Zwycięzcy - Fredrik Backman - ebook + książka

Zwycięzcy ebook

Fredrik Backman

4,8

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść autora bestsellerowych Niespokojnych ludzi i Mężczyzny imieniem Ove.

Historia o pierwszych miłościach, drugich szansach i ostatnich pożegnaniach.

Minęły dwa lata od wydarzeń, o których nikt nie chce myśleć. Wszyscy próbowali iść dalej, ale coś w tej części lasu to uniemożliwia. Straszliwa w skutkach wichura podsyca odwieczną rywalizację między Björnstad a sąsiednim miasteczkiem Hed. Rywalizację, która zawsze znajdowała ujście na lodowisku do hokeja.

Podczas gdy napięcie między społecznościami rośnie, na horyzoncie rysują się wielkie zmiany. Ktoś wróci do domu po długiej nieobecności. Ktoś zostanie pochowany. Ktoś się zakocha, ktoś spróbuje naprawić małżeństwo, a ktoś zrobi wszystko, by uratować swoje dzieci. Ktoś podda się nienawiści, ktoś będzie walczył, a ktoś chwyci za broń i ruszy w stronę lodowiska.

Pięknie uchwycona złożoność codziennego życia i refleksja o przyjaźni, lojalności, stracie i tożsamości. Ta pełna emocji powieść skłania do rozważenia, co to znaczy wygrać, co to znaczy przegrać i co to znaczy wybaczyć.

Na podstawie trylogii Fredrika Backmana o hokejowej społeczności Björnstad powstał serial HBO Miasto niedźwiedzia.

Backman po raz kolejny uchwycił istotę bycia człowiekiem… Ta mądra i poruszająca powieść sprawi, że będziesz równie głośno śmiać się i płakać.

„The Washington Post”

Dramatyczna powieść kontynuująca motywy z dwóch poprzednich książek. Piekielnie dobre zakończenie znakomitej serii.

Booklist

Björnstad było tłem dla najmroczniejszych dramatów ludzkiego serca, ale tu jest jeszcze więcej tajemnic, rywalizacji i uraz.

Bookpage

Wszystko, co wychodzi spod pióra Backmana charakteryzuje się wnikliwością i uczuciowością.

Amazon Book Review

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 932

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (80 ocen)
66
11
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamciaA

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza seria książek jakie czytałam. Polecam i czekam na inne historie tego autora .
51
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonałe zakończenie trylogii. Ta część została napisana w taki sposób, że pomimo sporej przerwy między tym i poprzednim tomem łatwo weszłam w historię. Książka, która sponiewiera wasze emocje, ale jednak jak zawsze u Backmana nie odbierze wiary w człowieka.
30
baxena23

Nie oderwiesz się od lektury

Ile zła jest w dobrym człowieku, a ile dobra w tym złym? Do czego jesteśmy zdolni i do czego jesteśmy zmuszani? Historia z mroźnej północy o rodzinie, nienawiści, a przede wszystkim o pasji jaką dla mieszkańców dwóch miast jest hokej.
20
anytyna

Nie oderwiesz się od lektury

Co ten Backman robi z moimi emocjami. Kocham całą serię. <3
10
mzdunkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia z hokejem w tle!!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Vin­narna
Prze­kład ANNA KICKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja MA­RIA ZA­JĄC
Ko­rekta MAG­DA­LENA WO­ŁO­SZYN-CĘPA, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okładki JA­MES IA­CO­BELLI
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cia na okładce © DE­EPOL by pla­in­pic­ture / Adam Wo­odworth © Su­ra­witch Sa­wa­tha­non / Shut­ter­stock
Zdję­cie au­tora © Lin­néa Jo­nas­son Bern­holm / Ap­pen­dix Fo­to­grafi
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Vin­narna Co­py­ri­ght © Fre­drik Back­man 2021 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Kicka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-63-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla każ­dego, kto mówi za dużo i śpiewa za gło­śno,

i pła­cze za czę­sto, i w ży­ciu ko­cha coś bar­dziej, niż po­wi­nien.

1

Opo­wie­ści

Wszy­scy, któ­rzy znali Ben­ja­mina Ovi­cha, a w szcze­gól­no­ści my, któ­rzy zna­li­śmy go na tyle do­brze, by na­zy­wać go Ben­jim, w głębi serca za­wsze wie­dzie­li­śmy, że nie było mu pi­sane szczę­śliwe za­koń­cze­nie.

Mimo to oczy­wi­ście na­dal ro­bi­li­śmy so­bie na­dzieje. Boże drogi, ja­kież my ro­bi­li­śmy so­bie na­dzieje. Na­iwne ma­rze­nia to ostatni ba­stion obronny mi­ło­ści, więc wciąż so­bie wma­wiamy, że żadne okropne tra­ge­die nie do­tkną aku­rat tych, któ­rych ko­chamy, i że to wła­śnie nasi bli­scy unikną złego. Ze względu na nich ma­rzymy o wiecz­nym ży­ciu, su­per­mo­cach i we­hi­kule czasu. Ro­bimy so­bie na­dzieje, Boże drogi, ja­kież my ro­bimy so­bie na­dzieje.

Prawdę mó­wiąc, bajki o chłop­cach ta­kich jak Benji pra­wie ni­gdy nie koń­czą się tak, że do­ży­wają oni sę­dzi­wego wieku. Nie są im pi­sane dłu­gie hi­sto­rie, to nie oni po­go­dzeni z lo­sem umie­rają w domu spo­koj­nej sta­ro­ści, z głową na mięk­kiej po­duszce.

Chłopcy tacy jak Benji umie­rają młodo. Tra­gicz­nie.

2

Bu­rze

„Nie kom­pli­kuj”. To pro­sta rada za­równo w ho­keju, jak i w ży­ciu. Nie kom­pli­kuj rze­czy bar­dziej, niż trzeba, nie myśl za wiele, naj­le­piej wcale. Po­winno to do­ty­czyć rów­nież tej hi­sto­rii, bo dzięki temu można by ją było opo­wie­dzieć o wiele szyb­ciej, trwa prze­cież nie­całe dwa ty­go­dnie, a ile może się wy­da­rzyć w tak krót­kim cza­sie w dwóch ho­ke­jo­wych mia­stecz­kach? Za­pewne nie za wiele.

Po pro­stu wszystko.

Naj­bar­dziej pro­ble­ma­tyczne tak w ho­keju, jak i w ży­ciu jest mia­no­wi­cie to, że nie­skom­pli­ko­wane chwile wy­stę­pują nie­zwy­kle rzadko. Wszystko inne to walka. Ta opo­wieść nie za­czyna się dzi­siaj, to­czy się już od dwóch lat, to wtedy Maya An­ders­son się stąd wy­pro­wa­dziła. Opu­ściła Björn­stad i w dro­dze na po­łu­dnie prze­je­chała przez Hed. Oba te le­śne mia­steczka leżą po są­siedzku, a jed­no­cze­śnie tak da­leko od wszyst­kiego in­nego, że była to nie­malże emi­gra­cja. Któ­re­goś dnia Maya za­śpiewa o tym, że lu­dzi do­ra­sta­ją­cych bli­sko dzi­czy nie­wiele dzieli od dzi­ko­ści w nich sa­mych. Bę­dzie to za­równo prze­sada, jak i nie­do­sza­co­wa­nie, pra­wie za­wsze mówi się o nas wła­śnie w taki spo­sób. Je­śli jed­nak za­wi­tasz w te strony i ja­kimś cu­dem za­wieje cię aż do baru Fu­tro, a na dzień do­bry nie do­sta­niesz w dziób za głu­pie py­ta­nie o wiek bar­manki albo o pla­ste­rek cy­tryny w drinku, to może sto­jąca za ba­rem Ra­mona wy­ja­śni ci coś waż­nego: „Tu­taj, w le­sie, lu­dzie są od sie­bie o wiele bar­dziej za­leżni niż w du­żych mia­stach. Tu trzy­mamy się ra­zem, czy tego chcemy, czy nie, tak mocno, że gdy je­den z nas zbyt gwał­tow­nie ob­raca się we śnie, to dru­giemu bra­kuje koł­dry w in­nej czę­ści gminy”.

Chcesz zro­zu­mieć to miej­sce? Naj­pierw mu­sisz więc zro­zu­mieć jego kon­tekst, jak wszystko i wszy­scy po­zo­stają ze sobą zwią­zani nie­wi­dzialną ni­cią re­la­cji, lo­jal­no­ści i zo­bo­wią­zań: hala lo­do­wi­ska i fa­bryka, dru­żyna ho­ke­jowa i po­li­tycy, miej­sce w ta­beli i pie­nią­dze, sport i moż­li­wo­ści pracy, przy­ja­ciele z dzie­ciń­stwa i ko­le­dzy z dru­żyny, są­sie­dzi, współ­pra­cow­nicy i ro­dziny. To wszystko trzyma lu­dzi ra­zem i po­zwala im prze­trwać, ale jed­no­cze­śnie zmu­sza do nik­czem­nych prze­stępstw prze­ciwko so­bie na­wza­jem. Ra­mona nie opo­wie ci wszyst­kiego, nikt tego nie zrobi, ale chcesz nas zro­zu­mieć? Tak na­prawdę? Mu­sisz się w ta­kim ra­zie do­wie­dzieć, jak się tu zna­leź­li­śmy.

Zimą dwa i pół roku temu Maya An­ders­son zo­stała zgwał­cona na im­pre­zie przez Ke­vina Er­dahla, naj­lep­szego ho­ke­istę, ja­kiego do tam­tej pory wi­działa ta oko­lica. Oczy­wi­ście nikt nie używa te­raz słowa „gwałt”, ra­czej „skan­dal” lub też okre­śleń typu: „to, co się wy­da­rzyło” albo „to... no wiesz”. Wszy­scy się wsty­dzą, nikt nie po­trafi o tym za­po­mnieć. Łań­cuch wy­da­rzeń ma­jący swój po­czą­tek na tej im­pre­zie wpły­nął na po­li­tyczne de­cy­zje i prze­su­nął pie­nią­dze z jed­nego mia­sta do dru­giego. To z ko­lei do­pro­wa­dziło do wy­peł­nio­nych nie­na­wi­ścią wio­sny i lata, a na­stęp­nie bru­tal­nej zimy. Za­częło się od zwy­kłej bójki w hali lo­do­wi­ska, a skoń­czyło pra­wie na ulicz­nej woj­nie, w któ­rej męż­czyźni w czar­nych kurt­kach, zwani przez po­li­cję „chu­li­ga­nami”, a przez miesz­kań­ców Björn­stad po pro­stu „Grupą”, za­ata­ko­wali wroga z Hed, na co męż­czyźni z Hed od­po­wie­dzieli pod­pa­le­niem Fu­tra. W po­goni za ze­mstą Grupa stra­ciła w wy­padku sa­mo­cho­do­wym Vi­dara, mło­dego chło­paka, któ­rego jej człon­ko­wie uwiel­biali po­nad wszystko. Ta kro­pla prze­lała czarę, po la­tach agre­sji nikt już nie miał wię­cej siły. Vi­dara po­cho­wano, dwaj miesz­kańcy Hed tra­fili do wię­zie­nia, a po­mię­dzy chu­li­ga­nami i mia­stami za­pa­no­wał ro­zejm. Ja­kimś cu­dem udało się go do­cho­wać aż do te­raz, cho­ciaż z dnia na dzień wy­da­wał się co­raz bar­dziej kru­chy.

Ke­vin wraz z ro­dziną się wy­pro­wa­dził i ni­gdy już tu­taj nie wróci. Nikt by się na to nie zgo­dził. Całe Björn­stad ze wszyst­kich sił sta­rało się wy­ma­zać Ke­vina z pa­mięci, a mimo że nikt się do tego nie przy­znał, to wszy­scy ode­tchnęli z ulgą, gdy Maya rów­nież spa­ko­wała wa­lizki i się wy­nio­sła. Wy­je­chała aż do sa­mej sto­licy, za­częła na­ukę w szkole mu­zycz­nej i nie­malże stała się cał­kiem in­nym czło­wie­kiem. A wszy­scy, któ­rzy zo­stali w le­sie, co­raz rza­dziej wspo­mi­nali o „skan­dalu”, pra­wie tak, jakby się ni­gdy nie wy­da­rzył.

Benji Ovich, kie­dyś naj­lep­szy przy­ja­ciel Ke­vina Er­dahla, rów­nież spa­ko­wał wa­lizkę. Znacz­nie mniej­szą od ba­gażu Mai. Ale za to jego po­dróż trwała o wiele dłu­żej. Maya wy­je­chała do cze­goś, on na­to­miast po pro­stu wy­je­chał od nich. Ona szu­kała od­po­wie­dzi w ja­sno­ści, Benji w ciem­no­ściach. Maya w sztuce, a on na dnie bu­telki. Oby­dwoje nie­wiele tam zna­leźli.

W mie­ście, które za sobą zo­sta­wili, klub Björn­stad Hoc­key chy­lił się ku upad­kowi. Tam, gdzie do tej pory wszy­scy ma­rzyli o nie­moż­li­wych wręcz rze­czach, te­raz nikt już nie miał siły na ja­kie­kol­wiek ma­rze­nia. Pe­ter An­ders­son, oj­ciec Mai, za­koń­czył ka­rierę dy­rek­tora spor­to­wego i na do­bre od­pu­ścił ho­keja. Spon­so­rzy po­ucie­kali, a w gmi­nie za­częto na­wet prze­bą­ki­wać o za­mknię­ciu ca­łego klubu i prze­nie­sie­niu wszyst­kich środ­ków oraz fi­nan­so­wa­nia do Hed Hoc­key. Tak na­prawdę klub udało się ura­to­wać w ostat­nim mo­men­cie dzięki no­wym pie­nią­dzom i upar­tym miej­sco­wym biz­nes­me­nom. Nowi za­gra­niczni wła­ści­ciele fa­bryki do­strze­gli w nim spo­sób na zdo­by­cie ak­cep­ta­cji lo­kal­nej spo­łecz­no­ści, a opor­tu­ni­styczny po­li­tyk Ri­chard Theo szansę na no­wych wy­bor­ców. Dzięki nim w od­po­wied­niej chwili zgro­ma­dzony zo­stał ka­pi­tał, który po­zwo­lił uchro­nić klub od za­głady. W tym sa­mym cza­sie wy­mie­niono w nim sta­rych człon­ków za­rządu, prze­pro­wa­dzono spo­tka­nia do­ty­czące „marki” klubu i nie­długo po­tem oczom świata dum­nie przed­sta­wiono cał­ko­wi­cie nową „de­kla­ra­cję war­to­ści”. Ro­ze­słano ulotki z ha­słem: „Spon­so­ring Björn­stad Hoc­key jest nie tylko moż­liwy, ale rów­nież wła­ściwy!”. I wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom losu udało się to wszystko od­wró­cić, naj­pierw na lo­dzie, a póź­niej i poza nim. Eli­sa­beth Za­ckell, tre­nerka z Björn­stad, sta­rała się o pracę w więk­szym klu­bie, ale jej nie do­stała, za­miast niej sta­no­wi­sko ob­jął tre­ner Hed, który na­tych­miast opu­ścił mia­sto, za­bie­ra­jąc ze sobą naj­lep­szych gra­czy. Hed zo­stało na­gle bez przy­wódcy i po­dob­nie jak inne kluby po­sta­wione w ta­kiej sy­tu­acji, szybko za­ko­pało się w in­try­gach i walce o wła­dzę. W tym sa­mym cza­sie Za­ckell bu­do­wała w Björn­stad nową dru­żynę, mło­dego męż­czy­znę o imie­niu Bobo uczy­niła tre­ne­rem po­moc­ni­czym, a na czele bandy roz­ra­bia­ków na lo­dzie po­sta­wiła szes­na­sto­let­niego Amata. Amat ma te­raz osiem­na­ście lat i bez wąt­pie­nia jest naj­więk­szą gwiazdą ho­keja, jaką wi­działa ta oko­lica, z tak ogrom­nym ta­len­tem, że całą ostat­nią zimę plot­ko­wano o tym, że wkrótce zo­sta­nie zdra­fto­wany do NHL i bę­dzie grał za­wo­dowo w Ame­ryce Pół­noc­nej. Za­wod­nik do­mi­no­wał w każ­dym me­czu ostat­niego se­zonu, aż do wio­sny, kiedy to na­ba­wił się kon­tu­zji. Całe mia­sto było prze­ko­nane, że gdyby nie to, Björn­stad wy­gra­łoby całą se­rię i awan­so­wało do wyż­szej ligi. A gdyby w tym sa­mym cza­sie ja­kimś cu­dem Hed nie udało się zdo­być punk­tów w ostat­nich me­czach, to spa­dliby na sam dół ta­beli i tym sa­mym do niż­szej ligi.

Tak więc wszystko, co jesz­cze dwa lata temu, gdy Maya i Benji stąd wy­je­chali, wy­da­wało się kom­plet­nie nie­moż­liwe, te­raz na­gle stało się tylko kwe­stią czasu: zie­lone mia­sto pnie się w górę, pod­czas gdy czer­wone spada. Każ­dego mie­siąca do Björn­stad przy­bywa wię­cej spon­so­rów, a do Hed co­raz mniej, hala lo­do­wi­ska w Björn­stad zo­stała wy­re­mon­to­wana, a dach w Hed pra­wie się wali. Naj­więksi pra­co­dawcy w Björn­stad, fa­bryka i sklep spo­żyw­czy, za­trud­niają no­wych pra­cow­ni­ków. Naj­więk­szy pra­co­dawca w Hed, czyli szpi­tal, rok do roku ob­cina etaty. To w Björn­stad są te­raz pie­nią­dze, to tu jest praca, to my je­ste­śmy zwy­cięz­cami.

Chcesz to zro­zu­mieć? Mu­sisz w ta­kim ra­zie wie­dzieć, że tu­taj cho­dzi o coś wię­cej niż tylko punkt na ma­pie. Z góry mo­żemy wy­glą­dać jak dwa zwy­kłe le­śne mia­steczka, w oczach nie­któ­rych prak­tycz­nie wsie. Je­dyne, co nas od­dziela, to kręta droga mię­dzy drze­wami. Nie wy­gląda na­wet na spe­cjal­nie długą, ale może się oka­zać, że za­fun­du­jesz so­bie po­rządny spa­cer, je­śli po­sta­no­wisz ru­szyć nią w mi­nu­so­wej tem­pe­ra­tu­rze i pod wiatr, bo tu­taj nie mamy in­nej tem­pe­ra­tury ani in­nych wia­trów. Nie­na­wi­dzimy Hed, a oni nie­na­wi­dzą nas. Je­śli przez cały se­zon wy­gramy wszyst­kie me­cze, ale na końcu po­le­gniemy z nimi, to mamy po­czu­cie prze­gra­nego roku. Nie wy­star­czy, że nam się po­wo­dzi, praw­dziwe za­do­wo­le­nie od­czu­wamy do­piero, gdy im się nie wie­dzie. Björn­stad gra w zie­lo­nych ko­szul­kach z niedź­wie­dziem, a Hed w czer­wo­nych z by­kiem, brzmi to cał­kiem pro­sto, ale ko­lory nie po­wie­dzą nam, gdzie koń­czy się ja­kiś pro­blem do­ty­czący ho­keja, a za­czy­nają po­zo­stałe. W Björn­stad nie ma ani jed­nego płotu po­ma­lo­wa­nego na czer­wono, a w Hed ani jed­nego w ko­lo­rze zie­lo­nym, bez względu na to, czy jego wła­ści­ciel in­te­re­suje się ho­ke­jem czy nie, nikt więc do końca nie wie, czy kluby wzięły swoje ko­lory z pło­tów czy wręcz na od­wrót. Czy to nie­na­wiść stwo­rzyła kluby, czy też kluby nie­na­wiść? Chcesz zro­zu­mieć ho­ke­jowe mia­steczka? Mu­sisz za­tem wie­dzieć, że tu­taj sport zna­czy o wiele wię­cej niż tylko sport.

Chcesz zro­zu­mieć tych lu­dzi? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? Mu­sisz też w ta­kim ra­zie wie­dzieć, że za chwilę na­dej­dzie okropna ka­ta­strofa na­tu­ralna, która znisz­czy to, co ko­chamy. Może i miesz­kamy w ho­ke­jo­wych mia­stach, ale przede wszyst­kim je­ste­śmy ludźmi lasu. Oto­czeni drze­wami, ska­łami i zie­mią, które przez ty­siące lat wi­działy, jak ro­dzą się i za­ni­kają ga­tunki. Może i uda­jemy, że je­ste­śmy wielcy i silni, ale z zie­mią nie wy­gramy. Któ­re­goś dnia za­cznie wiać, a na­stę­pu­ją­cej po nim nocy bę­dziemy mieć wra­że­nie, że już ni­gdy nie prze­sta­nie.

Za ja­kiś czas Maya za­śpiewa pie­śni o nas i dzi­czy bli­skiej nam za­równo na ze­wnątrz, jak i w środku. Za­śpiewa o tym, że miej­sce jej do­ra­sta­nia de­fi­niują tra­ge­die, te, któ­rych do­świad­czy­li­śmy, i te, któ­rych by­li­śmy spraw­cami. Za­śpiewa o je­sieni, w któ­rej las z pełną siłą ob­róci się prze­ciwko nam. Za­śpiewa o tym, że wszyst­kie spo­łecz­no­ści są sumą wła­snych wy­bo­rów i że to, co ko­niec koń­ców trzyma nas ra­zem, to na­sze hi­sto­rie. Za­śpiewa:

Wszystko za­częło się od wi­chury.

Naj­gor­szej w tej oko­licy od co naj­mniej po­ko­le­nia. Może i mó­wimy tak o każ­dej wi­chu­rze, ale ta była nie­po­rów­ny­walna z żadną inną. Prze­bą­ki­wano, że w tym roku śnieg przyj­dzie pew­nie póź­niej, ale wiatr nad­cią­gnął szyb­ciej. Sier­pień za­koń­czył się zło­wróżbną falą go­rąca, lecz za­raz po­tem, na prze­ło­mie mie­sięcy, je­sień jed­nym kop­nię­ciem wy­wa­żyła drzwi i tem­pe­ra­tury spa­dły.

Przy­roda wo­kół nas staje się nie­obli­czalna i agre­sywna, psy i my­śliwi wy­czu­wają to jako pierwsi, nie­długo po nich cała reszta. Do­strze­gamy sy­gnały ostrze­gaw­cze, mimo to wi­chura przy­cho­dzi z taką siłą, że po­zba­wia nas po­wie­trza w płu­cach. Sie­cze las z ko­rze­niami, gasi niebo, rzuca się na na­sze domy i mia­sta ni­czym do­ro­sły męż­czy­zna bi­jący dziecko. Pra­stare pnie drzew się ugi­nają, do tej pory nie­wzru­szone ni­czym skały, na­gle pod stopą przy­po­mi­nają źdźbła trawy, wiatr dudni w uszach tak gło­śno, że nie sły­chać, gdy któ­reś z nich za­wala się obok nas. W mie­ście wśród bu­dyn­ków ka­wałki bla­chy i da­chówki od­ry­wają się i niosą ciężko z wia­trem, wy­ostrzone po­ci­ski po­lu­jące na każ­dego, kto za wszelką cenę pró­buje się schro­nić w domu. Las za­wala drogi, aż w końcu nie da się ani stąd wy­je­chać, ani tu do­stać, prze­rwa w do­sta­wie prądu ośle­pia mia­sta w nocy, te­le­fony ko­mór­kowe dzia­łają tylko w nie­któ­rych miej­scach. Wszy­scy, któ­rym udaje się do­dzwo­nić do ko­goś bli­skiego, wy­krzy­kują w słu­chawkę tę samą wia­do­mość: „Zo­stań w domu, zo­stań w domu!”.

Ale je­den młody pa­nicz­nie wy­stra­szony męż­czy­zna z Björn­stad pę­dzi swoim nie­wiel­kim sa­mo­cho­dem po wą­skich dro­gach do szpi­tala w Hed. Nie miał od­wagi opusz­czać domu, ale bał się rów­nież w nim zo­stać, jego cię­żarna żona sie­dzi obok niego i nad­szedł już jej czas, z wi­churą czy bez niej. Kie­rowca mo­dli się do Boga ni­czym ate­iści w oko­pach, żona wy­daje z sie­bie okrzyk, gdy na­gle drzewo przed nimi ła­mie się i bez­li­to­śnie ude­rza w ma­skę sa­mo­chodu. Bla­cha ugina się tak mocno, że ko­bietę aż rzuca na przed­nią szybę. Nikt ich nie sły­szy.

3

Stra­żacy

Chcesz zro­zu­mieć lu­dzi miesz­ka­ją­cych w dwóch ho­ke­jo­wych mia­stecz­kach? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? Mu­sisz w ta­kim ra­zie wie­dzieć o wszyst­kich naj­gor­szych rze­czach, do któ­rych je­ste­śmy zdolni.

Nad do­mami na obrze­żach Hed nie wieje, ale dudni. Fa­sady pę­kają, pod­łogi wi­brują tak mocno, że czer­wone bluzy Hed Hoc­key i pro­por­czyki roz­wie­szone w po­miesz­cze­niach się ko­ły­szą. Czwórka dzieci znaj­du­jąca się wła­śnie w domu opo­wie póź­niej, że miały wra­że­nie, jakby wszech­świat pró­bo­wał je za­bić. Tess jest naj­star­sza, ma sie­dem­na­ście lat, po­tem pięt­na­sto­letni To­bias, trzy­na­sto­letni Ted i Ture, sied­mio­la­tek. Boją się, jak wszyst­kie dzieci, lecz nie śpią, przy­go­to­wane na każdą ewen­tu­al­ność, bo mimo wszystko nie są jak wszyst­kie dzieci. Ich mama pra­cuje jako po­łożna, a tata jako stra­żak, cza­sem wy­daje się wręcz, że sy­tu­acje kry­zy­sowe to je­dyne chwile, w któ­rych ich ro­dzina na­prawdę funk­cjo­nuje. Gdy tylko do nich do­tarło, co wkrótce się wy­da­rzy, dzie­ciaki wy­bie­gły na ogród, by po­skła­dać me­ble ogro­dowe, huś­tawki i ścianki do wspi­naczki, żeby pod­czas wi­chury, znie­sione przez wiatr, nie ude­rzyły w ja­kieś okno. Tata Johnny po­biegł po­móc w ogro­dzie kilka do­mów da­lej. Mama Han­nah za­dzwo­niła do wszyst­kich zna­jo­mych z za­py­ta­niem, czy cze­goś nie po­trze­bują. Od­była wiele roz­mów, bo znają tu wszyst­kich, uro­dzili się i wy­cho­wali w Hed, a te­raz, gdy jedno pra­cuje w straży po­żar­nej, a dru­gie w szpi­talu, nie ma chyba w oko­licy ni­kogo, kto ich nie zna. To ich mia­sto, ich dzieci uczyły się jeź­dzić na ro­we­rze na tych sa­mych przy­do­mo­wych ulicz­kach co oni sami i wy­cho­wy­wane są we­dług pro­stych za­sad: Ko­chaj ro­dzinę, pra­cuj ciężko, ciesz się, gdy Hed Hoc­key wy­grywa mecz, i ciesz się jesz­cze bar­dziej, gdy Björn­stad Hoc­key do­staje baty. Po­ma­gaj tym, któ­rzy po­trze­bują po­mocy, bądź do­brym są­sia­dem i ni­gdy nie za­po­mi­naj, skąd po­cho­dzisz. Tego ostat­niego ro­dzice uczą nie po­przez słowa, ale czyny. Po­ka­zują im, że można się sprze­czać o wszystko, lecz gdy sprawa jest na­prawdę po­ważna, to trzeba się trzy­mać ra­zem, bo sa­memu nie ma się żad­nych szans.

Wi­chura za oknem wy­wo­łała ko­lejną, już w domu, ro­dzice znów się po­kłó­cili, i to po­rząd­nie. Han­nah to drobna i szczu­pła ko­bieta. Stoi te­raz w oknie ku­chen­nym i za­gryza po­li­czek, roz­ma­so­wu­jąc si­niaki. Po­ślu­biła idiotę. Johnny jest wy­soki i bar­czy­sty, ma gę­stą brodę i ciężką pięść. Jesz­cze jako ho­ke­ista znany był z tego, że go­towy do walki pierw­szy zrzu­cał rę­ka­wice, sza­lony byk z logo Hed Hoc­key rów­nie do­brze mógł być jego ka­ry­ka­turą. Jest po­ryw­czy i uparty, sta­ro­modny i pe­łen prze­są­dów, to je­den z tych ste­reo­ty­po­wych za­czep­nych li­ce­ali­stów, któ­rzy ni­gdy do końca nie do­ro­śli. Grał w ho­keja tak długo, jak się dało, a po­tem zo­stał stra­ża­kiem, za­mie­nił jedną szat­nię na drugą, na­dal kon­ku­ru­jąc we wszyst­kim: kto wy­ci­śnie naj­wię­cej na ła­weczce, kto po­bie­gnie naj­szyb­ciej w le­sie, kto wleje w sie­bie naj­wię­cej piwa na grillu. Od pierw­szego dnia związku Han­nah zda­wała so­bie sprawę z tego, że to, co w John­nym ta­kie cza­ru­jące, może też pew­nego dnia stać się nie­bez­pieczne, słabi prze­gry­wa­jący mogą być agre­sywni, a pe­łen pa­sji tem­pe­ra­ment do­pro­wa­dzić do prze­mocy. „Długi lont, ale dużo pro­chu to naj­nie­bez­piecz­niej­sza kom­bi­na­cja”, zwykł ma­wiać jej teść. W ko­ry­ta­rzu stoi wa­zon, dawno temu roz­bity na drobne ka­wałki, a na­stęp­nie sta­ran­nie skle­jony, tak by Han­nah już ni­gdy nie za­po­mniała.

Johnny wraca z ogrodu. Pa­trzy na nią ukrad­kiem, spraw­dza­jąc, czy na­dal jest wzbu­rzona. Kłót­nie za­wsze koń­czą się w ten spo­sób, bo wy­szła za idiotę, który ni­gdy nie słu­cha. I za­wsze coś się tłu­cze.

Han­nah czę­sto roz­my­śla o tym, że jej mąż po­zwala wszyst­kim my­śleć, że jest twar­dzie­lem, ale w rze­czy­wi­sto­ści to nie­zwy­kle wraż­liwy i ła­twy do ura­że­nia czło­wiek. Je­śli Hed Hoc­key do­staje baty, to tak jakby on sam obe­rwał. Kiedy wio­sną ze­szłego roku w lo­kal­nej ga­ze­cie na­pi­sano, że „Björn­stad Hoc­key re­pre­zen­tuje no­wo­cze­sność, pod­czas gdy Hed Hoc­key sym­bo­li­zuje to, co prze­sta­rzałe”, wziął so­bie to do serca tak mocno, jak gdyby na­pi­sano co naj­mniej, że cała jego ro­dzina i wszyst­kie war­to­ści w ży­ciu były nie­wła­ściwe. Klub to mia­sto, a mia­sto to jego ro­dzina. Jego lo­jal­ność jest nie do pod­wa­że­nia i zmu­sza go za­wsze do tego, co naj­bar­dziej eks­tre­malne. Za­wsze gra ostro, ni­gdy się nie boi, za­wsze pierw­szy bie­gnie do każ­dej ka­ta­strofy.

Kilka lat temu w ca­łym kraju pło­nęły lasy. Ani Hed, ani Björn­stad spe­cjal­nie nie ucier­piały, ale parę go­dzin jazdy stąd było na­prawdę nie­bez­piecz­nie. Johnny, Han­nah i dzie­ciaki spę­dzali wtedy, pierw­szy raz od dawna, wspól­nie wa­ka­cje, je­chali wła­śnie do parku wod­nego na po­łu­dniu. W ra­diu usły­szeli wia­do­mość o po­ża­rach. Kłót­nia za­częła się, jesz­cze za­nim za­dzwo­nił te­le­fon, bo Han­nah do­brze wie­działa, że gdy za­dzwo­nią, Johnny na­tych­miast za­wróci. Dzieci ku­liły się na tyl­nych sie­dze­niach mi­ni­busa, bo już to wcze­śniej wi­działy: tę samą kłót­nię, te same krzyki, te same za­ci­śnięte pię­ści. Wy­szła za idiotę.

Każ­dego dnia walki Johnny’ego z po­ża­rami la­sów w te­le­wi­zyj­nych wia­do­mo­ściach przed­sta­wiano co­raz to strasz­niej­sze ob­razy, każ­dego wie­czoru, mimo że dzieci za­sy­piały z pła­czem, Han­nah uda­wała, że wcale się nie nie­po­koi, każ­dej nocy za­ła­my­wała się w sa­mot­no­ści przy ku­chen­nym stole. W końcu wró­cił, gdzieś tak po ty­go­dniu, cho­ciaż mieli wra­że­nie, że nie było go rok. Wy­chu­dzony i tak brudny, że zda­wało się, że ni­gdy do końca nie bę­dzie w sta­nie ze­trzeć tego brudu ze skóry. Han­nah stała w kuchni i do­strze­gła go, jak wy­siada z sa­mo­chodu ka­wa­łek od domu, na skrzy­żo­wa­niu, i ostat­nie kroki prze­mie­rza pie­szo, czła­piąc, tak jakby za­raz miał się roz­sy­pać i za­mie­nić w wielką stertę ku­rzu. Rzu­ciła się w stronę ku­chen­nych drzwi, dzieci też już go za­uwa­żyły, zbie­gły więc pę­dem ze scho­dów, prze­ci­ska­jąc się koło niej i po­ty­ka­jąc jedno o dru­gie, a po­tem na ze­wnątrz. Han­nah przy­sta­nęła przy oknie, ob­ser­wu­jąc, jak rzu­cają się Johnny’emu w ra­miona, aż na końcu cała czwórka wi­siała na nim jak małpki: To­bias i Ted wo­kół szyi, Tess na ple­cach, a mały Ture w ra­mio­nach. Oj­ciec był cały uba­brany, spo­cony i wy­czer­pany, ale pod­niósł wszyst­kie dzieci i wniósł je do domu, jakby wa­żyły tyle co piórko. W nocy spał na ma­te­racu koło łóżka Tu­rego, skoń­czyło się na tym, że po­zo­stałe ro­dzeń­stwo rów­nież przy­tar­gało tam swoje le­go­wi­ska. Han­nah od­zy­skała Johnny’ego do­piero po czte­rech no­cach. Do­piero wtedy po­czuła jego ra­miona i w spo­koju mo­gła za­snąć, od­dy­cha­jąc w jego ko­szulkę. Ostat­niego ranka była już tak za­zdro­sna o dzieci, tak zła na samą sie­bie i zmę­czona wstrzy­my­wa­niem wła­snych uczuć, że rzu­ciła tym cho­ler­nym wa­zo­nem o pod­łogę.

Skle­iła go po­tem sta­ran­nie, a nikt w ro­dzi­nie nie od­wa­żył się do niej ode­zwać, do­póki nie skoń­czyła. Mąż usiadł póź­niej przy niej na pod­ło­dze i jak zwy­kle szep­tał: „Nie bądź na mnie zła, nie zniosę tego, je­śli bę­dziesz na mnie zła”. Czuła, że struny gło­sowe ła­mią się jej w gar­dle, gdy wy­rzu­ciła z sie­bie: „To na­wet nie był twój po­żar, to na­wet nie TU się pa­liło!”. Johnny po­chy­lił się ostroż­nie, czuła jego od­dech na dło­niach, gdy je ca­ło­wał. „Wszyst­kie po­żary to moje po­żary”. Jak­żeż ona nie­na­wi­dziła tego idioty i jed­no­cze­śnie go uwiel­biała. „Twoim za­da­niem jest wra­cać do domu. Twoim je­dy­nym za­da­niem jest wra­cać do domu”, przy­po­mniała mu, na co on od­po­wie­dział z uśmie­chem na twa­rzy: „No prze­cież je­stem”. Z ca­łej siły ude­rzyła go w ra­mię. Spo­tkała w ży­ciu wielu idio­tów, któ­rzy wma­wiali so­bie, że jako pierwsi po­bie­gliby w ogień, by ra­to­wać in­nych, ale jej idiota jest ta­kim idiotą, który na­prawdę to zrobi. Kłócą się więc o to samo za każ­dym ra­zem, gdy Johnny je­dzie do po­żaru, po­nie­waż za każ­dym ra­zem Han­nah jest tak samo zła na sie­bie, że się o niego boi. I za­wsze koń­czy się tym, że coś roz­bija lub tłu­cze. Wtedy był to wa­zon, tym ra­zem pa­dło na jej wła­sne kostki dłoni. Gdy za­częła się wi­chura i Johnny, by być w go­to­wo­ści, na­tych­miast pod­ła­do­wał te­le­fon, ude­rzyła pię­ścią w zlew. Te­raz roz­ma­so­wuje si­niaka i klnie. Chce, żeby je­chał, ale jed­no­cze­śnie tego nie­na­wi­dzi, i w taki wła­śnie spo­sób daje o tym znać.

Johnny wcho­dzi do kuchni, Han­nah czuje jego za­rost na karku. Zgrywa twar­dziela, ale w rze­czy­wi­sto­ści jest naj­wraż­liw­szy z nich wszyst­kich, to wła­śnie dla­tego ni­gdy jej nie od­krzy­kuje. Wi­chura ude­rza w okna i oboje do­brze wie­dzą, że te­le­fon za­raz za­dzwoni i że Johnny bę­dzie mu­siał je­chać, a ona znów wpad­nie w złość. „Martw się do­piero wtedy, jak prze­sta­nie się zło­ścić, bo to bę­dzie zna­czyć, że już cię nie ko­cha”, po­wie­dział Johnny’emu oj­ciec za­raz po tym, jak on i Han­nah się po­brali. „Długi lont i dużo pro­chu w tej ko­bie­cie, le­piej uwa­żaj!”, do­dał, uśmie­cha­jąc się.

Han­nah być może po­ślu­biła idiotę, ale sama też, do cho­lery, jest zdrowo wal­nięta. Jej po­czu­cie hu­moru po­trafi do­pro­wa­dzić Johnny’ego do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści, a chaos, który wo­kół niej pa­nuje, jest nie do znie­sie­nia. On sam wpada w pa­nikę, gdy rze­czy nie leżą na swoim miej­scu i nie ma pew­no­ści, gdzie wszystko się znaj­duje, do­ty­czy to za­równo wozu stra­żac­kiego, jak i szaf i ku­chen­nych sza­fek, a oże­nił się z osobą, która nie uważa, że po­winno się mieć swoją wy­zna­czoną stronę łóżka. Han­nah kła­dzie się jed­nego wie­czoru po jed­nej stro­nie, dru­giego po dru­giej, jak po­pad­nie, a on nie wie na­wet, od czego ma za­cząć się wku­rzać. Po­każ­cie mi ko­goś, kto nie ma swo­jej strony w łóżku. Poza tym cho­dzi po domu w bu­tach i nie spłu­kuje za sobą umy­walki, i wciąż prze­kłada noże do ma­sła i do sera, tak że każde śnia­da­nie to ja­kaś cho­lerna wy­prawa w po­szu­ki­wa­niu skar­bów. Jego żona jest gor­sza na­wet od dzieci.

Te­raz jed­nak pod­nosi dłoń i gła­dzi go po bro­dzie, a on obej­muje ją cia­sno i nic in­nego się nie li­czy. Na­uczyli się już sie­bie na­wza­jem. Han­nah za­ak­cep­to­wała, że ży­cie ze stra­ża­kiem ma rytm, któ­rego inni lu­dzie ni­gdy nie zro­zu­mieją. Na­uczyła się na przy­kład si­kać w ciem­no­ści, bo na po­czątku, gdy ze sobą za­miesz­kali, a ona za­pa­lała świa­tło w środku nocy, Johnny się bu­dził, my­śląc, że to lampka alar­mowa na sta­cji. Zry­wał się z łóżka w pół­śnie, ubie­rał się i biegł do sa­mo­chodu, za­nim ona w sa­mych majt­kach zdą­żyła go do­go­nić, za­sta­na­wia­jąc się, co, do ja­snej cho­lery, wy­czy­nia jej mąż. Mi­nęło kilka cha­otycz­nych nocy, nim zro­zu­miała, że Johnny już ni­gdy nie od­uczy się tego za­cho­wa­nia i że w głębi du­szy ona sama też by so­bie tego nie ży­czyła.

To wła­śnie taki fa­cet, który bie­gnie w ogień. Bez wa­ha­nia, bez zbęd­nych py­tań, po pro­stu bie­gnie. Ta­kich jak on jest nie­wielu, ale gdy się ich zo­ba­czy, od razu wia­domo, że to oni.

Ana ma osiem­na­ście lat. Wy­gląda przez okno w domu ojca na obrze­żach Björn­stad. Lekko ku­leje, bo nie­chcący uszko­dziła so­bie ko­lano na tre­ningu sztuk walki, po tym, jak ja­kiś rów­no­la­tek po­wie­dział, że dziew­czyny nie po­tra­fią po­rząd­nie ko­pać. Sko­pała mu więc że­bra i do­ło­żyła jesz­cze z ko­lana w głowę, ale nie­stety, jego czaszka – mimo że pu­sta – na­dal była dość twarda, dla­tego te­raz ku­leje. Jej ru­chy są za­wsze szyb­kie ni­czym bły­ska­wica, nie to co ocena sy­tu­acji, nie­zbyt do­brze ro­zu­mie lu­dzi, ale za to świet­nie po­trafi od­czy­ty­wać przy­rodę. Te­raz wi­dzi, jak za oknem po­ru­szają się drzewa, już ran­kiem zwró­ciła na to uwagę, na długo przed in­nymi wie­działa, że na­dej­dzie wi­chura. Dzieci do­brych my­śli­wych uczą się wy­czu­wać ta­kie rze­czy, a w oko­licy nie ma lep­szego my­śli­wego niż jej oj­ciec. Ten czło­wiek spę­dził w le­sie tyle czasu, że nie­kiedy za­po­mina o tym, że te­le­fon to nie my­śliw­skie wal­kie-tal­kie, i gdy ktoś do niego dzwoni, na końcu każ­dej wy­po­wie­dzi do­rzuca „od­biór”. Ana uczyła się w le­sie racz­ko­wać, a po­tem cho­dzić, bo to był je­dyny spo­sób, by spę­dzać czas z tatą. Las był jej pla­cem za­baw i szkołą, oj­ciec na­uczył ją wszyst­kiego o dzi­kich zwie­rzę­tach i nie­wi­dzial­nych si­łach drze­mią­cych w ziemi i po­wie­trzu. To była jego me­toda na oka­zy­wa­nie jej mi­ło­ści. Gdy była mała, po­ka­zy­wał jej, jak się tropi i strzela, gdy była star­sza, za­bie­rał ją na zle­cone przez gminę po­szu­ki­wa­nia po­trą­co­nej w wy­pad­kach dzi­kiej zwie­rzyny. Ży­cie w le­sie uczy nie tylko tego, jak na­leży chro­nić przy­rodę, ale rów­nież jak ona może chro­nić czło­wieka. Ko­niec koń­ców poza tym, że wy­pa­truje się tego sa­mego co ro­śliny: wio­sny i słońca, oba­wia się także po­dob­nych rze­czy: oczy­wi­ście ognia, ale jesz­cze bar­dziej wia­tru. Bo jego nie da się za­trzy­mać ani uga­sić. Wiatr nie zbo­czy z kursu przed ja­kimś pniem czy skórą, po pro­stu znisz­czy, po­ła­mie i uśmierci, co tylko ze­chce.

Ana sły­szała nie­po­godę w czub­kach drzew i prze­czu­wała ją w piersi, gdy jesz­cze wszę­dzie było spo­koj­nie i ci­cho. Na­lała wody do wszyst­kich ko­szy i wia­der, przy­nio­sła z piw­nicy ku­chenkę ga­zową i wy­mie­niła ba­te­rie w la­tar­kach czo­ło­wych, przy­go­to­wała świece i za­pałki. Na ko­niec jak w tran­sie na­rą­bała drewna i przy­nio­sła je do po­koju dzien­nego. Te­raz, gdy wi­chura nad­ciąga już nad Björn­stad, za­myka wszyst­kie okna i drzwi i tłu­kąc się na całą kuch­nię, zmywa na­czy­nia w rytm ulu­bio­nej pio­senki Mai pusz­czo­nej z wieży ste­reo. Głos przy­ja­ciółki ją uspo­kaja, a naj­zwy­klej­sze na świe­cie ku­chenne od­głosy uspo­ka­jają jej psy. To one ją chro­niły, gdy była dziec­kiem, te­raz jest na od­wrót. Je­śli za­py­tasz Mayę, kim jest jej przy­ja­ciółka, od­po­wie: „Wo­jow­ni­kiem”. Nie mówi tego jed­nak dla­tego, że Ana może po­ko­nać w walce każ­dego, ale przede wszyst­kim dla­tego, że ży­cie już nie raz pró­bo­wało po­ko­nać Anę i ni­gdy nie dało rady. Ana jest nie do po­ko­na­nia.

Cho­dzi do ostat­niej klasy li­ceum w Björn­stad, lecz już od dawna jest do­ro­sła, córki ro­dzi­ców ukry­wa­ją­cych się na dnie bu­te­lek do­ra­stają szyb­ciej. Gdy była mała, tata na­uczył ją pil­no­wać ognia w ko­minku, w od­po­wied­nim mo­men­cie do­kła­dać kilka do­dat­ko­wych szczap, tak by pło­mień ni­gdy nie zgasł. Te­raz, w gor­szych okre­sach, cza­sem dniach, a cza­sem mie­sią­cach, w ten sam spo­sób pod­syca swoje upo­je­nie. Ni­gdy nie jest nie­przy­jemny ani na­wet gło­śny, po pro­stu ni­gdy nie jest do końca trzeźwy. Prze­śpi całą bu­rzę, po­chra­pu­jąc na krze­śle w po­koju dzien­nym, oto­czony pu­cha­rami zdo­by­tymi przez Anę, z któ­rych jest tak dumny, i jej zdję­ciami z dzie­ciń­stwa, z któ­rych pie­czo­ło­wi­cie wy­ciął głowę matki Any. Zbyt pi­jany, by usły­szeć dzwo­niący te­le­fon. Ana zmywa i po­gła­śnia mu­zykę w kuchni, psy leżą u jej stóp, one też nic nie sły­szą. A te­le­fon dzwoni i dzwoni.

W końcu, za­miast tego, ktoś dzwoni do drzwi.

„Nic się nie dzieje, to tylko wiatr”, szep­cze Johnny. Han­nah bar­dzo chce w to wie­rzyć. Tym ra­zem nie będą ga­sić po­ża­rów, jej mąż wraz z po­zo­sta­łymi stra­ża­kami chwycą za piły elek­tryczne i pójdą oczysz­czać drogi z po­ła­ma­nych drzew, tak aby inne służby ra­tun­kowe i opieka do­mowa osób star­szych mo­gły się prze­do­stać. Za­wód stra­żaka w tych oko­li­cach w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach ozna­cza pracę drwala w le­sie, zwykł po­hu­ki­wać Johnny, ale Han­nah do­sko­nale wie, że jest z tego dumny. Na­leży prze­cież do tego lasu.

Od­wraca się do niego przo­dem, staje na pal­cach i gry­zie go w po­li­czek, tak że aż ugi­nają się pod nim ko­lana. Jest naj­więk­szy i naj­sil­niej­szy w pra­wie każ­dym po­miesz­cze­niu, do któ­rego wcho­dzi, ale bez względu na to, co my­ślą inni, wie, że je­śli dzieci zna­la­złyby się po dru­giej stro­nie ściany ognia, to Han­nah po­bie­głaby tam po nie szyb­ciej niż on sam. Jest skom­pli­ko­wana, wy­bu­chowa i py­skata, i, wierz­cie mi, nie­ła­two jej do­go­dzić, ale Johnny ko­cha ją naj­bar­dziej na świe­cie za jej cał­ko­wi­cie bez­kom­pro­mi­sowy in­stynkt obronny. „Po­ma­gamy tym, któ­rym mo­żemy”, szep­cze mu za­wsze do ucha po naj­gor­szych dniach, gdy on straci ko­goś w pracy albo ona u sie­bie. Stra­żak musi być przy­go­to­wany na oglą­da­nie śmierci na każ­dym eta­pie ży­cia, ona jed­nak pra­cuje jako po­łożna, zwy­kle wi­dzi ją więc w tym pierw­szym: w pierw­szych se­kun­dach ży­cia. Wy­po­wia­dane przez nią słowa mają nie tylko przy­nieść uko­je­nie, ale rów­nież przy­po­mi­nać im o ich obo­wiązku. Po­ma­gamy, je­śli mo­żemy, kiedy mo­żemy i tym, któ­rym mo­żemy. Taki ro­dzaj pracy, ale też taki typ czło­wieka.

Wolno wy­pusz­cza ją z ob­jęć, ni­gdy nie przy­zwy­czai się do tego, że ta nie­chlujna awan­tur­nica wciąż po­trafi tak na niego po­dzia­łać. Idzie spraw­dzić, czy jego te­le­fon się ła­duje, Han­nah długo za nim pa­trzy, ni­gdy się nie przy­zwy­czai, że na­wet po dwu­dzie­stu la­tach, gdy ten ma­rudny pe­dant rzuca jej tylko jedno spoj­rze­nie, ma ochotę ze­rwać z niego całe ubra­nie.

Z ko­ry­ta­rza do­biega dźwięk te­le­fonu. Już czas. Za­myka oczy, klnie i obie­cuje so­bie, że nie bę­dzie się już kłó­cić. Johnny ni­gdy jej nie mówi, że wróci do domu bez szwanku, bo to przy­nosi nie­szczę­ście. Po­wta­rza tylko, że ją ko­cha, raz za ra­zem, aż ona w końcu mu od­po­wiada: „Masz szczę­ście”. Te­le­fon dzwoni nie­prze­rwa­nie, Han­nah przy­cho­dzi do głowy, że mąż jest pew­nie w to­a­le­cie i dla­tego nie od­biera, więc krzy­czy na niego, bo szyby w oknach tłuką się nie­mi­ło­sier­nie od wia­tru. Dzieci już cze­kają usta­wione w sze­regu na scho­dach, by po­że­gnać się z oj­cem. Tess trzyma ręce na ple­cach trzech braci: To­biasa, Teda i Tu­rego. Tata uwa­żał, że to głu­pie, że wszy­scy mają mieć imiona na tę samą li­terę, ale do­ga­dał się z mamą, że to ona wy­biera imiona dla dzieci, a on dla psów. Ja­koś ni­gdy nie spra­wili so­bie psa. Han­nah za­wsze była lep­szym ne­go­cja­to­rem.

Ture po­pła­kuje w swe­ter Tess, nikt z ro­dzeń­stwa nie na­ka­zuje mu prze­stać. Sami pła­kali, gdy byli mniejsi, bo w ro­dzi­nie nie ma się stra­żaka, to tak nie działa, cała ro­dzina na­gle się nim staje. Nie mają tego kom­fortu, że mogą po­wie­dzieć: „To się nam nie przy­da­rzy”, wie­dzą, że tak może być. Ro­dzice usta­no­wili więc bar­dzo pro­stą za­sadę: ni­gdy nie wy­sta­wiają się ra­zem na nie­bez­pie­czeń­stwo. Dzieci za­wsze mu­szą mieć jed­nego ro­dzica, gdyby dru­giemu na­gle coś się stało.

Johnny stoi w ko­ry­ta­rzu i co­raz gło­śniej mówi do te­le­fonu, w końcu wręcz krzy­czy, ale po dru­giej stro­nie ni­kogo nie ma. Być może wci­snął zły gu­zik, spraw­dza więc li­stę po­łą­czeń, ale oka­zuje się, że od­kąd przed dzie­się­cioma mi­nu­tami skoń­czył roz­mowę z wła­sną matką, nikt do niego nie dzwo­nił. Mija ko­lej­nych kilka dźwię­ków, za­nim do­ciera do niego, że to nie jego te­le­fon, tylko jej. Han­nah pod­nosi go zdez­o­rien­to­wana, wpa­truje się w nu­mer i sły­szy głos prze­ło­żo­nego po dru­giej stro­nie słu­chawki. Trzy­dzie­ści se­kund póź­niej wy­biega z domu.

Chcesz zro­zu­mieć lu­dzi? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? To mu­sisz wie­dzieć, do czego naj­lep­szego są w ży­ciu zdolni.

4

Dzi­kusy

Ben­jiego obu­dzi huk. Kac tak mocno prze­ska­luje mu od­le­gło­ści, że przez krótką chwilę, zry­wa­jąc się ze snu, nie bę­dzie na­wet wie­dział, gdzie jest, a całe po­miesz­cze­nie bę­dzie mu przy­po­mi­nać do­mek dla la­lek. Cią­gnie się to od tak dawna, że wła­ści­wie już go nie dziwi. Każ­dego ranka otwiera oczy, zszo­ko­wany, że w ogóle jesz­cze żyje.

To bę­dzie dzień po bu­rzy, mimo że Benji nie zdaje so­bie z tego sprawy. Nie jest rów­nież pe­wien, czy za­po­mniał, co mu się śniło, czy też jesz­cze śni. Przy­dłu­gawe włosy opa­dają mu na oczy, czuje ból w każ­dym sta­wie i mię­śniu, jego ciało na­dal nosi twardą mu­sku­la­turę z ży­cia wy­peł­nio­nego ho­ke­jem, cho­ciaż od po­nad dwóch lat nie miał na no­gach ły­żew. Jest prze­pa­lony i nie­do­ży­wiony. Spró­buje wstać z łóżka, za­ta­cza­jąc się i upa­da­jąc na jedno ko­lano, pu­ste bu­telki po al­ko­holu po­to­czą się po ca­łej pod­ło­dze i w końcu za­trzy­mają na bi­buł­kach do pa­pie­ro­sów, za­pal­niczce oraz reszt­kach alu­mi­nio­wej fo­lii. Ból głowy bę­dzie tak uciąż­liwy, że na­wet z dłońmi przy­ci­śnię­tymi do uszu nie roz­różni, czy ha­łas do­cho­dzi z ze­wnątrz czy też z jego głębi. Na­gle usły­szy jesz­cze je­den huk, ściany za­trzęsą się tak, że Benji aż się skuli w oba­wie, że okno nad łóż­kiem pęk­nie i przy­kryje go desz­czem roz­bi­tego szkła. W rogu po­koju nie­prze­rwa­nie dzwoni jego te­le­fon.

Dwa lata temu wy­je­chał z Björn­stad i od tam­tej pory po­dró­żo­wał. Opu­ścił miej­sce, w któ­rym miesz­kał całe ży­cie, i ru­szył przed sie­bie, po­cią­giem, ło­dzią i sto­pem aż do miast, w któ­rych w końcu nie było ho­keja. Nie­raz ce­lowo się gu­bił i po­nie­wie­rał na wszyst­kie moż­liwe spo­soby, ale też udało mu się cza­sem zna­leźć coś, za czym, na­wet nie zda­jąc so­bie z tego sprawy, tę­sk­nił. Spoj­rze­nia i dło­nie, i od­dech na karku. Ta­neczny par­kiet bez py­tań. Do wy­zwo­le­nia nie­zbędny był mu chaos, a sa­mot­ność do tego, by w końcu prze­stać się czuć sa­mot­nym. Ni­gdy nie przy­szło mu do głowy, żeby za­wró­cić, ru­szyć do domu, do­mem rów­nie do­brze mo­gła być te­raz cał­ko­wi­cie nie­znana pla­neta.

Czy jest szczę­śliwy? Je­śli py­tasz, to praw­do­po­dob­nie wcale go nie ro­zu­miesz. Benji ni­gdy nie miał na­dziei na szczę­ście.

Staje w oknie nie­wiel­kiego ho­te­lo­wego po­koju, ska­co­wany i le­d­wie do­bu­dzony, i spo­gląda na świat za oknem, nie bę­dąc na­wet jego czę­ścią. Na ulicy pod ho­te­lem zde­rzyły się dwa sa­mo­chody, to wła­śnie ten huk go obu­dził. Sły­chać krzyk lu­dzi. Dzwoni mu w uszach. Dzwoni i dzwoni, aż w końcu do­ciera do niego, że to te­le­fon.

– To ja – szep­cze ciężko po dru­giej stro­nie słu­chawki naj­star­sza sio­stra, w gło­sie sły­chać zmę­cze­nie.

– Adri? Co się stało?

Benji jest za da­leko, żeby mo­gła go przy­tu­lić, tak jak star­sza sio­stra zwy­kła tu­lić młod­szego brata, więc Adri sta­ran­nie do­biera słowa, za­nim prze­każe mu to, co musi. Benji przyj­muje wia­do­mość w ci­szy, całe ży­cie tre­no­wał prze­cież, by nie da­wać po so­bie znać, kiedy coś w nim ga­śnie.

– Nie żyje? – wy­du­sza z sie­bie w końcu, a sio­stra po­wta­rza wszystko jesz­cze raz, tak jakby za­po­mniał nie­któ­rych słów we wła­snym ję­zyku.

Na ko­niec szep­cze tylko „okej”, sze­lest jego od­de­chu w słu­chawce to je­dyny sły­szalny dźwięk, gdy pęka mu serce.

Od­kłada słu­chawkę i pa­kuje wa­lizkę. Nie zaj­muje to wiele czasu, po­dró­żuje bez więk­szego ba­gażu, za­wsze go­towy do po­zo­sta­wie­nia wszyst­kiego za sobą.

– What’s go­ing on? What time is it?[1] – sły­szy szept z łóżka.

– I have to go[2] – mówi Benji, już w drzwiach, na­dal bez ko­szulki. Po kilku mie­sią­cach w słońcu ta­tuaż niedź­wie­dzia na ra­mie­niu nieco wy­blakł, a liczne bli­zny, jak to u dzi­ku­sów, po­bły­skują ró­żowo na opa­lo­nej skó­rze. Wię­cej jest ich na kost­kach dłoni niż na twa­rzy, bo Benji jest lep­szy w dzi­kość niż więk­szość lu­dzi.

– Go where?[3]

– Home[4].

W po­ło­wie scho­dów do­biega go jesz­cze krzyk z po­koju. Mógłby od­po­wie­dzieć, że za­dzwoni do męż­czy­zny po­zo­sta­wio­nego w ho­telu, ale je­śli Benji na­uczył się cze­goś w ro­dzin­nych stro­nach, to tego, że już nie ma siły ni­kogo wię­cej okła­my­wać.

5

Po­łożne

Tej nocy bu­rza prze­cho­dzi przez dwa ho­ke­jowe mia­steczka i po­wala za­równo drzewa, jak i lu­dzi. Ju­tro dwoje z nich – chło­pak z wy­ta­tu­owa­nym na ra­mie­niu niedź­wie­dziem i dziew­czyna z ta­tu­ażem przed­sta­wia­ją­cym gi­tarę i strzelbę – po­wrócą do domu, by wziąć udział w po­grze­bie. Tym ra­zem wszystko za­cznie się w ten wła­śnie spo­sób. W mia­stecz­kach w środku dzi­czy lu­dzi oprócz nie­wi­dzial­nych wię­zów łą­czą rów­nież ostre ha­czyki, tak więc je­śli je­den z nich od­wraca się zbyt gwał­tow­nie, to dru­giemu nie tylko ko­szula pod­cho­dzi pod szyję. Cza­sem każ­demu z nas wy­rwane zo­staje serce.

Johnny do­trzy­muje kroku żo­nie, gdy ta wbiega po scho­dach do sy­pialni, by spa­ko­wać torbę do pracy. Po dro­dze udziela mu kilku la­ko­nicz­nych in­for­ma­cji: młoda para z pół­noc­nej czę­ści Björn­stad ocze­kuje pierw­szego dziecka, więc gdy ko­bie­cie ode­szły wody, ru­szyli do szpi­tala w Hed, nie przy­pusz­cza­jąc na­wet, jak gwał­towna okaże się bu­rza. Za­miast je­chać główną szosą, wy­brali drogę na skróty, po­mniej­szymi tra­sami od wschodu. Utknęli w środku lasu po­mię­dzy dwoma mia­stami, pró­bu­jąc ob­je­chać ta­ra­su­jące jezd­nię za­wa­lone drzewo. Nie za­uwa­żyli ko­lej­nego, które spa­da­jąc, uwię­ziło ich sa­mo­chód w środku bez­lu­dzia. Udało im się za­dzwo­nić do szpi­tala, ale w oko­licy nie ma żad­nej wol­nej ka­retki, nikt też do końca nie wie, jak w ca­łym tym cha­osie, gdy le­śne drogi nie są prze­jezdne, mógłby się do nich do­stać. Ko­bieta i dziecko w sa­mo­cho­dzie nie mogą li­czyć na nic lep­szego niż po­łożną, która aku­rat ma dziś wie­czo­rem wolne i mieszka na tyle bli­sko, by, je­śli to ko­nieczne, ostat­nią część trasy po­ko­nać pie­szo.

Johnny stoi w drzwiach sy­pialni i tak na­prawdę ma ochotę za­py­tać żonę, czy już cał­ko­wi­cie osza­lała, ale po dwu­dzie­stu la­tach wie, jaką do­sta­nie od­po­wiedź. Han­nah od­wraca się na­gle z im­pe­tem i ude­rza czo­łem o jego klatkę pier­siową, Johnny czule obej­muje ją ra­mio­nami, tak że żona pra­wie w nich znika.

– Ko­cham cię, ko­cham cię tak bar­dzo, ty pie­przony idioto – szep­cze Han­nah.

– Masz szczę­ście – od­po­wiada Johnny.

– W skrzyni na stry­chu leżą do­dat­kowe koce, a la­tarki są...

– Wiem, nie martw się o nas, ale za to ty mu­sisz, do cho­lery... Nie mo­żesz prze­cież, do cho­lery... – za­czyna Johnny.

Han­nah chowa twarz w jego swe­trze i czuje, jak cały się trzę­sie.

– Nie mo­żesz się na mnie zło­ścić, ko­cha­nie. To prze­cież ja się za­wsze wście­kam, ty mu­sisz być tym roz­sąd­nym – mam­ro­cze z ustami przy jego klatce pier­sio­wej.

Johnny się stara. Jak on się stara!

– Nie mo­żesz je­chać sama. Po­wi­nien je­chać z tobą ktoś, kto zna las, ko­cha­nie, za­raz zrobi się ciemno i...

– Nie mo­żesz ze mną je­chać. Prze­cież wiesz. Ni­gdy ra­zem w tym sa­mym sa­mo­lo­cie, ni­gdy ra­zem w tę samą wi­churę, dzieci mu­szą...

– Wiem, WIEM – szep­cze ze smut­kiem w gło­sie Johnny, który chyba ni­gdy nie czuł się tak bez­silny. Dla stra­żaka nie ma nic gor­szego.

Za każ­dym ra­zem, gdy wy­jeż­dża na ak­cję, jego głu­pie prze­sądy po­wstrzy­mują ją od po­wie­dze­nia mu: „Wróć cało do domu”, dla­tego wy­my­śla mu coś ba­nal­nego do zro­bie­nia na­stęp­nego dnia, tak by mu­siał jej obie­cać, że bę­dzie na miej­scu: „Nie za­po­mnij, że ju­tro masz je­chać na wy­sy­pi­sko śmieci” albo „O dwu­na­stej jemy obiad u two­jej mamy”. To ich mały se­kretny zwy­czaj.

Tak więc te­raz Johnny nie mówi: „Wróć cało do domu”. Na­wet nie pró­buje jej prze­ko­nać, żeby nie je­chała, bo wie, co sam by jej w ta­kiej sy­tu­acji od­po­wie­dział. Może i ma sporo siły, ale na­wet on nie jest w sta­nie po­wstrzy­mać wia­tru. To ona asy­stuje przy po­ro­dach, to jej te­raz po­trze­bują. Po­ma­gamy, je­śli mo­żemy, kiedy mo­żemy i komu mo­żemy. To­też wy­cho­dząc z sy­pialni, ła­pie ją za ra­mię, chce jej po­wie­dzieć coś ba­nal­nego i zwy­kłego, tak żeby pa­mię­tała, że ju­tro też jest dzień. Ale je­dyne, co przy­cho­dzi mu do głowy, to:

– Ju­tro mam za­miar się z tobą prze­spać!

Han­nah wy­bu­cha śmie­chem, pro­sto w twarz męża.

– Z tobą na­prawdę jest coś nie tak.

– Ju­tro się z tobą prze­śpię, że­byś miała ja­sność!

Do oczu na­pły­wają mu łzy, jej rów­nież, z ze­wnątrz do­cho­dzi do nich świst wia­tru, a oni do­sko­nale zdają so­bie sprawę z tego, że żadne z nich nie jest nie­śmier­telne.

– Znasz może ko­goś, kto po­może mi od­na­leźć ich w tym le­sie? – pyta Han­nah, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad gło­sem.

– Tak, ta­kiego jed­nego, już do niego dzwo­nię i dam mu znać, że je­steś w dro­dze – od­po­wiada Johnny, drżącą ręką za­pi­su­jąc na kartce ad­res.

Han­nah wsiada do mi­ni­busa, wy­jeż­dża pro­sto w noc i pro­sto w wi­churę, która ła­mie wpół drzewa i za­bija, kogo chce. Nie obie­cuje, że wróci cała do domu. Johnny ra­zem z dziećmi stoją przy ku­chen­nym oknie.

W końcu to psy re­agują na to, że ktoś stoi przy drzwiach wej­ścio­wych, ra­czej in­stynkt niż dzwo­nek do drzwi pod­rywa je do szcze­ka­nia. Ana ostroż­nie prze­cho­dzi przez ko­ry­tarz i zerka przez szybę. Kogo tam, do cho­lery, li­cho nie­sie? Na scho­dach stoi ko­bieta, kap­tur kurtki prze­ciw­desz­czo­wej za­krywa jej twarz, a szczu­płe ciało pra­wie ugina się od wia­tru.

– CZY TWÓJ TATA JEST W DOMU? – krzy­czy, gdy Ana od­ry­glo­wuje drzwi, cały las dudni, jakby znaj­do­wali się co naj­mniej w puszce ko­pa­nej przez ja­kieś ol­brzymy.

Mi­ni­bus, któ­rym przy­je­chała ko­bieta, chy­bo­cze się od wia­tru, za­par­ko­wany kilka me­trów da­lej na traw­niku. Chyba tylko idiota, i to pod przy­mu­sem, wy­biera się w wi­churę ta­kim po­jaz­dem. A do­dat­kowo nie­zna­joma ma na so­bie czer­woną kurtkę, co ozna­cza, że przy­je­chała tu aż z Hed. Czyżby była nie­spełna ro­zumu? Ana jest tak za­jęta tą my­ślą, że pra­wie nie re­aguje, gdy ko­bieta, krzy­cząc, pod­cho­dzi jesz­cze bli­żej:

– W le­sie utknął sa­mo­chód, a mój mąż twier­dzi, że je­śli ktoś w taką po­godę jest mnie w sta­nie do niego do­pro­wa­dzić, to tylko twój tata!

Wy­rzuca z sie­bie słowa, Ana mruga, na­dal za­sko­czona całą sy­tu­acją.

– Ale... co? To zna­czy, mam na my­śli, po co ja­kiś sa­mo­chód miałby stać te­raz w środku lasu?

– Jego pa­sa­żerka wła­śnie ro­dzi DZIECKO! Czy twój tata jest w domu, czy NIE? – sy­czy nie­spo­koj­nie ko­bieta, ro­biąc jesz­cze je­den krok do środka.

Ana pró­buje ją za­trzy­mać, ale nie­zna­joma nie za­uważa pa­niki w jej spoj­rze­niu. Pu­ste puszki po pi­wie i bu­telki po al­ko­holu stoją w rzę­dzie na bla­cie ku­chen­nym, sta­ran­nie wy­szo­ro­wane przez córkę, tak aby nie śmier­działy w kon­te­ne­rach na śmieci i żeby Ana nie mu­siała się wsty­dzić przed są­sia­dami. Ręce ojca zwi­sają bez­ład­nie z fo­tela w po­koju dzien­nym, ale klatka pier­siowa unosi się i opada po­ru­szana po­wie­trzem wdy­cha­nym do nad­wy­rę­żo­nych przez uza­leż­nio­nego płuc. Po­łożna jest ze­stre­so­wana i żo­łą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła, więc gdy na­gle opada, to sil­niej, niż się spo­dzie­wała.

– Ro... ro­zu­miem. Prze­pra­szam... prze­pra­szam, że prze­szka­dzam – mam­ro­cze za­wsty­dzona i szybko ru­sza w stronę drzwi, do ogrodu i pro­sto do sa­mo­chodu.

Ana waha się przez se­kundę, a na­stęp­nie wy­biega za nią. Ude­rza dło­nią o szybę mi­ni­busa. Nie­zna­joma z wa­ha­niem ją opusz­cza.

– Do­kąd się pani wy­biera? – krzy­czy Ana.

– Mu­szę zna­leźć tę ko­bietę w le­sie! – od­krzy­kuje Han­nah, pró­bu­jąc za­pa­lić sil­nik, ale ta kupa złomu tylko po­ka­słuje.

– Czy pani już kom­plet­nie zwa­rio­wała? Wie pani, jak nie­bez­piecz­nie jest w le­sie przy ta­kiej po­go­dzie?

– ONA WŁA­ŚNIE RO­DZI, A JA JE­STEM PO­ŁOŻNĄ! – wy­rzuca z sie­bie Han­nah i w na­głym ataku zło­ści ude­rza dłońmi o nie­da­jącą znaku ży­cia de­skę roz­dziel­czą mi­ni­busa.

Po fak­cie Ana nie bę­dzie w sta­nie opo­wie­dzieć, co się wtedy do­kład­nie wy­da­rzyło. Może coś po­etyc­kiego, coś, co lu­dzie zwy­kle mó­wią w fil­mach, że po­czuli, że „wzywa ich wyż­szy cel”. Głów­nie jed­nak cho­dziło pew­nie o to, że ta ko­bieta wy­glą­dała jak sza­lona, do­kład­nie tak, jak lu­dzie zwy­kli mó­wić o Anie.

Wbiega do domu, daje psom je­dze­nie, po­gła­śnia ich ulu­bioną pio­senkę Mai i w zbyt du­żej kurtce, któ­rej poły roz­wiewa jej te­raz wiatr, wraca z klu­czy­kami do pod­rdze­wia­łej pół­cię­ża­rówki.

– WEŹ­MIEMY SA­MO­CHÓD TATY!

– NIE MOGĘ CIĘ ZE SOBĄ ZA­BRAĆ! – krzy­czy ko­bieta.

– PANI SA­MO­CHÓD TO KUPA ZŁOMU!

– MY­ŚLISZ, ŻE TEGO NIE WIEM? – ry­czy po­łożna.

– BĘ­DZIE PANI O WIELE BEZ­PIECZ­NIEJ­SZA, JE­ŚLI PO­JADĘ Z PA­NIĄ!

Han­nah gapi się na tę sza­loną osiem­na­sto­latkę. Do ta­kich przy­pad­ków nie przy­go­to­wują ich na kie­runku po­łoż­ni­czym. W końcu się pod­daje i klnąc pod no­sem, za­biera torbę i ru­sza w stronę sa­mo­chodu ojca dziew­czyny.

– MAM NA IMIĘ HAN­NAH! – krzy­czy.

– ANA! – od­krzy­kuje Ana.

Chyba nie dziwne, że ich imiona są do sie­bie tak po­dobne. Przed nimi jesz­cze wiele sy­tu­acji, w któ­rych Han­nah na prze­mian prze­klnie i za­śmieje się z tego, jak bar­dzo ta sza­lona osiem­na­sto­latka przy­po­mina jej ją samą. Sia­dają z przodu, a po­tem długo się mo­cują, by po­rząd­nie do­mknąć sma­gane wia­trem drzwi. Wzrok Any pada na broń le­żącą na tyl­nym sie­dze­niu. Czer­wieni się ze wstydu, chwyta ją i wbiega z nią do domu. Po po­wro­cie, nie pa­trząc Han­nah w oczy, rzuca:

– Cza­sem zo­sta­wia ją w sa­mo­cho­dzie, gdy jest... no wie pani. Opie­prza­łam go o to już z mi­lion razy.

Po­łożna nie­wy­raź­nie kiwa głową.

– Twój tata i mój mąż spo­tkali się kilka lat temu przy po­ża­rach la­sów. My­ślę, że te­raz za­dzwo­nili po niego, bo wie­dzieli, że zna się na le­sie. Parę razy na­wet wspól­nie po­lo­wali. Wy­daje mi się, że twój tata jest je­dy­nym czło­wie­kiem z Björn­stad, któ­rego po­waża mój mąż. – Wy­jąt­kowo ża­ło­sna próba pod­nie­sie­nia na du­chu, sama to czuje.

– Tatę ła­two lu­bić, szkoda tylko, że on nie za­wsze lubi sa­mego sie­bie – od­po­wiada Ana z taką pew­no­ścią, że po­łoż­nej aż za­ci­ska się żo­łą­dek.

– Może po­win­naś zo­stać z nim w domu?

– Po co? Jest pi­jany. Na­wet nie za­uważy, że mnie nie ma.

– Mąż po­ra­dził mi, że je­śli wy­bie­ram się do lasu, to mogę za­ufać wy­łącz­nie two­jemu ta­cie, nie bar­dzo wi­dzę, jak...

Ana pry­cha.

– Pani mąż to du­reń, je­śli my­śli, że tylko fa­ceci po­tra­fią się od­na­leźć w le­sie!

Po­łożna uśmie­cha się z re­zy­gna­cją.

– Je­śli my­ślisz, że mój mąż jest dur­niem tylko z tego po­wodu, to nie znasz zbyt wielu fa­ce­tów...

Cały rok tłu­kła Johnny’emu do głowy, żeby za­wiózł mi­ni­busa do po­rząd­nego warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego, ale on tylko mru­czał pod no­sem, że wszy­scy stra­żacy po­tra­fią sami na­pra­wiać swoje po­jazdy. Na co od­po­wia­dała mu, że nie, wszyst­kim stra­ża­kom tylko się WY­DAJE, że po­tra­fią zre­pe­ro­wać wła­sne sa­mo­chody. Za­wsze uwa­żała, że mał­żeń­stwo to pestka, trzeba tylko wy­brać je­den te­mat kłótni, w któ­rym jest się na­prawdę do­brym, i już do końca ży­cia po­wta­rzać go przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu.

– Gdzie znaj­duje się ta ro­dząca ko­bieta? – pyta nie­cier­pli­wie Ana.

Po­łożna waha się, wzdy­cha, ale osta­tecz­nie wy­ciąga mapę. Po­je­chała główną drogą z Hed do Björn­stad, ale prze­je­chała nią jako ostat­nia. Wi­działa, jak za­raz za nią na jezd­nię za­wa­liły się drzewa, po­winno ją to śmier­tel­nie wy­stra­szyć, ale ad­re­na­lina do­dała jej sił.

– Są gdzieś tu­taj. – Wska­zuje na mapę. – Wi­dzisz? Nie je­chali główną trasą, tylko skró­tami po sta­rych le­śnych dro­gach. Te­raz jed­nak więk­szość z nich jest pew­nie za­blo­ko­wana. Czy uda nam się w ogóle do nich do­stać?

– To się zo­ba­czy – od­po­wiada Ana.

Han­nah od­chrzą­kuje.

– Prze­pra­szam, że py­tam, ale czy ty masz wy­star­cza­jąco dużo lat, by mieć prawo jazdy?

– Tak! To zna­czy lat mam, ile trzeba! – mówi wy­mi­ja­jąco Ana i ru­sza z pi­skiem opon.

– Ale masz... prawo jazdy? – do­py­tuje nieco za­nie­po­ko­jona po­łożna, gdy Anę za­nosi przy wjeź­dzie na drogę.

– Nie, to zna­czy nie­zu­peł­nie. Ale tata na­uczył mnie pro­wa­dzić. Czę­sto jest pi­jany, więc wciąż mu­szę go gdzieś pod­wo­zić.

To nie bar­dzo uspo­kaja po­łożną. Nie bar­dzo.

6

Su­per­bo­ha­te­ro­wie

Mat­teo ma czter­na­ście lat. Nie jest ważny w tej hi­sto­rii, jesz­cze nie. Na ra­zie prze­myka nam w tle, jedna z wielu ty­sięcy twa­rzy wśród miesz­kań­ców da­nej spo­łecz­no­ści. Nikt nie zwraca na niego uwagi, gdy na po­czątku wi­chury jeź­dzi ro­we­rem po uli­cach Björn­stad, nie tylko dla­tego, że wszy­scy są za­jęci jak naj­szyb­szym do­sta­niem się do do­mów, ale rów­nież dla­tego, że Mat­teo to taki dzie­ciak, na któ­rego nie zwraca się uwagi. Je­śli nie­wi­dzial­ność za­li­czymy do su­per­mocy, to ni­gdy nie była to jego wy­ma­rzona. Za­miast tego ży­czyłby so­bie nie­wia­ry­godną siłę, by móc chro­nić ro­dzinę. Albo moc zmie­nia­nia prze­szło­ści, by ura­to­wać star­szą sio­strę. Nie jest jed­nak su­per­bo­ha­te­rem, w swoim ży­ciu jest tak samo bez­silny jak mia­sto, w któ­rym mieszka, wo­bec przy­rody.

Jest sam w domu, gdy wiatr za­czyna sma­gać drzewa, i wy­łą­cza prąd w nie­wiel­kiej czyn­szówce, którą jego ro­dzice wy­naj­mują do­kład­nie na skraju mia­sta, tam gdzie koń­czą się ostat­nie domy, a za­czy­nają pierw­sze drzewa w le­sie. Po­je­chali za gra­nicę, by spro­wa­dzić jego sio­strę. Mat­teo świet­nie ra­dzi so­bie sam, nie ma jed­nak siły sie­dzieć w ciem­nych po­miesz­cze­niach, bie­rze więc ro­wer i je­dzie do mia­sta. Prze­korny na­sto­la­tek w jego gło­wie nie chce pro­sić ni­kogo o po­moc, pod­czas gdy wy­stra­szone dziecko w jego sercu ma na­dzieję, że ktoś go za­uważy i się nim za­opie­kuje. Nikt jed­nak nie ma czasu.

Wy­soki, gruby męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze mija go, bie­gnąc w prze­ciw­nym kie­runku. Mat­teo nic o nim nie wie, poza tym, że wszy­scy mó­wią na niego „Frak” i że jest wła­ści­cie­lem du­żego sklepu spo­żyw­czego oraz jed­nym z naj­bo­gat­szych lu­dzi w mie­ście. Męż­czy­zna nie zwraca na­wet uwagi na prze­jeż­dża­ją­cego obok chłopca. Bie­gnie w stronę masz­tów usta­wio­nych przed halą lo­do­wi­ska, by w pa­nicz­nym stra­chu spró­bo­wać spu­ścić flagi z na­ma­lo­wa­nym na nich niedź­wie­dziem, tak aby nie po­nisz­czył ich wiatr. To jego pierw­szy in­stynk­towny od­ruch w ob­li­czu nie­bez­pie­czeń­stwa: ra­to­wać flagi, nie lu­dzi.

Mat­teo su­nie przez Björn­stad i wi­dzi są­sia­dów po­ma­ga­ją­cych so­bie wza­jem­nie w usu­wa­niu z ogro­dów luźno le­żą­cych przed­mio­tów, wno­szą­cych do środka kije i bramki, usta­wione na każ­dej więk­szej wol­nej prze­strzeni. O tej po­rze roku dzie­ciaki grają pi­łecz­kami te­ni­so­wymi na as­fal­cie, ale jak tylko spad­nie śnieg, każdy oj­ciec w oko­licy za­mieni przy­do­mowy traw­nik w lo­do­wi­sko do ho­keja. Wielu są­sia­dów za­śmiewa się, że „w tym mie­ście mamy do­brych przy­ja­ciół i kiep­skie ogrody”, na po­łu­dniu lu­dzie może i chwalą się per­fek­cyj­nymi traw­ni­kami i sta­ran­nie przy­strzy­żo­nymi ra­bat­kami, ale tu­taj, gdy top­nieje śnieg, ceni się owalne kon­struk­cje z gruzu i krążki wy­strze­lone w grządki z kwia­tami. Wtedy wia­domo, że zi­mowe mie­siące po­świę­ci­łeś na ważne rze­czy.

Mat­teo za­sta­na­wia się cza­sem, czy w in­nych miej­scach byłby rów­nie dziwny i sa­motny jak tu­taj. Czy ktoś by z nim roz­ma­wiał, czy miałby przy­ja­ciół, czy ktoś by go za­uwa­żał. To, gdzie się ro­dzisz i kim tam zo­sta­jesz, co jest wła­ściwe w ja­kimś miej­scu, a co nie, to lo­te­ria. Sza­leń­stwo na punk­cie ho­keja nie­mal wszę­dzie na świe­cie uczy­ni­łoby cię out­si­de­rem, wy­rzut­kiem, ale nie tu­taj. Tu­taj to jak po­goda, wszyst­kie po­ga­duszki w każ­dej sy­tu­acji do­ty­czą albo jed­nego, albo dru­giego, w Björn­stad nie unik­niesz bo­wiem ani wi­chur, ani sportu.

Szybko robi się ciemno i zimno, śnieg jesz­cze tu nie do­tarł, ale wiatr prze­gryza się już przez mięso i tłuszcz, chło­piec nie ma na so­bie rę­ka­wi­czek i traci czu­cie w pal­cach. Do­ci­ska pe­dały, sam do końca nie wie­dząc, do­kąd się udać, jedną ręką pusz­cza kie­row­nicę, by od­zy­skać prze­pływ krwi w dłoni, i na chwilę traci kon­cen­tra­cję. Zbyt późno za­uważa sa­mo­chód. Ha­muje tak mocno, że ro­wer wpada w po­ślizg i za­trzy­muje się w po­przek drogi. Ośle­piają go re­flek­tory i te­raz czeka tylko na ude­rze­nie, które nie nad­cho­dzi. Przy­cho­dzi mu na myśl, że może już jest mar­twy. W ostat­niej se­kun­dzie udaje mu się jed­nak ja­koś prze­ło­żyć cię­żar i rzu­cić się wraz z ro­we­rem z drogi. Ko­zioł­kuje, ociera ręce i ra­miona, krzy­czy, ale przez wiatr nikt go nie sły­szy.

W tej ciem­no­ści nie wi­dzi go ani młoda ko­bieta za kie­row­nicą, ani sie­dząca obok niej po­łożna. To ta­kie nie­wiel­kie zda­rze­nie, wszystko dzieje się tak szybko, ale gdyby zde­rzak choćby do­tknął czter­na­sto­latka, rzu­ci­łoby nim o drzewa z nie­wy­obra­żalną wręcz siłą. Chło­piec naj­praw­do­po­dob­niej stra­ciłby przy­tom­ność, a jego mar­twe ciało od­na­le­ziono by do­piero wiele dni póź­niej. Uda­łoby się wtedy prze­ciąć nie­wi­dzialne nici łą­czące go z tym, co wła­śnie miało się wy­da­rzyć. Te­raz jed­nak chło­piec pod­nosi się z tru­dem, po­obi­jany, ale przy ży­ciu.

Tak nie­wiele bra­kuje, by­śmy ni­gdy nie usły­szeli o Mat­teo. Tym­cza­sem wkrótce ni­gdy nie bę­dziemy już mo­gli za­po­mnieć jego imie­nia.

7

Dzieci

Björn­stad i Hed to stare mia­steczka w jesz­cze star­szym le­sie. Mówi się, że mą­drość przy­cho­dzi z wie­kiem, ale w przy­padku więk­szo­ści z nas to nie­prawda – sta­rze­jąc się, na­bie­ramy tylko wię­cej do­świad­cze­nia w tym, co naj­lep­sze i naj­gor­sze. A co za tym idzie, czę­sto wię­cej w nas cy­ni­zmu niż mą­dro­ści. Kiedy jesz­cze je­ste­śmy mło­dzi, nie wiemy nic o tych strasz­nych rze­czach, które mogą nas kie­dyś spo­tkać. Na szczę­ście, bo ina­czej ni­gdy nie wy­szli­by­śmy za próg domu.

A już na pewno nie wy­pu­ści­li­by­śmy tych, któ­rych ko­chamy.

– Wiesz... do­kąd je­dziesz? – pyta za­nie­po­ko­jona Han­nah.

Jako po­łożna chcia­łaby oczy­wi­ście do­trzeć na miej­sce jak naj­szyb­ciej, jed­nak jako czło­wiek, który tym czło­wie­kiem jesz­cze chciałby po­być, wo­la­łaby, żeby Ana nie pro­wa­dziła, jakby co naj­mniej ukra­dła ten sa­mo­chód.

Dziew­czyna nie od­po­wiada. Ma na so­bie o wiele za dużą kurtkę ojca, in­ten­syw­nie po­ma­rań­czową, z od­bla­skami i du­żym na­pi­sem na ple­cach: „Wy­padki dro­gowe z udzia­łem dzi­kiej zwie­rzyny”. Oj­ciec nosi ją, gdy tropi po­trą­cone zwie­rzę, cały sa­mo­chód wy­peł­niony jest sprzę­tem nie­zbęd­nym do noc­nych wę­dró­wek po le­sie, Ana spę­dziła tam pół dzie­ciń­stwa, bie­ga­jąc z nim i psami. Za­wsze wie­działa, że w ciemno znaj­dzie każdą drogę, mimo to bu­rza naj­wy­raź­niej za­mie­rzała ją spraw­dzić.

– Więc... wiesz, do­kąd je­dziemy? – za­py­tała po­now­nie Han­nah i znów nie otrzy­mała żad­nej od­po­wie­dzi.

Po pod­ło­dze przy sto­pach po­łoż­nej tur­lają się dwie pi­łeczki te­ni­sowe. Pod­nosi jedną z nich i uśmie­cha się ostroż­nie.

– Ile... ile ma­cie psów?

Na­dal żad­nej od­po­wie­dzi. Han­nah od­chrzą­kuje i mówi da­lej:

– To zna­czy, mam na my­śli, że prze­cież nikt tu w oko­licy w za­sa­dzie nie gra w te­nisa, je­dyne znane mi za­sto­so­wa­nie pi­łe­czek te­ni­so­wych w Hed i Björn­stad to albo za­bawa z psem, albo ho­kej, albo jesz­cze su­sze­nie koł­der w su­szarce bęb­no­wej...

Ana w ci­szy mruży oczy nad kie­row­nicą i przy­śpie­sza jesz­cze bar­dziej.

– Jaka rasa? – nie daje za wy­graną po­łożna, a Ana w końcu wzdy­cha:

– Pani to ten typ, który gada, gdy jest zde­ner­wo­wany, nie?

– No... – przy­znaje po­łożna.

– Ja też – mówi Ana.

Po czym milk­nie na dłuż­szy czas. Po­łożna za­myka oczy i pró­buje się po­wstrzy­mać. Nic nie mó­wić. Ale gdy serce za­czyna jej moc­niej bić, usta już nie słu­chają:

– Mój mąż chciałby mieć psy! Ma­ru­dzi o tym, od­kąd się po­zna­li­śmy! Szcze­rze mó­wiąc, nie­zbyt lu­bię zwie­rzęta, ale po­my­śla­łam, że może go za­sko­czę na uro­dziny i po­zwolę mu ku­pić ta­kiego, z któ­rym mógłby cho­dzić na po­lo­wa­nia! Na­wet już roz­ma­wia­łam z ho­dowcą! Po­dobno to ważne, żeby do­bry pies my­śliw­ski miał wy­raźny „gu­zik włącz/wy­łącz” i pod­czas po­lo­wa­nia po­tra­fił się na­krę­cić jak dziki, ale po­tem po po­wro­cie do domu umiał się też uspo­koić. To prawda? Za­śmia­łam się, gdy to usły­sza­łam, bo by­łoby su­per, gdyby dzia­łało to rów­nież w przy­padku stra­ża­ków i gra­ją­cych w ho­keja dzieci...

Sa­mo­chód przy­spie­sza. Ana spo­gląda na Han­nah z boku i mam­ro­cze:

– Jak na ko­goś, kto nie lubi psów, wie pani o nich cał­kiem sporo.

– Dzię­kuję! – woła ra­do­śnie po­łożna i za­krywa dłońmi oczy, prze­ko­nana, że roz­biją się o zwa­lone na drogę drzewo, które Ana omija w ostat­niej se­kun­dzie.

– Musi pani być od­ważna, skoro przy­je­chała pani do Björn­stad w tej kurtce. Ja mam swoją, żeby nikt nas nie roz­je­chał, je­śli bę­dziemy mu­siały sta­nąć na środku drogi, a pani taką, do któ­rej lu­dzie będą chcieli ce­lo­wać...

– Słu­cham? – Po­łożna pra­wie krzy­czy, gdy na­gle do­ciera do niej, że nie­wiele my­śląc, gdy wy­cho­dziła z domu, za­ło­żyła kurtkę naj­star­szego syna, tę z czer­wo­nym em­ble­ma­tem Hed Hoc­key na piersi.

To­bias już z niej wy­rósł, mimo to na nią na­dal była za duża. Tak szybko pły­nie ży­cie.

– Je­bane nie­udacz­niki – stwier­dza Ana tak gwał­tow­nie, że Han­nah aż się pod­rywa.

– Uwa­żaj no! To dru­żyna mo­ich dzieci!

– To nie ich wina, że po­zwala im pani grać z tymi je­ba­nymi nie­udacz­ni­kami – od­po­wiada nie­wzru­szona Ana.

Po­łożna gapi się na dziew­czynę. Po­tem uśmie­cha się z pewną nie­chę­cią.

– A więc lu­bisz ho­kej?

– Nie­na­wi­dzę! Ale jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dzę Hed – przy­znaje Ana.

– W tym se­zo­nie na­sza dru­żyna pew­nie prze­trze­pie wa­szą – mówi z na­dzieją w gło­sie po­łożna, wdzięczna za każdy te­mat do roz­mowy, przy któ­rym może za­po­mnieć o stre­sie.

Ana pry­cha i zwal­nia na kilka se­kund, tak by ro­ze­znać się w mroku.

– Nie umie­li­by­ście, kurwa, prze­trze­pać na­wet dy­wanu. Do zmie­rze­nia czasu wa­szych obroń­ców od strefy do strefy po­trzebny byłby ka­len­darz... – mru­czy i pa­trzy przez szybę.

Po­łożna prze­wraca oczami.

– Mój mąż se­rio ma ra­cję, nie ist­nieje więk­sza py­cha niż ta w Björn­stad, jesz­cze nie­dawno pra­wie do­pro­wa­dzi­li­ście klub do upadku, a te­raz na­gle ta­kie za­du­fa­nie? W ze­szłym se­zo­nie tak do­brze wam szło, bo mie­li­ście tego, jak mu tam, Amata, nie? Bez niego już tak ła­two nie wy­gra­cie...

– Na­dal mamy Amata – pry­cha Ana, ru­sza­jąc wolno z miej­sca.

– A on przy­pad­kiem nie jest te­raz w USA i nie gra w NHL? Lo­kalna ga­zeta do­no­siła o tym całą ze­szłą wio­snę. Jak za­awan­so­wana jest praca z mło­dzieżą w Björn­stad, ja­kie wy­cho­wu­je­cie ta­lenty, że re­pre­zen­tu­je­cie nowy ho­kej, a my ten stary...

Po­łożna sły­szy zgorzk­nie­nie męża we wła­snym gło­sie, za­dzi­wia ją to, ale tak to wła­śnie jest miesz­kać w tych cza­sach w Hed: czło­wiek wszystko trak­tuje oso­bi­ście. Każdy suk­ces Björn­stad to prze­grana po dru­giej stro­nie lasu.

– Amat ni­gdy nie zo­stał zdra­fto­wany. Jest w domu. Na­ba­wił się kon­tu­zji, tak mi się wy­daje... – za­czyna Ana, lecz milk­nie, gdy na­gle za­uważa to, czego szu­kała: wą­ską ścieżkę mię­dzy drze­wami, praw­do­po­dob­nie nie­wy­star­cza­jąco sze­roką dla sa­mo­chodu.

– Jak na ko­goś, kto nie lubi ho­keja, wiesz o nim za­ska­ku­jąco dużo – mówi z uśmie­chem po­łożna.

Ana za­trzy­muje sa­mo­chód, mie­rzy wzro­kiem ścieżkę i bie­rze głę­boki wdech.

– Nie ma zna­cze­nia, czy Amat bę­dzie grał czy nie, i tak was po­ko­namy, wie pani dla­czego? – pyta.

– Nie?

Dziew­czyna za­gryza dolną wargę i pusz­cza sprzę­gło.

– Bo je­ste­ście je­ba­nymi nie­udacz­ni­kami. PRO­SZĘ SIĘ TRZY­MAĆ!

Na­stęp­nie szybko opusz­cza drogę, tak by nie utknąć w ro­wie, i skręca pro­sto mię­dzy drzewa, ścieżka jest wy­star­cza­jąco sze­roka, ale nie na tyle, by ko­nary drzew nie odra­pały la­kieru. Po­łożna traci od­dech i nie może już wy­du­sić z sie­bie ani słowa. To­czą się po nie­rów­nym pod­łożu, Han­nah ude­rza głową w boczną szybę, ma wra­że­nie, że droga cią­gnie się go­dzi­nami, aż na­gle Ana gwał­tow­nie ha­muje. Opusz­cza szybę, wy­sta­wia głowę na ze­wnątrz i cofa kilka me­trów, żeby usta­wić sa­mo­chód w bez­piecz­nym miej­scu, na wy­pa­dek gdyby za­wa­liło się któ­reś z drzew.

– Je­ste­śmy na miej­scu! – stwier­dza dziew­czyna, wska­zu­jąc głową na mapę, a po­tem za okno.

Gdy wy­sia­dają z auta, jest tak ciemno, że po­łożna nie wi­dzi na­wet wła­snej dłoni, ale Ana wska­zuje na od­bla­skową kurtkę, którą po­łożna chwyta, i pro­wa­dzona przez dziew­czynę, sku­lona od wia­tru po­ko­nuje ostatni ka­wa­łek drogi. To nie­by­wałe, że na­sto­latka wie, do­kąd ma iść, tak jakby wy­czu­wała to wę­chem. Na­gle do­cie­rają do sa­mo­chodu i sły­szą krzy­czącą w nim ko­bietę.

– KO­CHA­NIE, PRZY­JE­CHALI! PRZY­JE­CHAŁA KA­RETKA! – woła jej mąż.

Wpada w szał, gdy do­ciera do niego, że nie ma żad­nej ka­retki, strach prze­mie­nia nie­któ­rych lu­dzi w bo­ha­te­rów, ale więk­szość z nas w jego ob­li­czu ujaw­nia swoje naj­gor­sze ce­chy. Po­łożna nie może się po­zbyć upo­rczy­wego wra­że­nia, że męż­czy­zna nie jest na­wet zi­ry­to­wany tym, ja­kim au­tem do nich przy­je­chały, cho­dzi bar­dziej o to, że wo­lałby, żeby wy­sie­dli z niego męż­czyźni, a nie ko­biety.

– Na pewno pani wie, co robi? – do­maga się od­po­wie­dzi, gdy Han­nah wci­ska się na tylne sie­dze­nie i za­czyna szep­tać do jego żony.

– Czym się pan zaj­muje? – od­po­wiada py­ta­niem na py­ta­nie po­łożna.

– Je­stem ma­la­rzem po­ko­jo­wym – mam­ro­cze nie­chęt­nie męż­czy­zna.

– Co pan na to, że te­raz ja za­de­cy­duję, jak roz­wią­żemy po­ród pań­skiej żony, a na­stęp­nym ra­zem pan za­de­cy­duje, jak szpa­chlo­wać ściany? – pyta po­łożna, od­su­wa­jąc go de­li­kat­nie na bok.

Ana siada z przodu, roz­gląda się me­cha­nicz­nie do­okoła.

– W czym mogę po­móc? – pyta, ła­piąc od­dech.

– Mów do niej – rzuca po­łożna.

– O czym?

– O czym­kol­wiek.

Zdez­o­rien­to­wana Ana kiwa głową, pa­trzy przez na­głó­wek fo­tela na ro­dzącą ko­bietę i mówi:

– Hejka!

Ko­bieta uśmie­cha się mię­dzy skur­czami.

– Hej... Też je­steś po­łożną?

Męż­czy­zna prze­rywa jej obu­rzony:

– ŻAR­TU­JESZ so­bie, ko­cha­nie? Prze­cież ona ma, kurwa, mak­sy­mal­nie dwa­na­ście lat!

– Idź so­bie coś po­ma­luj, pa­lan­cie! – od­gryza się Ana, a po­łożna wy­bu­cha grom­kim śmie­chem.

Przez chwilę mąż ro­dzą­cej czuje się tak ura­żony, że wy­siada z sa­mo­chodu, pró­bu­jąc za­trza­snąć za sobą drzwi, ale wi­chura ni­we­czy dra­ma­tyzm jego ru­chów. Le­d­wie udaje mu się ustać pro­sto, jed­nak z wia­trem wie­ją­cym w twarz ła­twiej wmó­wić so­bie, że po po­licz­kach nie spły­wają łzy stra­chu.

– Jak masz na imię? – pyta ko­bieta na tyl­nym sie­dze­niu.

– Ana.

– Dzię­kuję... dzię­kuję, że przy­je­cha­ły­ście. Wy­bacz­cie mo­jemu mę­żowi...

– Jest zły, bo cię ko­cha i boi się, że oboje z dziec­kiem umrze­cie, a on nic nie może z tym zro­bić – wy­rywa się Anie.

Po­łożna pa­trzy na nią z lek­kim nie­za­do­wo­le­niem, więc dziew­czyna za­czyna się bro­nić:

– Prze­cież mó­wiła pani, że mam roz­ma­wiać!

Ko­bieta na tyl­nym sie­dze­niu uśmie­cha się z tru­dem.

– Jak na tak młodą osobę wiesz dużo o męż­czy­znach.

– My­ślą, że chcemy, by cały czas nas chro­nili, tak jak­by­śmy cią­gle po­trze­bo­wały ich cho­ler­nej ochrony – pry­cha Ana.

Obie ko­biety z tyłu wy­bu­chają grom­kim śmie­chem.

– Masz chło­paka? – pyta ro­dząca.

– Nie, to zna­czy tak. Ale on umarł.

Ko­bieta wle­pia w nią wzrok. Ana po­ka­słuje prze­stra­szona i do­daje:

– No ale pani prze­cież nie umrze!

Wtedy w roz­mowę włą­cza się po­łożna, stwier­dza­jąc, że chwila ci­szy mimo wszystko nie za­szko­dzi. Ro­dząca za­czyna krzy­czeć, a jej mąż rzuca się z po­wro­tem do sa­mo­chodu, trzyma ją za ręce i sam też krzy­czy, gdy żona pra­wie ła­mie mu palce.

Johnny całą noc sie­dzi przy ku­chen­nym oknie, dla stra­żaka jest to nie do wy­trzy­ma­nia. Cała czwórka dzieci śpi na ma­te­ra­cach wo­kół niego. Naj­młod­szy, Ture, usnął w ob­ję­ciach naj­star­szej córki, Tess. To­bias i Ted, środ­kowi, po­cząt­kowo da­leko od sie­bie, ale po chwili tak bli­sko, jak to tylko ro­dzeń­stwo po­trafi. W kry­zy­sie na­wet we śnie in­stynk­tow­nie szu­kamy tego, co jest dla nas na­prawdę ważne: od­de­chu dru­giego czło­wieka, pulsu, we­dług któ­rego mo­żemy usta­wić swój wła­sny. Od czasu do czasu oj­ciec ostroż­nie kła­dzie dzie­ciom dłoń na ple­cach, jed­nemu po dru­gim, żeby się upew­nić, że od­dy­chają. Nie ma ku temu żad­nych sen­sow­nych prze­sła­nek, ale w by­ciu czy­imś ro­dzi­cem nie ma nic sen­sow­nego. Je­dyne, co sły­szał od wszyst­kich, gdy po raz pierw­szy miał zo­stać oj­cem, to: „Nie martw się”. Co za bez­sens. Gdy sły­szysz pierw­szy krzyk wła­snego dziecka, twoją klatkę pier­siową roz­rywa ogrom mi­ło­ści, każde uczu­cie, które kie­dy­kol­wiek po­czu­łeś, zo­staje pod­krę­cone do gra­nic ab­surdu, dzieci spra­wiają, że pusz­czają nam wszyst­kie za­wory – za­równo te po­zy­tywne, jak i ne­ga­tywne. Ni­gdy w ży­ciu nie by­łeś tak szczę­śliwy i jed­no­cze­śnie tak prze­ra­żony. Nie mów wtedy ni­komu, żeby się nie mar­twił. Nie można ko­chać ko­goś tak mocno, nie mar­twiąc się przy tym o wszystko. Cza­sem aż boli go w piersi, praw­dzi­wie, fi­zycz­nie, tak że Johnny aż zgina się wpół, by zła­pać po­wie­trze. Ko­ści trzesz­czą, ciało po­bo­lewa, mi­łość ma za­wsze za cia­sno. Po­wi­nien był wie­dzieć le­piej, za­nim spra­wił so­bie czwórkę, po­wi­nien był się nad tym za­sta­no­wić, ale wszy­scy mó­wili mu: „Nie martw się”, a jego za­wsze ła­two było prze­ko­nać. Na szczę­ście. Wma­wiamy so­bie, że je­ste­śmy w sta­nie ochro­nić tych, któ­rych ko­chamy, po­nie­waż gdy­by­śmy przy­jęli do świa­do­mo­ści prawdę, ni­gdy nie spu­ści­li­by­śmy ich z oczu.

Johnny spę­dza całą noc przy oknie i pierw­szy raz w ży­ciu czuje to, co żona cze­ka­jąca na niego każ­dej nocy, od­kąd się w so­bie za­ko­chali: Co po­cznę, je­śli nie wró­cisz do domu?

Han­nah wie, że coś jest nie tak. In­stynkt to wy­nik tre­ningu i do­świad­cze­nia, ale po tylu la­tach ma się jesz­cze coś. Gdyby nie wie­działa le­piej, to pew­nie by po­wie­działa, że to coś du­cho­wego. Drob­nostki, jak naj­mniej­sza na­wet zmiana ko­loru skóry albo mała de­li­katna klatka pier­siowa, która unosi się i opada o mru­gnię­cie oka za wolno. Wie, kiedy coś się dzieje, za­nim to się jesz­cze wy­da­rzy. Ro­dze­nie dzieci po­winno być nie­moż­liwe, mo­rze jest tak wiel­kie, a nasz sta­tek taki kru­chy, że nikt nie po­wi­nien tego ro­bić.