Indian Tango - Ananda Devi - ebook + książka

Indian Tango ebook

Devi Ananda

2,8

Opis

Indie, wiosna 2004 roku – kraj nieruchomieje w przededniu wielkiej politycznej zmiany. Jednak życie Subhadry, pięćdziesięciodwuletniej, przeciętnej żony i matki, jest już znieruchomiałe od dawna. Wśród codziennych obowiązków i przyzwyczajeń toczy się dzień za dniem, beznamiętnie, automatycznie i bezpiecznie. Tymczasem pojawia się ktoś jeszcze, kto z ukrycia śledzi Subhadrę na ulicach New Delhi, planuje krok, po którym nic już bezpieczne i beznamiętne nie będzie. A dawno odrzucone pytania zaczną bezkompromisowo żądać szczerej odpowiedzi.

Powieść Anandy Devi, autorki między innymi słynnego „Zielonego sari”, to literacki portret Indii, kraju przodków pisarki, a jednocześnie przenikliwy portret kobiecości, która domaga się uznania, samoakceptacji i wolności. Autorka uznaje Indian Tango za swoje najważniejsze dzieło, zwieńczenie trzydziestu lat twórczości, rodzaj literackiego testamentu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
1
0
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Nie polecam

To jakaś masakra. Nie potrafię tego czytać. Nie wiem, czy to pamiętnik, czy fikcja. W zasadzie nic się nie dzieje, pisarka łączy chwile, jakby była na haju. Odpuściłem.
00

Popularność




 

 

 

 

 

Kwiecień 2004

Klęczenie ma miejsce od ich pierwszych kroków w domu.

Żadnego wstępu. Zaledwie chwila wahania, niepewności przed następującym po niej gestem i uległością; odpływ zapadającego się jedwabiu.

Klęknięcie nie jest aktem bez znaczenia. Uwielbienie czy upokorzenie? W jaki sposób to zrozumiała?

Mruga oczami, żeby uwolnić je od jakiejkolwiek myśli. Usiłuje pozbyć się obrazów, które niczym natrętne muchy obsiadają jej siatkówkę. Wpada na ścianę pamięci. Co się zdarzyło? Jak się zdarzyło? Następnie: barwa; wrażenie; smak.

Jest spokojna. Wślizguje się, nieruchoma, obok siebie samej. Ale nie może się już pozbyć tego wrażenia pospolitego niebezpieczeństwa.

Od ich pierwszych kroków, osuwa się na kolana.

Nie bez znaczenia.

Co zrobiła jeszcze? Nie przypomina sobie.

To nieistotne. Te słowa nadają rytm reszcie jej dnia. Będzie w dalszym ciągu chodziła na pointach w niespokojnym tańcu, czymś w rodzaju uniku przed świadomym ja, które nie odpuści.

Tak więc po uklęknięciu, nie dusząc się, kroczy w spowijającej miasto chmurze, która rozprzestrzeniając się, przydaje rzeczom fałszywej słodyczy i upodabnia je do ciepłego bursztynu. Ledwie zauważa ową podobną do zmierzchu mgłę, oznakę smogu, który wbrew wszystkim rządowym dekretom nie przestaje zatruwać powietrza Delhi i jego mieszkańców. Jakaś jej część oddzieliła się od niej i odmawia powrotu do rzeczywistości, mimo że jej oczy odnotowują z dystansu stan zaawansowanego zaniedbania wszystkiego dookoła. Autobusy i ciężarówki wypluwają z siebie spaliny, których zwierzęca wilgoć oblepia wszystko, czego dotkną. Jezdnie i chodniki pełne są skuterów i motocykli samobójczo wpychających się w każdy wolny skrawek. Zygzakują przestrzeń swoją bezustannie zapowiadaną śmiercią, która nigdy nie nadchodzi, gdyż istnieje bóg motocyklistów, kierowców ciężarówek i taksówkarzy. Niemal ociera się o całą rodzinę jadącą na skuterze, ojca, który prowadzi, przed nim dziesięcioletniego syna trzymającego koszyk z zakupami, siedzącą z tyłu matkę, jedną ręką wczepioną w męża, a drugą przyciskającą do siebie niemowlę. Chłopak puszcza do niej oko, co wydaje się jej perwersyjne. Niemowlę wlepia w nią swoje ogromne, ciemno oprawione oczy. Nie przestaje się na nią gapić, aż zniknie. Jest zaskoczona emanującą z jego spojrzenia zmęczoną mądrością, ale i kategorycznym wzrokiem.

Oczyma niemowlęcia wpatruje się w nią ktoś inny. Odwraca się od groźby, od pokusy.

Ogarnia ją pragnienie, żeby dać się owiać spalinom, zanurzyć w nich, poddać ich erozji. Postanawia więc przywołać raczej rikszę niż taksówkę. Pragnąc milczącej i tłumnej kompanii anonimowych towarzyszy, poczuje pot rikszarza, wilgoć siedzenia przesyconego tysiącami woni, przesiąkniętego ludzkimi wydzielinami. Być może, chce się upewnić, że ciągle jeszcze żyje i że nie zniknęła, jak jej się to wydaje, z własnego pola widzenia? Posążki świętych kiwają się w czterech rogach rikszy. Przyciągają światło i rozdają uśmiechy, które zastępują błogosławieństwa. Nie ośmiela się na nie patrzeć. W skajowym siedzeniu jej palec odnajduje rozcięcie i machinalnie je poszerza. Pod powłoką skaju wyczuwa gąbczastą i łamliwą substancję, która ustępuje pod paznokciem, a potem, jeszcze głębiej, intymną zgniliznę. Osobliwa eksploracja – palec się zagłębia.

Rikszarz zaczyna gadać, gdy tylko usiadła, i przestanie dopiero, gdy dojadą na miejsce. Mówi o morderstwach w swojej dzielnicy, o starciach kast czy grup religijnych, o międzynarodowym terroryzmie, o monsunie, który ma przyjść wcześnie, o żniwach, które mogą się opóźnić. Mówi też, rzecz jasna, o nadchodzących wyborach, komentuje je, odnosząc się po kolei do nieco odpychających głów, które zdobią afisze mijane przez nich po drodze. Jednak przy jednej z tych głów, o spojrzeniu poważnym i bezpośrednim, zacina się: „Włoszka”, mówi, nie wiedząc za bardzo, czy ma ją czcić, jak szanuje jej nazwisko mężatki i prestiż, czy może jego powinnością jest gardzić nią jako kobietą i cudzoziemką. Niebawem może się okazać, że ta Włoszka, „Matka z Rzymu”, nazywana tak ironicznie przez nacjonalistów z partii BJP1, weźmie w swoje ręce losy ich wszystkich. Będąc, jak wielu Hindusów, niezdecydowany, w jaki sposób odnieść się do tej niewiadomej w politycznym równaniu, nie rozwija swej myśli i afisz z kandydatką znika za nimi w obłoku sadzy.

Przechodzi potem do muzułmanów, którymi przejmuje się bardziej niż wyborami i Włoszką. Jego głos najeża się szybko ostrzami noży, ale pasażerka ledwo go słyszy, nie widzi też, że oczy nabiegły mu krwią. Jest zbyt zajęta notowaniem szczegółów, które – jak rozcięcie siedzenia – pokrywają siatką pęknięć powierzchnię jej przyzwyczajeń. Również pod nią można odgadnąć dyskretną zgniliznę. Pasażerka nie zauważyła, kiedy zaczął jej opowiadać ostatni film, jaki oglądał. Przejście dokonało się płynnie, ponieważ liczba trupów i przesada pozostały takie same. Śpiewa falsetem piosenkę, naśladując głos bohaterki, powtarza kwestie pozytywnej postaci i czarnego charakteru. Łakomie ogłasza, że w tym filmie jest a real kiss2. Rozwodzi się nad urodą aktorki, ale w słowach, jakie dobiera, jest coś, co przypomina pogardę. Ona widzi jego oczy we wstecznym lusterku i odwraca natychmiast wzrok, oblepiona czernią jego spojrzenia. Zastanawia się, czy z jej twarzy, wyglądu, zniekształconego cienia, który przykleja jej się do ramion, rikszarz mógł wyczytać coś, co ośmieliłoby go do tego, by mówić do niej tonem tak zażyłym i nieprzyjemnym.

Sprawdza kok, który związała, wychodząc z domu. Poprawia źle umocowaną szpilkę i wbija ją sobie boleśnie w skórę głowy. Pamięta, że jej włosy były w nieładzie, ale nie przypomina sobie, czy poprawiła fryzurę. Coś, tyrania przyzwyczajeń czy może instynkt potężniejszy niż wszystkie przemiany, musiało nieświadomie pokierować nią, żeby przed wyjściem przybrała swój zwyczajowy porządny i surowy wygląd. Każdy kosmyk włosów na swoim miejscu. Wie, że na jej gładkiej twarzy nie widać żadnej kanciastości, za to w jej wnętrzu rośnie cały las kolców.

Czy riksza jechała dłużej niż zazwyczaj? Ma wrażenie, że w czasie podróży zdążyła się postarzeć i że woń pojazdu przenika jej ubranie i skórę. Kiedy docierają na miejsce, rikszarz zwraca się do niej na znak szacunku słowem „ma-ji” – „matko”. Przelotna irytacja. Fakt, jest dosyć młody. Mniej więcej dwudziestopięciolatek. Istotnie, mogłaby być jego matką. W głosie mężczyzny, który ją tak nazwał, odczytuje jednak szyderstwo, a nie szacunek. Zatrzymuje się i spogląda na niego. Pot spływa jej po plecach, tak bardzo twarz tego człowieka wydaje się jej niemiła, a jego uśmiech niepotrzebnie poufały.

Kiedy wchodzi do kamienicy, jej krok staje się ciężki. Po raz pierwszy ta oznaka szacunku – jeśli nią właśnie była – nie zgadza się z tym, jak ona sama postrzega siebie.

Z otwartych drzwi bucha jej w twarz gorący odór holu wejściowego. Wieczorem przychodzą tam bezdomni, żeby się przespać. Rano znikają, wznosząc tuman śmierdzącego powietrza, który opadnie dopiero po kilku godzinach. Wraz z zapadnięciem nocy pojawią się znowu, niczym błotnisty ludzki przypływ. Nie wiadomo, czy to zawsze ci sami, czy za każdym razem inni: nikt ich nie widzi. Ani twarzy, ani tych nocnych cierpień, na które każdy zamyka drzwi swojego mieszkania – nie z obojętności, lecz z realizmu. Ochroniarze, sami niemal jak cienie, wymuszają opłaty od tych nocnych lokatorów. Przeżycie oznacza tutaj brutalne metody, o których lepiej nie wiedzieć.

Patrzy na pusty hol i na schody, które za kilka godzin wypełnią się kształtami próbującymi wygospodarować dla siebie kawałek przestrzeni, znaleźć w swym skrajnym ubóstwie pozór bezpieczeństwa. Na ścianie widnieje ślad dłoni, maleńkiej dłoni dziecka, bardziej żywej niż te obecności, których dostrzega się jedynie fragmenty, których człowieczeństwo trudno uznać za pewnik. Zatrzymuje się. Wydaje się jej, że widzi niezgrabny kształt, pulchne i miękkie ciałko niemowlęcia, jego ciemno oprawione oczy. Przez chwilę pozwala, by zawładnęła nią czułość, ale zaraz potem się opanowuje. Tak jak inni mieszkańcy kamienicy, idzie we własnej bańce powietrza. Wchodzi w nią jak do komory śluzy powietrznej, która pozwala jej powrócić do statusu szanowanej kobiety.

Winda działa. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że drżą jej nogi. Ma słabe kolana, zagrożone artretyzmem. W prążkowanym lustrze windy dostrzega kobietę. Wypowiada na głos swoje imię i nazwisko: Subhadra Misra. Nie jest jednak do końca przekonana, że na pewno chodzi właśnie o nią. Zdarzają się przemiany nieodwracalne. Podróże poza siebie, z których się nie powraca.

Kiedy jest już w mieszkaniu, daje sobie czas, żeby odnaleźć się w swojej roli. Oddychać cichutko, zetrzeć z twarzy najmniejszą zmarszczkę niepewności czy śmiechu. Stać się gładką jak cisza, która jest w niej od tak dawna. Na ścianie przy wejściu wisi kalendarz ilustrowany jaskrawo kolorowymi podobiznami panteonu bogów. Tak jak przed chwilą w rikszy te obrazy sprawiają, że zastyga. Wydaje jej się, że uśmiech Kriszny zabarwia się ironią, a Sziwy czarnieje ze złości. Tylko uśmiech Saraswati pozostaje niewzruszony. Czyżby bogini poznania rozumiała ją lepiej niż inni? To tylko obrazki – uspokaja się. Czy w ogóle wiemy, jak wyglądają bogowie? Dzisiaj najbardziej odpowiadałby jej strach wzbudzany przez Kali: taniec na nagich czaszkach.

Pochłonięta odnajdywaniem własnych śladów, którymi chce podążać, wchodzeniem z powrotem w cień siebie samej, który wyszedł stąd nieco wcześniej i który nigdy nie wrócił, bo to, co wróciło, jest czymś zupełnie innym (innym zwierzęciem, innym gatunkiem, który nie ma jeszcze nazwy), nie dostrzega swojej teściowej siedzącej w salonie. Myśli o prysznicu (umyć wszystko, wszystko wyszorować, ubranie, skórę, ciało, serce), śpieszy się, pchana do przodu własną energią i obawą powolności, która otworzyłaby drzwi refleksji i żalowi. Szybkim krokiem przemierza główne pomieszczenie. Kątem oka dostrzega nieruchomy cień, który z całą siłą swojego milczenia domaga się najwyższej uwagi, ale jej umysł tego nie rejestruje. Jest już na drugim końcu salonu, kiedy przystaje i wraca po własnych śladach, rozbita, w rozmemłanym sari.

– Mataji, przepraszam, nie zauważyłam cię… – szepcze, schylając się, żeby dotknąć stóp teściowej.

Kiedy jest tak pochylona, zgięta w doskonale sztucznym szacunku, jej sari ześlizguje się i odsłania pasek ciała, to krótka jak błysk chwila, która ją zdradza: pod fałdami tkaniny milczy dzika kraina. Nie wiadomo nic o jej niezwykłej gwałtowności ani o jej słodkich cienistościach. To uchybienie nieprędko zostanie jej wybaczone. Powraca w niej odruch strachu, jaki, będąc młodą mężatką, odczuwała wobec teściowej. Wspomnienie minionych okrucieństw zagraża obnażeniem jej doskonałej obłudy, ale opanowuje się na czas. Stara, usadowiona specjalnie na najstarszym fotelu w salonie, którego pęknięta sprężyna musi się jej w tym momencie wbijać w pośladki, cofa stopy pod fałdy swojej wdowiej szaty. Jej twarz odwraca się na chudej szyi, dokładnie tak, jakby zardzewiała zębatka zmusiła kręgi do obrócenia się wokół własnej osi. (Zardzewiała zębatka, myśli kobieta, wykonując gest posłuszeństwa wobec teściowej, oto nazwa, która by do niej pasowała!) Jednym gestem stara zarzuca sobie rąbek sari na głowę, a jej usta ściągają się w ciup tak bardzo, że nikną w masie rozwścieczonych zmarszczek. Subhadra nie próbuje się więcej usprawiedliwiać. Podnosi oczy na tę zamkniętą twarz i odczuwa strach na myśl, że wpatruje się w zniekształcające lustro: już za jakieś dwadzieścia lat do tego właśnie będzie podobna. Ileż niepotrzebnej brzydoty, ileż zapiekłych urazów zastygło na tej twarzy!

Już za jakieś dwadzieścia lat wszelkie wspomnienie o dawnej harmonii obecnego ciała zostanie wymazane, złożone w pokoju pamiątek, skazane na przemilczenie albo rozpamiętywanie.

Subhadra czuje pewną satysfakcję, kiedy stwierdza, że jej myśli są tak klarowne. I kiedy dochodzi do wniosku, że – skoro jest skazana na to, by się tym stać – to choć raz, na jedną chwilę, może przecież pochwycić ostatnią garść zachcianek jak włosy życia, które trzeba siłą wyrwać.

Zarzucony na głowę rąbek sari staruchy nie ukrywa faktu, że jej włosy są coraz rzadsze i że, pomimo swej długości, odsłaniają brunatną skórę głowy, pokrytą czarnymi plamami. Nerwowo zaciska drżące dłonie. Z jej zwiędłego ciała emanuje nienawistna energia.

Nie przestaje mruczeć pod nosem, postanowiwszy nie zauważać, że Subha ukorzyła się u jej stóp. Ta ostatnia zaś odchodzi wziąć prysznic, zapominając przynieść teściowej cokolwiek do picia i nie słuchając jęku jej męczeńskiej wściekłości.

Zamyka drzwi łazienki na zasuwkę. Podłoga jest lepka od rozbryzgów. Odpływ jak zawsze zapchany. Stoi w nim szara woda, osad bardzo starych urazów. Na kupce w kącie leżą ubrania, oczekując na pranie. Koszule, spodnie, bielizna, halki, sari. Długie białe włosy przyklejone do wilgotnego cementu: każdego dnia starucha gubi coraz więcej obumarłych tkanek. Kleks pianki do golenia leży na podłodze pod umywalką. Subha o mało się na nim nie poślizgnęła.

Nie zwracając zbytnio uwagi na swoje rozproszenie, rozbiera się. Wdrapuje się na taboret, na którym Jugdish siada, żeby obcinać sobie paznokcie u stóp, i usiłuje zobaczyć swoje odbicie w lustrze nad umywalką.

Widzi fragmentami ciało, którego nie rozpoznaje: pulchna pacha z fałdami, wypukłość piersi, która wystrzeliwuje do przodu, by zaraz potem opaść, białawe ślady pozostawione przez biustonosz, miękkość ciała pod ramieniem, początek wełnistej czerni pod miękkim i okrągłym brzuchem. Staje na palcach i zagłębia wzrok w swoim odbiciu, w nienazywanych obszarach, zazwyczaj zakrytych. Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby tak siebie oglądać. Pozbawione wszelkiego okrycia, wyzbyte codziennego stroju, to ciało wydaje jej się przedmiotem bardzo osobliwym i niebezpiecznym. Jest zupełnie jak zwierzę, któremu drapieżnik zerwałby pancerz i którego mięso ukazałoby się odsłonięte, wystawione na niebezpieczeństwa i delikatne jak noworodek, gotowe na to, by je rozszarpać, poćwiartować i pożreć. Wieloryb wyrzucony na brzeg – myśli Subha. Nie odczuwa żadnej przyjemności z patrzenia na siebie w ten sposób, ale mimo to przygląda się sobie badawczo, usiłując spojrzeć oczami innego. Chciałaby dostrzec piękno, uwierzyć jeszcze przez kilka chwil w rzeczy, które wcześniej podszepnął jej głos, zatrzymać z tego wrażenie młodzieńczego szaleństwa, lecz zauważa jedynie rozpoznawalne oznaki zbliżającej się szybkimi krokami starości. Twarz nie dostarcza jej żadnego pocieszenia.

Po minucie odwraca wzrok. Jedna myśl nie przestaje podsycać w niej niepokoju.

Od ich pierwszych kroków. Bez oczekiwania, bez wstępów. Klęknięcie.

Nic jej wcześniej do tego nie przygotowało. Nic później nie dostarcza jej wyjaśnień.

Odkręca kurek i wślizguje się pod słaby strumień. Jednak intensywne i błotniste wrażenia, które zalewają ją wówczas, tylko dopełniają jej zamętu.

 

 

 

 

 

Marzec 2004

Czy ktoś o tym wiedział? Boginie mają intymny smak gorzkiej dyni. Najpierw wydaje się mdły, ale potem przychodzi nagroda za wiarę, dostępna tylko prawdziwym wielbicielom: zmysłom objawia się kwaskowate bogactwo tajemnicy. Długo po tym, jak zakończą swoją adorację, klęczący penitenci przypominają sobie jeszcze, jak odkryli na języku lepką obfitość błogosławieństwa.

Ich zaspokojone usta śpiewałyby ku chwale płci kobiety, gdyby słowa nie okazały się, jak zawsze, niewystarczające.

Nie dało się przewidzieć, że przybywając tutaj, utracę sens słów.

Nie dało się przewidzieć, że przybywając tutaj, napotkam muzykę i kobiety.

Tutaj, gdzie starość jest wielka i gdzie słowo „szczęście” nie ma swojego odpowiednika, ponieważ istotniejsze są inne dociekania, gdzie chodzi się po wulkanicznych warstwach historii i cywilizacji, ścierających na proch każdą nieuprawnioną pychę, tu, gdzie człowiek uczy się być niczym, i to podobne jest do daru, tutaj, tak, tutaj odkrywam przyciąganie kobiet.

Chodzę ulicami Delhi, a świat wybucha słońcem, które tryska spomiędzy chmur i strzyka swoim szyderstwem prosto w twarze biedaków. Delhi to rozbłysk słońca: wszystko zamienia w krew. Odtąd szukam tego smaku na wszystkich wargach. Nic innego nie zdoła mnie zaspokoić.

Chodzę po Delhi, pływając we własnym soku, w ślinie, w płynach organicznych: ciało, mięso, węch, zmysły i nic poza tym. Tutaj pojmuję, jak nadrzędne są wymagania ciała. Wiedzą o tym mężczyźni, kobiety i dzieci, nagromadzeni niczym osad odpływu, który na zbyt długo oddalił się od wybrzeża: że egzystencja jest prosta, kiedy chodzi o przeżycie chwili teraźniejszej i następnej tak, aby nie umrzeć z wyczerpania.

Nie, nie dało się przewidzieć, że przybywając tutaj, odkryję zarazem muzykę i smak kobiet.

Czy to możliwe, by tak odrodzić się w innej postaci? Przemienić się całkowicie aż po sam rdzeń własnego jestestwa? Być może, udało mi się tam zabić siebie, chociaż wyglądało na to, że była to tylko nieudana próba.

Jestem hybrydycznym cieniem spacerującym po chodnikach, podążam śladem pewnej kobiety. Dla niej, bez wątpienia, dla tej, której nawiedzony smak pozostanie we mnie aż po kres niepewności, największej ze wszystkich, tak, dla niej odważę się powrócić.

Wszystko stało się proste. Przeżyć chwilę teraźniejszą i następną. Starać się wdychać każdą cząsteczkę mazutu i benzenu, która obdarła ze skóry powietrze; przygotować się do kolejnego kroku, uświadamiając sobie potrzebną do tego niesłychaną pracę mięśni, wszystkich narządów ciała oraz mózgu; napiąć moje zmysły ku wszystkiemu, co je przyciąga i zawłaszcza, podczas gdy jedyny zmysł, który jest naprawdę mój, pozostaje niezaspokojony. (Pożądanie).

Delhi napiera na mnie jak następujące po sobie bezustannie fale, nigdy takie same, zawsze rozbijające się o rafy pływających wśród nich ludzi. W głębinach fal, w centrum ich przemocy, znajduje się muzyka: rozwija się alaap, ta czysto melodyczna fraza, która rozpoczyna utwór. Bez perkusji nuty wybrzmiewają jedna po drugiej. Lubię tę powolność. Nie wyczekuję już, jak przedtem, aż rozpocznie się część rytmiczna. Nie, dzisiaj to właśnie lubię najbardziej. Odsłanianie się korpusu harmonii, który obnaża się bez pośpiechu. Wyzbywa się swoich ozdób, ubrań, skóry. Tylko wtedy jest gotowy, aby go pochwycić i porwać. Bez wsparcia tabli3, blada, gibka raga faluje niczym krągłości ciała i rozpływa się, by wydać spojrzeniu długie przestrzenie ciszy.

Czekać, aż nadejdzie pożądanie. Szukać zagłębień, miejsc ocienionych, szczelin. Drażnić gładkie dźwięki zaledwie muśniętej skóry. Mieszać mętną wodę, mącąc ją jeszcze bardziej, aż będzie odbijać już tylko gwałtowność.

Odkąd tu jestem, żyję i marzę w muzyce. Melodie rozplatają mnie i splatają na nowo. Ale nie jest to muzyka uspokajająca. Przeciwnie, grzebie w rumowisku wojny, która toczyła się we mnie dawno temu, wojny przeze mnie przegranej.

Na palecwskazujący wkładam mirzab, ten mały żelazny przedmiot, którym szarpie się struny sitaru. Ściskam go najmocniej jak potrafię. Nie zdejmuję go już. Żyję z nim aż do czasu, gdy żelazny drut przecina mi palec, który krwawi, zdrowieje, potem znowu krwawi, tworząc strup. Zedrę go, żeby zobaczyć pod nim nagie ciało. Czasem z rany wypływa różowawa ropa, a czasem czarna krew. Widać w niej skrzepy, jak humory pochodzące prosto z mroków menstruacji. Nie mogę grać, ale mogę oddać siebie. Dać, chcąc zaspokoić coś więcej niż pragnienie, w świecie wściekłych i zaczopowanych nocy. To prawie równie dobre.

Sitar ma jakieś dwadzieścia strun, z których tylko wirtuozi potrafią wydobyć wszystkie wariacje. Struny sympatyczne, usytuowane pod progami, wibrują, kiedy szarpie się struny melodyczne. Ciężkie, niemal milczące, struny sympatyczne stanowią męską część instrumentu. Na każdym koncercie czekam z rozchylonymi wargami, aż zaczną drgać. Moje ciało odrywa się od ziemi z pierwszą wibracją, namaszcza się warstwą potu, rozpłomienia topionym złotem. Sitar stał się moją linią życia. Przyzywa mnie swoją nieskończoną krągłością.

Znam na pamięć nazwy jego części: kunti, tumba, tarafdar, parda, baj tar. Rezonują w ciszy, wzywają do podporządkowania się im, są nieuznającym sprzeciwu uwiedzeniem. Gdzieś w swoich ciemnościach czeka na mnie odziana w drewno kobieta. Z każdym wypowiedzianym słowem zbliżam się. Jej wargi rozchylają się, żeby wypowiedzieć: kunti, tumba, tarafdar, parda, baj tar, a ja odpowiadam: jestem tutaj.

Jestem tutaj i gdzie indziej, mój wzrok zatrzymuje się na ludziach i rzeczach, na mężczyznach kiwających głowami i na kobietach o skupionych ustach. Zatrzymuję się na pięknie kobiet, gdyż noszą w sobie niewinność, która nic nie wie o moim spojrzeniu ani o mnie. Zazdroszczę im tej niewinności. Moim jedynym pragnieniem jest ją unicestwić. Jestem zaokrągleniem ich pulchnych ramion, ich przyspieszonego oddechu, ich ruchomych warg, gdy dyskretnymi łykami pochłaniają muzykę, perełkami potu rodzącymi się w kącikach warg, ich dłońmi wybijającymi rytm na zasłoniętych kolanach, które czasem nieświadomie rozsuwają, kosmykami włosów wymykającymi się z koka lub warkocza, przez muzykę spowitymi jedwabnym płaszczem, pod którym, jak sądzą, udaje im się ukryć swoją ekstazę, nie wiedzą jednak, że moje spojrzenie przenika na wskroś, dostrzega każdą oznakę ich rozedrgania i absorbuje ją jak jeszcze jeden głód.

W końcu utożsamiam sitar z kobiecym ciałem, doznając takiej samej poruszającej i niezwyczajnej potrzeby jednego i drugiego. Życzę sobie, żeby jedno i drugie wypowiedziało te magiczne słowa. W oczekiwaniu na to ja także wypowiadam je i powtarzam: jestem tutaj.

Jednakże, mówiąc te słowa, mam wrażenie, że coś mnie zdradza. Być może, to po prostu rewers mojej osoby, który objawia swoją obecność, kiedy nikt na mnie nie patrzy, i każe mi dojść do kresu tej niebezpiecznej gry? Postrzegam go raz jako anielską, kiedy indziej znów jako demoniczną podszewkę mojej skóry: to mój czarny anioł, immanentna demencja, który czai się we mnie i odgaduje, co skrywa ta gra w przebranie. Owa potrzeba powiedzenia rzeczy bez ich wypowiadania, przeciwstawienia się paktowi kłamstwa, żeby lepiej ujawnić odwrotną stronę mojej skóry. Odgadując, kim jestem, zmusza mnie do prawdy. Do stania się tym razem reżyserem i podmiotem mojej własnej opowieści: oto nieznana dotąd pokusa.

Staję przed lustrem. Przez chwilę, zanim odbicie się zmąci, wydaje mi się ładne. To jednak tylko złudzenie tego miejsca, które nawet nędzę przystraja światłem, te żagle nieprzyzwoitości, jakimi są sari w porywach wiatru, i gorzkie cnoty pragnące tylko wyzwolić zniewolone ciała. Czy te kobiety spojrzałyby na mnie, gdyby znały moje myśli? Czy ich oczy wpatrywałyby się w moje ciemne oczy? W moje muzykalne dłonie? W krągłość mojego policzka? A może pomyślałyby szybko o czymś innym, przestając interesować się moim ciałem i moim niezręcznym obejściem? Nie, nie pasuję do ich wyobrażeń. Wszystko, czego mogłyby się o mnie dowiedzieć, byłoby nieprawdą.

Ona jednak znalazła się bez szukania: przydarzyła mi się albo raczej zawsze tu była, podczepiona pod ten sklep z instrumentami muzycznymi niczym martwe i powolne ciało, które trwać będzie w tym stanie, aż je odkryję i ożywię.

Nie wierząc w przeznaczenie, akceptuję ją jako owoc przypadkowego spotkania. Owoc dojrzały, którego jednak nikt nie zdecydował się zerwać. Zawieszona na swoim drzewie zapomnienia, czekała, ze szklanymi oczami, żeby przestać gnić. Patrzyła, nie widząc.

Była przezroczysta, zaledwie naszkicowana, jakby istniejąca tylko w połowie. Tak jak ja, oglądała sitar na witrynie. Nasze oczy wpatrzone w ten punkt przecięły się, zanim się rozpoznały.

Mleczny księżyc – oto, czym była. Morzem milczenia oczekującym na odbite światło, które sprawi, że zajaśnieje. Czy mogłoby się zdarzyć, żeby źródło tego światła tkwiło we mnie? Czy potrafię dokonywać takich cudów?

Zdarzyło się to przed tygodniami lub wiekami. Ten sklep przyciągał mnie kilka razy dziennie; w rozdarciu pomiędzy pokusą nabycia instrumentu a obawą, że na niego nie zasługuję, trudno mi było podjąć jakąś decyzję. Przede wszystkim przeszywało mnie pragnienie, aby objąć ten leżący sitar, który zdawał się na mnie czekać z otworem w swoim brzuchu. Dotknąć palcami strun melodycznych i sympatycznych (palec wskazujący wprawiałby w wibracje te pierwsze, podczas gdy  mały palec w rozkosznym rozstawieniu przesuwałby się po drugich). Uwolnić tę muzykę o srebrnych refleksach, która jak gdyby wydobywała się bardziej z istoty organicznej niż z martwego instrumentu. Martwego? Ależ bynajmniej, nawet leżący nieruchomo w tym ciemnym sklepiku zupełnie nie wyglądał na martwy. Oddychał. Wibrował. Jego płaszczyzny zdawały się domagać adoracji dłonią. I przeze mnie również, w doskonale zestrojonym oczekiwaniu na moją adorację, przebiegały wibracje i drżenie.

Miał to być, ależ tak, instrument, który zbudzi we mnie jakikolwiek, nawet nieistniejący dar. Nasze rozkwitnięcie powinno być wspólne i ciepłe, stać się naszym spełnieniem. Pozwoliłoby mi zapomnieć o moich niepowodzeniach i dryfowaniu, o braku sprecyzowanego celu, o błądzeniu pomiędzy uskrzydlonymi istotami a przedmiotami z ołowiu.

W innym życiu przestało mi odpowiadać dopasowywanie się do jakichś wzorców. Bycie zawsze czymś innym, niż jestem, tkwienie w pułapce zakłamania. Tego, że nigdy nie zdołam przezwyciężyć własnych ograniczeń. Dosyć pozowania na pisarza, kiedy moje słowa umierają zaraz po tym, jak zostały zapisane. Och, oczywiście zdarzało mi się urodzić wężokształtnych bohaterów, rozpościerać westchnienia niczym morze lawy na postaciach nieudaczników, skosztować języka fok o spojrzeniu kobiety i zapachu zwierzęcia4. Kiedy jednak przemijało uniesienie i nadzieja tego, co chciałoby się – ale zawsze brakło mi na to odwagi – nazwać chwilą łaski, trzeba mi było, jak przedtem, stanąć twarzą w twarz z moim ludzkim błotem. Niemożność dostrojenia się do wzlotów moich postaci bardziej jeszcze niż przedtem wywoływała wrażenie, że jestem niczym.

Po najdłuższej nocy mojego życia na wysypisku śmieci wylądował cały mój nędzny dobytek, rozpoczęte rękopisy, ukończone książki i niezrealizowane projekty. Patrząc, jak umierają w zębatej paszczy zgniatarki, potrafię ocenić rozmiar pustki i z matematyczną precyzją skalkulować długość mojego upadku. Wyobrażam sobie, ponieważ to był mój jedyny dar, rozkoszną powolność agonii. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Być może, miałam w sobie jeszcze wystarczająco dużo przytomnej świadomości, żeby ocenić, że są tragedie znacznie poważniejsze niż brak talentu.

Zaakceptowałam swój stan braku łaski. Finalny rozdział został zamknięty. Moja ostatnia książka popłynęła, nie powodując najmniejszego wiru, i napisałam ostatnie słowo. Nic nie pozwalało mi już, jak przedtem, żywić nadziei, że następna na pewno stanie się arcydziełem. Następnej książki nie będzie. Wyczerpałam wszystkie możliwości.

Uciekłam. Zniknęłam. Wyreżyserowałam własną śmierć i zabiłam jednocześnie to, co nie pozwalało mi się wznieść w powietrze.

Moje zniknięcie skwitowano tylko krótką wzmianką, bardziej definitywną niż nekrolog. Przekonanie o mojej anonimowości było ostatnim gwoździem. Moim ostatnim znakiem życia w tamtej egzystencji.

Przyjeżdżając tutaj, zmieniłam się całkowicie, niczym odwrócona na lewą stronę rękawiczka. Zmieniłam skórę w dosłownym słowa znaczeniu. Wspaniała wylinka węża, który zrzuca z siebie starą, przezroczystą i szarawą powłokę, aby odrodzić się w nowych barwach, nawet jeśli widoczne są tylko dla niego.

1 BJP – Bharatiya Janata Party (Indyjska Partia Ludowa) – prawicowe ugrupowanie polityczne, programowo konserwatywne i nacjonalistyczne; jedna z dwóch największych partii politycznych w Indiach obok INC (Indian National Congress – Indyjski Kongres Narodowy) kierowanego w latach 1998–2017 przez Sonię Gandhi.

2 Ang.: „prawdziwy pocałunek”. Każdy film indyjski, aby mógł zostać wprowadzony do kin, musi uzyskać certyfikat Central Board of Film Certification. Od dziesięcioleci już zasiadający w nim cenzorzy reprezentujący różne grupy zawodowe (pisarze, reżyserzy, naukowcy, aktorzy, kompozytorzy, przedsiębiorcy i politycy) stoją na stanowisku, że filmy nie powinny promować zachowań nagannych i niemoralnych. Stąd w kinie indyjskim brak scen seksu (poza przytulaniem się aktorów), a same pocałunki występują bardzo rzadko, w efekcie mają więc dużo większe znaczenie niż w zachodnich produkcjach filmowych. Aktorzy najczęściej muskają się tylko wargami albo cmokają w policzek.

3 tabla – indyjski instrument, para obciągniętych skórą kociołków. Gra się na nich kiśćmi dłoni lub palcami.

4 Pierwsze aluzje autorki do jej innych utworów: na poły fantastyczny, wężokształtny bohater to tytułowa postać z mikropowieści La vie de Joséphin le fou – żyje on w morzu za pan brat z węgorzami, między palcami wyrosły mu błony pławne i oddycha skrzelami; westchnienie (fr. Soupir) to tytuł innej powieści, której akcja toczy się wśród potomków niewolników na należącej do Mauritiusa wyspie Rodrigues; z kolei kobieta-foka to odniesienie do ostatniej noweli ze zbioru Smutny ambasador (Wydawnictwo w Podwórku, 2020), zatytułowanej Lodowy błękit.

Seria: „Frankofonia Literaria” pod redakcją Krzysztofa Jarosza

Tom VI: Ananda Devi Indian Tango

Tytuł oryginału: Indian Tango

Przekład, opracowanie tekstu i komentarz: Krzysztof Jarosz

Recenzent tomu: dr Anna Szkonter-Bochniak, Politechnika Śląska

Wydanie publikacji dofinansowane przez Uniwersytet Śląski w Katowicach.

© Éditions Gallimard, 2007

© for this edition by Wydawnictwo w Podwórku

© for the Polish translation and commentary by Krzysztof Jarosz, 2022

Wydanie pierwsze, Gdańsk–Katowice 2022

ISBN 978-83-64134-49-4

Opracowanie książki i przygotowanie do druku: zespół Wydawnictwa w Podwórku w składzie Dorota Szmit, Stanisław Danecki

WYDAWCA

Wydawnictwo w Podwórku sp.j.

ul. Waryńskiego 44a/16

80-242 Gdańsk

[email protected]

internet: wpodworku.pl

WSPÓŁWYDAWCA

Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego

ul. Bankowa 12b

40-007 Katowice

[email protected]

internet: wydawnictwo.us.edu.pl

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.