Życie marionetek - TJ Klune - ebook

Życie marionetek ebook

Klune TJ

4,1

Opis

Czy w świecie marionetek może istnieć prawdziwa miłość?

W niezwykłym domu zawieszonym w koronach drzew wielkiego lasu żyją trzy roboty: siwobrody android - wynalazca Giovanni Lawson, urocza - choć sadystyczna - pielęgniarka oraz niewielki odkurzacz, nieustająco zabiegający o uwagę i uczucia bliskich. Mieszka tam też Victor Lawson. Człowiek. Wszyscy czworo tworzą rodzinę . Żyją bezpiecznie w ukryciu.

Pewnego dnia Victor odnajduje na złomowisku dziwnego androida oznakowanego MAL. Postanawia go naprawić i wtedy dowiaduje się o łączącej Mala i Gio mrocznej tajemnicy z przeszłości.

Kiedy Mal przypadkowo sprowadza do lasu roboty ze swojego poprzedniego życia, rodzina traci bezpieczne schronienie. Gio zostaje pojmany i zabrany do laboratorium w Mieście Elektrycznych Snów.

Victor oraz pozostali członkowie rodziny muszą odbyć długą wędrówkę przez niegościnne tereny, by odbić androida z rąk porywaczy i ocalić go przed utylizacją albo, co gorsza, przeprogramowaniem...

Zainspirowana książką Pinokio Carlo Collodiego i filmem animowanym WALL-E kolejna fascynująca opowieść autora bestsellerów "Dom nad błękitnym morzem" i "Pod szepczącymi drzwiami".

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (25 ocen)
10
9
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hannahanna98

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie stworzona fabuła i bohaterowie🥺 Robot Rambo i Siostra Ratched to jedne z moich ulubionych postaci wszechczasów
00
agusica69

Nie oderwiesz się od lektury

Mądra, piękna, wrażliwa, wartościowa. Coś pięknego o różnicach i życiu w zgodzie mimo tych różnic
00
viollaesz

Całkiem niezła

Bardzo ciepła książka. podoba mi się to, że jednocześnie ta książka jest prosta fabularnie, a z drugiej strony składnia do myślenia.
00
motodo

Nie oderwiesz się od lektury

Nie da się dać dwa razy pięć gwiazdek, a szkoda, bo tu należy się i trzy razy pięć gwiazdek….,
00
Cahir2e

Dobrze spędzony czas

Czym jest człowiek ? Co to człowieczeństwo? Kto ma prawo do wybaczania ? Czy roboty mogą ewoluować? Te i wiele innych pytań zadaje i próbuje na nie odpowiedzieć ksiązka życie marionetek .ksiązka pokazuje całkiem prawdziwą przyjemność świat rządzony przez roboty ,które są jak ludzie
00

Popularność




Tytuł oryginału: In the Lives of Puppets

Projekt okładki: Red Nose Studio

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja techniczna: Maciej Grzmiel

Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski

Korekta: Monika Kociuba, Katarzyna Szajowska

© 2023 by TJ Klune. By arrangement with the author. All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

ISBN 978-83-287-2821-9

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

–fragment–

Ludzkości. Jesteście beznadziejni, ale wymyśliliście książki i muzykę,

więc wszechświat zachowa was jeszcze

przez pewien czas przy życiu.

Upiekło się wam. Tym razem.

* * *

W starym zapomnianym lesie, położonym bardzo daleko od prawie wszystkiego, stało osobliwe domostwo. Mały kwadratowy ceglany dom ukryty w gęstej kępie ogromnych drzew, porośnięty mchem i bluszczem. Nie wiadomo, do kogo niegdyś należał, ale właściciel musiał porzucić go wiele lat temu. Stał więc zapomniany w leśnej gęstwinie do czasu, aż pewnego dnia, przedzierając się przez zarośla, natknął się na niego człowiek – Giovanni Lawson (który człowiekiem w rzeczywistości nie był).

Zatrzymał się przed dziwnym znaleziskiem i patrzył, wsłuchując się w ptasi trel płynący z koron drzew.

– A cóż to? – spytał. – Skąd się tu wziąłeś?

Ostrożnie wszedł do środka przez wiszące na ostatnim zawiasie drzwi. Szyby we wszystkich oknach były rozbite. Spomiędzy napuchniętych od wilgoci podłogowych desek wyrastały pojedyncze źdźbła trawy i chwasty. Dach zawalił się częściowo. Na górę liści sięgającą prawie powały sączyły się promienie słońca. Ze szczytu zielonego kopca wyrastał pojedynczy złocisty kwiat, który łapczywie chłonął światło wpadające pomiędzy odsłonięte krokwie.

– Jest idealny – rzekł człowiek na głos, choć wokół nie było żywej duszy. – Będzie mi dobrze służył. Taki dziwaczny. Taki wspaniały.

Giovanni powrócił z samego rana następnego dnia. Zakasał rękawy, po czym zabrał się do pracy. Wyburzył wewnętrzne ściany, tworząc jedno duże pomieszczenie. Po trochu wynosił drewno i płaty tynku, a następnie układał je na ziemi przed domkiem. Kiedy skończył, jego czoło i włosy pokrywała gruba warstwa pyłu. Stawy zaczęły mu trzeszczeć i skrzypieć od wysiłku, ale czuł satysfakcję. Ciężka praca popłaciła.

– No – mruknął do ptaków na gałęziach i otarł twarz. – O wiele lepiej. Pierwszy krok na nowej drodze.

Niewielkie domostwo szybko wypełniło się całą masą przeróżnych przedmiotów: arkuszami blachy, zwojami drutu i przewodów, bateriami i akumulatorami, płytkami drukowanymi i mikrochipami poupychanymi do szklanych słoi. W innych pojemnikach swoje miejsce znalazły setki różnokolorowych nasion. Pojawiły się stare pozytywki, grające krótkie smutne melodie, oraz gramofony, które nie grały nic, bo nie było do nich płyt. Znalazły się tu także duże i małe telewizory o ciemnych, martwych ekranach. I książki! Księgi na tysiące tematów: od botaniki przez wielorybnictwo, faunę i florę okolicznych lasów aż do skomplikowanych technicznych opracowań o budowie rdzeni nuklearnych. Szczelnie wypełniły one wielki aż do sufitu regał, zrobiony z resztek zdemolowanych wcześniej ścian. Dopiero gdy ostatni tom wsunął się w ostatnią wolną szczelinę na najwyższej półce, Giovanni zdał sobie sprawę, że zabrakło miejsca dla niego samego. Izba była wypełniona po brzegi.

Nie pozostało więc nic innego jak powiększyć swoje gniazdko – dodać jeden czy dwa pokoje. Łatwizna. Giovanni Lawson nie z tych, co lubują się w prostych rozwiązaniach. Świat widziany jego oczami był pełen wyszukanych, złożonych wzorów i konstrukcji. Jedno spojrzenie na rozpościerające się ponad nim konary sprawiło, że w jego głowie wykiełkował pomysł.

Nie zamierzał rozbudowywać domu wszerz. Budował w górę.

Jak to z wielkimi dziełami bywa, to również zajęło trochę czasu. Minęło wiele lat. Dom musiał być idealny. Korony drzew dawały poczucie bezpieczeństwa. Pozwalały odciąć się od oślepiających świateł i ogłuszającej kakofonii miasta, które zostawił za sobą.

Giovanni zbudował więc kolejne siedlisko. Wysoko nad ziemią. Otoczył nim gruby, solidny pień najwyższego drzewa – wielkiej jodły, królowej całej kniei. Potem dodał kilka pomieszczeń wśród konarów i połączył je wszystkie mostami linowymi. Tak powstały laboratorium i weranda otwarta na las, pokryta przydymionym, porysowanym szkłem, z podłogą z wypolerowanych na połysk dębowych desek.

Później weranda miała przekształcić się w coś innego.

Puszcza była ogromna i dzika. Wątpił, że zostanie tu odnaleziony.

W słoneczne dni na polanie w dole pojawiało się stadko jeleni. Z gałęzi powyżej domu śpiewały ptaki. Giovanni nucił sobie z nimi. I tak wiódł szczęśliwe, spokojne życie.

Do czasu, aż w jego piersi pojawił się ból.

– Ojej – rzekł. – Cóż za niezwykłe uczucie. Palące.

Udał się do laboratorium i przystąpił do obliczeń. Zaczął pisać. Klawisze klawiatury klikały głośno, przerywając ciszę. Klik, klak, klik.

– Już rozumiem – stwierdził pięćdziesiątego drugiego dnia, wpatrując się w ekran komputera i odczytując wyniki. Dopadła go samotność. Nie było innej możliwości. Liczby nigdy nie kłamią.

Minęły kolejne trzy lata. Trzy lata, podczas których ból tylko się wzmagał. Trzy długie lata, kiedy cisza zaczęła doskwierać, zamiast koić, a w duszy wezbrała tęsknota za głosem drugiej osoby. Czas mijał niepostrzeżenie, a Giovanni wyglądał smutno przez okno laboratorium, ze zdziwieniem odkrywając, że na zewnątrz pada śnieg. A przecież jeszcze dzień wcześniej, zdawać by się mogło, lato władało leśnymi ostępami.

Pewnego dnia, który rozpoczął się tak jak wszystkie poprzednie, z leśnej gęstwiny wypadły dwie osoby. Oczy rozszerzał im strach, skórę pokrywał pot. Kobieta i mężczyzna. Kobieta przytulała do piersi jakiś tobołek.

Giovanni zamarł.

– Pomocy! – zawołała nieznajoma. – Błagam, weź go. Zabierz i ukryj. Grozi nam niebezpieczeństwo.

Uniosła ręce z zawiniątkiem wysoko nad głowę.

Coś było okryte grubą warstwą materiału.

Dziecko.

Chłopczyk zamrugał powoli, patrząc na Giovanniego, po czym skrzywił się i wybuchnął płaczem.

– Co się stało? – Giovanni przeniósł wzrok na kobietę. – Wejdźcie, wejdźcie. U mnie nic wam nie grozi.

Ona jednak pokręciła głową.

– Znajdą nas. – Po policzkach płynęły jej łzy, kiedy zrobiła krok naprzód i ucałowała dzieciątko w główkę. – Kocham cię. Wrócę po ciebie, kiedy tylko będę mogła.

Odezwał się też mężczyzna:

– Pośpiesz się. Idą po nas.

Roześmiała się gorzko.

– Wiem. Wiem. Zawsze tak się to kończy.

Mężczyzna złapał ją za nadgarstek i zaczął ciągnąć za sobą. Dalej, dalej, dalej.

– Poczekajcie! – zawołał za nimi gospodarz leśnej stanicy. – Jak ma na imię?

Oni jednak już zniknęli.

Nie pojawił się nikt inny. Nikt nie przyszedł po kobietę i mężczyznę. Ani też po dziecko. A Giovanni nigdy już ponownie ich nie spotkał.

Później, o wiele, wiele później, kiedy chłopiec dorósł, Giovanni powiedział mu, że kobieta – jego matka – nie chciała go zostawiać.

– Wróci po ciebie – przekonywał. – Pewnego dnia, kiedy będzie bezpiecznie, ona po ciebie wróci.

Zawsze chciał mieć dziecko. A teraz miał. Jakie szczęście! Jak wspaniale!

Przez długi czas zastanawiał się, jak nazwać chłopca. Idealne imię przyszło mu do głowy, dopiero kiedy liście zaczęły żółknąć, czerwienieć i spadać.

– Victor – oznajmił synowi. – Będziesz się nazywał Victor Lawson. Podoba ci się?

Obezwładniająca, bolesna samotność, która tak mu doskwierała, zniknęła jak ręką odjął.

Mały Victor rósł i rósł, i rósł, ale nie nauczył się mówić, co bardzo martwiło jego nowego ojca. Widać było jednak, że chłopiec go słucha i rozumie, co się do niego mówi.

– Może masz jakiś błąd w kodzie – zastanawiał się Giovanni, kiedy chłopczyk skończył cztery lata. – A może to ja gdzieś się pomyliłem.

Victor nie odpowiedział. Zamiast tego uniósł rączki i zaczął rytmicznie otwierać i zaciskać piąstki. Paluszki cicho uderzały we wnętrza dłoni.

Giovanni spełnił niemą prośbę synka, wziął go w ramiona i delikatnie przytulił. Victor wydał z siebie cichy dźwięk, który jego ojciec odebrał jako wyraz zadowolenia. Malutka twarz wtuliła się w jego tors.

– Nie – powiedział. – Jesteś taki, jaki być powinieneś. Nie mogę w to wątpić. Jeśli na tym świecie istnieje ideał, jesteś nim ty. – W jego piersi pojawił się dobrze znany ból, choć tym razem z zupełnie innego powodu. Teraz Giovanni nie musiał przeprowadzać żadnych obliczeń. Dokładnie wiedział, co czuje.

Miłość.

Mimo że najbardziej na świecie pragnął, by Victor się do niego odezwał, postanowił nie naciskać. Ta chwila nadejdzie, powtarzał sobie. Jeśli tak zadecyduje los.

Zanim dziecko wypowiedziało pierwsze słowo, minęły kolejne dwa lata.

Siedzieli we dwóch w laboratorium. Victor na podłodze, otoczony niedużymi metalowymi prętami. Dopiero po chwili Giovanni zdał sobie sprawę, co ten ułożony przez syna kształt symbolizuje. Dwie postaci. Jedna większa, druga mniejsza. Trzymają się za ręce. Odchrząknął, po czym się schylił, by odrobinę przesunąć nogi metalowych ludzików.

Wtedy chłopiec – Victor Lawson, syn Giovanniego Lawsona – powiedział:

– Ty. – Wskazał palcem na większą postać. – Ja. – Przeniósł dłoń nad tę mniejszą. Głos miał wątły, schrypnięty. Gardło nieprzyzwyczajone do mowy. A jednak mówił.

– Tak – odparł cicho Giovanni. – Ty i ja. Na zawsze.

CZĘŚĆ

LAS

Sumienie to ten cichy, łagodny głos, którego nikt nie słucha.

– CARLO COLLODI, PINOKIO

ROZDZIAŁ 1

Malutki robot sprzątający krzyczał, kręcąc się w kółko i energicznie wymachując patykowatymi ramionami. Na ich końcach kłapały szczypce.

– Obożeobożeoboże, wszyscy zginiemy! Przestanę istnieć! Nie zostanie nic poza wieczną ciemnością!

O wiele większy robot stał bez ruchu tuż obok odkurzacza, po raz tysięczny obserwując histerię małego kompana. Ten większy nie miał ramion, nóg ani nawet stóp. Dawny robot medyczny model Sześć-Dziesięć-JQN serii alfa był prostokątną metalową bryłą, mniej więcej sto pięćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów. Jej – bo to była ona – stare i zużyte koła wymieniono na mocne gąsienice. Jak u czołgu. Po bokach miała dwa włazy. Gdyby je uchylić, ukazałoby się kilkanaście metalowych macek zakończonych różnorakimi narzędziami medycznymi. Na wypadek nagłej operacji. Z przodu kanciastej obudowy znajdował się ekran, który teraz wyświetlał zieloną twarz, groźnie stroszącą brwi. Na siostrze Ratched (co było skrótem od Robot Autonomiczny do Terapii, Całodobowej Hospitalizacji, Edukacji oraz Dorzynania), atak szału odkurzacza nie robił najmniejszego wrażenia. Odezwała się beznamiętnym mechanicznym głosem:

– Jeśli miałbyś wyzionąć ducha, mnie w to graj. Bawiłabym się twoim truchłem. Wiele mogłabym się nauczyć. Nawet dorżnęłabym twój korpus i podziabała na tyle kawałków, że nikt by cię nie rozpoznał.

Te słowa – zgodnie z planem siostry Ratched – sprawiły, że mały robot wpadł w jeszcze większą rozpacz.

– O nie – zakwilił. – O nie, nie, nie. Nie zgadzam się. Victor. Victor! Wracaj szybko, zanim umrę, a siostra wyżyje się na moich resztkach! Ona chce mnie dorżnąć! A wiesz, co myślę o wszystkich formach rżnięcia!

Ze złomowiska, ze zbocza góry metalowych odpadków, wysokiej na co najmniej sześć metrów, dobiegł cichy śmiech.

– Nie pozwolę jej na to, Rambo – zawołał Victor Lawson. Spojrzał w dół, wisząc ze ściany złomowego klifu w uprzęży przytroczonej liną do zmyślnego systemu bloczków i kołowrotków własnej konstrukcji.

Takie wiszenie z pewnością nie należało do aktywności bezpiecznych, ale Vic wiedział, co robi. Robił to w końcu od lat i jeszcze nigdy nie spadł. Cóż, może raz, ale nie lubił o tym myśleć. Ryk szoku i bólu, jaki wydobył się z jego gardła na widok otwartego złamania przedramienia, był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek z siebie wydał. Ojciec trochę się złościł. Upomniał go, mówiąc, że złomowisko to nie miejsce dla dwunastolatków. Victor obiecał, że już nigdy tam nie wróci. Wrócił po tygodniu. Teraz, w wieku lat dwudziestu jeden, znał złomowisko jak własną kieszeń.

Rambo nie uwierzył jego słowom. Zaczął piszczeć jeszcze głośniej. Coraz szybciej kłapał szczypcami i klekotał płaską, okrągłą obudową, usiłując na terenowych oponach przejechać po metalowych elementach, które się zsunęły z góry odpadów. Na górnej powierzchni jego ciała widniały zatarte litery. Litera „R” na początku, potem „O” albo małe „a”, następnie „M” (chyba) oraz „B” i na koniec kolejne „O” lub „a”. Vic znalazł malucha kilka lat wcześniej. Naprawił go i przywrócił do życia. Tuż po przebudzeniu mały robot zażądał, by znaleźć mu coś do posprzątania. Sprzątanie stanowiło sens jego życia. Kim byłby, gdyby mu to odebrać? Nikim. Nikim! Vic dłuższą chwilę uspokajał urządzenie. Kiedy wreszcie zalutował obwody w odpowiedniej konfiguracji, odkurzacz westchnął głęboko z wyraźną ulgą. Rozwiązanie okazało się jednak krótkotrwałe. Rambo martwił się wszystkim: brudną podłogą, brudnymi rękami Vica, brudem w innych miejscach oraz wszechobecnym zagrożeniem życia.

Siostra Ratched, która była pierwszym robotem Vica, spytała, czy może zabić odkurzacz. Vic odparł, że nie.

Spytała dlaczego.

Wytłumaczył, że nowych przyjaciół się nie zabija.

– Ja bym zabiła – skwitowała siostra Ratched jak zwykle beznamiętnym głosem. – Nie sprawiłoby mi to żadnej trudności. Eutanazja nie musi być bolesna. Ale może być. Kwestia gustu. – Podjechała na metalowych gąsienicach bliżej odkurzacza i wysunęła mackę zakończoną wiertłem.

Rambo zaczął krzyczeć.

Przez następne pięć lat praktycznie nic się nie zmieniło. Rambo wciąż miał ataki paniki, a siostra Ratched nie przestała grozić, że go dorżnie. Vic zdążył się przyzwyczaić.

Teraz przeniósł wzrok na szczyt góry złomu. Ciemne, sięgające ramion włosy miał zaczesane do tyłu i związane rzemieniem. Pociągnął za linę, sprawdzając jej wytrzymałość. Nie ważył dużo, ale lepiej dmuchać na zimne. Ostrożności nigdy za wiele, jak mawiał ojciec. Głos seniora często odzywał się w głowie Vica. Młodzieniec był chudy jak szczapa. Tata bezustannie próbował wmuszać w niego więcej jedzenia. Powtarzał: „Jesteś za chudy, Vic. Musisz jeść. Żuć, żuć, żuć”.

Krzywka magnetyczna była solidnie zamocowana w szczelinie na szczycie. Chłopak otarł czoło wierzchem rękawiczki, pozbywając się spływających do oczu kropli potu. Lato chyliło się ku końcowi, ale na razie kurczowo trzymało się życia.

– No dobra – mruknął do siebie. – Jeszcze trochę wyżej. Nie ma na co czekać. Potrzebuję tej części. – Spojrzał w dół; sprawdził, czy jest tam na czym oprzeć stopę.

– Jeśli spadniesz i zginiesz, przeprowadzę na tobie autopsję – obiecała siostra Ratched. – Ostateczne sprawozdanie z niej powinno być gotowe w ciągu trzech do pięciu dni roboczych, zależnie od stopnia rozczłonkowania twojego ciała. Ponieważ się lubimy, mogę cię zapewnić, że śmierć nastąpi już w momencie pierwszego uderzenia głową w ziemię.

– O nie – jęknął Rambo, gorączkowo migając czerwonymi lampkami czujników. – Vic. Vic! Nie daj się rozczłonkować. Wiesz, że nie potrafię za dobrze sprzątać krwi. Zakleja mi zębatki i cały jestem potem uświniony!

– Uruchamianie programu empatycznego – oznajmiła siostra, a twarz na monitorze rozjaśniła się w uśmiechu.

Cały ekran rozjarzył się na żółto; pozostały tylko trzy czarne jak noc miejsca – usta i oczy. Z uchylonej klapki u dołu, w prawej części obudowy rozwinęło się jedno z mackowatych ramion i poklepało Rambo po okrągłej pokrywie.

– Już dobrze. Nie martw się. Posprzątam krew i wszystkie inne płyny ustrojowe, które wyciekną ze słabego, delikatnego ciała Vica. Jest bardzo prawdopodobne, że podczas uderzenia puszczą mu zwieracze.

– Naprawdę? – szepnął Rambo.

– Jak najbardziej. Ludzkie zwieracze to zwykłe mięśnie. Po śmierci się rozluźniają, co z kolei prowadzi do nagłego, spektakularnego uwolnienia produktów przemiany materii. Szczególnie jeśli zgon nastąpił w wyniku uderzenia.

Vic pokręcił głową. Tych dwoje było jego najlepszymi przyjaciółmi. Sam nie wiedział, jak to o nim świadczy. Zapewne nie najlepiej. Ale cóż, po prostu do siebie pasowali, mimo że on należał do organizmów organicznych, a oni składali się z kabli i metalu. Zresztą nieważne, z czego zostali stworzeni. Ważne, że we troje mieli spięcie w przewodach. Przynajmniej tak to widział Vic.

Podniósł wzrok. U szczytu góry złomu dostrzegł coś, co mogło być wielowarstwową płytką drukowaną. W dobrym stanie. Płytki to wartościowe znalezisko. Chciał ją wyciągnąć spomiędzy innych odpadów już od kilku tygodni, ale dotychczas się nie odważył. Ta konkretna sterta żelastwa uchodziła za jedną z niebezpieczniejszych. Zaczęła się chwiać, jak tylko rozpoczął wspinaczkę. Nie zamierzał się śpieszyć, tylko powoli usuwać metalowe elementy dookoła płytki i zrzucać je na ziemię. To wymagało wiele cierpliwości. Alternatywą była śmierć.

– Vic! – krzyknął Rambo. – Nie idź tam. Kocham cię. Nie chcę, żebyś mnie osierocił!

– Nic mi się nie stanie. – Wziął głęboki wdech i powoli ruszył ku górze.

Przy każdym posunięciu zaciskał karabińczyk wyżej i wyżej na linie. Mięśnie jego chudych ramion bolały z wysiłku.

Im wyżej się wspinał, tym bardziej wysoki stos się chwiał. Kawałki metalu lśniły w słońcu, osuwając się po zboczu i lądując z łoskotem daleko w dole. Widząc, że jest okazja do posprzątania, Rambo na chwilę przestał histeryzować. Zamiast tego gorączkowo uwijał się przy porozwalanych wokół elementach, układając je w schludne kopczyki u stóp góry. Popiskiwał przy tym radośnie, co brzmiało tak, jakby sobie nucił.

– Twoja egzystencja jest bezcelowa – powiedziała siostra Ratched.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparł beztrosko. Migające światełka na jego obudowie zmieniły kolor na zielony i niebieski. Przeniósł kolejny kawałek metalu z jednego miejsca w inne i uczcił osiągnięcie energicznym obrotem.

Vic przerwał wspinaczkę, by odpocząć nieopodal szczytu. Obrócił głowę i ogarnął widok; wzrokiem wybiegł poza granice złomowiska. Do samego horyzontu ciągnął się las. Po chwili wypatrzył kępę drzew, wśród których stał jego dom. Strzelista jodła górowała nad puszczą.

Vic odchylił się w uprzęży i wyjrzał zza grani metalowego wzniesienia. W oddali unosił się dym buchający z komina wielkiej, ciężkiej maszyny. Pojazd mierzył ponad dziesięć metrów wzwyż. Z grzbietu wyrastał mu potężny żuraw, który z zaskakującą gracją poruszał się to w jedną, to w drugą stronę, przenosząc złom z gigantycznego kontenera na nowo powstałe kopce odpadów. Vic zanotował w myślach miejsce, gdzie pracuje dźwig. Być może przywiózł coś, co warto by zgarnąć dla siebie.

Pozostali Prastarzy znajdowali się jeszcze dalej. Było bezpiecznie.

Chłopak z powrotem przeniósł wzrok na płytkę drukowaną.

– Idę po ciebie – mruknął.

Dotarcie do niej zajęło mu kolejne dziesięć minut. Przystanął, aby się upewnić, że pod stopami ma stabilne podłoże, po czym wziął głęboki oddech; musiał uspokoić emocje. Nie patrzył w dół.

Nie miał lęku wysokości, ale zawsze lepiej skupić się wyłącznie na zadaniu. Wtedy mniej kręci się w głowie.

Odchylił się w uprzęży, rozluźnił ramiona i nogi.

– No dobra – wymamrotał. – Dam sobie radę.

Wyciągnął ręce w kierunku zdobyczy i zacisnął zęby; wreszcie złapał płytkę palcami. Pociągnął w nadziei, że odkąd ostatnim razem tego próbował, jakieś elementy w głębi złomowego kopca poluzowały się, więc teraz uda się ją wydostać.

Nic z tego.

Wsunął palce w szczelinę obok swojego celu i wyciągnął kawałek blachy, która kształtem przypominała coś, co kiedyś było tosterem. Zajrzał do środka, czy przypadkiem nie ma tam nic wartościowego. Niestety, tylko puste wnętrze, kompletnie przerdzewiałe. Bezużyteczne. Zawołał ostrzegawczo i wypuścił żelastwo z dłoni. Spadło na ziemię z głośnym łoskotem.

– Nie trafiłeś w Rambo – oznajmiła z zawodem siostra Ratched. – Następnym razem postaraj się bardziej.

Vic ponownie złapał płytkę drukowaną i szarpnął. Tym razem drgnęła. Rozszerzył oczy. Pociągnął mocniej. Wysunęła się nieco. Uważając, by nie ściskać jej zbyt mocno i nie uszkodzić, ciągnął dalej. Płytka wydawała się cała. Tata się ucieszy, pomyślał chłopak. Byłby wściekły, gdyby się dowiedział, skąd Vic ją wytrzasnął, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Młodzieniec objął płytkę palcami i zaczął kołysać dłonią w przód i w tył, w lewo i w prawo. Kiedy już chciał się poddać i wrócić do wykopywania części po bokach, cokolwiek trzymało ją w miejscu, nagle puściło.

– Tak – syknął triumfująco. – Nareszcie.

Pomachał znaleziskiem w miarę mocno, by kompani w dole widzieli.

– Udało się!

– Moja radość jest nie do opisania – skwitowała beznamiętnie siostra Ratched. – Hura. – Na jej ekranie pojawiło się kolorowe konfetti i rozbłysnął napis: GRATULACJE, TO DZIEWCZYNKA.

– Vic? – zaczął Rambo niepewnie.

– Nie do wiary – westchnął młodzian. – Od tygodni na to pracowałem.

– Vic – powtórzył Rambo odrobinę głośniej.

– Nawet nie wygląda na uszkodzoną. – Chłopak obracał zdobycz w dłoni. – Przyda się do…

– Vic!

Szybko stłumił nagłe ukłucie irytacji i wreszcie spojrzał w dół.

– Słucham?

– Uciekaj! – zawył Rambo.

Powietrze przeszył ogłuszający basowy wściekły ryk. Rozchodził się echem po całym złomowisku, wstrząsając pokładami żelastwa.

Vic dobrze znał ten dźwięk.

Odchylił się mocno i wyjrzał zza grani.

W jego kierunku jechał jeden z Prastarych, gniewnie kołysząc żurawiem i trąbiąc syreną. Z wielkim impetem wpadał na kolejne góry złomu, roztrącając tony metalu z okropnym jazgotem i krzesząc dookoła iskry. Nie zwalniał. Nie zatrzymywał się.

– Intruz – grzmiał. – Intruz, intruz. Intruz!

Vic zbladł.

– O nie – szepnął.

Migiem wcisnął płytkę drukowaną do torby, jednocześnie zaciskając drugą dłoń na karabińczyku. W sekundę zjechał dwa metry niżej, po czym zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem, kiedy zaczep natrafił na gruby supeł. Victor ciągnął i targał zaciskiem, ale na nic się to nie zdało.

– Sugerowałabym szybką ewakuację. – Siostra Ratched porwała Rambo w macki i natychmiast zrobiła w tył zwrot. Spod jej gąsienic wystrzeliły kamienie, gdy przyśpieszyła, aby uniknąć sypiącego się z góry złomu. Rambo wydał z siebie przerażony pisk. Światełka na obudowie panicznie pulsowały czerwienią.

– Robię, co mogę! – krzyknął Vic, walcząc z karabińczykiem. Niestety twardy węzeł zablokował go na amen.

Syrena Prastarego ryknęła ponownie. Vic stęknął z bólu, kiedy coś ciężkiego uderzyło go w ramię. Bez kontroli zakręcił się na linie. Potem z pełną mocą i głośnym hukiem rąbnął w metalową poszarpaną ścianę. Z płuc uszło mu całe powietrze. Chrzęst żelastwa rozjeżdżanego przez ogromne koła żurawia zbliżał się coraz bardziej.

Po chwili chłopakowi udało się stabilnie oprzeć nogi. Popatrzył w górę z żalem. Będzie musiał się pożegnać ze swoją krzywką magnetyczną. Taki sprzęt nie jest łatwy w produkcji, ale co poradzić.

Prastary wychynął zza zbocza złomowego wzniesienia. Błysnął reflektorami. Jego żuraw poszybował w kierunku Vica. Ze zgrzytem miażdżonego metalu uderzył gigantycznymi szczypcami w szczyt góry, która aż się zatrzęsła.

Lina Vica napięła się – najpierw ciągnąc go ku górze, potem z impetem znów spuszczając. Stromy kopiec zaczął przechylać się na prawo. Przed oczami chłopaka pojawiła się wielka metalowa płyta z napisem NAJLEPSZY FOOD TRUCK W MIEŚCIE.

Nie myśląc zbyt wiele, Vic wyciągnął ku niej ręce.

Żuraw wziął kolejny zamach.

Na sekundę przed uderzeniem złomiarz wyciągnął wreszcie płytę z głośnym warknięciem. Szczypce Prastarego władowały się w zbocze; z łoskotem zeszła lawina złomu. Góra przechyliła się w drugą stronę. Vic poleciał w dół, opleciony luźną liną. Obrócił się w powietrzu. Wsunął metalową płytę pod siebie i położył się na niej na płasko. Wokół wzbiły się oślepiające iskry. Ukrył twarz w dłoniach. Chyba zaczął krzyczeć, ale jego głos zagłuszyło wściekłe wycie Prastarego i łomoczące dudnienie walącego się kopca.

Mniej więcej dwa metry nad ziemią płyta, do której przywarł Vic, uderzyła w sterczącą ze zbocza metalową szynę. Chłopak wystrzelił w powietrze, a po chwili wyrżnął w ziemię z wielką siłą, ale na czas zwinął się w kłębek i przeturlał. W myślach podziękował Rambo za jego obsesję na punkcie usuwania wszelkich śmieci z każdej dostępnej powierzchni. Gdyby nie natręctwo małego odkurzacza, Vic nabiłby się na jedną z części, którą sam cisnął wcześniej z góry.

W końcu się zatrzymał. Leżał na plecach, patrząc w niebo. Nie mógł tu zostać. Kiedy po chwili bezruchu nie pojawił się ból, Vic wstał powoli i spojrzał na górę, na którą się wspinał. Ta właśnie się waliła. Młodzieniec rzucił się do ucieczki. Gnał, dysząc ciężko. Za plecami nadal wyła syrena żurawia.

Prastarzy nigdy nie opuszczali złomowiska. Siostra Ratched i Rambo wiedzieli o tym równie dobrze jak on. Czekali więc tuż za granicą terenu zwałki złomu. Mniejszy robot stał na grzbiecie większego i w panice wymachiwał patykowatymi odnóżami. Przez ekran siostry Ratched przewijała się długa linia wykrzykników.

– Widzicie? – odezwał się Vic, kiedy cała trójka zostawiła wściekły dźwig w tyle. – Nic strasznego.

– Oczywiście – odparowała siostra. – Zupełnie nic. Byłabym pod wielkim wrażeniem, gdyby nie to, że nie imponuje mi głupota. Pewnie nawet zaczęłabym w tym momencie z tobą flirtować.

Vic wiedział, czym jest flirtowanie, z filmów taty. Ludzie uśmiechają się i rumienią na swój widok. Robią różne dziwaczne rzeczy, które w innej sytuacji nie przyszłyby im do głowy. A wszystko w imię miłości. Vic nigdy wcześniej z nikim nie flirtował. Uznawał, że to zbyt skomplikowane.

– Nie wiedziałem, że potrafisz.

– Potrafię robić wiele rzeczy – oznajmiła siostra Ratched. Wykrzykniki zniknęły; pojawiła się uśmiechnięta buźka o oczach z długimi rzęsami. – Hej, przystojniaku. Miałbyś ochotę wsadzić palec w moje gniazdko? – Ekran zgasł. – Proszę, flirt. Nic trudnego.

Vic się skrzywił. Rambo objechał go dookoła, machając wysięgnikami.

– Tego w filmach nie robili.

– Robili, tylko nie w tych, które oglądałeś. Podziałało? Czujesz się podniecony? – Nieduży obiektyw nad ekranem ożył, rozbłyskując błękitnym światłem, i zaczął skanować chłopaka. – Nie wyglądasz na podnieconego. Twój penis nie wykazuje żadnych oznak zwiększonego przepływu krwi, co świadczyłby o pobudzeniu seksualnym.

– Ja nie mam penisa – mruknął smutno Rambo. Z wnętrza jego obudowy dobiegło kilka stuknięć, po czym na podwoziu otworzyła się mała klapka. Robot stęknął, po czym z otworu wysunęła się krótka rurka, która siknęła olejem. – Już mam! Penisy są świetne!

– Weź to schowaj – prychnął Vic. – Czas wracać do domu. – Uniósł wzrok na ciemniejące niebo. Słońce chyliło się ku zachodowi. – Niedługo zapadnie zmrok.

– A ty się boisz ciemności – przypomniał Rambo, chowając rurkę i zamykając klapkę. – Ja się nie boję…

– Strach jest zbyteczny – przerwała mu siostra Ratched, ruszając za Vikiem przez las. – Ja nie boję się niczego. – Zamilkła na chwilę. – Poza ptakami, które próbują uwić sobie we mnie gniazdo i złożyć jaja. Ptaki to zło. Kiedyś wszystkie pozabijam.

Chłopak wyciągnął z torby płytkę drukowaną. Była cała. Przejechał palcami po zgrubieniach i krawędziach.

– Warto było – szepnął.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz