Życie w biegu - Janusz Drzewucki - ebook

Życie w biegu ebook

Janusz Drzewucki

4,0

Opis

Haruki Murakami pisze i biega. I jest już w okolicy literackiej Nagrody Nobla.

Janusz Drzewucki ruszył za nim w pogoń. I przez rok spisywał dzień po dniu to, jak i gdzie biegał, co wtedy myślał i jak pielęgnował swoje pasje. A te pasje to literatura, ze szczególnym uwzględnieniem poezji, sport - głównie portugalska piłka nożna, życie towarzyskie, a zwłaszcza literackie.

Czyta się to świetnie, bo to facet, który dużo wie i dużo widzi. I potrafi pisać!

Leszek Bugajski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 718

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiechu5

Dobrze spędzony czas

ciekawa,
00

Popularność




Styczeń

1 stycznia, środa

Niepokój. Jak to niepokój – niezrozumiały. Obudziłem się z poczuciem niepokoju. Wstałem, zaparzyłem kawę. Zacząłem się uspokajać: nie schlałem się wczoraj, nikogo nie obraziłem, rachunki popłacone, w robocie zaległości nie mam. Ale gdzie tam, niepokój dalej męczy. Przepowiadam sobie: miałeś niezły rok, napisałeś to i owo, tu i ówdzie drukowałeś, wydałeś zbiorek wierszy, znalazłeś nową robotę, byłeś tydzień w Serbii, choroby i śmierć omijały twoją rodzinę, przebiegłeś trzy maratony, coś sobie udowodniłeś, chociaż nie do końca wiesz co. Może to, że możesz, że jesteś w stanie zrobić coś, o co byś siebie nie podejrzewał jeszcze rok, półtora roku temu. Niepokój, pieprzony niepokój. Trzyma jak obcęgi. Wypiłem kawę, zebrałem się w sobie, przebrałem i pobiegłem: Ujazdowskimi, po Łazienkach, po Agrykoli, koło stadionu Legii. Łazienki z rana puste. Tylko rodzice z małymi dziećmi na porannym spacerze, poza tym bezczelne wiewiórki i ogłupiałe pawie jak primadonny, których nikt nie chce podziwiać. Cicho, pusto, martwo. Warszawa odsypia nocną balangę.

Po powrocie do domu obejrzałem w telewizji koncert noworoczny Filharmoników Wiedeńskich. Tym razem pod dyrekcją Daniela Barenboima. Strauss – ojciec, syn, brat i ktoś jeszcze, ale też Strauss. Na zakończenie transmisji Bogusław Kaczyński powiedział, że była to jego trzydziesta transmisja noworoczna z Wiednia. Czy jest możliwe, że wszystkie te trzydzieści koncertów widziałem? Poczułem się jak stary znajomy Kaczyńskiego, Bogusława Kaczyńskiego.

Rozkleiłem się. Cały dzień nie ruszyłem się z domu, nic mi się nie chciało, nie byłem w stanie czytać, nie miałem siły wziąć się do pisania. Obejrzałem konkurs skoków w Garmisch-Partenkirchen (tu mieszkał Richard Strauss, twórca poematu symfonicznego Also sprach Zaratustra i hymnu igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936), popatrzyłem trochę na ligę angielską, trzy mecze jeden za drugim: Manchester City, Chelsea, Manchester United. Dwa, trzy lata temu nie mógłbym się oderwać od telewizora, teraz oglądałem jednym okiem, bez większych emocji, żadnego meczu nie obejrzałem do końca.

Kilka dni temu w wieku 81 lat zmarł Wojciech Kilar. Krzesanego słyszałem na żywo wiele razy w filharmoniach w Krakowie, Bydgoszczy, Poznaniu i Warszawie, ale najmocniej przeżyłem Krzesanego cztery lata temu w Ateneul Român w Bukareszcie. Jeden z amerykańskich dziennikarzy zapytał kiedyś Kilara: jak tworzy się taką muzykę. Podobno miał odpowiedzieć: „W Katowicach”.

2 stycznia, czwartek

Od rana pisanie. Gorączkowe. Dzisiaj napisałem to, co powinienem napisać wczoraj. Pisałem pół dnia. Pierwszy tekst w tym roku gotowy do druku. Około drugiej zorientowałem się, że jestem w piżamie, szybko wykąpałem się, ubrałem, pozałatwiałem w mieście drobne sprawy, wpadłem na chwilę do „Twórczości”, odebrałem pocztę.

W gazetach pełno o wczorajszym wypadku w Kamieniu Pomorskim. Pijany kierowca wjechał w grupę przechodniów. Sześć osób nie żyje, pięć dorosłych, jedno dziecko. Temat magluje się na okrągło w radiu i telewizji. Jak karać, czy przywrócić karę śmierci? Ale czy odstraszy? Nie odstraszy. Więc raczej zapobiegać. Zapobiegać, czyli edukować? Wypowiadają się eksperci od ruchu drogowego, policjanci, prawnicy i psychologowie, ale przede wszystkim posłowie. Nieważne z której partii, wszyscy mówią to samo i tak samo, ze stanowczym gniewem, w imię mojego, przechodnia i wyborcy, bezpieczeństwa. Każdy wie co trzeba zrobić, żeby podobna tragedia się nie powtórzyła, każdy wie najlepiej. I co z tego, że każdy wie, skoro w najbliższy weekend policja znów zatrzyma kilkaset osób za jazdę po pijaku. Bo przecież nie chodzi tylko o tragedię w Kamieniu Pomorskim, ale o to, że codziennie po naszych drogach zasuwa kilkaset, kilka tysięcy – tego nikt dokładnie nie wie – kierowców pod wpływem alkoholu czy narkotyków.

Z koperty wyjąłem nowy numer „Toposu”; w nim dwa wiersze Tadeusza Różewicza i fragmenty z dziennika Kazimierza Hoffmana. Do numeru dołączony zbiorek wierszy Krzysztofa Karaska. Kilka dni temu, tuż przed świętami, dostałem zbiorek Karaska wydany przez Instytut Mikołowski. Dzwonię do Krzysztofa. Nie odbiera, więc wgrywam mu gratulacje, że tak popisowo zakończył stary i równie popisowo zaczyna nowy rok, dwa tomiki w ciągu dziesięciu dni. Oddzwania po kilku minutach. W trakcie rozmowy uświadamiam sobie, że te dwa tomiki to jeden i ten sam zbiór wierszy zatytułowany Słoneczna balia dzieciństwa, wydany przez dwóch różnych wydawców. Coś takiego! Krzysztof jest w Zakopanem, w Astorii. Pyta jak Sylwester w Warszawie. Mówię, że chyba spokojnie, impreza przeniesiona z placu Konstytucji na błonia Stadionu Narodowego, więc tłum wyszedł ze Śródmieścia. Krzysztof na to, że w Zakopanem też cisza i spokój. Jaka cisza, jaki spokój – mówię, przecież na Krupówkach ciężka rozróba, petardy, wybite szyby, spalone auta, ranni w szpitalu, policja aresztowała około pięćdziesięciu osób! Krzysztof mówi, że pierwsze słyszy, no, ale faktycznie z Krupówek do Astorii kawałek drogi, dziwi się. Cóż, poeta jest jak dziecko.

3 stycznia, piątek

Mamy rok 2014. Rok 2014 nowej ery lub po Chrystusie. Mamy rok 2014, ale – jak się dowiaduję – nie tylko rok 2014. W kalendarzu gregoriańskim owszem, ale w kalendarzu w krajach islamu rok 1435, bowiem tam lata liczone są od ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny, co miało miejsce w roku 622 naszej ery. Według kalendarza hebrajskiego mamy rok 5774, a według juliańskiego, którym najchętniej posługują się astronomowie, 2 456 659. W tych kalendarzach lata są liczone od stworzenia świata. Według Żydów nastąpiło to w roku 3761 przed naszą erą, według astronomów zaś dokładnie 1 stycznia 4713. Jak ustalono rok zero, czyli chwilę stworzenia świata, niestety się nie dowiedziałem. Z tą niewiedzą będę musiał jakoś żyć. Z tą wiedzą również.

Od rana pada deszcz. Niezbyt mocno, właściwie nie pada, ale mży. Miarowo, jednostajnie, uporczywie. Trzeba żyć: miarowo, jednostajnie, uporczywie.

4 stycznia, sobota

Na Stadionie Narodowym otwarto wczoraj lodowisko. Dzisiaj lodowisko zamknięto. Podobno nieznany sprawca rozsypał sól i lód zaczął topnieć. Nie jest to jedyna informacja dnia. Druga to: ostra zima w Ameryce, mróz, śnieg, zawieje. Coś takiego? I to w styczniu!

Pod koniec dnia przyszła wiadomość najważniejsza: Robert Lewandowski przeszedł testy medyczne w Monachium, podpisał kontrakt i latem przechodzi z Borussii Dortmund do Bayernu Monachium. Spece od piłki nożnej uważają, że to najważniejsza informacja z tej dziedziny od roku. Legendarny bramkarz, obecnie poseł PiS Jan Tomaszewski stwierdził, że na tym transferze skorzysta reprezentacja Polski. Skoro reprezentacja Polski nie skorzystała na fakcie, że Lewandowski grał w Borussii (eliminacje do mistrzostw świata przegraliśmy z kretesem, wygrywając tylko z San Marino), dlaczego ma skorzystać na tym, że Lewandowski będzie grał w Bayernie? Zresztą, będzie albo i nie będzie grał. Pesymiści sugerują, że Lewandowskiego czeka w Monachium ławka rezerwowych. Dlaczego informacja dnia, podobnie jak poprzednie, mnie nie interesuje? Dlaczego mam ją gdzieś? Czy tylko dlatego, że dziennikarstwo schodzi na psy, a może nawet już zeszło? A może dlatego, że telewizyjne programy informacyjne to w gruncie rzeczy programy rozrywkowe? A programy rozrywkowe – poza wyjątkami (w dzieciństwie Kariera i Małżeństwo doskonałe Gruzy i Fedorowicza, w młodości Spotkanie z balladą Stuhra i Sobczuka) – nigdy mnie nie zajmowały, nie przyciągały mojej uwagi, inaczej mówiąc, nie rozrywały mnie. A może to wszystko przez to, że cały czas czuję się marnie? Cały czas telepie się we mnie niepokój, dygoce, gryzie mnie, podżera, zżera?

Od kilku dni wieczorami podczytuję Księgę niepokoju spisaną przez Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie. To już drugie wydanie tego wspaniałego dzieła Fernanda Pessoi (1888–1935) w przekładzie Michała Lipszyca (najpierw Świat Literacki w Warszawie, teraz Lokator w Krakowie). Nie zapomnę olśnienia, z jakim czytałem pierwsze, niepełne wydanie Księgi niepokoju z 1995 roku w przekładzie Janiny Z. Klave (w słynnej serii Nike „Czytelnika”). Książkę dostałem od Wojtka Klewca, ucznia profesor Klave z Uniwersytetu Warszawskiego, i trochę przymuszony przez niego książkę przeczytałem. Napisałem o niej w „Rzeczpospolitej”. Po kilku dniach dostałem list od tłumaczki. Potem zacząłem jeździć do Lizbony, po której krążyliśmy z Re śladem Pessoi. Nigdy nie zapomnę wizyty w Casa Fernando Pessoa przy Rua Coelho da Rocha 16, niedaleko cmentarza Prazeres. Był rok 1998 albo 1999. Pamiątek po Pessoi tyle co kot napłakał: świadectwo maturalne z Durbanu, okulary, pióro wieczne, notes, właściwie notesik. Na ścianie obraz Retrato de Fernando Pessoa Almady Negreirosa (1893–1970), na półkach książki Pessoi z całego świata, we wszystkich możliwych językach. Między nimi wydanie „Czytelnika”. Ucieszyłem się i wzruszyłem. Pierwsza książka Pessoi w Polsce. Profesor Klave zmarła w lutym 2008 roku. Dzień po pogrzebie pojechaliśmy z Wojtkiem na jej grób na Powązkach. Wojtek chciał zrobić zdjęcie grobu.

5 stycznia, niedziela

W nocy w Lizbonie w wieku 71 lat zmarł Eusébio, najsłynniejszy piłkarz portugalski, jeden z najlepszych w historii. Nazywał się Eusébio da Silva Ferreira, urodził się Mozambiku. Gdy przyjechał do Portugalii, miał 19 lat. Finał Ligi Mistrzów w 1968 roku między Manchesterem United a Benfiką Lizbona odbył się na stadionie Wembley. To moje pierwsze przeżycie piłkarskie, jakie pamiętam. Miałem dziesięć lat. Oglądałem ten mecz z ojcem. Z jednej strony Anglicy pod wodzą Matta Busby’ego: Bobby Charlton, Nobby Stiles, Brian Kidd, John Aston, Alex Stepney i Irlandczyk George Best na dokładkę, wielkie nazwiska. Z drugiej strony Portugalczycy, też wielkie nazwiska, chociaż może nie tak wielkie: Eusébio, António Simões, José Torres, José Augusto, Mário Coluna i trener z Brazylii Otto Glória (dwa lata wcześniej doprowadził reprezentację Portugalii do trzeciego miejsca na mistrzostwach świata w Anglii, mistrzami zostali Anglicy). To był rzeczywiście mecz dwu najlepszych drużyn klubowych w Europie, na dodatek Eusébio i Charlton uchodzili wtedy za najlepszych piłkarzy na świecie (nie licząc rzecz jasna Brazylijczyka Pelé). Co to był za mecz! Akcja za akcję, od bramki do bramki, strzał za strzał, nikt nikogo nie faulował, piłka nie wychodziła na aut. Na Wembley ponad 90 tysięcy kibiców. Wtedy po raz pierwszy poczułem smak tych strasznych, legendarnych kibicowskich emocji. Trzymaliśmy z ojcem z Portugalczykami. Nie wiem dlaczego. Właściwie wiem. Ojciec trzymał z Portugalczykami, a ja trzymałem z ojcem, więc z Portugalczykami. Najpierw bramkę wbił Charlton, pod koniec meczu wyrównał Jaime Graça. Dogrywka. Niestety Benfikę opuściło szczęście, straciła trzy gole. Właściwie nie Benfica straciła trzy gole, ale Manchester strzelił trzy gole: Best, Kidd i znów Charlton. Anglicy byli po prostu lepsi, ale miałem dziesięć lat, właśnie zakochałem się w piłce nożnej, zakochałem się w Benfice i mógłbym przysiąc, że to Benfica była lepsza, zresztą uważałem tak przez długie lata, nawet jako całkiem dorosły kawaler. Mijał rok za rokiem, a ja przez wszystkie te lata kibicowałem Portugalii i Benfice, chociaż od czasu finału Pucharu Zdobywców Pucharów w Bazylei w 1984 roku Juventus–FC Porto 2:1, gdy cała Polska trzymała z Juventusem obowiązkowo, bo miał Zbigniewa Bońka w składzie, zdradziłem Benfikę na rzecz FC Porto.

Minęło sporo lat, równo trzydzieści. W roku 1998 pojechałem do Portugalii po raz pierwszy. Benfica grała w Lidze Mistrzów z HJK Helsinki. Pod Estadio da Luz byłem dwie godziny przed meczem, odebrałem akredytację dziennikarską, obszedłem stadion dookoła. Przed główną bramą zobaczyłem pomnik Eusébio. Byłem strasznie podekscytowany tym, że jestem w Lizbonie, że jestem na Estadio za Luz, że za chwilę będzie grać Benfica. Portugalczycy mieli wtedy dobry skład: w bramce Belg Michel Preud’homme, w obronie Paulo Madeira i Bruno Basto, w pomocy João Pinto (cztery lata później na mistrzostwach świata w Korei obrzydliwie sfauluje go nasz Tomasz Hajto; jak ktoś nie pamięta – dostaliśmy wtedy 4:0), Czech Karel Poborsky i Walijczyk Mark Pembridge, w ataku Walijczyk Dean Saunders oraz Jorge Cadete, a na dodatek dwa wielkie talenty Hugo Leal i Nuno Gomes, z których potem karierę zrobił tylko ten ostatni. Ledwo mecz się zaczął Benfica strzeliła sobie gola samobójczego! Jakbym dostał cios w splot słoneczny! Jestem wreszcie na Estadio da Luz, widzę po raz pierwszy na żywo Benfikę, a tu samobój. Ale zamiast pomstować, przeklinać, zacząłem w duchu wychwalać: taka właśnie jest moja Benfica. W tej samobójczej bramce było wszystko co istotne w piłce nożnej i w Portugalii: niefrasobliwość, dezynwoltura, elegancja, ściślej: wyrafinowana elegancja, a także fado i to, bez czego nie ma fado, mianowicie saudade. Pokochałem Benfikę po raz drugi. Potem było już tylko lepiej: graliśmy pięknie, przejmująco pięknie: wspaniałą bramkę z dystansu strzelił Calado, na 2:1 podwyższył Nuno Gomes. Jeszcze słyszę jak sprawozdawca radiowy wrzeszczy wniebogłosy: Nuno, Nuno, Nuninioooooooo! Pod koniec meczu niestety Finowie wyrównali. Zrobiło się cicho na stadionie. Jęk zawodu i cisza, nieopisana cisza. Już po meczu na korytarzu między szatniami a salą, gdzie miała się odbyć konferencja prasowa, zobaczyłem samego Eusébio. Piłkarze Benfiki, schodząc do szatni, musieli mu spojrzeć w oczy. Nie wygrali wygranego meczu. Szkoda, że tego wszystkiego nie mogłem opowiedzieć ojcu. Nie żył już od czterech lat.

Drugi raz widziałem Eusébio w Warszawie. Mennica Polska biła na zamówienie banku Armenii monety z podobiznami znanych piłkarzy. Zaczęli od Pelégo, drugi w kolejce był Eusébio. Kolega z „Rzeczpospolitej” Stefan Szczepłek załatwił mi zaproszenie na spotkanie z nim w Mennicy przy ulicy Waliców. Na spotkaniu było wielu znanych polskich piłkarzy: Szarmach, Lato, Musiał, Ćmikiewicz, Kupcewicz, Kmiecik, Bulzacki. Ustawili się do wspólnego zdjęcia z Czarną Perłą z Mozambiku (w Portugalii mówi się o nim A Pérola Negra lub O Pantera Negra – Czarna Pantera albo po prostu O Rei, bo królom był równy). Miałem ze sobą nowy aparat Nikon D80. Niestety nie umiałem wtedy robić jeszcze zdjęć we wnętrzu przy sztucznym świetle, dlatego fotografie wyszły mi trochę nieostre. Sprawdzam datę, było to 26 listopada 2008 roku. Na zakończenie spotkania Eusébio zgodził się rozdać autografy. Podpisywał się na tym, co kto miał, czyli na blankietach zaproszeń, ja podsunąłem mu pocztówkę, którą kupiłem w Lizbonie: Eusébio pod swoim pomnikiem przed Estadio da Luz. Podpisał, podniósł głowę, spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął.

– Obrigado dom Eusébio – wybełkotałem.

– Por favor – powiedział cicho i niezbyt wyraźnie.

Czy futbol może dać mi coś więcej?

6 stycznia, poniedziałek

Podpisał umowę i latem przenosi się z Dortmundu do Monachium. Od wczoraj wieczorem pieją o tym na okrągło w radiu i telewizji. Była to wczoraj główna informacja wieczornych wiadomości w Polsacie, TVN i TVP. Każda stacja w swoim głównym wydaniu informacyjnym poświęciła temu wydarzeniu od sześciu do ośmiu minut! Słodycz leje się z ekranu na okrągło. Wielka radość zapanowała w państwie polskim. Przechodzi do najlepszej drużyny świata! Największy sukces polskiego piłkarstwa od czasu transferu Bońka z Widzewa do Juventusu! I takie tam pierdoły. Rzecz w tym, że gdy Boniek w 1982 przeprowadzał się z Łodzi do Turynu, reprezentacja Polski na mundialu w Hiszpanii wywalczyła trzecie miejsce, dzisiaj w rankingu FIFA zajmuje – bagatela! – miejsce 76. Facet, który rozegrał już 60 meczy w reprezentacji, ma swój udział w tej sromocie. Przenosi się z Dortmundu do Monachium, pewnie mu na tym zależało, więc trzeba pogratulować, że zrealizowały się jego plany, marzenia. To jego osobisty sukces, ponad wszelką wątpliwość, ale nie polskiego futbolu.

Od kilku dni relacje na bieżąco z Ameryki, rekordowe mrozy na Wielkich Równinach i w rejonie Wielkich Jezior temperatura spadła do -30 i -40 stopni C, a może spaść do -50! Wielkie nieba! Taką temperaturę w Norylsku, Workucie i Magadanie mają rok w rok, dlaczego nasi dzielni dziennikarze nic o tym nie mówią? Pewnie dlatego, że Rosja nie jest tak fotogeniczna jak Ameryka.

Dzisiaj święto Trzech Króli. Orszaki Trzech Króli przeszły przez 180–200 polskich miast. W Warszawie z placu Zamkowego, Krakowskim Przedmieściem na plac Piłsudskiego przemaszerowało za Kacprem, Melchiorem i Baltazarem 50 tysięcy osób, w tym dziewięciuset wykonawców. Wszyscy uczestnicy dostali korony i śpiewniki. Rzeczniczka prasowa orszaku Trzech Króli (sic!) oświadczyła z uśmiechem, że impreza to wielkie święto warszawiaków i w ogóle sukces. Odnoszę wrażenie, że orszak Trzech Króli w takiej oto formule idealnie wpisuje się w cieszący się wielką popularnością w mojej umęczonej ojczyźnie ciąg rekonstrukcji historycznych, poczynając od bitwy pod Grunwaldem, kończąc na powstaniu warszawskim. Powinienem teraz zajrzeć do książki Neila Postmana Zabawić się na śmierć i znaleźć stosowny cytat, ale nie ma co przekonywać przekonanych. Ci, którzy czytali, wiedzą w czym rzecz.

Godzina, półtorej przed telewizorem wystarczy. Nie dowiedziałem się dzisiaj niczego, czego bym nie wiedział wczoraj, niczego istotnego. Wyłączyłem telewizor, włączyłem radio. Rzecznik komendy głównej policji mówi, że w 2013 roku zatrzymano 162 tysiące pijanych kierowców, to lepiej niż rok wcześniej (171 tysięcy) i dwa lata temu (183,5 tysiąca). Żeby mieć wyobrażenie o rzeczywistej skali zjawiska, trzeba tego rodzaju dane pomnożyć razy siedem, bo to, co widać, to wierzchołek góry lodowej. Skąd to wiem? Nie wiem skąd, ale wiem, że razy siedem.

Wyłączam radio, wracam do Księgi niepokoju. Pessoa pisze tak gęsto, że cztery, pięć stron dziennie to aż nadto. A jednak nie mogę się powstrzymać i czytam dalej: „Myślę czasami, że nigdy nie opuszczę Rua dos Douradores. A kiedy ta myśl przybiera formę pisaną, zaczyna mi się wydawać wiecznością” (przekład Janiny Z. Klave). Racja jest po stronie tych, którzy piszą, nie tych, którzy z jakiegoś, jakiegokolwiek, nieważne jakiego, powodu nie piszą.

Na cmentarzu Lumiar w Lizbonie pochowano Eusébio, po trzydniowej żałobie narodowej, ogłoszonej przez prezydenta Anibala Cavaco Silvę. W czasie pogrzebu padał deszcz.

7 stycznia, wtorek

Rano zdecydowałem, że to, co mam zrobić dzisiaj, zrobię jutro, natomiast to, co miałem zrobić jutro, postanowiłem zrobić dzisiaj. I tak się stało. To, co miałem zrobić jutro, zrobiłem dzisiaj. A jednak czuję się nieswojo, bo jednak tego, co miałem zrobić dzisiaj, nie zrobiłem. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zrobię to jutro. A mimo tego, męczy mnie przeświadczenie, że to, czego nie zrobiłem dzisiaj, będę nadrabiał nie tylko jutro, ale i pojutrze.

Rozpoczęło się prawosławne Boże Narodzenie, zgodnie z kalendarzem juliańskim. W cerkwiach odprawiono liturgię świętego Bazylego Wielkiego. W Polsce żyje około 500–600 tysięcy obywateli wyznania prawosławnego.

8 stycznia, środa

W Wielkiej Brytanii na stałe przebywa około 600–700 tysięcy Polaków. Premier Cameron wypowiedział im wojnę. W ich obronie stanęli natychmiast premier Tusk i minister Sikorski, który na twitterze żartem apeluje: „Polacy wracajcie”. Czy minister spraw zagranicznych musi się bawić na twitterze? Czy to aby nie dowód pajdokracji? Nie ma z czego żartować. Jak wynika z danych MSZ, ponad 18 milionów Polaków żyje poza ojczyzną, 4,3 miliona w Europie Zachodniej, we Wschodniej 1,5 miliona, a w obu Amerykach 12,5 miliona. Stajemy się, a może już jesteśmy narodem emigrantów. Nie ma mnie między nimi, jestem tu, a nie tam. Właściwie mógłbym być tam. Pessoa pisze: „Moją ojczyzną jest język portugalski” (przekład Janiny Z. Klave) i zgadzam się z nim. Mógłbym za nim powtórzyć: moją ojczyzną jest język polski. Powiedział to już kiedyś bodajże Czesław Miłosz i natychmiast nacjonalistyczna prawica przezwała go zdrajcą.

Skoro moją ojczyzną jest język polski, to znaczy, że mógłbym żyć poza Polską, na przykład w Portugalii, w Lizbonie lub w Porto, a jeszcze lepiej w Aveiro, w Coimbrze lub w Setúbalu, tych cudownych miastach José Afonso. A jednak nie, nie mógłbym. Ilekroć byłem w Portugalii, czy gdziekolwiek za granicą, tylekroć nie byłem w stanie napisać tam jednego zdania. Nie mógłbym żyć poza Polską, bo nie mógłbym poza Polską pisać. Chodziłbym, tak jak chodziłem po ulicach Rzymu, Madrytu, Kolonii, Akwizgranu, Pragi, Budapesztu, Bukaresztu czy Belgradu, myślałbym po polsku, ale pisać po polsku nie miałbym siły. Zresztą, prawdopodobnie nie znalazłbym tam żadnej roboty, bo moja robota zawsze była robotą w języku polskim, w szkolnictwie, w dziennikarstwie, w „Twórczości”, czy jak teraz – w Bibliotece Narodowej. Póki starczyłoby forsy szwendałbym się z rozpaczy po knajpach i zapiłbym się, o ile wcześniej bym nie wrócił. Czy to świadectwo mojego patriotyzmu, że chociaż moją ojczyzną jest język polski, to poza Polską życia sobie nie wyobrażam? Na samą myśl robi mi się niedobrze. Słowa, takie jak Polska, ojczyzna, patriotyzm, nie schodzą z ust ludzi, którzy budzą moją głęboką niechęć, by nie powiedzieć obrzydzenie, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego, których do domu bym nie wpuścił, nawet w Wigilię.

O tych, którzy wyjechali z Polski i żyli poza Polską długie lata, myślę z podziwem i szacunkiem. Zwłaszcza że wyjeżdżając, musieli zdawać sobie sprawę, że wyjeżdżają na długie lata, na całe życie, że nigdy już tu nie wrócą. Na przykład Maria Danilewicz-Zielińska. Przed wojną pracowała w Bibliotece Narodowej, w 1939 roku wyjechała z Warszawy. Rumunia, Jugosławia, Włochy, Francja, Szkocja, Anglia. Po trzydziestu latach przeprowadziła się z Wielkiej Brytanii do Portugalii. Mieszkała w Feijó nieopodal Lizbony. Pisała o literaturze polskiej na emigracji. Zawsze gdy jechaliśmy z Re do Portugalii, Włodek Paźniewski podpowiadał mi, żeby ją odwiedzić, podsuwał adres, telefon, tłumaczył jak do niej dojechać. Nigdy tego nie zrobiłem, nigdy jej nie odwiedziłem. Wydawało mi się, że nie ma co, abym zawracał jej głowę sobą, będę się wpraszał niepotrzebnie, tymczasem ona wcale na mnie nie czeka, nie mam jej nic do powiedzenia, nie mam do niej pytań, zamiast pytać ją o cokolwiek, powinienem czytać jej książki, których zresztą napisała sporo. W roku 2000 Włodek wydał zbiór rozmów z nią Fado o moim życiu. Powiedziała tam: „W języku żyje moja Polska na wyciągnięcie ręki. Tę Polskę noszę również z sobą. Ale konkretne moje adresy w Polsce przepadły. Istnieje takie kapitalne określenie: człowiek bez adresu. Już lepiej niech Polska przyjeżdża do mnie”. Zmarła w roku 2003. Czytałem tę książkę w stosownym czasie, nawet pisałem o niej w „Rzeczpospolitej” i cytowałem wtedy te słowa, ale dopiero dzisiaj, czytając je na nowo, przychodzi mi do głowy, że może na mnie, na nas, czekała.

9 stycznia, czwartek

Przeglądałem wczoraj w internecie strony portugalskich gazet, poczynając od politycznych („Diario de Noticias” i „Jornal de Noticias”), kończąc na sportowych („A Bola”, „O Jogo”), wszędzie pełno zdjęć z pogrzebu Eusébio. Tłumy na Estadio da Luz, na ulicach, pod ratuszem, na cmentarzu Lumiar.

Ostatni raz ogłoszono w Portugalii żałobę narodową po śmierci Amálii Rodrigues, wielkiej, największej pieśniarki fado. Nie piosenkarki, ale pieśniarki! Było to w październiku 1999 roku. Kim była dla Portugalczyków, czym dla Portugalczyków był – i jest! – jej głos, nie sposób opowiedzieć, bo nie da się opowiedzieć, czym dla Portugalczyków, a zwłaszcza dla lizbończyków jest fado. Tym, czym flamenco dla Hiszpanów, walc dla wiedeńczyków, jazz dla Nowego Orleanu, blues dla ludzi z Missisipi, Alabamy, Luizjany? Ciągle za mało. Przy flamenco i walcu można tańczyć, przy jazzie i bluesie też, a przy fado nie. Fado nie jest do tańca. Fado się śpiewa, fado się słucha. Fado to funkcja życia. Fado rozbrzmiewa w Lizbonie na placach i na ulicach, w zaułkach, wszędzie. Śpiewaczek i śpiewaków fado w Lizbonie jest mnóstwo, właściwie każdy mieszkaniec Lizbony albo nim jest, albo może być. Spośród nich największą była Amália Rodrigues. Była królową fado. Śpiewała w Paryżu, Londynie, Rzymie, w Moskwie i Tokio, wielokrotnie koncertowała w Brazylii. Niestety doskonale wpisywała się w lansowany przez dyktaturę Salazara schemat propagandowy, podług którego Portugalię miały symbolizować trzy F: Fado, Fátima, Futbol. Po śmierci Salazara i upadku faszystowskiej dyktatury w wyniku rewolucji goździków w 1974 roku spotkało ją wiele przykrości jako pupilkę znienawidzonego systemu. Wycofała się z czynnego życia artystycznego, koncertowała coraz mniej. Miała nieudane życie osobiste, podobno cierpiała na depresję. Ale który pieśniarz fado nie cierpi na depresję? Żeby śpiewać fado, trzeba odczuwać saudade, ale czym jest saudade nie śmiem opowiedzieć, chociaż wydaje mi się, że wiem, czym jest. Dzień po jej śmierci wyszło na jaw, że przez całe niemal życie potajemnie płaciła składki na Portugalską Partię Komunistyczną, wspierała datkami opozycję prześladowaną przez dyktaturę wyjątkowo bezwzględnie, czyli po faszystowsku. Zostawiła po sobie około 170 nagranych płyt! Ale także legendę, wielką legendę. Po jej śmierci inny wielki pieśniarz Carlos do Carmo miał powiedzieć: „Fado ma na imię Amália”, i dobrze wiedział co mówi. Zgodnie z testamentem, jej zwłoki skremowano. Pochowano ją w katakumbach na cmentarzu Prazeres, na lewo od głównego wejścia. Byliśmy z Re na jej grobie trzy, cztery dni po pogrzebie, pojechaliśmy tam z dzielnicy Baixa tramwajem numer 28, na drugi dzień po przylocie do Lizbony. Do płyty nagrobnej ludzie przyklejali napisane specjalnie dla niej wiersze, modlitwy, a także wycięte z czasopism jej zdjęcia. Twarz Amálii spoglądała na nas przez następne dni także z okien tych tajemniczych dzielnic, w których rozbrzmiewa fado: Alfama, Mouraria, Graça, Chiado, Bairro Alto.

Za oknem mży. Ciemno, mimo że to dopiero popołudnie. Nic mi się nie chce, nie jestem w stanie nic robić, ani czytać, ani pisać. Włączam płytę The art of Amália Rodrigues. Kupiliśmy ją podczas pierwszego naszego pobytu w Lizbonie w 1998 roku w sklepie muzycznym w przytłaczającej nowoczesnością i postnowoczesnością galerii handlowej Amoreiras. Od tego czasu zebrało się nam trochę płyt Amálii, ale tę lubimy najbardziej. Amália śpiewa: Barco negro, Gaivota, Há festa na Mouraria, Lisboa antiga, Maria Lisboa, Coimbra, Primavera, Fois Deus, a ja siedzę, półleżę, leżę, pogrążam się w saudade. Jakkolwiek śmiesznie to może zabrzmieć: czuję się szczęśliwy.

10 stycznia, piątek

Od rana szaro i buro, ciemnawo, można powiedzieć: od rana wieczór. Załatwiam sprawy w „Twórczości”, potem jedziemy z Re na Ursynów do kardiologa, stamtąd do Galerii Mokotów na tak zwane większe zakupy, które zazwyczaj robimy raz na półtora tygodnia, raz na dwa tygodnie. Gdy wracamy z Mokotowa do Śródmieścia, jest zupełnie ciemno. Tyle tego dnia. Przez cały dzień dzwoni mi we łbie głos Amálii śpiewającej pieśń José Afonso Grândola, Vila Morena, której akurat na płycie słuchanej wczoraj nie ma.

Od tej pieśni, zakazanej za Salazara i jego następcy Caetano, wyemitowanej przez Radio Renascença 25 kwietnia 1974 roku o godzinie 0.20 zaczęła się rewolucja goździków. To hymn rewolucji. Amália nagrała ją już po rewolucji. W jej interpretacji brzmi inaczej niż w wykonaniu jej twórcy José Afonso. Grândola, Vila Morena to nie jest pieśń fado. Zresztą Afonso nie był pieśniarzem fado. Młodszy od Amálii o dziewięć lat nie zrobił tak jak ona wielkiej kariery estradowej. Kiedy poznałem bliżej jego biografię, okazało się, że była związana z moimi ulubionymi miastami w Portugalii. Urodził się w Aveiro, studiował w Coimbrze literaturę, historię, filozofię, zmarł w Setúbalu. Był poetą, pisał wiersze i komponował do nich muzykę. Swoje pieśni wykonywał przy akompaniamencie gitary. Twórczość, którą uprawiał, można od biedy nazwać piosenką autorską.

W roku 2007 zatrzymaliśmy się w Coimbrze na dziesięć dni. Odszukaliśmy dom, w którym mieszkał, zaraz koło starej katedry (koło starej, bo w Coimbrze oprócz Sé Velha jest także Sé Nova). Na ścianie skromnego domu, poniżej okna wisi jego portret wykonany techniką azulejo oraz tablica z informacją, że tutaj mieszkał ów „Trubadur Wolności”, i dwie linijki z Grândola, Vila Morena. Zeca, w Portugalii mówią o nim nie José, ale pieszczotliwie i z miłością Zeca.

Po rewolucji żył skromnie i na uboczu, właśnie w Setúbalu. Chorował. W styczniu 1983 roku dał koncert w Lizbonie. Podwójny album José Afonso ao vivo no Coliseu to zapis tego koncertu. Na okładce zdjęcie: facet w średnim wieku, z kręconymi włosami, z lekka łysiejący, w swetrze, stoi przed mikrofonem z rękami w kieszeniach, w głębi siedzi na krześle wpatrzony w niego gitarzysta. Na zakończenie koncertu, po wszystkich tych wspaniałych pieśniach: Balada do Mondego, Balada de Outuno, Um Homem Novo, Milho Verde, Utopia, zaśpiewał to, na co wszyscy czekali – Grândola, Vila Morena. Piosenka została wykonana a cappella. Z Afonso śpiewa zgromadzony w Coliseu dos Recreiros tłum (w dołączonej do płyty kopercie znajduje się panoramiczne zdjęcie, będące idealną ilustracją powiedzenia, że sala wypełniona była po brzegi i nie dało się tam wcisnąć nawet szpilki). Słuchaliśmy z Re tego wykonania wielokrotnie, za każdym razem robi nieprawdopodobne wrażenie. Ciarki przechodzą po plecach. Tłum śpiewa przez łzy, nie śpiewa, ale ryczy i wyje, głos mu się załamuje, tylko Afonso śpiewa czysto. Artysta! Zmarł ciężko chory cztery lata potem.

W 2004 roku w rocznicę rewolucji przyjechaliśmy z Leirii do Lizbony. W samo południe odbyła się przed parlamentem krótka oficjalna uroczystość państwowa. Potem z placu markiza Pombala, szeroką i długą Avenida da Liberdade w stronę placu Rossio pomaszerował osiemdziesięciotysięczny tłum. Nigdzie żadnej policji, żadnych służb porządkowych. Portugalczycy lubią śpiewać, a skoro lubią, to potrafią. My nie lubimy, więc nie potrafimy. Jesteśmy w stanie zaśpiewać ledwo hymn, Boże coś Polskę, O mój rozmarynie, dwie, trzy kolędy i to wszystko. Tłum na Avenida da Liberdade maszerował, tańczył i śpiewał, piosenkę za piosenką. Kiedy nad miastem rozległa się Grândola, Vila Morena poczułem, że Lizbona pozwoliła mi zajrzeć do swojej duszy. Miałem ściśnięte gardło. Potem tłum zaintonował następną pieśń, odruchowo zacząłem śpiewać razem z nim, tyle że po polsku, po chwili zorientowałem się, że śpiewam Międzynarodówkę. Kiedy już się zorientowałem, nie poczułem ani wstydu, ani żenady, śpiewałem dalej.

Jesienią 2011 jadąc znów do Portugalii, postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej właśnie w Setúbalu. Byliśmy tu wcześniej dwa razy w 1999 i 2001, ale były to wypady jednodniowe. I za pierwszym, i za drugim razem jadąc do Lizbony, przekraczaliśmy Tag przez most Vasco da Gamy, wracając do Lizbony, pokonywaliśmy Tag mostem 25 Kwietnia (zwanym wcześniej mostem Salazara).

Dziesięć dni w Setúbalu. Październik, trzydziestostopniowe upały, dzień w dzień czyste, bezchmurne niebo. Poznaliśmy miasto na wylot. Popłynęliśmy promem na drugą stronę na półwysep Troía, obejrzeliśmy zamek w pobliskiej Palmeli, port rybacki w Sesimbrze, pojechaliśmy na Cabo Espichel, gdzie na urwisku nad Atlantykiem stoi XIV-wieczny na wpół nieczynny obiekt Santuário de Nossa Senhora do Cabo Espichel. Gdy się stoi na wysokim klifie, ma się za sobą całą Europę, a przed sobą ocean i Nowy Świat.

Wiedzieliśmy, że Afonso zmarł w Setúbalu i tu jest pochowany, ale nikt nie umiał nam powiedzieć gdzie. Poszliśmy z tym pytaniem do biura turystycznego. Zaskoczona panienka zaczęła nam opowiadać o Afonso to, co już wiedzieliśmy. Przerwaliśmy jej, prosząc tylko o informację, gdzie jest grób, gdzie jest cmentarz. Panienka nie ukrywała niewiedzy, zaczęła nerwowo wydzwaniać tu i tam, czekając na połączenie, bąknęła coś nawet, że dzięki nam dowie się czegoś więcej o swoim mieście i że trochę to dziwne, że tyle lat pracuje w tym biurze, które zresztą znajduje się nieopodal Largo do José Afonso, a my jesteśmy pierwszymi, którzy pytają o jego grób. Trwało to trochę, może kwadrans, w końcu się udało. Panienka nie bez dumy wyjęła plan miasta, powiedziała, że cmentarz znajduje się zaraz tu, po prawej, gdzie kończy się plan i na kartce zapisała nazwę cmentarza i numer grobu: Cemitério Nossa Senhora da Piedade, 1606 quadro 19. Poszliśmy tam na drugi dzień, była niedziela. Trochę szukaliśmy tego grobu, bo cmentarz dość duży i ani żywego ducha, nie umieliśmy też zorientować się w numeracji poszczególnych alejek i rzędów. W końcu znaleźliśmy, zobaczyliśmy z daleka i wiedzieliśmy, że to ten grób, chociaż nie widzieliśmy jeszcze tablicy z nazwiskiem. Grób Afonso odróżnia się, jest bowiem chyba jedyny na cmentarzu bez marmurowego nagrobka. Cały w zielonej roślinności. Rosną na nim tajemnicze kwiaty kształtem przypominające koniczynę, ale brązowe, grube i twarde. Dwa zerwałem i przywiozłem do Warszawy. Do dzisiaj nie dowiedziałem się jak się nazywają, ale botaniczna wiedza o nich nie jest mi do niczego potrzebna. To są kwiaty z grobu José Afonso.

11 stycznia, sobota

Ze strachu, że odrywam się od rzeczywistości: przejrzałem kilka gazet i tygodników. Czytałem jednak przede wszystkim recenzje literackie. To już nie recenzje, to notki informacyjno-promocyjne, konferansjerka krytycznoliteracka, a raczej pseudokrytycznoliteracka. Teksty tak krótkie i zdawkowe, że aż strach. Ma się wrażenie, że ich autorzy ledwo zdążyli nabrać powietrza w płuca, ledwo zdążyli zrobić rozbieg przed oddaniem skoku. Wypuścić powietrza z płuc już nie zdążyli, skoku nie oddali, bo wcześniej skończyło się im miejsce, które dostali od redakcji, tyle tylko co na podpis. Inna sprawa, że czytając te wypociny, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ich autorzy wcale nie czytali książek, o których piszą. Leszek Bugajski nazwał kiedyś tę praktykę pisaniem „na nieczytanego”. Zresztą, po co mają czytać, skoro, żeby napisać tych pięć, sześć zdań, które napisać mogą, wystarczy rzucić okiem na notki zamieszczone na skrzydełkach lub na czwartej stronie okładki, o książce, o autorze, wystarczy rzucić okiem na spis treści, ewentualnie bibliografię. To w przypadku książki naukowej czy popularnonaukowej. Gorzej w przypadku beletrystyki, trzeba książkę przynajmniej przewertować. Profesor Henryk Markiewicz na jednym z wykładów monograficznych z teorii literatury, był to rok akademicki 1981/1982, żartował, że za jakiś czas, nie wiadomo za jaki, ale krótszy, niż się wydaje, przeczytanie książki zastąpi wzięcie jej do ręki. I stało się.

Przez kilkanaście lat pisałem o literaturze do gazet. W tekstach publikowanych w „Rzeczpospolitej” mogłem używać takich terminów jak: podmiot liryczny, akcja liryczna, liryka roli i liryka maski, ponadto: narrator, sytuacja narracyjna, perspektywa narracyjna, a nawet narrator autorski czy personalny. Mało tego, mogłem się rozpisać na 7–10 tysięcy znaków! I to nie tylko wtedy, gdy pisałem o – powiedzmy – Szymborskiej, Różewiczu czy Myśliwskim, ale także o prozie na przykład Dariusza Bitnera. Która gazeta, który tygodnik opublikowałby mi dzisiaj tekst tej objętości o Bitnerze? A dziesięć, piętnaście lat temu było to nie tylko możliwe w „Rzeczpospolitej”, ale tak jasne i oczywiste, że byłem wówczas święcie przekonany, iż będzie to możliwe zawsze. Bez specjalnej satysfakcji myślę o tym, że jeszcze chwila, a stwierdzę, że przed wojną samochody się nie psuły, wódka była mocniejsza i a kobiety kochały namiętniej.

Przy okazji przeglądania gazet i tygodników zauważyłem szczególną prawidłowość. Otóż, z każdego tytułu można wybrać kilka tekstów (informacji, opinii, komentarzy), z których wynika, że w Polsce i na świecie dzieje się coraz lepiej, i kilka tekstów, z których wynikać będzie coś zupełnie odwrotnego. A zatem: nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej, i nigdy nie jest tak dobrze, aby nie mogło być lepiej.

12 stycznia, niedziela

Druga niedziela roku, czyli od rana gra Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. W tym roku po raz dwudziesty drugi. Jak co roku wrzucamy z Re pieniądze do skarbonki, a czerwone serduszka naklejamy na futrynie drzwi do kuchni. Jestem za, chociaż obca jest mi panująca tego dnia atmosfera ogólnonarodowego kumpelstwa i kolesiostwa, atmosfera ogólnej fajowskiej, choć bezalkoholowej balangi. Wszyscy starają się być bardziej wyluzowani niż sam Jerzy Owsiak, czyli bardziej papiescy od papieża. Do dobroczynności mam stosunek niejednoznaczny. Irytuje mnie to, że musimy zbierać pieniądze na coś, co powinno załatwić państwo, skoro ściąga z nas podatki. Ale jest jak jest, nic na to nie poradzimy, sami musimy, my, społeczeństwo, zadbać o siebie, nie oglądając się na państwo, na sejm, na rząd. Imponująca wydaje mi się skuteczność, z jaką Owsiak raz do roku potrafi rozkołysać w słusznej, szczytnej sprawie całą Polskę. Prawie całą. Jak co roku, nosem kręci prawica i Kościół, interpretując stare hasło „Róbta co chceta” na tysiąc i sto wyłącznie idiotycznych sposobów, na zasadzie im głupiej, tym lepiej. Wyobrażam sobie jak muszą tego dnia cierpieć urzędnicy Pana Boga, zwłaszcza kardynałowie i biskupi. Akcja na całą Polskę i bez ich udziału, bez ich przyzwolenia, bez wody święconej. Wyobrażam sobie jak muszą cierpieć tego dnia tak zwani politycy. Piszę „tak zwani”, bo to przecież nie politycy, ale partyjni działacze, partyjne wycieruchy. Chętnie ogrzeliby się przy ognisku rozpalonym przez Owsiaka, pokazaliby, że świetnie się z nami bawią i czują, że są swoimi chłopami. Niech cierpią, jedni i drudzy. Ale tak naprawdę nie jestem przeciwko nim tego dnia. Tego dnia jestem za Jerzym Owsiakiem i Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy.

Nie było dzisiaj ani ranka, ani wieczora. Cały dzień tonął w szarości mżawki i deszczu na zmianę. W Petersburgu, w Helsinkach, na Alasce mają białe noce, my w Warszawie mamy czarne dni.

13 stycznia, poniedziałek

Wydawnictwo, pewne wydawnictwo zwróciło się do mnie z propozycją, abym napisał „coś” na czwartą stronę okładki nowego zbioru wierszy pewnego poety. Pytam, co to ma być to „coś”. Miła pani redaktorka odpowiada, że dwa, trzy zdania, a nawet wystarczy jedno zdanie, w którym zachęciłbym potencjalnego czytelnika „w niebanalny sposób” do lektury tego zbioru wierszy. Z uwagi na to, że wcześniejsze zbiorki owego poety recenzowałem w prasie, proponuję, aby w wydawnictwie wybrali z którejś recenzji stosowny cytat. Pani redaktorka upiera się, wolałaby, aby jednak napisać „coś” specjalnie na okładkę. Unika jak może słowa „blurb”, bo tak określa się – czy pogardliwie, nie wiem – tego typu notki. Jej jest niezręcznie, mnie nie, więc mówię, że nie piszę „blurbów” z zasady. Raz napisałem i wystarczy. Piętnaście lat temu redaktor Adam Widmański z wydawnictwa W.A.B umożliwił mi lekturę powieści Marka Bukowskiego Wysłannik szatana przed wydaniem i zaproponował, abym napisał dwa, trzy zdania na okładkę. Prozę Bukowskiego, publikującego w „Twórczości”, lubiłem i ceniłem, uważałem go za najlepszego prozaika z mojego, naszego, pokolenia obok: Dariusza Bitnera, Janusza Rudnickiego, Krzysztofa Bieleckiego, Grzegorza Strumyka, zadania się podjąłem. Rychło okazało się, że łatwiej mi napisać cztero-, pięciostronicową recenzję z książki niż dwu-, trzyzdaniową notę na okładkę. Męczyłem się kilka dni, ale słowo się rzekło, wycofywać się z zobowiązania nie chciałem. W końcu udało się. Nota została wydrukowana. Ile ja się potem nasłuchałem żartów w „Twórczości”, nikt mi nie przepuścił: ani Lisowski, ani Bereza, nie mówiąc już o Bugajskim i Komendancie. Nie mam siły, aby szukać książki Bukowskiego na półkach, nie ma siły sprawdzać jak te dwa, trzy zdania brzmiały, nie mam siły spojrzeć sobie samemu sprzed piętnastu lat w oczy.

14 stycznia, wtorek

Od Piotra Dobrołęckiego dostałem przewodnik Lizbona i środkowa Portugalia, wydany przez ExpressMap Polska. Który to już przewodnik po Portugalii na mojej półce? Określeniem „środkowa Portugalia” polscy autorzy obejmują okolice Lizbony: Cas­cais, Sintra, Mafra, Costa da Caparica, Cabo Espichel, ale także Evora w Alentejo, Obidos i Peniche, Batalha, Albobaça, Tomar i oczywiście Fatima w Ribatejo i Estremadurze. O dziwo nie ma Setúbalu i Santarém. Wszędzie tam byliśmy z Re, prawie wszędzie. Z uwagi na to, że przewodnik wydaje się bardziej szczegółowy niż poprzednie, sprawdzamy co nam jeszcze do obejrzenia zostało w samej Lizbonie. Okazuje się, że niejedno. Na przykład nie byliśmy w muzeum Amálii Rodrigues, mieszczącym się w jej pięciopokojowym mieszkaniu przy ulicy Sao Bento, blisko parlamentu, które zostało otwarte całkiem niedawno. W kilku innych miejscach też nie byliśmy. Parę powodów do tego, żeby znów pojechać do Portugalii zatem jest. Ale czy na pewno jest to dobry powód, czy jest to jakikolwiek powód? Co zrobimy, gdy obejrzymy już wszystko? Kto to napisał, że chciałby móc żyć w jakimś obcym kraju, żyć tak długo, żeby w którymś momencie móc powiedzieć z czystym sumieniem, że tego kraju w ogóle nie zna i nie rozumie? Chyba Ryszard Kapuściński.

Wieczorem oglądamy Nocny pociąg do Lizbony na podstawie powieści Pascala Merciera. Film wyreżyserował Bille August (Dom dusz i Biały labirynt). Świetna obsada: Jeremy Irons, Tom Courtney, Bruno Ganz, Christopher Lee, Charollte Rampling, Lena Olin. Akcja rozgrywa się w Lizbonie współcześnie i w okresie poprzedzającym rewolucję goździków, czyli w 1974 roku. Dramatyczne losy kilkorga bohaterów opowiedziane w spokojny i nastrojowy sposób. Dużo pięknych zdjęć z Lizbony, zaułków, ulic, uliczek. Dwie panoramy miasta jak zawsze urzekające: z miradouro da Graça i miradouro de Sao Pedro de Alcantara, a także widok Tagu. Film zaczyna się jednak od panoramy innego miasta. Jak tylko zobaczyłem, zaraz pomyślałem: Berno. Faktycznie, to było Berno. Miasto Jerzego Stempowskiego! Tu, w filmie Augusta, profesor Raimund Gregorius, czyli Jeremy Irons, wsiada trochę przez przypadek do pociągu do Lizbony. To oczywiście nie przypadek, ale los, fatum. A zatem fado. Znakomity film. A jeśli nie znakomity, to po prostu bardzo dobry. W odróżnieniu od Wilka z Wall Street Martina Scorsesego, na którym byliśmy w kinie wczoraj. W historii utalentowanego i bezwzględnego maklera wszystko jest przewidywalne: i sukces, i upadek. Oglądając ten film, podobno jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, miałem wrażenie, że już go widziałem, że wiem, co będzie dalej. Film łudząco podobno do innego filmu Scorsese Chłopcy z ferajny. Makler, gangster – jeden czort.

Późno w nocy w Planete+ film dokumentalny z 2005 roku Martwa natura. Oblicza pewnej dyktatury. Film we francusko-portugalskiej koprodukcji wyreżyserowała Susana de Sousa Dias. Film dość długi jak na dokument, prawie półtoragodzinny. Montaż zdjęć i archiwalnych filmów z okresu dyktatury Salazara i potem jego następcy Caetano. Ani słowa komentarza. Tylko muzyka, zresztą atonalna. Zdjęcia ofiar i oprawców, uroczystości państwowe i kościelne, życie codzienne ulicy, obrazy biedy i bogactwa. W finale kilka dźwięków Grândola, Vila Morena, ale tylko kilka dźwięków, tak zresztą przetworzonych, że raczej trzeba się domyślać, że to pieśń José Afonso. Film widziałem już jakieś pół roku temu, ale obejrzałem go raz jeszcze. Zacząłem oglądać tak tylko, żeby sobie przypomnieć jego nastrój i wciągnąłem się, nie mogłem się oderwać. Film skończył się grubo po drugiej w nocy.

Dzisiaj minęła osiemdziesiąta rocznica urodzin Marka Hłaski. Jakiego trzeba było zbiegu okoliczności, żeby Henryk Bereza mógł być pochowany obok Hłaski. Wie to tylko ks. Andrzej Luter.

15 stycznia, środa

Jadę na Woronicza. Biorę udział w nagraniu programu Janusza Zaorskiego Filmy na podium dla TVP Sport. Najpierw udajemy, że oglądamy dwa dokumentalne filmy: jeden o Eusébio, drugi o Johanie Cruyffie (filmy te obejrzałem wcześniej w domu), potem o nich dyskutujemy: Janusz, Jacek Gmoch i ja. Gmoch był trenerem reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w Argentynie. Cała Polska żądała od niego tytułu mistrzowskiego, bo po pierwsze miał wszystkich najlepszych zawodników z drużyny Kazimierza Górskiego sprzed czterech lat (wtedy Gmoch był asystentem Górskiego, szefem tak zwanego banku informacji), a po drugie wracającego po ciężkiej kontuzji Lubańskiego oraz dwóch młodych gniewnych i utalentowanych: Bońka i Nawałkę. Niestety przegraliśmy z Argentyną (niewykorzystany karny Deyny) i Brazylią, zajęliśmy miejsce 5–6 ex aequo z Niemcami. Uznano to nie tylko za porażkę, ale wręcz klęskę. Gmoch zrezygnował z funkcji trenera reprezentacji i wyjechał na lata do Grecji, gdzie był trenerem słynnych klubów: Panathinaikos, AEK Ateny, Olimpiakos. Dzisiaj, gdy przegraliśmy eliminacje i nawet nie zakwalifikowaliśmy się do turnieju finałowego w Brazylii, zajmujemy 77 miejsce w rankingu FIFA (kilka dni temu byliśmy na miejscu 76), uznano by to za sukces, a trenera okrzyknięto cudotwórcą i obwołano bohaterem narodowym. Kilka lat temu na zamówienie Andrzeja Gowarzewskiego dla serii „Encyklopedia piłkarska Fuji” napisałem obszerny tekst o piłkarstwie w Portugalii. Tekst ten ukazał się w tomie na mistrzostwa świata w Korei i Japonii, sąsiadował tam bezpośrednio z tekstem Antoniego Piechniczka. Dzisiaj siedzę w TVP i gadam sobie z Jackiem Gmochem. Ojciec, gdyby żył, zdziwiłby się. Mówię panu Jackowi, że mój ojciec szanował go jako trenera, ale też cenił jako piłkarza. Gmoch przypomina, że jego ostatni występ w reprezentacji to słynny mecz na Stadionie Dziesięciolecia z Brazylią, przegrany przez nas 3:6, dwa lata później Brazylia wygrała mistrzostwa świata w Meksyku. Opowiadam mu, że gdy mecz ten był rozgrywany, miałem dziesięć lat, byłem po pierwszej komunii świętej, uczestniczyliśmy w procesji z okazji oktawy Bożego Ciała. Jeden z kolegów miał przy sobie radio Koliber na baterie i podawał nam aktualny wynik. Z jednej strony religia, z drugiej piłka nożna. Stąd wiem, że piłka nożna może być religią. Jacek Gmoch się śmieje, jest autentycznie rozbawiony.

Wieczorem przeglądam brulion z rękopisami Stanisława Grochowiaka. Brulion ten dostała od poety pani Wanda Popławska, sąsiadka „Twórczości”. Pani Wanda zmarła latem. Brulion znalazł jej syn i przyniósł do redakcji. Wczoraj była w redakcji córka poety, pani Anna. Potwierdziła autorstwo rękopisów, to oczywiście pismo ojca, o pani Popławskiej, u której bywała jako dziecko, ojciec mówił „Wandula”. Opowiadamy jej z Anetą Wiatr, sekretarzem redakcji „Twórczości”, że chcemy wykorzystać to cudowne znalezisko na łamach naszego pisma. W druku jest już szkic Tadeusza Stefańczyka o Polowaniu na cietrzewie, ja mam napisać tekst o Arachne w pająka przeistoczonej, ulubionym wierszu Jurka Lisowskiego. Ustalamy, że potem przekażę brulion Zakładowi Rękopisów Biblioteki Narodowej. Co prawda archiwum Grochowiaka znajduje się w Muzeum Literatury, ale po pierwsze dobrze byłoby, aby rękopisy Grochowiaka znalazły się także w Bibliotece Narodowej, a po drugie BN dysponuje najlepszymi w Polsce możliwościami konserwacji i przechowywania rękopisów. Pani Anna opowiada nam, że z okazji zbliżającej się rocznicy osiemdziesiątych urodzin poety dzwonią do niej z różnych gazet i tygodników z prośbą o wywiad. Nie chcą rozmawiać o twórczości Grochowiaka, ale o tym, czy faktycznie tak dużo pił, czy zdradzał żonę, czy miał kochankę na mieście i czy był fatalnym ojcem do tego stopnia, że oni, jego dzieci, chodzili głodni. Poezja ich nie interesuje, poeta owszem, a nawet nie poeta, lecz plotka o nim. Z nieukrywanym zakłopotaniem i z nieukrywaną bezradnością pani Anna mówi nam, że ani ona, ani jej rodzeństwo nie przymierali głodem, wszyscy pokończyli studia, a ojciec był wspaniałym ojcem, bo niby dlaczego nie miałby taki być.

16 stycznia, czwartek

Największym celebrytą w Polsce jest dzisiaj Mariusz Trynkiewicz. Nie ma dnia, żeby czegoś nie było o nim w telewizji, ale także w radiu i w prasie. Jak wiadomo, celebrytą jest ktoś, kto jest znany z tego, że jest znany. Trynkiewicz jak na celebrytę jest wyjątkowy. Jest znamy, ale nie wiemy jak wygląda. Wiemy tylko jak wyglądał ćwierć wieku temu. Ćwierć wieku temu zgwałcił i zamordował czterech chłopców. Został skazany na karę śmierci, ale że karę śmierci akurat w Polsce zniesiono, zamieniono ją na dwadzieścia pięć lat więzienia. W lutym „szatan z Piotrkowa” wyjdzie na wolność. Zresocjalizowany czy nie? Zmienił się czy nie? Zabije znów czy nie zabije? Pytania te dzielni dziennikarze zadają komu się da. O Trynkiewiczu mówią prawnicy i politycy, psychologowie i psychiatrzy, policjanci i kryminolodzy, a nawet strażnicy więzienni. Rozegzaltowana dziennikarka prezentuje na wizji list, który dostała od odsiadującego ostatnie dni w więzieniu w Rzeszowie mordercy. „Trynkiewicz przerywa milczenie” – słyszę. Podekscytowany dziennikarz pokazuje walizkę z rzeczami Trynkiewicza, „którą za chwilę w dalszej części programu otworzę na państwa oczach”. Dzień w dzień dowiaduję się, choćbym nawet dowiedzieć się nie chciał, czegoś nowego o jego zbrodniach sprzed ćwierćwiecza. Wiem, że poświęcone mu hasło znalazło się już w Wikipedii. Nawet gdybym nie chciał wiedzieć, to jednak nie mogę nie wiedzieć, że w więzieniu zrobił sobie na prawej ręce tatuaż i co on oznacza, a oznacza niezgodę na wyrok i zemstę. Jego zdjęcie z więzienia prezentują „Fakt” i „Super Express” (widziałem w internecie). Lewym uchem słyszę, że wszystko wskazuje na to, że „bestia” po wyjściu na wolność znów zabije, pytanie tylko kiedy. Drugim uchem słyszę, że trzeba nie tylko chronić społeczeństwo przed Trynkiewiczem, ale również Trynkiewicza przed społeczeństwem, bowiem może być i tak, że po powrocie w rodzinne strony stanie się ofiarą sąsiedzkiego samosądu. Nie wiemy co się stanie, nikt tego nie wie, ale wiem, że cokolwiek się stanie, natychmiast zostanę o tym poinformowany. Odnoszę wrażenie, graniczące z pewnością, że brać dziennikarska czeka w pogotowiu, byle tylko coś się stało.

17 stycznia, piątek

Dziesięć lat temu zmarł Czesław Niemen. Moje dzieciństwo, moja młodość. Jak w radiu szły: Baw się w ciuciubabkę, Płonąca stodoła, Klęcząc przed tobą, zaraz podkręcałem potencjometr i unisono z artystą darłem się wniebogłosy, a może nawet głośniej od niego. Przed maturą niemal na okrągło słuchałem płyt (tzw. longplayów, rzecz jasna analogowych): Enigmatic, Aerolit i Katharsis, dzień w dzień. Za jedną jedyną kompozycję Bema pamięci żałobny rapsod należy mu się miejsce w niebie. Trochę nas nim straszono. Ale pamiętam, że jak miałem iść na koncert grupy Breakout, która zjechała do Kruszwicy, miałem wtedy jakieś 13–14 lat, to matka z ojcem martwili się, żeby tylko nic mi się nie stało, bo ci byli podobno jeszcze gorsi niż Niemen. W czasie studiów byłem na jego kilku koncertach: w klubie Rotunda, w Filharmonii Krakowskiej, a także pod Wawelem nad Wisłą. Niemen wtedy więcej grał, niż śpiewał, utwory z płyt Idée fixe, bardzo, ale to bardzo elektroniczne. Potem nie byłem już go w stanie słuchać. Za wyjątkiem piosenki do wiersza Iwaszkiewicza Nim przyjdzie wiosna. Płyta Terra Deflorata była już ponad moje siły. Niemen patetyczny i pompatyczny, nie do wytrzymania. Chyba też wtedy, z opóźnieniem, obejrzałem krótkometrażówkę Marka Piwowskiego Sukces. Mówiło się, że Piwowski zrobił w tym piętnastominutowym filmie z Niemena – ni mniej, ni więcej – idiotę. Myślę, że idiotę z Niemena zrobił nie Piwowski, lecz sam Niemen. Piwowski po prostu pozwolił mu mówić, no i Niemen mówił, a właściwie nie mówił, ale gadał, kłapał dziobem jak potłuczony.

Jak wiadomo najbardziej podobają nam się piosenki, które już słyszeliśmy, które dobrze znamy. Gdy na przełomie XX i XXI wieku zaczęły pokazywać się reedycje kompaktowe płyt Niemena, wzięło mnie na powrót. A teraz, uwaga, uwaga, moje ulubione piosenki tego artychy: 1. Sen o Warszawie, 2. Czas jak rzeka, 3. Obok nas, 4. Jeszcze sen, 5. Stoję w oknie, 6. Pod Papugami, 7. Wspomnienie, 8. Czy mnie jeszcze pamiętasz?, 9. Sprzedaj mnie wiatrowi, 10. Nim przyjdzie wiosna. Bema pamięci jest poza konkurencją, to zresztą nie piosenka, podobnie jak Człowiek jam niewdzięczny, Com uczynił czy Piosenka dla zmarłej do wierszy Norwida, Leśmiana i Iwaszkiewicza. Dziwny jest ten świat zawsze wydawał mi się kiczowaty, tekst grafomański i jeszcze ta maniera wokalna, to koszmarne przeciąganie samogłosek. Nie zmieścił mi się w tej dziesiątce żaden z mojej przez długie lata ulubionej płyty Aerolit. Co ciekawe, te późniejsze, nie piosenki, ale pieśni, których oryginalność oparta była na nowoczesnym elektronicznym instrumentarium, zestarzały się błyskawicznie, a te najlepsze, z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nie zestarzały się wcale. Takie myśli przychodzą mi do głowy w ten parszywy – za oknem śnieg z deszczem, a raczej deszcz ze śniegiem – styczniowy wieczór.

Informacja dnia, jak dla mnie: Sztokholm postanowił się wycofać z rywalizacji o organizację zimowej olimpiady w roku 2022. Szwedzi przeprowadzili jeszcze raz kalkulację i wyszło im, że przebudowa istniejących obiektów zgodnie z normami MKOl oraz budowa nowych będzie bardzo droga. Nie mają pieniędzy, nie zarobią na tym interesie, a wręcz przeciwnie – dołożą. Jakiś czas przed Sztokholmem wycofało się Monachium. O organizację tych igrzysk ubiegają się: Pekin, Oslo, Ałmaty, Lwów, Kraków. W Krakowie są przekonani, że mają pieniądze i jeszcze zarobią. Nic to, że na Euro 2012 wybudowano cztery stadiony, na których niemal nic się nie dzieje, do ich utrzymania trzeba dopłacać. Czytałem kiedyś wywiad z Edmundem Obiałą, architektem, który wybudował stadion olimpijski w Sydney i nowy stadion Wembley w Londynie. Facet zna się na rzeczy. Powiedział, że nasze stadiony to nie są wcale cuda architektury, jak sami sobie wmawiamy, a na dodatek ich budowa kosztowała dwa razy za dużo. Ale my cały czas przekonujemy się, że mistrzostwa Europy w piłce nożnej to był nasz wielki sukces, zwłaszcza że pobudowano trochę autostrad, szos, mostów, wyremontowano dworce kolejowe etc., jakby nie można było tego zrobić bez Euro, po prostu, bo trzeba budować nowe drogi i mosty. Na meczach ligowych Śląska i Lechii we Wrocławiu i Gdańsku stadiony są zapełnione w jednej czwartej, stadion w Poznaniu, gdy gra Lech – w dwóch trzecich. Na Stadionie Narodowym mecz z Anglią można było rozegrać za drugim razem, bo za pierwszym padał deszcz i zapomniano zamknąć dach, do koncertu Madonny trzeba było dołożyć z państwowej kasy, dzisiaj Narodowy służy za lodowisko. Ze zgrozą myślę, że Kraków te igrzyska dostanie, i wtedy się zacznie pompowanie pieniędzy zgodnie z zasadą: zastaw się, a postaw się. Oczami wyobraźni widzę tor bobslejowy na Rynku Głównym wokół Sukiennic, lodowisko na dziedzińcu Wawelu, skocznię narciarską na Błoniach. Próbuję dowcipkować, a w gruncie rzeczy nie jest mi do śmiechu.

18 stycznia, sobota

To jest temat: gender. A ściślej „wroga ideologia gender”. O gender mówią biskupi, ojciec Rydzyk i ksiądz Oko. Jaki jest mój stosunek do gender? Ano taki, że co tydzień w sobotę czytam „Wysokie Obcasy”, bywa, że od deski do deski. Agnieszka Graff i Agata Bielik-Robson należą do moich ulubionych autorek. O wielu rzeczach dowiedziałem się dzięki ich tekstom. Na okładce dzisiejszego numeru twarz Katarzyny Bratkowskiej, współzałożycielki Porozumienia Kobiet 8 Marca oraz Same o Sobie SOS. Twarz Katarzyny Bratkowskiej to twarz wroga publicznego numer 1 w Polsce, gdyby posłuchać poważnie tego, co mówi nie tylko ksiądz Oko, ale także posłowie prawicowych partii i partyjek, w tym posłanki Pawłowicz i Kempa. Ta ostatnia w ideologicznym szale powołała nawet zespół sejmowy „Stop ideologii gender”. Katarzyna Bratkowska zasłynęła kilka tygodni temu oświadczeniem, że w wigilię Bożego Narodzenia zamierza przeprowadzić aborcję. Kiedy czytam, co na jej temat wypisuje się od tego czasu na różnych forach internetowych, strach mnie oblatuje i oblatywać nie ustaje. Z wywiadu, jaki znalazł się w numerze, dowiaduję się, że jest ona uczennicą profesor Marii Janion, razem z Kazimierą Szczuką napisały Dużą książkę o aborcji, ale najważniejsze: według danych organizacji pozarządowych wykonuje się w Polsce 100–180 tysięcy nielegalnych aborcji rocznie, czyli około trzystu dziennie. Bratkowska mówi o tym, o czym wszyscy wszystko wiemy, ale mówić głośno nie chcemy, a nie chcemy, bo się boimy. Mówi otwarcie, bez zahamowań, jasno, precyzyjnie, przekonująco. Po przeczytaniu tego trzyszpaltowego wywiadu wypiłem kawę, a pijąc kawę, pomyślałem, że zgadzam się ze wszystkim, o czym Katarzyna Bratkowska mówi. To zapewne twardy dowód na to, że i ja jestem skażony „wrogą ideologią gender”.

W tym samym numerze „Wysokich Obcasów” portret Michelle Bachelet, pani prezydent Chile. Jej ojciec, generał sił powietrznych, był w rządzie Salvadora Allende sekretarzem do spraw zaopatrzenia. W czasie przewrotu Pinocheta w 1973 roku opowiedział się po stronie Allende, został aresztowany przez juntę i zmarł w wyniku tortur. Aresztowano także jego żonę i córkę Michelle. Obie były przesłuchiwane i torturowane. Zostały jednak zwolnione z więzienia i wyjechały do Australii, gdzie Michelle studiowała medycynę. W roku 1979 wróciła do Chile. Została członkinią Partii Socjalistycznej, działała w Fundacji Ochrony Dzieci Poszkodowanych przez Stan Wyjątkowy. Po odsunięciu Pinocheta od władzy w roku 2000 w rządzie socjalistów objęła ministerstwo zdrowia, potem ministerstwo obrony. Jest po dwóch rozwodach, zdeklarowana ateistka. W roku 2005 wygrała wybory prezydenckie. Zawołaniem wyborczym jej sztabu było hasło: „Czas skończyć z ojczyzną, zaczyna się matczyzna”. Konstytucja Chile nie pozwala kandydować na urząd prezydenta dwa razy z rzędu, więc musiała na jedną kadencję oddać urząd. W roku 2013 wygrała wybory na najwyższy urząd w państwie ponownie. Jej kontrkandydatką była Evelyn Matthei, córka generała Fernando Matthei, który był przyjacielem ojca Bachelet, ale w roku 1973 opowiedział się po stronie Pinocheta, został dowódcą Akademii Lotnictwa Wojskowego. Panie Michelle i Evelyn przyjaźniły się w dzieciństwie. Trzecią ważną osobą w Chile dzisiaj jest Camila Vallejo, przywódczyni strajków studenckich z roku 2011, wybrana do Izby Deputowanych Kongresu Narodowego, członkini Komunistycznej Partii Chile.

Na kogo głosowałbym, gdyby w drugiej turze wyborów prezydenckich trzeba byłoby wybierać między profesor Pawłowicz a profesor Senyszyn, między posłanką Kempą a posłanką Grodzką? Niezależnie od tego, na kogo głosowałbym, już dzisiaj nie mam nic przeciwko temu, aby Polska przestała być ojczyzną, a stała się matczyzną. Polska jest rodzaju żeńskiego, ojczyzna zresztą też.

19 stycznia, niedziela

Rano prószy śnieg, mróz, minus 2–3 stopnie C, na Wiejskiej pusto, jak w Nowy Rok. Pusto w Parku Ujazdowskim i w Łazienkach, pusto na Agrykoli. Tylko ludzie z psami i biegacze. W okolicach kortów Legii biega spuszczony ze smyczy pies, amstaff albo bulterier, bez kagańca. Jakieś 25–30 metrów za nim wolnym krokiem facet w moim mniej więcej wieku. Przepraszam i pytam grzecznie, czy to jego pies? Odpowiada zaczepnie: „A bo co?”. Mówię, że dobrze byłoby, aby trzymał psa na smyczy i jeszcze lepiej, gdyby założył mu kaganiec. Facet na to: „Daj pan spokój, czepiasz się pan, on jeszcze nikogo nie ugryzł”.

W domu ogarnęło mnie znużenie. Zaległem przed telewizorem: biegi narciarskie w Szklarskiej Porębie (Justyna Kowalczyk wygrała), konkurs skoków w Zakopanem (Kamil Stoch nie wygrał), mecz ligi angielskiej Chelsea-MU 3:1. Tego, co miałem napisać dzisiaj, już dzisiaj nie napiszę. Napiszę jutro. A co z tym, co miałem napisać jutro?

20 stycznia, poniedziałek

Sądziłem, że historia życia mordercy Trynkiewicza to temat dla telewizyjnych programów informacyjnych przeistaczających się coraz bardziej w programy rozrywkowe oraz dla tabloidów. Ale gdzie tam. „Gazeta Wyborcza” właśnie rozpoczęła druk cyklu reportaży pod wspólnym tytułem Powrót człowieka zwanego szatanem.

Przejrzałem dokładnie, strona po stronie, brulion z rękopisami utworów Stanisława Grochowiaka. Obejmuje dwadzieścia dwa teksty, w tym tak znane, jak: Arachne w pająka przeistoczona, Upojenie, Hölderlin czy Totentanz in Polen. W brulionie znajduje się też początek Okapi, musi to być wczesna wersja tego dramatu, różni się od tej opublikowanej dość mocno. Co ciekawe, w spisie „Osób” brakuje Jaksy Zakapiorka! Mam kłopot z identyfikacją sześciu utworów, nie ma ich w zbiorkach, nie ma ich w wyborach, nie ma ich w Wierszach nieznanych i rozproszonych w opracowaniu Jacka Łukasiewicza. Piszę w tej sprawie emaila do profesora. Jeśli są to rzeczywiście, jak podejrzewam, utwory niedrukowane, trzeba będzie je opublikować. Oczywiście, w „Twórczości”. Kilka z tych wierszy robi mocne wrażenie, aż wierzyć mi się nie chce, że Grochowiak ich nie opublikował, zwłaszcza: Bojarski, Piołun (Piosenka), Łagodny smutek garnizonowego osiedla. Grochowiak! Mój poeta w czasach licealnych i studenckich. Miałem wtedy ich kilku. Najpierw Różewicz, potem Grochowiak i Harasymowicz, także Szymborska.

W piątek po południu przestała lecieć woda w kuchni. W ubikacji była, w łazience była. Pomyśleliśmy z Re, że to tylko drobna awaria, naprawią i włączą. Nie włączyli. W sobotę też nie włączyli. Na korytarzu żadnej informacji, dlaczego woda w jednym z pionów wyłączona i na jak długo. Ale co tam, wodę do kuchni można donieść z łazienki, byle tylko pomyć naczynia po śniadaniu i po kolacji. Obróciliśmy sytuację w żart. Nie mieliśmy wyjścia, zwłaszcza że czekała nas również niedziela bez wody. Nie z takimi kłopotami dawaliśmy sobie radę. W poniedziałek woda dalej nie leci. Re dzwoni do administracji. Pani z administracji zdziwiona, że nie mamy wody, żadnej usterki nie było. Mówi, że zaraz pojawi się u nas hydraulik i sprawdzi co jest. Czekamy z Re na zmianę, cały czas jedno z nas jest w domu. Mija godzina za godziną, hydraulika nie ma, wody też nie ma. Około czwartej po południu Re dzwoni raz jeszcze do administracji. Pani zdziwiona, przeprasza, mówi, że opieprzy hydraulika i zaraz go do nas wyśle. Mija godzina za godziną, wody jak nie było, tak nie ma. Przez kilka dni brak wody znosiliśmy na wesoło, ale teraz coś smutno nam się zrobiło.

21 stycznia, wtorek

Rano dzwoni pani z administracji. Pyta czy mamy już wodę w kuchni. Mówię, że nie, że hydraulik się nie pojawił. Pani przeprasza kilka razy, przysięga, że przyśle do nas hydraulika w ciągu godziny. Hydraulik się nie pojawia. Ale woda nagle zaczyna lecieć. Po trzech dniach mamy wreszcie wodę w kuchni! Ile radości!

Trochę śniegu, ale nie za dużo, trochę więcej mrozu, ale też nie za dużo. Pociągi mają opóźnienie. Nie wszystkie. Tylko niektóre. Ale mają. Naciskana przez dziennikarzy dlaczego pociągi się spóźniają, stoją w szczerym polu, ludzie marzną, nie dojeżdżają na czas do pracy, pani minister walnęła: „Sorry, ale taki mamy klimat”, i stała się bohaterką dnia. Pani minister, wypisz wymaluj prymuska. Na pewno w szkole ze wszystkiego była najlepsza, najlepsza z polaka i z matmy, najlepsza na wuefie i na religii, na pewno lubiła śpiewać w chórze. Sprawia wrażenie osoby zdyscyplinowanej, skupionej na pracy, wymagającej, zresztą nie tylko od innych, ale przede wszystkim od siebie. Tak się tylko domyślam. Przyciśnięta do muru przez dziennikarzy na konferencji prasowej, za to „Sorry, ale taki mamy klimat”, pani minister ani myślała o obronie, błyskawicznie przeszła do ataku, udowadniając, że potrafi ripostować.

Kiedyś to były zimy! W czasach mojego dzieciństwa. Kruszwica zawalona śniegiem, zimno tak, że lekcje w szkołach odwołali na tydzień. Gopło skute lodem, więc od świtu do zmierzchu dzieciarnia zjeżdżała na sankach z Góry Lodowej. My, bractwo z siódmej, ósmej klasy czy z liceum: jeździliśmy na łyżwach, cały boży dzień. Najlepsze były wieczorne wyprawy za Mysią Wieżę w stronę Szerzaw, gdzie Gopło robi się bardzo, ale to bardzo szerokie. W pięć, sześć osób, wszyscy na łyżwach, środkiem jeziora. Godzina w jedną stronę, godzina w drugą stronę. Wyjeżdżaliśmy z ciemności Nadgoplańskiego Parku Tysiąclecia, w stronę Półwyspu Rzępowskiego i Kruszwicy, było jasno, światło księżyca rozświetlało przysypane czystym śniegiem lustro Gopła. Od strony miasteczka biła łuna świateł. Pod wpływem mrozu lód nie mieści się w rynnie jeziora i pęka. Wiedzieliśmy, że nic nam nie grozi, ale każdy z nas miał duszę na ramieniu. Nie ma już takich zim. Nie ma dzieciństwa, młodości nie ma.

Po obiedzie wziąłem z półki książkę José Saramago Mały pamiętnik. Czytałem ją, kiedy wyszła, czyli półtora roku temu, ale miałem wrażenie, że nie doczytałem jej jak należy. Rzecz nieduża, niecałe 150 stron. Saramago napisał ją pod koniec życia, miał wtedy osiemdziesiąt cztery lata. Najpierw miała się nazywać Księga kuszenia, ale stanęło na Małym pamiętniku. Pisarz wspomina swoje dzieciństwo, spędzone najpierw we wsi Azinhaga, gdzie rzeka Almonda wpływa do Tagu, potem w Lizbonie – dokąd rodzice przeprowadzili się z biedy, w poszukiwaniu pracy – w dzielnicy Mouraria, w mieszkaniu na poddaszu, ze wspólną kuchnią, bez łazienki. Rodzice nazywali go Zezito. Wspomina młodszego od siebie kuzyna, o którym w rodzinie mówiło się, że „jest zły, ale ma dobre serce”. Na marginesach robię notatki. Zaznaczam kolejne adresy Saramago w Lizbonie, między innymi ulice: Cavaleiros, Fernão Lopes koło placu Saldanha, Padre Sena Freitas, Carlos Ribeiro w okolicach kościoła Penha de França. Dziesięć adresów w dziesięć lat! Przy następnej wyprawie do Lizbony trzeba będzie pamiętać o tych adresach. To, co Saramago pamięta z dzieciństwa, jest szczątkowe, nieciągłe, dwuznaczne, ukryte w mroku, w cieniu. Pisze: „nigdy się nie wie i nie będzie wiedziało wszystkiego, choć czasem człowiekowi może się tak wydawać, bo w danej chwili tak nam sugeruje głowa, dusza czy świadomość, innymi słowy – to coś, co czyni nas mniej lub bardziej ludzkimi” (przekład Ewy Milewskiej). Po przeczytaniu następnych pięćdziesięciu stron zasnąłem. Obudziłem się po czterdziestu pięciu minutach. Zajrzałem na strony internetowe „Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”: czytam, że Ukraina znajduje się u progu wojny domowej, opozycja straciła kontrolę nad protestami, trwają walki demonstrantów z policją, z jednej strony kamienie, koktajle Mołotowa, z drugiej gumowe pały, granaty hukowe i łzawiące. W każdej chwili może polać się krew. Idę spać, do łóżka biorę Mały pamiętnik. Na przemian czytam i śpię. Wspomnienia z dzieciństwa są niczym okruchy snu.

22 stycznia, środa

Ojciec José Saramago był policjantem, zapewne umiał czytać i pisać, ale matka do końca życia pozostała analfabetkę, analfabetami byli jej rodzice, ukochani dziadkowie Zezito. O dziadku Jerónimo, pasterzu z Ribatejo napisze: „Może to Einstein przytłoczony brzemieniem niemożności, może filozof lub wielki pisarz analfabeta. Mógłby być kimś, kim jednak nigdy nie mógł się stać”. O babce Josefie zaś, że umierając w wieku dziewięćdziesięciu lat, westchnęła: „Świat jest taki piękny, że szkoda mi umierać” (przekład Ewy Milewskiej). Ich wnuk został laureatem Nagrody Nobla, jako pierwszy pisarz z Portugalii.

Mottem do tej książki jest cytat z tajemniczej Księgi Rad: „Idź za głosem dziecka. Którym byłeś”. Powieści Saramago są opatrzone zazwyczaj mottami z innych równie tajemniczych dzieł, jak: Księga Przestróg, Księga Głosów, Księga Prawd Oczywistych, Księga Porad, Księga Przeciwności, Księga Marszruty. Domyślam się, że to Saramago jest autorem tych tajemniczych, nigdy nienapisanych książek, z których znamy zaledwie pojedyncze zdania: „Jeśli masz oczy, patrz. Jeśli widzisz, spostrzegaj”, „Zawyjmy, rzekł pies”, „Znasz imię, które ci nadano, nie znasz imienia, które masz”, „Dopóki nie posiądziesz prawdy, nie będziesz mógł jej poprawić. Jednakże nie posiądziesz jej, jeśli jej nie poprawisz. Tymczasem nie poddawaj się”, „Chaos jest jeszcze nieodgadnionym porządkiem”, „Zawsze docieramy do miejsca, gdzie na nas czekają”. Każde z nich mogłoby być pierwszym zdaniem wspaniałej powieści, o której śni się i marzy całe życie. Albo zdaniem ostatnim.

Pierwszą przeczytaną przeze mnie powieścią Saramago była Baltazar i Blimunda (w oryginale Memorial o Convento), pierwsza jego powieść przełożona na język polski. Przeczytaliśmy ją z Re krótko przed tym, zanim dostał Nobla. Pamiętam jak dziś, polecił ją nam w kawiarni „Czytelnika” przy kawie Tomasz Burek. Potem przeczytałem wszystkie książki Saramago, jakie wychodziły, o wielu z nich pisałem w „Rzeczpospolitej” i w „Twórczości”. Można je podzielić na trzy grupy. Pierwsza to powieści rozgrywające się w określonej rzeczywistości historycznej i geograficznej, gdzieś i kiedyś: Baltazar i Blimunda, Rok śmierci Ricarda Reisa, Historia oblężenia Lizbony, Kamienna tratwa, Pogrzeb słonia; druga – powieści apokryficzne, biblijne: Ewangelia według Jezusa, Kain, trzecia – przypowieści rozgrywające się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie: Miasto ślepców, Miasto białych kart, Podwojenie, Wszystkie imiona. Niezależnie od tego, czy akcja powieści rozgrywa się gdzieś i kiedyś, czy nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie, inaczej mówiąc: czy tu i teraz, czy nigdy i nigdzie – równocześnie rozgrywa się zawsze i wszędzie. José Saramago ma poza tym swój styl, intrygujący i fascynujący styl narracji. Patrzy na świat, na historię i współczesność w przewrotny sposób. Nie ma dla niego świętości. Nie jest dla niego świętością ani Państwo, ani Kościół. Liczy się tylko pojedynczy człowiek, zwyczajny i w tej zwyczajności niezwyczajny.

Podczas drugiej podróży do Portugalii pojechaliśmy z Lizbony do Mafry, chcieliśmy zobaczyć klasztor, którego budowa za czasów panowania Jana V stanowi kanwę Baltazara i Blimundy. Po przeczytaniu Roku śmierci Ricarda Reisa naszym ulubionym miejscem w Lizbonie stał się placyk Santa Catarina z widokiem na Tag, na most 25 Kwietnia i na ogromną figurę Cristo Rei na wysokim brzegu po drugiej stronie Tagu, ale także z widokiem na dachy Lizbony, morze dachów, ocean dachów. Kiedy przyszliśmy tam pierwszy raz, usiedliśmy w kawiarni pod pomnikiem Adamastora, zamówiliśmy espresso, vinho verde i błyskawicznie zorientowaliśmy się, że wszyscy, prawie wszyscy siedzący przy sąsiednich stolikach czytają Rok śmierci Ricarda Rei­sa: po angielsku, francusku, włosku, niemiecku etc. Wszyscy byliśmy – jesteśmy – dziećmi Saramago.

W Kijowie polała się krew. Są zabici i ranni.

23 stycznia, czwartek

Rocznica śmierci Ryszarda Kapuścińskiego. Siódma. Już siódma! A przecież to było wczoraj. Zadzwonił do mnie z informacją, że idzie na operację, była połowa grudnia. Planował wyjazd do Australii i Oceanii, bo chciał pisać książkę o Bronisławie Malinowskim. W sensie intelektualnym był do tej podróży przygotowany od dłuższego czasu, ale nie w sensie fizycznym, z powodu powtarzających się bólów kręgosłupa, biodra, stawu skokowego. Miał przejść operację ortopedyczną, ale była odwlekana z powodu kłopotów z sercem. Zapytałem, czy to na tę operację idzie. Odparł, że nie, bo z powodu bólu nogi się nie umiera, a on umiera, z głodu umiera, nie może nic jeść, co połknie, natychmiast zwraca. Rok później rozmawiałem o śmierci Ryszarda z jego żoną, panią Alicją, która opowiedziała mi, że zaczął źle się czuć pod koniec listopada, chorobę zdiagnozowano natychmiast, ale za późno. Operacja się udała, to serce nie wytrzymało. Podobno tak dzieje się często.

Tuż przed śmiercią Rysiek pokazał mi wydruk komputerowy Lapidarium VI. Wyglądaliśmy w „Czytelniku” tej książki jak kania dżdżu. Miała się ukazać wcześniej, ale autor zwlekał z oddaniem jej do druku. Przed operacją przyrzekł mi, że książka jest gotowa w 95, może nawet w 99 procentach. Musi raz jeszcze przeczytać maszynopis, to i owo skreślić, to i owo dopisać. Ale to już po operacji, więc pewnie na początku stycznia. Książkę wydaliśmy kilka miesięcy potem, zredagowała ją Barbara Chlabicz, redaktorka Cesarza, Szachinszacha i wszystkich innych książek Ryśka wydawanych w „Czytelniku”, przyjaciółka Kapuścińskich.

Na przełomie grudnia i stycznia przeczytałem wznowione w ostatnim czasie dwie jego książki: Czarne gwiazdy i Gdyby cała Afryka. Kiedy w swoim czasie mówiłem mu, że warto by te książki wznowić, bo czytelnicy się dopytują, twierdził, że nie, nie teraz, tym bardziej że to, co w nich najważniejsze, przeniósł do Hebanu. Na nowo przeczytałem Heban, a także Imperium, a potem wszystkie Lapidaria, od I do VI. Rysiek tyle mówi tu o świecie i o sobie. Gdyby miał do wyboru podróż do Paryża lub do Kinszasy, wybrałby Kinszasę. A gdyby znalazł się w Kinszasie, to natychmiast planowałby wyjazd ze stolicy do którejś wsi zapomnianej przez Boga. W jednym z Lapidariów wprost pisze dlaczego interesują go peryferia świata, dlaczego interesuje go bieda, nędza, głód: urodził się i wychował w Pińsku, w samym kącie Polski, w dzieciństwie i młodości doświadczył biedy, jak całe jego pokolenie. W zbiorze wierszy Szara strefa (2002) Tadeusza Różewicza jest wiersz Spłakane supermocarstwo. Różewicz opisuje w nim spotkanie z Kapuścińskim w Konstancinie. Piją wino, rozmawiają: o Franciszku Gilu (kto z młodych reporterów zna to nazwisko, kto czyta dzisiaj reportaże Gila?), o globalizacji, ale rozmowa coś się nie klei, Różewicz mówi o przyroście naturalnym, a Kapuściński o wodzie: „nie ropa naftowa ale woda / nie woda / ale brak wody będzie przyczyną / wojen […] / krew będzie przelewana za wodę / nie za ojczyznę honor boga”. Ta kwestia pojawia się w Lapidariach wielokrotnie, podobnie jak nacjonalizm, rasizm, ksenofobia, fundamentalizm – religijny, ale także ideologiczny – dogmatyzm, doktrynerstwo, sekciarstwo, populizm, partykularyzm, fanatyzm. O tym pisał, tego się bał.

Informacja dnia: w „Washington Post” ukazał się artykuł o tajnym więzieniu CIA w Stary Kiejkutach. W zamian za udostępnienie aresztu agent CIA przekazał naszemu pułkownikowi jakichś tam tajnych czy specjalnych służb 15 milionów dolarów. Forsa została przekazana w dwu kartonach.

Cytaty dnia: „Gender to odmiana hydry ateizmu, podobna do ateistycznego nazizmu i komunizmu, który łącznie zgładził 110 tysięcy księży, podczas gdy inkwizycja przekazała władzy świeckiej jedynie 4 tysiące ludzi, którzy mieli przecież proces” (ks. Oko w sejmie); „Panie ministrze, witam w rodzinie oszołomów” (Duda, przewodniczący „Solidarności” do Kosiniaka-Kamysza, ministra pracy).

24 stycznia, piątek