie mówi, to mój syn.
Dzisiaj te słowa wydają mi się niemalże wzajemnie sprzeczne. Słowo „syn” budzi wspomnienie słodkiego, pulchniutkiego ciałka, pachnącego mlekiem i talkiem. Słowo „mężczyzna” otwiera się na otchłań, w której nie przestaję wisieć.
Próbuję zrozumieć wszystko, co mi się w tym zamęcie wymyka. Jak zawsze zwracam się ku słowu pisanemu. Ale po raz pierwszy robię to jawnie. Palce mi bełkoczą. Wiem, że żadna postać nie chroni mnie przede mną samą. Tym razem ekran jest lustrem.
Ani upiększającym, ani zniekształcającym, zwykłym zwierciadłem życia.
Jeśli pewnego dnia przeczytasz tę książkę, mam nadzieję, że pogodzisz się z sobą. Mam nadzieję, że dowiesz się, jak narodził się ten tekst. Chciałam tu jedynie zapisać dialog, on jednak doprowadził mnie do miejsc, w które być może nie miałam ochoty się zapuszczać. Gdy go ukończyłam, sądzę, że pozwolił mi zapanować nad sobą i zrozumieć źródło twojej urazy oraz prawdę, która przeszywa twoje słowa i moją skórę. Mówisz w ten sposób, odkąd przeżyłeś załamanie.
Mówisz mi, że jesteś załamany od dzieciństwa, a ja niczego nie zauważyłam. Byłam zbyt zajęta własną kruchością, żeby zauważyć twoją. Straszliwe stwierdzenie nieudanego macierzyństwa.
Więc taki jest bilans pół wieku istnienia? Niewystarczający. Pusty. Zakłamane życie, które sądzi, że ma jakąkolwiek wartość z powodu tuzina książek stojących na etażerce, poświadczenia sztucznej i narcystycznej nieśmiertelności.A być może też niemoralności. Tak czy inaczej fasada życia, utajone „ja” owinięte swoim kokonem pustki. Piszę o cierpieniu, ale jakimż to cierpieniem sama zostałam obryzgana? Cierpieniem braku i nieobecności; cierpieniem uchybienia samej sobie i moim bliskim.
Nie żyję w kraju, w którym toczy się wojna. Nie widziałam dzieci umierających z głodu. Jestem po stronie zamożnych, a mój „dyskurs” mógłby ostatecznie być tylko wybiegiem prawnym, żeby mieszkać w tej ładnej szkatułce, którą wytwarzam swoją organiczną materią, z pochylonym nosem i klikającymi palcami. Luksus nieszczęścia, które się samemu wytwarza, żeby czuć się uczciwym i żywym.
Z urazą dziecka, które ongiś idealizowało swoich rodziców, i przenikliwością dorosłego, który widzi ich wreszcie takimi, jakimi są, mój syn daje mi dzisiaj do zrozumienia, że nam nie wybaczy.
To prawda, że nikt nie obdzierał mnie ze skóry, nawet metaforycznie. (Rany są niewidoczne, ukryte głęboko pod powierzchnią). Nigdy nie poszłam dalej niż tamtą ścieżką, na której jedynym niebezpieczeństwem był nieruchomy pies. Mężczyzna, który do mnie mówi, pyta: wiesz, co jest tam, na zewnątrz, za twoimi drzwiami? Czy masz pojęcie o dilerach i złoczyńcach, narkomanach i kłamcach, o ludziach, którzy mierzą cię wzrokiem i drwią z ciebie, i mają coś do ciebie z powodu koloru twojej skóry albo twojego wyglądu, albo dlatego, że nie wiedzą, skąd pochodzisz? Czy kiedykolwiek stawiłaś czoło ich nienawiści i ich resentymentowi? Czy wiesz, jak to jest być bez tożsamości? Nie wiedzieć, kim jesteś? Co wiesz o prawdziwym świecie? Kiedy wychyliłaś głowę poza swoją mydlaną bańkę?
Pytania, ciągle pytania, wymagający różaniec odpowiedzi. Moje milczenie jest nie do zaakceptowania. On domaga się pewników. Ja mogę temu przeciwstawić tylko wątpliwości. Wątpiłam w siebie od zawsze. Dlaczego? Pyta. Nie mam pojęcia. Czy myślisz, że to był mój wybór?
Chciałabym mu powiedzieć, że znam prawdziwy świat, bo urodziłam się ze zdolnością do elastycznego myślenia, które wykracza poza swoją przestrzeń, z wyobraźnią, która pozwoliła mi widzieć to, co jest poza ścianami ze szkła, kamienia i ciała. To wszystko. Ale z mojej mydlanej bańki nie wyszłam nigdy, to fakt. Stworzyłam ją, pielęgnowałam, posiadałam (to może jedyna rzecz, która tak naprawdę do mnie należała), chociaż jej ścianki były tak cienkie, że wystarczyłby drobiazg, aby pękła. Nie chciałam przekroczyć tej bariery. Nigdy nie wystawiłam się na niebezpieczeństwo. Po drugiej stronie świat mógł się rozpadać, policzkowany przez burze, moich bliskich wywiewało, odchodzili, a ja z uporem pozostawałam zamknięta. Odcinałam się, znajdowałam sobie wymówki, zwłaszcza łzy, jakże łatwe, łzy, które sprawiają wrażenie, że się bardzo cierpi i że jest się wystarczająco ukaraną, chociaż w rzeczywistości to nieprawda. Jednak mężczyzna, który do mnie mówi, który mnie ściga, który przypiera mnie do mnie samej, który pokazuje mi inne lustro o pożółkłym podlewie, powiada mi: płaczesz, myśląc o Hiroszimie, ale co naprawdę zrobiłaś dla ludzi, którzy cierpią, w tym dla swoich bliskich?
Każde kolejne zdanie nieco bardziej narusza błonę bańki mydlanej i dosięga przez nią ciała, które ona chroni. Igrające na niej światła nie są już poetyckie. Nie mam więcej ochoty uprawiać poezji. (Prawie w ogóle nie chce mi się pisać). Pozostały już tylko słowa prawdy, które są na ogół najprostsze.
Hiroszima? To, co niedopuszczalne, ubrane w słowa rozumu. Te słowa, które historia umie tak dobrze przywoływać swoim białym i morderczym fałszem. Hiroszima jest kpiną z sensu słów. Hiroszima wybiega daleko poza moją zdolność pisania i dlatego sam dźwięk tego słowa wyciska ze mnie łzy, nie łzy pozornego i wygodnego współczucia, tylko niemocy. Nie potrafię mu jednak tego wyjaśnić. Dojrzałby w tym jedynie nędzną wymówkę, znowu puste słowa, które czuć kłamstwem. Nie mogę mówić. Tylko pisać.
Jak wyobrażam sobie czasem tę chwilę, gdy wszystko się zaciera, i to, jak ktoś patrzy w osłupieniu, że jego skóra oddziela się od ciała, zwija się wokół siebie niczym pergamin i pęka, a jego krew gotuje się, zanim całe ciało upadnie, zwęglone. Pod wpływem eksplozji w ziemię wdrukowały się cienie, jak zdjęcia zrobione przez sam kataklizm.
Tkaniny odcisnęły się na ciele ludzi.
Próbuję je wpisać w moje ciało jak motywy ich ubrań. Ale:
Hipokrytko, ciągnął mężczyzna, który do mnie mówi. Przecież ty byś nic dla nich nie zrobiła. Twoja empatia jest tylko usłużnym lustrem, w którym się przeglądasz.
Wyobrażać sobie to nie znaczy żyć, mówi. Współczucie niepoparte czynami, prawdziwym darem z siebie, ze swojego ciała, ze swojego czasu, ze swojej energii, nie służy dokładnie niczemu, mówi.
A pisanie? Moja słodka, moja bolesna wymówka? Czemu służy?
Jak to się stało, że tak bardzo oddaliliśmy się od siebie? Patrzymy na siebie spode łba, szklanym wzrokiem, dysząc jak w gorączce, pieszcząc własne rany jak starych przyjaciół.
Mój syn i ja.
*
Siadam na podłodze w hotelowym pokoju, na wykładzinie, którą czuć nie starością, lecz obojętnością. Niezliczone podróże tam i z powrotem między dwoma światami. Na środku przejazdu kolejowego, pomiędzy dwoma pociągami, które jadą w przeciwnych kierunkach. Nikt nie jest tak zawieszony jak ja, zablokowany między dwoma torami.
W recepcji hotelu musiałam zmyślić, że wracam z zagranicy, zostawiłam walizkę u przyjaciółki, byłam tu na konferencji, która potrwa kilka dni, po walizkę pojadę później. Co by sobie pomyślała recepcjonistka, gdybym jej wyznała, że mam duży dom oddalony od hotelu o pięć minut jazdy samochodem i że wyszłam z niego, nie wiedząc, dokąd się wybieram? Twarz miałam pooraną emocjami, ale ona zdawała się niczego nie zauważać. Może mają obowiązek zachowywać się tak zdecydowanie bezosobowo? Jest szansa, że już nigdy nie zobaczą tych wędrownych cieni, wszystkich podobnych do siebie, wszystkich odmiennych, wszystkich zajętych życiem. Byłam tylko jednym cieniem pomiędzy tyloma innymi.
Skulona w kącie pokoju, mimo ciała pięćdziesięciolatki, stałam się z powrotem dziewczynką, którą byłam. Śmieszną w tej pozie.
Jestem piętnastoletnią dziewczynką, która drzemie we mnie od tylu lat i którą muszę zabić. Gdy już to zrobię, będę musiała pogrzebać ją w takim miejscu, z którego nie powróci. I grzebać ją wciąż od nowa, za każdym razem, gdy spróbuje wydostać się na powierzchnię. Przebić to wampirze serce, które nie chce, abym się wyzwoliła. Muszę odzyskać w moim ciele każde z tych lat, gdy ciągle byłam do niej podobna.
Piszę od prawie czterdziestu lat, ale kiedy ktoś na mnie patrzy, bezustannie mam wrażenie, że to ją widzi. Uśmiecham się przepraszająco jak wszyscy chorobliwie nieśmiali. Czy powinnam pozwolić zbieleć moim włosom, aby traktowano mnie z szacunkiem, jakim obdarza się indyjskich pisarzy, skromnie ubranych i emanujących godnością bliską majestatu? Ale przecież byłoby to nic więcej, jak tylko kolejna rola mająca zamaskować moją przezroczystość. Może lepiej robić jak Arundhati Roy: obciąć włosy na krótko, żyć w T-shirtach i jeansach, przemierzać mój kraj w poszukiwaniu spraw do obrony? Jednak postępując w ten sposób, Arundhati tymczasowo zrezygnowała z pisania powieści. To z kolei oznaczałoby wyrzeczenie się największej przyjemności mojego życia. Jak porzucić swojego najpiękniejszego kochanka?
Poza. Oto, do czego raz jeszcze jestem zmuszona. Im bardziej próbuję samą siebie zrozumieć, tym bardziej wymykam się sobie, śliska, jak nasmarowana olejem. Czy muszę przywdziewać maski? A może moja osobowość jest tak bezbarwna, że żadna odbijająca powierzchnia nie zdoła odtworzyć jej obrazu?
Kiedy stawiam sobie wszystkie te pytania, mężczyzna, który do mnie mówi, stwierdza, że odgrywałam z moją rodziną psychodramę. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, kto za to odpowiada: kobieta czy pisarka.
Miałam już dosyć tego, że jestem rozdwojona, rozbita, otaczana powątpiewaniem, brana na spytki, ubóstwiana, pogardzana, uwielbiana, znienawidzona, unicestwiona miłością i wyrzutami sumienia.
Więc wyszłam. Przemaszerowałam kilka kilometrów prosto aż do tego hotelu, kilka kilometrów od domu. Niezbyt daleko, ale miałam poobcierane stopy. Nie stawiłam czoła światu, bo nikogo po drodze nie spotkałam. Przejeżdżały jakieś samochody, minęło mnie kilka osób, ale żadna na mnie nie napadła. Bańka pozostała nienaruszona. Świat Ferney-Voltaire2, który znam, jest spokojniejszy niż świat mężczyzny, który do mnie mówi. Moja nastoletniość nie została wystawiona na to wszystko, czego doznał jako młodzieniec.
Weszłam do hotelowego pokoju, zamykając drzwi na część siebie. Nic tutaj osobistego. Nic przymilnego. Nic intymnego. Nic zagrażającego. Poza możliwością pozostania wreszcie sam na sam z sobą. Zamurowana. Piękne słowo3. Plask i jesteś zamknięta w czterech ścianach. Uroczyste sam na sam. Zanik minionych dziesięcioleci. Z przodu przyprawiająca o zawrót głowy pustka. Łzy, stale i wciąż. Skraplanie się, odwieczny paradygmat życia kobiety.
Odmowa bycia cierpiętniczą ofiarą samej siebie.
Miałam spróbować zebrać razem fragmenty swojego ciała.
Powracam do tej piętnastoletniej dziewczyny, której chcę się pozbyć, a która stanowi, być może, przyczynę wszystkiego; jakby mój mózg się zmumifikował w tym wieku i postanowił, że przestanie rosnąć. Może zdał sobie sprawę, że jest tam jakaś siła, spontaniczność, coś przypominającego łaskę, co dorosłość zniszczy?
W lustrze pokoju hotelowego pilnuję jej z wrogością starej, zazdrosnej kobiety. Wściekam się na nią, miotając iskrami wściekłości. Czerwona furia.
Och tak, znam cię dobrze, mała cipurajdo. Piętnaście lat. Właśnie przeżyłaś swoją pierwszą miłość. Właśnie ją utraciłaś. Najstarsza historia świata, nie ma o czym mówić, z tym, że już jesteś pisarką i oczywiście z tego „nic” możesz tworzyć całe światy. To młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, tak naprawdę wcale nie przystojny, ale z ciepłym głosem i bardzo błyszczącymi oczami, jakby znał sekret szczęśliwego życia. To zupełnie wystarczające dla początkującej pisarki, tyle ile trzeba na powieść, a może nawet na kilka, wystarczająco dużo, żebyś sobie wyobraziła, że żyjesz. Myślisz, że twoje babki z piasku staną się pewnego dnia zamkami wzniesionymi w powietrzu.
Jednak rzeczy nie są nigdy proste ani dla nastolatek ubranych w swoje marzenia, ani dla twoich rodaków obnoszących się ze swoimi przesądami. Mimo twojej nieśmiałości i wyglądu grzecznego dziecka pierwsza miłość ma posmak skandalu. Ten młody mężczyzna to część zakazów, które twoja społeczność z takim zapałem kultywuje: nie ma właściwej barwy – ani od strony tożsamościowej, ani rasowej, ani religijnej, ani społecznej, ani ekonomicznej, a jeszcze mniej biologicznej. Zupełnie nie ma właściwego koloru. Dla tego społeczeństwa, którego wszystkie elementy składowe przybyły tu przypadkiem i z braku innej, muszą sobie zbudować jakąś pozorną tożsamość, oszukańczą i głęboko rasistowską (o, bogowie! czyż nie czas, żeby to nareszcie otwarcie powiedzieć?), ten mężczyzna nosi skazę, która nie zniknie nawet trzy wieki po odkryciu wyspy. Rzecz nie do pomyślenia trzydzieści osiem lat temu. Ci, którzy cię znają, mają ci to za złe i wyrażają to z nieoczekiwanym okrucieństwem. Twoi przyjaciele, kuzyni, ludzie, których, jak sądziłaś, znasz, pokazują nagle mniej zdrową twarz. Wystarczy nacisnąć, choćby najdelikatniej, a już wypływa na wierzch, wydzielając woń wnętrzności, ta żółć skrzętnie skrywana za uśmiechami Maurytyjczyków dumnych ze swojej wieloetniczności.
Twoi rodzice wychowali swoje córki według humanistycznych zasad i odrzucając rasizm. Nie mogą zatem zakazać ci czegokolwiek, mimo skrywanego niepokoju w stosunku do tych dziewcząt, które – jak się wydaje – musnęła poświata szaleństwa. Co więcej, pokładają nadzieję, niestety nieuzasadnioną, w twojej zdolności przestrzegania ustalonych granic. Obserwują twoje zachowanie z owym niepokojem wspólnym wszystkim rodzicom, którzy wierzą, że ich dzieci biegną prosto na ścianę. Niczego nie żałujesz. W tym jednym roku nauczyłaś się żyć.
Jednak prawdziwy rozmiar resentymentu dostrzegasz dopiero wówczas, gdy ktoś używa w odniesieniu do niego słowa tak zdecydowanie obrzydliwego, że nie od razu pojmujesz jego znaczenie.
Pierwsza bańka złudzenia pęka. A potem, jedna po drugiej, wszystkie kolejne. Te słowa nienawiści – „jest podobny do ropuchy” – wychodzą z ust bliskiego przyjaciela. Potem słyszysz inne słowa. Między nimi a tobą tworzy się dystans. Stanie się fosą, później otchłanią, ale nic jeszcze o tym nie wiesz. Odczuwasz po prostu wściekłość; wściekłość orędownika słusznej sprawy.
Zaczynasz rozumieć, że przesądy rasowe wyrażane są metaforami: szczury, ropuchy, karaluchy. Jakiż ciężar składamy, zanim je rozdepczemy, na małe aktywne ciałka tych owadów, które żyły przed nami i które będą istniały długo po tym, kiedy nas już nie będzie! A przecież, mówisz sobie, tak samo jak my, lepiej niż my, potrafią budować światy. Podróżują dalej, umieją zorganizować się bez słowa albo zjednoczyć, żeby pokonać przeszkody. Udaje im się osiągnąć to wszystko, jednocześnie broniąc się przed naszymi atakami. Ludzie opierają swoje rozumowanie na obrazie szkodników, które trzeba wytępić, przez utożsamienie ze zwierzętami, których się boją albo które budzą ich obrzydzenie: szczurami, karaluchami, ropuchami, stonogami, pasożytami. Podludźmi, szympansami, makakami. Jeszcze dzisiaj, na stadionach, w ruch idą banany. Pod politurą naszego drewna rasa trzyma się dobrze.
Powiększona przez rzeczywistość do tej pory zaledwie dostrzegalną, moja osobista historia nabrała innego wymiaru. Moje wiersze z tamtego okresu, spisane okrągłym charakterem pisma, przekształciły tego młodego mężczyznę w poetycką fikcję. Moje spojrzenie dostrzegło w miejscu twarzy baśnie, widziało sekrety w czarującym uśmiechu, smutki zakwitające na drodze, którą szłam. To doświadczenie stało się aktem literackim, zbudowało w głowie piętnastoletniej dziewczyny wszechświat słów, a być może również zasiało poczucie transgresji.
Jak wszystkie historie skończyło się to pewnej niedzieli. (Podobnie jak Juliette Gréco mam zwyczaj mówić, że nienawidzę niedziel).
Moja matka czytała gazetę. Właśnie wstałam. Na wpół obudzona, opatulona w stary wełniany szal w lodowatej wilgoci Forest-Side, ze stopami w grubych pluszowych kapciach, jak co rano pocałowałam ją na dzień dobry. Z zimnym uśmiechem powiedziała mi: wiedziałaś, że *** wczoraj się ożenił? Opanowałam się, żeby nie zareagować, żeby się nie zachwiać. Byłam bardzo młoda, ale dumna. Mimo szoku, jaki wywołała ta wiadomość, która sprawiła, że krew odpłynęła mi z twarzy (pamiętam jeszcze to wrażenie natychmiastowego odpływu – pomyślałam wtedy, że właśnie zrozumiałam sens słowa „zblednąć”), odparłam głosem, o którym wiedziałam, że brzmi fałszywie: „Naprawdę? A to ścichapęk!”. Oczywiście nie wiedziałam nawet, że był zaręczony.
Zostawiła mi gazetę otwartą na stronie, na której widniało zdjęcie jego i panny młodej. To zdjęcie wypaliło się na mojej siatkówce, pierwszy szok w życiu, zadziwiająca koncentracja myśli i emocji w jednej sekundzie, kiedy dziennik leży przede mną, uśmiechnięta twarz dostrzeżona i zapamiętana, obecność obok w białym tiulu dostrzeżona i wymazana. Jednak drżenie, które mną wstrząsnęło, nie było spowodowane tym brutalnym odkryciem jego kłamstwa, lecz nie mniej brutalnym okrucieństwem matki, nawet jeśli nieuświadomionym. Tamtego dnia musiałam stać się dorosła, bo moje postrzeganie matki się zmieniło. Matka, a także, przy okazji, wróg.
Weszłam na strych i usiadłam przy uczniowskim pulpicie, przy którym pisałam. Stał frontem do okna. Wychyliłam się. Oceniłam wysokość: dom miał tylko jedno piętro, strych nie był zbyt wysoko. Złamałabym najwyżej nogę albo rękę, ale moja intencja była jasna i precyzyjna: chciałam się rzucić z okna. (Jak widać, nawet banalne melodramaty dla midinetek oparte są na jak najbardziej rzeczywistych emocjach).
Widzę tę chwilę całkowicie wyraźnie w mojej pamięci. Półcień strychu o spadzistym dachu, pudełka i przedmioty nagromadzone z biegiem lat, kołyska najstarszej siostry, fotografie, gitara średniej, która przychodziła tu grać, stary trzcinowy fotel, a w głębi pomieszczenia, w części przeciwległej do tej, w której się znajdowałam, prawie całkowita ciemność, kurz, nieznane, w które się nie zapuszczałam. Potem niebieskie i zielone światło dnia w oknie wychodzącym na ogród warzywny, gdzie królowała wspaniała czapetka malajska dająca obfitość dużych owoców, niezbyt słodkich, ale chrupko świeżych. Dzień był wilgotny, wrażenie niedawnego deszczu, który na chwilę przestał padać, ale niebawem pojawi się znowu. Zioła i rośliny wyrastające z ciemnej i prawie błotnistej ziemi. Intensywna rześkość zapowiadająca zimę. W dole, kiedy się wychyliłam, kamyki i żwir. Nasze życie, dla którego byłam kimś obcym.
W chwili gdy pomyślałam, że być może warto spróbować, obok mnie pojawił się ktoś inny i powiedział z nutką ironii: więc to tak jest, kiedy się cierpi z miłości? To byłam ja. Usiadłam przy moim pulpicie, a tamta przyglądała mi się wzrokiem entomologa, i zaczęłam pisać. Osoba, która przemówiła, niczego nie czuła. To ona pisała te drobiazgowe wiersze. Kiedy płakałam, patrzyła na mnie jak na królika doświadczalnego.
Ta sama osoba pisała przez te wszystkie lata, nie przejmując się zupełnie moimi stanami ducha, kiedy opłakiwałam swoje życie.
To ona sprawiła, że byłam taka samotna. Myślałam, że najboleśniejsze doświadczenia będą dla niej krwawym pokarmem i że dzięki temu będę mogła je znosić. Nie wiedziałam, że jej krwawym pokarmem będę ja sama. Była tak silna, że zmartwienia, które mogłam odczuwać, rozwiewały się wobec jej ciekawości, jej wampirycznego głodu wiedzy. Mój cień błyszczał silniej niż ja. Zawsze była przy mnie, zawsze nieco ironiczna, zawsze obserwowała moje życie, nie uczestnicząc w nim, chyba że chodziło o pisanie. Wtedy przejmowała stery i pisała z dzikością i mrocznością, które z biegiem lat stały się jej (moim) znakiem firmowym. Ale to nie byłam ja. Dzisiaj to wiem. Ona nigdy nie była mną. Opuszczała mnie, gdy tylko wykorzystała moją dłoń do pisania. Dzisiaj chciałabym stać się nią. Próbuję nią być. Kobietą z metalu. Kobietą ze stopionego złota.
Mężczyzna, który do mnie mówi, twierdzi: ty jesteś A. D. Jesteś znana, uznana, podziwiana. Jak możesz uważać, że jesteś na łasce innych? To ty powinnaś decydować o swoim życiu!
Tak więc w ostatnich tygodniach zaczęłam sobie powtarzać: jesteś A. D., jesteś A. D., próbuję trzymać się prosto, nie pozwolę, żeby zapanował nade mną strach, nieśmiałość, nie będę odczuwać skurczów w brzuchu. Tyle że to nie działa. Nie jestem nią. Nawet pisząc te słowa, mam wilgotne oczy i gulę w brzuchu. Nie jestem nią. Jest mną inną, ale trzyma się z daleka ode mnie, jak dzikie zwierzę. Pożre mnie, ale mnie w siebie nie przekształci.
Piszę to, gdyż uważam, że pora otworzyć drzwi. Albo dlatego, że ona dostrzegła we mnie temat literacki, nareszcie…
*
Tamtego roku, gdy miałam piętnaście lat, przeżyłam też zupełnie inną historię miłosną – z Mauritiusem. Z moją wyspą. Odkryłam zarazem miłość i porzucenie, ubóstwo niektórych moich rodaków, przesądy niektórych innych oraz fascynujące i wspaniałe błocko mojej wyspy. Bogaty rok! Brakowało mi tylko drzewa mądrości oraz cierpliwego medytowania przez sto lat, żeby doznać oświecenia i stać się tym uczniem Buddy, którego imię noszę4.
Zamiast oświecenia otrzymałam trochę osobistej magii: słowa wyspy. Bezustannie, jednocześnie napływały do mnie historie, nowele5, które musiałam spisywać bardzo szybko, czasem siedząc w ostatniej ławce w klasie; moje dni były wypełnione pisaniem, a noce bezsennością. Każdy centymetr asfaltu mówił mi, że przeszły po nim tysiące ludzi, a każdy z nich przeżył swoje życie. Nie wątpiłam, nie wahałam się, otwierałam dłonie i otrzymywałam cudowny, obfity deszcz, który spływał na mnie od wszystkich, a przede wszystkim od niej – mojej wyspy.
1 A. Camus, Człowiek zbuntowany, przeł. J. Guze, Oficyna Literacka, Kraków 1993, s. 245. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza).
2 Od 1989 roku pisarka mieszka we francuskim miasteczku Ferney-Voltaire położonym przy granicy szwajcarskiej, a do 2019 roku pracowała jako tłumaczka w pobliskiej Genewie.
3 We francuskim oryginale Ananda Devi używa słowa claquemurée (‘zamurowana’) – ten imiesłów od bezokolicznika claquemurer (‘uwięzić’; a w formie zwrotnej: ‘zamknąć się w sobie’) jest połączeniem dwóch słów: claque (‘klaps, policzek’) oraz mur (‘ściana’).
4 Czytelnicy powieści Indian Tango wiedzą już, że – jak podaje pisarka – Ananda to imię ucznia Buddy. W niewydanym (i jeszcze nieukończonym) eseju autobiograficznym o roboczym tytule Labirynt zapomnianego języka, autorka dodaje, że Ananda był trzecim uczniem Siddharthy Gautamy i zwano go także „tym, który wątpi”. Zainteresowanie buddyzmem (z powodu swojego imienia) będzie pierwszym krokiem, który odciągnie ją od hinduizmu. Kolejnym etapem wyzwalania się spod wpływów religijnego światopoglądu „tej, która wątpi” stanie się sufizm, jednak nie w jego wymiarze mistycznym, lecz przede wszystkim w cenionym przez Anandę Devi wymiarze poetyckim.
5 Nie licząc młodzieńczych wierszy i zaczątków powieści, pierwszym gatunkiem literackim na poważnie uprawianym przez Anandę Devi były nowele. Jako siedemnastolatka zdobyła nagrodę ORTF (Office de Radiodiffusion-Télévision Française – Francuskie Biuro Radia i Telewizji) za przesłaną anonimowo na konkurs nowelę pt. La cité Atlee, a dwa lata później opublikuje zbiór nowel Solstices (użyte w tytule zbioru słowo solstice oznacza ‘przesilenie’ (letnie, zimowe)).
Wydanie publikacji dofinansowane przez Uniwersytet Śląski
w Katowicach.
Tytuły oryginałów:
Les hommes qui me parlent
Deux malles et une marmite
Wybór, przekład i opracowanie: Krzysztof Jarosz
Recenzent tomu: dr Anna Szkonter-Bochniak, Politechnika Śląska
Fotografia na okładce wersji drukowanej © Umar Timol
Les hommes qui me parlent © Éditions Gallimard, Paris, 2011
Deux malles et une marmite © Éditions Project’Îles, 2022
Published by arrangement with Agence littéraire Astier-Pécher
ALL RIGHTS RESERVED
© for the Polish edition by Wydawnictwo w Podwórku
© for the Polish translation by Krzysztof Jarosz
Wydanie pierwsze, Gdańsk 2025
Opracowanie książki i przygotowanie wydania w formacie e-booka – zespół wydawnictwa w składzie: Dorota Szmit, Stanisław Danecki
Wydawnictwo w Podwórku sp.j.
ul. Waryńskiego 44 A/16, 80-242 Gdańsk
e-mail: [email protected]
www.wpodworku.pl
ISBN 978-83-64134-65-4 (e-book)
