Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 27.01.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
10 osób interesuje się tą książką
Weronika w pośpiechu porzuciła Londyn i wróciła do rodzinnych Kielc z dwiema walizkami i raną w sercu. Próbuje zacząć od nowa – marzy o własnym salonie stylizacji paznokci, poznaje niezwykłych ludzi i mierzy się z przeszłością, która nie daje o sobie zapomnieć. Czy w mieście pełnym wspomnień i tajemnic znajdzie odwagę, by zaufać sobie i innym?
Gdy konkurencja staje się zagrożeniem, a miłość przychodzi nie w porę, Werka musi zdecydować, co jest dla niej naprawdę ważne. Czy można zbudować nowe życie, nie oglądając się za siebie? I ile trzeba odwagi, by wybrać własną drogę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 244
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Karolina Wilczyńska, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Anna Wiraszka
Zdjęcie na okładce: © virtustudio/iStock
Redakcja: Magdalena Kawka
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Anna Apanas
ISBN: 978-83-8402-845-2
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Szklane drzwi rozsunęły się bezgłośnie i Weronika zrobiła pierwszy krok w nowe życie.
Lotnisko Heathrow pulsowało jak żywy organizm – setki kroków, dziesiątki języków, stuk walizek, nawoływania przez megafony i nieustanny szum rozmów przeplatany automatycznymi komunikatami. Klimatyzowane powietrze pachniało kawą z pobliskiej kawiarni, perfumami z wolnocłowych sklepów i rozgrzanym metalem konstrukcji, które skrywały ten hermetyczny mikroświat oddzielony bramkami kontroli bezpieczeństwa – świat ludzi w drodze, świat tymczasowości i pożegnań.
Weronika Kalina, szczupła blondynka z włosami opadającymi swobodnie na ramiona, stała nieruchomo przy bramce. W ręku trzymała paszport i kartę pokładową, której róg był lekko zagięty – ślad po kilkukrotnym nerwowym przeglądaniu. Jej sportowa bluza była rozpięta, wystawał spod niej biały T-shirt z dyskretnym nadrukiem. Miała na sobie jasne dżinsy i wygodne buty, w sam raz na podróż. Niebieskie oczy dziewczyny przesuwały się powoli po tłumie – jakby szukały kogoś znajomego, choć przecież nikogo tutaj nie znała.
Z ręką zaciśniętą na uchwycie walizki kabinowej patrzyła na tablicę odlotów. Jej lot, FR282 do Krakowa, widniał jako „boarding soon”. Obok nóg Weroniki stała torba podręczna, cięższa, niż planowała. Większa walizka – ta nadana rejestrowana, w której z trudem dopięła zamek – leżała już zapewne w luku bagażowym.
Rozległ się komunikat:
– Boarding now for flight FR282 to Cracow. Passengers seated in rows fifteen to thirty, please proceed to the gate.
Drgnęła. Miała miejsce w osiemnastym rzędzie, ruszyła więc z wolna, przepuszczając matkę z dzieckiem, potem starszego mężczyznę w kaszkiecie. Nieduża, czarna walizka toczyła się cicho za nią.
Całe moje życie – albo to, co z niego zostało – zamknięte w twardych skorupach bagażu – pomyślała.
W przejściu do samolotu uderzyło ją inne powietrze – chłodniejsze, ale suchsze, sztucznie pachnące, jak w hotelach. Pasażerów powitała uśmiechnięta stewardesa w granatowym mundurze i z nienaganną fryzurą
– Good morning. – Spojrzała na kartę pokładową. – Seat eighteen A? Just down there on the left – poinstruowała.
Weronika kiwnęła głową i podziękowała cicho. Mijała rząd za rzędem, pasażerów wciąż jeszcze szukających miejsca na bagaże, dzieci wiercące się na siedzeniach, pary kłócące się półgłosem. Nad ich głowami zapalały się kolejne zielone światełka, sygnalizując zajęte schowki.
Usiadła na swoim miejscu przy oknie, obok starszego pana w lnianym garniturze. Mężczyzna miał w ręku książkę i słuchawki na uszach. Uśmiechnął się tylko lekko, nie przerywając czytania, ale nie wstał, więc musiała przecisnąć się między jego kolanami a oparciem fotela. Wsunęła torbę pod nogi, zapięła pas i spojrzała w okno.
Na pasie startowym przesuwały się inne maszyny – stalowe ptaki gotowe do lotu. W oddali słońce wspinało się nad budynkami, odbijając się w lśniących kadłubach i rozświetlając pas złotawym blaskiem.
Przymknęła oczy. W jej głowie kłębiły się myśli – ciężkie, splątane, nie do końca nazwane. Po dwóch latach spędzonych w Londynie wracała do Polski. Zaczynała od zera. Nie miała nic – oprócz tych walizek i kilku tysięcy funtów oszczędności. Nie wiedziała, gdzie będzie mieszkać, co dokładnie będzie robić. Nie miała planu, tylko potrzebę. Potrzebę ucieczki, odcięcia się od przeszłości.
Rozległ się głos stewardesy:
– Ladies and gentlemen, we kindly ask you to fasten your seatbelts…
Weronika drgnęła i poprawiła pas. Głos był uprzejmy, spokojny, jakby wszystko miał pod kontrolą. Jakby życie dało się przewidzieć tak jak lot z Londynu do Krakowa.
Silniki zadrżały, samolot zaczął się toczyć po pasie, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Weronika patrzyła, jak znikają za nimi kolejne hangary, maszyny, pojazdy techniczne. I naraz – przyspieszenie. Poczuła ciężar w klatce piersiowej, ścisk żołądka, szarpnięcie ku górze. I nagle od ziemi oderwało się wszystko – ich ciała, bagaże, a może i myśli. Przycisnęła głowę do oparcia, a potem znów spojrzała przez okno.
Londyn z góry wyglądał jak makieta – sieć ulic, domy jak pudełka, rzeka wijąca się niczym wstążka. Widok był piękny i odległy, zupełnie nierzeczywisty. Potem przyszły chmury – grube, białe, jak wata albo miękka kołdra, pod którą można by się schować i zapomnieć o wszystkim. Maszyna sunęła ponad nimi, a Weronika poczuła się zawieszona między tym, co było, a tym, co dopiero miało nadejść.
Czuła lęk. Prawdziwy, niemal fizyczny. Jakby coś ściskało ją w środku. Bo przecież była sama. Bo zostawiła coś – a może i kogoś? – i nie wiedziała, co ją czeka. Ale jednocześnie tliła się w niej nadzieja. Cicha, ledwie wyczuwalna, ale obecna. Może uda się zacząć od nowa? Może to właśnie teraz wszystko się zmieni?
– Coś do jedzenia lub picia? – zapytała z uśmiechem stewardesa, przechodząc między rzędami siedzeń z wózkiem pełnym kanapek, napojów i przekąsek.
Weronika potrząsnęła przecząco głową.
– Nie, dziękuję.
Kobieta ruszyła dalej, zostawiając za sobą zapach kawy, chipsów i czekoladowych batonów. Samolot sunął spokojnie przez niebo, a Weronika znów oparła głowę o szybę.
Podjęła ryzyko. Ogromne. Nie znała jeszcze konsekwencji tej decyzji, ale nie mogła inaczej. Dusiła się tam, gdzie była. Musiała wyjechać, choć nikt do końca tego nie rozumiał. Ale nie dało się inaczej. Kiedy coś w środku pęka, kiedy głos w głowie nie pozwala spać – trzeba ruszyć, choćby w ciemno. Choćby wbrew rozsądkowi.
– Ma pani ochotę na zakup perfum? Proszę powąchać, mamy dziś specjalną ofertę, ceny bardzo atrakcyjne. – Jej rozmyślania przerwała inna stewardesa, tym razem pokazując rząd małych kolorowych flakoników ułożonych na wózku.
– Nie, dziękuję. – Weronika i tym razem odmówiła.
Zamknęła oczy. Pozwoliła sobie na chwilę bez myśli. Wsłuchała się w dźwięk – jednostajny szum silników, miarowy i pewny – koił jak kołysanka. Gdzieś tam, daleko pod nią, został świat, który toczył się dalej. Ale ona już nie należała do tamtej rzeczywistości. Za godzinę wyląduje w nowym życiu.
Silniki samolotu buczały jednostajnie, choć nieco głośniej niż wcześniej. Powietrze w kabinie zgęstniało – nie ze względu na ciśnienie, lecz na napięcie, które, jak zawsze przed lądowaniem, niewidocznie unosiło się nad rzędami foteli. Gdzieś w tle słychać było odgłos unoszonych rolet, skrzypienie pasów bezpieczeństwa i stłumione rozmowy.
Weronika wyjrzała przez okno. Pod nimi zaczynała majaczyć ziemia – nierówne kształty pól, wstążki dróg, zagubione dachy wśród zieleni. Polska. Naprawdę wracała.
Rozległ się zniekształcony nieco przez głośnik głos stewardesy:
– Proszę państwa, zbliżamy się do lądowania. Uprzejmie prosimy o zapięcie pasów i upewnienie się, że bagaż podręczny znajduje się pod siedzeniem lub w schowku nad głową.
Weronika sięgnęła do bioder i zapięła pas. Kliknięcie było ostre, ostateczne. Jakby los właśnie przypiął ją do tego, co nieuniknione.
Z okna zobaczyła, jak chmury się rozwiewają, a krajobraz pod nimi staje się coraz wyraźniejszy – mozaika czerwonych dachów, prostokątne pola, drogi wijące się jak cienkie żyłki w ciele ziemi.
W tym momencie – nagle, niespodziewanie – w głowie pojawił się tamten obraz. Lotnisko w Modlinie. Czerwiec, dwa lata temu. Upał. Ona i Kamil.
Trzymał ją za rękę, ściskając mocno, pewnie, jakby chciał jej dodać odwagi.
– No to lecimy? Gotowa? – zapytał wtedy z uśmiechem.
– A mam wybór? – rzuciła półżartem, poprawiając pasek od torby.
– Zawsze masz. Ale wiesz, że to ma sens – dodał już poważniej.
I wtedy, jeszcze bardziej niż słowa, przekonało ją spojrzenie chłopaka, w którym zobaczyła determinację.
Wierzyła, że jeśli cokolwiek się uda, to właśnie z nim.
Poznali się cztery lata wcześniej na studiach w Kielcach. Oboje zaczynali psychologię na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego, z podobnym entuzjazmem i brakiem konkretnego planu na życie. Siedzieli kiedyś przypadkiem obok siebie na wykładzie z psychologii rozwojowej. On zagadał, bo zapomniał długopisu. Podała mu swój zapasowy i tak się zaczęło.
Z czasem zaczęli chodzić na wspólne wykłady, potem razem się uczyć – w jakimś pokoju w akademiku, przy kawiarnianym stoliku, nawet na ławkach w parku.
A potem przyszły wieczorne spacery – długie, niespieszne, przez Planty, przez rynek. Szczególnie jeden wieczór utkwił jej w pamięci.
Taras widokowy na wzgórzu Kadzielni był pusty. Słońce powoli kryło się za horyzontem, malując niebo na pomarańczowo. Widok był piękny.
– Wiesz, że zawsze tu przychodziłem, gdy byłem dzieckiem? – powiedział cicho, patrząc przed siebie. – Miałem tu swoje miejsce, ukryte między skałami. Taki azyl.
– A teraz? Nadal tu przychodzisz? – zapytała, stając tuż obok niego.
– Teraz mam inny azyl. – Odwrócił się i spojrzał jej głęboko w oczy. – Ty nim jesteś. Kocham cię, Weroniko.
Nie odpowiedziała od razu. Usta miała lekko rozchylone, serce waliło jak młotem. A potem, bez namysłu, przytuliła się do niego, mocno, jakby chciała zapamiętać ten moment każdą komórką swojego ciała.
Wakacje przed ostatnim rokiem studiów spędzili razem – pierwszy raz wyjechali do Londynu, do jej rodziców. Początkowo miało być tylko na kilka tygodni, by zarobić na książki, opłaty, może jakiś wyjazd przed rozpoczęciem nowego roku akademickiego. Ale wtedy Kamil zaczął przekonywać, że mogliby zostać dłużej.
– Weroniko, przecież w naszym zawodzie studia to dopiero początek. Magisterka, potem warto zrobić podyplomówkę, może szkoła psychoterapii, na pewno wiele kursów i szkoleń – wyliczał. – Wszystko to sporo kosztuje, sama wiesz.
– Ale ja chcę skończyć studia – mówiła z wahaniem. – A przecież jeśli tu zostaniemy, nie zaliczymy kolejnego roku.
– Skończysz. Za rok. Weźmiemy dziekankę. Przecież mamy tu świetne warunki: twoi rodzice, pokój, wszystko gotowe na początek. A jak odłożymy trochę więcej, będziemy mieli lepszy start. Na naukę, a może nawet na wkład własny do kredytu mieszkaniowego…
Nie była przekonana. Ale patrzyła na niego, jak mówił z ogniem w oczach, i w końcu poczuła, że może warto spróbować.
Rodzice również nie mieli nic przeciwko. Ojciec tylko się uśmiechnął.
– Wiesz, że możesz zostać, ile chcesz.
I została.
Kamil dostał pracę na budowie prawie od razu. Fizyczna, ciężka, ale dobrze płatna. Ona przez pierwsze dwa miesiące pracowała jako kelnerka w niewielkim pubie, dźwigając tace ze szklankami piwa i ciułając napiwki. Później wszystko się zmieniło.
Zaczęło się od paznokci.
– Sama sobie zrobiłaś? – zapytała ją koleżanka z pracy, Polka, kiedy raz przyszła z nowym manicure’em.
– Tak. Nie miałam za dużo kasy, jak studiowałam, i nie chciałam wydawać co miesiąc fortuny, więc się nauczyłam.
– Ej, to może mi też zrobisz? – zaproponowała dziewczyna.
Zrobiła. Potem przyszły znajome tej koleżanki. I kolejne. Wieść o jej umiejętnościach rozniosła się wśród Polek w okolicy. Weronika przynosiła swój zestaw narzędzi i lampę do domów klientek, czasem przyjmowała w mieszkaniu rodziców. Pracowała sporo, ale zaczęła zarabiać więcej niż w kawiarni.
Oszczędności rosły, a czas szybko płynął i nawet nie zauważyła, kiedy minął rok.
– Może zostaniemy jeszcze trochę? – zapytał Kamil w czerwcu. – Jesteś coraz lepsza w tym, co robisz. Ja mam stałą ekipę. Szkoda byłoby to zostawić i wracać teraz.
– Ale mówiłeś, że tylko na rok…
– Rok to za mało, sama przecież wiesz. Za dwa lata możemy mieć naprawdę mocny start.
I znowu uległa. Kochała go. Wierzyła, że to, co robią, ma sens. Że wspólna przyszłość wymaga ofiar, że dokończyć studia można zawsze.
Patrzyła teraz przez okno, a przed oczami przesuwały się kadry z tamtych szczęśliwych dni: śmiech przy śniadaniu, wieczory na sofie, kiedy oglądali filmy, wspólne plany na ślub, mieszkanie z balkonem, psa.
A potem… przestało być razem. Przestało być dobrze.
Ale to był inny rozdział.
Odsunęła tę myśl. Jeszcze nie jest gotowa, by do tego wracać.
Ziemia pod skrzydłami samolotu zbliżała się coraz szybciej. Widać już było obwodnicę Krakowa, magazyny, hangary. Nagle maszyna drgnęła gwałtowniej, pilot zniżył lot. Weronika odruchowo zacisnęła palce na podłokietniku.
I wreszcie samolot uderzył o pas. Twardo. Z wibracją, która przeszła przez całe ciało dziewczyny. Maszyna odbiła się od płyty raz, potem drugi. Do wnętrza kabiny dobiegł przeciągły zgrzyt hamulców, rozległ się cichy jęk kilku pasażerów.
Weronika westchnęła głęboko. Tak. Twarde lądowanie. Takie samo, jakie zafundował jej los. Patrzyła, jak krajobraz za oknem powoli się zatrzymuje. Lot się skończył. Tamto życie też.
Teraz została tylko pustka i pytanie, co dalej.
Ale jeszcze nie umiała na nie odpowiedzieć.
*
Walizki z charakterystycznym stukiem zsuwały się z taśmy i uderzały o siebie. W hali przylotów panował gwar typowy dla lotniska w środku dnia: przesuwające się tłumy, wózki bagażowe skrzypiące na jasnej podłodze, głosy rodziców nawołujących dzieci i zapowiedzi lotów z głośników, które rozbrzmiewały echem między filarami.
Weronika czekała za żółtą linią, przy taśmie bagażowej, ściskając w jednej dłoni uchwyt swojej kabinowej walizki i co rusz poprawiając na ramieniu pasek torby, która coraz bardziej ciążyła. Zniecierpliwieni pasażerowie obok w nerwowym pośpiechu z ulgą ściągali bagaże z taśmy. Każda kolejna walizka, która pojawiała się na taśmie, pogłębiała niepewność Weroniki. A co, jeśli bagaż zaginął?
Zgrzyt. Kolejna walizka sunęła po metalowej zjeżdżalni. Czarna, twarda skorupa z czerwonym paskiem.
Weronika odetchnęła z ulgą. Odczekała chwilę, by nie przepychać się przez tłum, a potem podeszła i stanowczym ruchem sięgnęła po walizkę. Z trudem uniosła ją nad taśmę i postawiła na ziemi. Popatrzyła na trzy sztuki swojego bagażu – jedna walizka kabinowa, jedna duża i torba. Musiała w nich zmieścić cały swój dobytek, całe swoje dotychczasowe życie.
Przeszła do hali przylotów, minęła metalowe barierki, za którymi na przylatujących czekały tłumy: rodziny z balonami, mężczyźni w garniturach z tabliczkami, na których wypisano nazwiska, dzieci próbujące wspinać się po barierkach. Rozmowy, śmiech, powitania, wzruszenie – stałe elementy tego miejsca. A ona – samotna i niezauważona, przeszła obok tego wszystkiego jak duch. Na nią nikt nie czekał.
Automatyczne drzwi rozsunęły się bezszelestnie i wypuściły ją na zewnątrz. Czerwcowe powietrze w Krakowie było inne niż londyńskie. Gęstsze. Mniej wilgotne, ale bardziej pachnące – zapach drzew, asfaltu rozgrzanego słońcem, dymu papierosów i kurzu. Na wprost lotniska znajdował się hotel, modernistyczny blok szkła i betonu z czerwonym logo. Po lewej stronie: postój taksówek. Kierowcy stali przy drzwiach, jeden palił papierosa, inny coś żuł, wszyscy obserwowali pasażerów z pozorną obojętnością, podszytą jednak zawodowym wyrachowaniem. Co chwila jakieś samochody zatrzymywały się z piskiem opon, wysiadały z nich kobiety na obcasach, mężczyźni z zegarkami i torbami z logo zagranicznych firm, albo szybko wsiadali ci, którzy właśnie przylecieli. Wszystko w pośpiechu, aby zdążyć w czasie wyznaczonym na bezpłatny wjazd na lotnisko.
Weronika rozejrzała się dookoła, przeszła kilka kroków i przystanęła obok kosza z metalową popielniczką. Walizki ustawiła w rzędzie. Sięgnęła do kieszeni bluzy, jej dłoń drżała, nie wiadomo, czy z wysiłku, czy z emocji. Wyciągnęła zmiętą paczkę papierosów – białe opakowanie z czerwonym logo i ostrzeżeniem, którego nawet nie czytała. Wsunęła papierosa do ust i pstryknęła zapalniczką. Dym wypełnił jej płuca, wydostał się przez nos i usta, tworząc przed twarzą ciemną chmurę. Nie paliła od roku. Wcześniej sięgała po papierosy w czasie studiów, jednak w Londynie postanowiła rzucić. I udało się. Ale kilka dni temu… wszystko się zmieniło.
Niechciane wspomnienie uderzyło z taką siłą, że niemal zgięła się wpół.
Była wtedy zmęczona. Ostatnia klientka odwołała wizytę, a Weronika, zamiast się zdenerwować, poczuła ulgę. Znów był wieczór, znów nie miała siły na nic więcej niż kolację i przytulenie się do Kamila. Ucieszyła się nawet – pomyślała, że spędzą spokojny czas, obejrzą coś, pogadają. Jak dawniej.
W sklepie kupiła makaron, pomidory, butelkę czerwonego wina, ser i świeżą bazylię. Drobne rzeczy, ale miały sprawić, że wieczór będzie inny. Takie małe święto, żeby przełamać codzienną rutynę.
Powoli weszła po schodach. Mieszkanie, które wynajmowali od pół roku, znajdowało się na drugim piętrze. Zdecydowali się wyprowadzić od jej rodziców, żeby mieć własną przestrzeń, nie siedzieć im na głowie. Małe, ale przytulne. Ich pierwsze miejsce. Jeszcze nie własne, lecz przynajmniej niezależne.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i z ulgą wypuściła powietrze. Panowała cisza. Z kuchni dochodził zapach zaparzonej niedawno kawy. Położyła siatki z zakupami na blacie, rozpięła bluzę i krzyknęła:
– Kamil? Jestem!
Cisza.
Ruszyła w głąb mieszkania. Minęła salon, a kiedy szła korytarzem, usłyszała jakiś szept, szelest, niewyraźny dźwięk. Zmarszczyła brwi i podeszła do drzwi sypialni. Były lekko uchylone.
Pchnęła je.
To, co zobaczyła, wbiło się w nią jak ostrze.
Kamil siedział na łóżku, półnagi, i w pośpiechu zakładał spodnie. Obok stała ciemnoskóra dziewczyna, goła od pasa w górę, starała się zapiąć bluzkę na obfitym biuście. Jasna pościel, z wyraźną plamą po soku pomarańczowym, który Weronika rozlała poprzedniego wieczora, była wygnieciona.
Cofnęła się o krok. Zimno wdarło się pod skórę, mimo że dzień był ciepły. Zrobiła w tył zwrot, wróciła do kuchni i usiadła przy stole. Nie płakała, nie krzyczała. Nie była w stanie. Jakby obserwowała to wszystko z boku, a uczucia zamarzły w niej, gdy weszła do sypialni.
Trzask drzwi.
Kroki.
Kamil wszedł do kuchni, już w spodniach, włosy miał rozczochrane, ale nie wyglądał na zawstydzonego. Był raczej zirytowany.
– Słuchaj… – zaczął – to nie tak… – Zatrzymał się. Popatrzył na nią, jakby oceniając, ile może powiedzieć. – To przez ciebie – wyrzucił z siebie w końcu. – Ciągle cię nie ma. W pracy siedzisz całe dnie, a wieczorem nie masz siły nawet się przytulić, nie mówiąc o seksie.
Weronika patrzyła na niego pustym wzrokiem.
– Aha – powiedziała tylko.
– I… – ciągnął, już z większym przekonaniem i pewniejszym głosem – no, kurwa, Weroniko, chciałaś być psycholożką, powinnaś rozumieć. Tu, w Londynie, zrozumiałem, że kręcą mnie inne kobiety. Inne typy urody. Kobiety o ciemnej skórze. To… jest silniejsze ode mnie.
Nie odpowiedziała. Nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia – po prostu nie mogła uwierzyć, że naprawdę to słyszy. Wstała i poszła do sypialni, omijając wzrokiem łóżko, w którym przed chwilą… Otworzyła szafę, wyjęła walizkę. Działała szybko, metodycznie. Spakowała ubrania. Drugą walizkę z kosmetykami i narzędziami do paznokci zsunęła z półki. Poruszała się mechanicznie, zupełnie odcięta od emocji. Nie uroniła nawet jednej łzy.
Po trzydziestu minutach opuściła mieszkania, które tak nagle przestało być jej.
Szła ulicą jak cień, z pochyloną głową, pusta, jakby ktoś wyjął z niej wszystkie uczucia i zostawił tylko powłokę, która jedynie się porusza. Po drodze wstąpiła do sklepu i kupiła papierosy. Po tylu miesiącach. Zapaliła od razu na ulicy. I wtedy właśnie zrozumiała: musi wyjechać, wrócić do Polski. Bo jeśli zostanie – nie udźwignie tego i oszaleje.
Teraz, stojąc przed lotniskiem w Krakowie, zaciągnęła się papierosem po raz ostatni, aż do ustnika. Popiół opadł do metalowej popielniczki. Poczuła, jak pod wpływem wspomnień znowu coś w niej pęka. Przełknęła ślinę, westchnęła głęboko, poprawiła torbę na ramieniu i rzuciła okiem na walizki.
Tak, nie miała innego wyjścia.
Musiała wyjechać z Londynu.
Zanim ruszyła dalej, jeszcze raz spojrzała na popielniczkę. Zdusiła niedopałek, z siłą większą, niż potrzeba, jakby ten gest mógł zamknąć cały miniony etap życia. Jakby na tej metalowej kratce mogła zostawić nie tylko popiół, ale również upokorzenie, zawiedzione zaufanie, lęk. Nie miała planu. Wiedziała jedynie, że nie może wrócić do tamtego mieszkania, do tamtych ulic, do Londynu, który teraz kojarzył jej się bardziej z samotnością i bólem niż z marzeniami.
Spojrzała na hotel naprzeciwko lotniska. Za jego przeszklonymi drzwiami krzątała się recepcjonistka w ciemnym uniformie, obok niej dwóch młodych mężczyzn w dresach z plecakami przewieszonymi przez ramię. Z lewej strony budynku stała kobieta w eleganckim płaszczu, rozmawiała przez telefon, gestykulując żywo. Każdy gdzieś zmierzał, miał cel, kierunek.
Dla Weroniki czas stanął w miejscu. Świat się toczył, nie pytając, czy nadąża. Taksówki przyjeżdżały, odjeżdżały, rodziny się witały, hotelowi goście meldowali. Tylko ona nie wiedziała, gdzie iść, co robić.
Sprawdziła zamek torby, odchyliła kaptur bluzy i poprawiła pasek walizki. Ciężar, który wlokła ze sobą, był realny, fizyczny, ale istniał też ten symboliczny. Taszczyła resztki dawnego życia. Wszystko, co miała – dosłownie – było w tych trzech pakunkach.
Zrobiła kilka kroków w stronę przystanku autobusowego, ale zawróciła. Stanęła ponownie niedaleko szklanych drzwi. Pod ścianą ktoś zostawił pustą butelkę po napoju, której etykieta kłuła w oczy czerwienią.
Przez moment zastanawiała się, czy zadzwonić do ojca. Powiedzieć: „Jestem w Polsce. Doleciałam”. Ale zaraz potem pomyślała, że jeszcze nie. Nie dzisiaj. Jeszcze nie jest gotowa na kolejną rozmowę, wyjaśnienia.
Wbiła wzrok w asfalt. Miała na sobie bluzę i dżinsy, ale czuła, że robi się coraz cieplej i słońce nagrzewa jej kark. W Londynie dość rzadko bywało aż tak ciepło. Tutaj powietrze pachniało wakacjami i kurzem – tak znajomo, że niemal zakręciło jej się w głowie.
I co teraz? – pomyślała. Co powinno się zrobić, kiedy całe życie się zawaliło, a ty musisz iść dalej?
Wiedziała, że to dopiero początek. Że kolejne dni będą trudne, pełne niechcianych i bolesnych myśli, niepewności, rozrachunków z dotychczasowym życiem, i ciszy. Ale była w Polsce. W kraju, który znała lepiej niż jakikolwiek inny. Z językiem, w którym będzie umiała wyrazić swój ból. Może to nie był powrót w glorii i chwale. Ale wróciła.
Słońce padało na twarz. Zamknęła oczy. W myślach usłyszała jeszcze raz słowa Kamila: „To przez ciebie… Zawsze jesteś zmęczona… Jesteś psycholożką – powinnaś rozumieć…”.
Nie. Wcale nie musiała rozumieć. Nie miała obowiązku przyjmować wszystkiego z godnością i akceptacją. Była człowiekiem, nie terapeutką własnego związku. I tak, nie miała innego wyjścia, zrobiła, co musiała. Ale to dobrze. Bo czasem właśnie brak wyboru jest początkiem drogi do wolności.
*
Ciężar walizek z każdym krokiem dawał się Weronice coraz bardziej we znaki. Jedna w prawej dłoni, druga w lewej, toczące się ciężko i powoli, jakby nie chciały opuścić lotniska. Na ramieniu torba, której pasek wciąż się z niego zsuwał. W kieszeni bluzy schowała bilet kupiony w automacie. Wokół przesuwali się inni pasażerowie – jedni zorganizowani, inni nieco zagubieni.
Kierowała się do przeszklonego przejścia prowadzącego na lotniskową stację kolejową Kraków Airport. Kółka walizek turlały się głośno po wypolerowanej posadzce. Słońce wpadało przez szyby i odbijało od metalowych poręczy. Pod sufitem wisiał ekran z informacją: „Pociąg do Kraków Główny – 11:05 – Opóźnienie: brak”.
Zjechała ruchomymi schodami, sapiąc cicho. Walizki postawiła obok siebie i spojrzała na peron. Kilka osób już czekało na pociąg. Para młodych chłopaków z plecakami, kobieta w garsonce rozmawiająca przez telefon, starszy mężczyzna z siwą brodą czytający książkę. I rodzina – kobieta, mężczyzna i dziecko. Chłopiec miał może trzy lata, ubrany był w bluzę z Myszką Miki i w czerwone spodnie, które zsuwały się z talii przy każdym ruchu. Skakał po peronie, śpiewał coś pod nosem, w końcu się przewrócił i zaczął płakać. Matka szarpnęła go za rękę, zirytowana.
– Ile razy mam ci mówić, żebyś nie biegał?! – syknęła przez zaciśnięte zęby.
Ojciec tymczasem próbował zmieścić bagaże na wózku, ale jedna z walizek zsunęła się na ziemię i otworzyła.
– Mówiłem, żebyś ją zamknęła porządnie! – warknął do kobiety.
– Bo wszystko jest moją winą, tak? – odpaliła natychmiast. – Sam mogłeś sprawdzić, ale wolałeś napić się piwa.
Weronika obserwowała ich z boku. W promieniach słońca twarze rodziców wydawały się zmęczone i pełne rezygnacji. Chłopiec wycierał nos rękawem. Pomyślała, że pewnie wracają z wakacji. Może z Grecji, a może z Chorwacji. Nie wyglądali na zadowolonych ze wspólnie spędzonego czasu. Jednak kiedy ktoś ze znajomych zapyta, jak było, powiedzą: „Wspaniale, pogoda dopisała, hotel był świetny”. I za nic żadne z nich nie wspomni, że połowę czasu się kłócili, że dziecko było niegrzeczne, a kobieta po cichu płakała w łazience.
Weronika westchnęła.
Z daleka dobiegł odgłos nadjeżdżającego pociągu – najpierw niski szum, potem metaliczny świst, aż w końcu na peronie rozległ się dźwięk hamulców. Pociąg sunął powoli, aż wreszcie zatrzymał się jakby z westchnieniem. Drzwi wagonów otworzyły się z sykiem.
Tłum przesunął się w stronę wejścia. Weronika też ruszyła, ciągnąc za sobą bagaż. Już miała podnieść jedną z walizek, kiedy obok pojawił się mężczyzna.
– Pomóc? – zapytał z przyjacielskim uśmiechem.
Skinęła głową.
– Tak. Dziękuję.
Chwycił jedną walizkę, wrzucił do wagonu, potem drugą. Weronika znowu poprawiła torbę na ramieniu i weszła do środka.
Pociąg był czysty, klimatyzowany, cichy, ale już dosyć zatłoczony. Miała szczęście – jedno z miejsc przy oknie było wolne. Opadła z ulgą na siedzenie. Jej ciało było obolałe, ale jeszcze bardziej bolało w środku.
Po chwili pojawił się konduktor – szczupły mężczyzna po czterdziestce, z zawadiackim wąsikiem i czytnikiem biletów w ręku.
– Dzień dobry. Ma pani bilet?
Pokazała wydruk z automatu.
– Okej, wszystko się zgadza. Dziękuję. Miłej podróży.
Skinęła głową. Konduktor odszedł, a ona oparła głowę o szybę. Obserwowała mijane krajobrazy – przed jej oczami przesuwały się trawy, krzaki, lokalne drogi, domy z ogrodami – zielone i sielskie przedmieścia Krakowa. A w głowie przez chwilę cisza. Jednak myśli nie dały się na długo odepchnąć.
Rozmowa z rodzicami wróciła do niej jak bumerang.
– Ale dlaczego chcesz wracać? – Matka była zaskoczona. – Co się stało?
– Nic się nie stało. Po prostu chcę wrócić do Polski.
– Możesz przecież zostać z nami – włączył się ojciec. – Mamy dwa pokoje, dogadamy się. Po co tam jechać? Tam nie masz nikogo.
– Mam siebie – odpowiedziała cicho.
– Ale przecież nie możesz tak z dnia na dzień… Wynajmujemy nasze stare mieszkanie, nie możemy zerwać umowy ot tak – tłumaczyła matka. – Nie lepiej się zastanowić? Zrobić to spokojnie?
– Pracujesz przecież – dodał ojciec. – Dobrze zarabiasz. Masz klientki, masz renomę… Szkoda to stracić pod wpływem chwilowych emocji. Długo na to pracowałaś, będziesz żałowała.
– A może chcesz skończyć studia? To przecież da się zrobić zaocznie. Teraz wszystko się da, podobno nawet egzaminy można zdawać zdalnie – powiedziała matka z nutą nadziei.
– Chcę wrócić. Chcę żyć w Polsce. Sama. I skończyć to, co zaczęłam – powiedziała stanowczo Weronika.
Rodzice zamilkli. Atmosfera gęstniała.
– To bez sensu, Weroniko – odezwał się w końcu ojciec. – Rzucasz wszystko bez powodu. Przecież my też nie wiedzieliśmy, jak będzie, gdy tu przyjechaliśmy, więc wiem, jak to jest. Ale nie podejmuje się takich decyzji bez namysłu.
– Nie? – zapytała ostro. – Sześć lat temu spakowaliście się w dwa tygodnie i wyjechaliście. Już nie pamiętasz? Nie rozmawialiście ze mną, nie pytaliście, co czuję. A teraz chcecie, żebym wszystko wam tłumaczyła?
Zapadła cisza. Matka patrzyła na nią z wyrzutem.
– Nie chodzi o to. Chcemy tylko, żebyś nie zrobiła głupstwa.
– A może to nie głupota? – Spojrzała na matkę prowokacyjnie. – Może to pierwszy raz, kiedy robię coś, bo naprawdę tego chcę? Nie dlatego, że komuś coś zawdzięczam. Albo żeby kogoś zadowolić.
Ojciec pokręcił głową.
– Jesteś uparta jak zawsze.
– I dzięki temu przynajmniej nie jestem jeszcze zupełnie martwa w środku.
Potem już nie rozmawiali. Tylko matka rzuciła jeszcze:
– Jak podejmiesz decyzję, to przynajmniej powiedz, kiedy lecisz.
Dwadzieścia minut później Weronika siedziała przy komputerze i rezerwowała lot. Najdroższy w życiu – ostatnie miejsce w tanich liniach, które dzień przed wylotem tanie były tylko z nazwy. Ale nie patrzyła na cenę. Bo wolność nie ma ceny.
Pociąg zwolnił. Głos z głośnika zapowiedział:
– Następna stacja: Kraków Główny. Prosimy o zwrócenie uwagi na bagaż i rzeczy osobiste.
Ludzie zaczęli się podnosić, szukać walizek, przepychać się między siedzeniami. Weronika westchnęła. Już?
Wstała, sięgnęła po torbę, a potem walizki. Jedna po drugiej. Ciężkie, ale poradzi sobie, nie pozwoli, żeby ciągnęły ją w tył.
Tym razem nikt nie pomagał. Ale też nie było potrzeby.
Sama dała radę.
*
Na peronie Krakowa Głównego panował zgiełk, w którym trudno było złapać myśl. Dźwięki atakowały z każdej strony: koła walizek uderzające o krawężniki, piski hamulców, gwar głosów, elektroniczne komunikaty zapowiadające kolejne pociągi. Weronika przytrzymywała walizki, czekając, aż tłum podróżnych zejdzie do przejścia podziemnego. Nie miała dokąd się spieszyć. Obserwowała gołębia, który chodził między ławkami na peronie, obojętny na panujący wokół zgiełk. Stała bez ruchu, jakby musiała najpierw ustalić, czy nadal istnieje.
Po chwili bez pośpiechu poszła za innymi podróżnymi. Zjechała w dół i podążyła betonowym tunelem. W końcu znalazła się w wysokiej hali, industrialnej przestrzeni z sufitami zawieszonymi dziesięć metrów nad głową, zalanej naturalnym światłem i hałasem. Ludzie biegli, przystawali, pytali o coś i mijali ją z obojętnością. Ktoś z kubkiem kawy, ktoś ze sportową torbą, matka ciągnąca dziecko za rękę, starszy pan z kijkami trekkingowymi.
Weronika spojrzała na tablicę odjazdów. Kielce – 13:35. Miała godzinę i pięćdziesiąt minut. Wystarczyło, by się zdecydować. Równie dobrze mogła przecież zostać tu, w Krakowie. Poszukać hostelu, zacząć w tym mieście nowe życie. Właściwie nie stanowiło to różnicy.
Ale serce podpowiadało inaczej. Kielce – miasto rodzinne. Tam studiowała, tam były jej wspomnienia, jej dzieciństwo. Szybko podjęła decyzję, jakby się bała, że się rozmyśli. Tak prędko, jak pozwalał bagaż, ruszyła w stronę kasy. Po drodze minęła przejście do Galerii Krakowskiej – strefę, gdzie dworzec przechodził w centrum handlowe, z gładkimi podłogami, szklanymi witrynami i lodowatą klimatyzacją. Zewsząd dochodziły zapachy perfum, smażonych frytek i popcornu. Zeszła ruchomymi schodami do poziomu minus jeden, gdzie znajdowały się kasy kolejowe. Kolejka była długa. Stanęła między kobietą z plecakiem, która wciąż zerkała na telefon, a młodym chłopakiem ze słuchawkami na uszach, bujającym się na piętach w rytm muzyki. Powietrze było tu gęstsze, bardziej duszne.
Czekała w kolejce dziesięć minut, a może nawet dłużej. Walizki potrącane przez przechodzących obijały się jej o nogi, a pasek od torby boleśnie wpijał się w ramię.
– Poproszę bilet do Kielc, normalny, na trzynastą trzydzieści pięć – powiedziała, gdy przyszła jej kolej.
Kasjerka w okularach wystukała coś na klawiaturze, podała bilet i wydruk. Weronika zapłaciła kartą, nie patrząc nawet na kwotę, i ruszyła korytarzem do części gastronomicznej. Znalezienie wolnego miejsca graniczyło z cudem. Przeszła obok kilku barów – pizza, kebab, naleśniki. W końcu wybrała bar z kanapkami i kawą. Prosto, szybko, a przede wszystkim kilka wolnych miejsc.
W środku było gwarno. Dwa rzędy stolików, lada, lodówki z napojami. Czerwono-żółte barwy, plastikowe krzesła. Pachniało kawą i lekko przypalonym pieczywem. Stanęła w kolejce, przed nią jakaś para rozmawiała po niemiecku.
Kiedy podeszła do kasy, uśmiechnęła się do młodej dziewczyny w fartuchu.
– Dzień dobry, poproszę latte i kanapkę z kurczakiem. Tę na ciemnym pieczywie – zdecydowała, patrząc na asortyment wyłożony w szklanej witrynie chłodniczej.
– Jasne! – Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. – Widzę, że chyba wraca pani z dalekiej podróży. Tyle bagaży…
– Trochę zbyt długiej podróży, chyba – odpowiedziała Weronika z westchnieniem.
– Rozumiem. Czasem trzeba wrócić. – Dziewczyna mrugnęła porozumiewawczo, podała kawę i kanapkę. – Smacznego.
Weronika zapłaciła i przysiadła przy jednym ze stolików przy szklanej ścianie. Oparła głowę na dłoni. Przez moment po prostu jadła, piła kawę i pozwalała, by gwar baru oddalił ją od wszystkiego.
Wtedy podszedł do niej mężczyzna. Nie przypominał żebraka, ale też nie wyglądał dobrze. Miał na sobie znoszoną kurtkę o lekko przetartych rękawach. Poorana zmarszczkami twarz była zarośnięta, ale czysta. Miał siwe pasma we włosach i oczy nieokreślonego koloru – zmęczone, lecz spokojne.
– Przepraszam panią… Czy miałaby pani kilka złotych na coś do jedzenia?
Weronika spojrzała na niego.
– Nie mam gotówki. Tylko kartę. – Wzruszyła ramionami.
Mężczyzna skinął głową.
– Rozumiem. Przepraszam, że przeszkodziłem.
Zatrzymała go.
– Chwileczkę. Naprawdę jest pan głodny? Mogę kupić panu coś do jedzenia. Kawę i kanapkę?
Podniósł wzrok.
– Serio?
– Serio – potwierdziła.
Uśmiechnął się lekko, choć jego oczy pozostały smutne.
– Dziękuję. Co za szczęście, że jeszcze można spotkać dobrego człowieka.
Podszedł z nią do lady.
– Jeszcze jedną kawę, czarną i dużą. I kanapkę. Może być z szynką. – Wskazała palcem, o którą jej chodzi.
Dziewczyna za ladą się uśmiechnęła.
– Oczywiście. – Podała zamówienie. – Miły gest – dodała.
Mężczyzna skinął głową.
– Dziękuję pani… Dobro wraca. Karma wraca. I do pani wróci – powiedział z przekonaniem, odbierając wiktuały.
– Mam nadzieję – odparła Weronika cicho.
Odprowadziła go wzrokiem. Usiadł przy stoliku po drugiej stronie baru, jadł powoli, jakby chciał, by trwało to jak najdłużej. Popijał gorącą kawę i patrzył przed siebie. Był sam wśród tłumu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Życie do liftingu
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji
