Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Nowa powieść autora bestsellerowych Niespokojnych ludzi i Mężczyzny imieniem Ove.
Historia o pierwszych miłościach, drugich szansach i ostatnich pożegnaniach.
Minęły dwa lata od wydarzeń, o których nikt nie chce myśleć. Wszyscy próbowali iść dalej, ale coś w tej części lasu to uniemożliwia. Straszliwa w skutkach wichura podsyca odwieczną rywalizację między Björnstad a sąsiednim miasteczkiem Hed. Rywalizację, która zawsze znajdowała ujście na lodowisku do hokeja.
Podczas gdy napięcie między społecznościami rośnie, na horyzoncie rysują się wielkie zmiany. Ktoś wróci do domu po długiej nieobecności. Ktoś zostanie pochowany. Ktoś się zakocha, ktoś spróbuje naprawić małżeństwo, a ktoś zrobi wszystko, by uratować swoje dzieci. Ktoś podda się nienawiści, ktoś będzie walczył, a ktoś chwyci za broń i ruszy w stronę lodowiska.
Pięknie uchwycona złożoność codziennego życia i refleksja o przyjaźni, lojalności, stracie i tożsamości. Ta pełna emocji powieść skłania do rozważenia, co to znaczy wygrać, co to znaczy przegrać i co to znaczy wybaczyć.
Na podstawie trylogii Fredrika Backmana o hokejowej społeczności Björnstad powstał serial HBO Miasto niedźwiedzia.
Backman po raz kolejny uchwycił istotę bycia człowiekiem… Ta mądra i poruszająca powieść sprawi, że będziesz równie głośno śmiać się i płakać.
„The Washington Post”
Dramatyczna powieść kontynuująca motywy z dwóch poprzednich książek. Piekielnie dobre zakończenie znakomitej serii.
Booklist
Björnstad było tłem dla najmroczniejszych dramatów ludzkiego serca, ale tu jest jeszcze więcej tajemnic, rywalizacji i uraz.
Bookpage
Wszystko, co wychodzi spod pióra Backmana charakteryzuje się wnikliwością i uczuciowością.
Amazon Book Review
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 932
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla każdego, kto mówi za dużo i śpiewa za głośno,
i płacze za często, i w życiu kocha coś bardziej, niż powinien.
1
Opowieści
Wszyscy, którzy znali Benjamina Ovicha, a w szczególności my, którzy znaliśmy go na tyle dobrze, by nazywać go Benjim, w głębi serca zawsze wiedzieliśmy, że nie było mu pisane szczęśliwe zakończenie.
Mimo to oczywiście nadal robiliśmy sobie nadzieje. Boże drogi, jakież my robiliśmy sobie nadzieje. Naiwne marzenia to ostatni bastion obronny miłości, więc wciąż sobie wmawiamy, że żadne okropne tragedie nie dotkną akurat tych, których kochamy, i że to właśnie nasi bliscy unikną złego. Ze względu na nich marzymy o wiecznym życiu, supermocach i wehikule czasu. Robimy sobie nadzieje, Boże drogi, jakież my robimy sobie nadzieje.
Prawdę mówiąc, bajki o chłopcach takich jak Benji prawie nigdy nie kończą się tak, że dożywają oni sędziwego wieku. Nie są im pisane długie historie, to nie oni pogodzeni z losem umierają w domu spokojnej starości, z głową na miękkiej poduszce.
Chłopcy tacy jak Benji umierają młodo. Tragicznie.
2
Burze
„Nie komplikuj”. To prosta rada zarówno w hokeju, jak i w życiu. Nie komplikuj rzeczy bardziej, niż trzeba, nie myśl za wiele, najlepiej wcale. Powinno to dotyczyć również tej historii, bo dzięki temu można by ją było opowiedzieć o wiele szybciej, trwa przecież niecałe dwa tygodnie, a ile może się wydarzyć w tak krótkim czasie w dwóch hokejowych miasteczkach? Zapewne nie za wiele.
Po prostu wszystko.
Najbardziej problematyczne tak w hokeju, jak i w życiu jest mianowicie to, że nieskomplikowane chwile występują niezwykle rzadko. Wszystko inne to walka. Ta opowieść nie zaczyna się dzisiaj, toczy się już od dwóch lat, to wtedy Maya Andersson się stąd wyprowadziła. Opuściła Björnstad i w drodze na południe przejechała przez Hed. Oba te leśne miasteczka leżą po sąsiedzku, a jednocześnie tak daleko od wszystkiego innego, że była to niemalże emigracja. Któregoś dnia Maya zaśpiewa o tym, że ludzi dorastających blisko dziczy niewiele dzieli od dzikości w nich samych. Będzie to zarówno przesada, jak i niedoszacowanie, prawie zawsze mówi się o nas właśnie w taki sposób. Jeśli jednak zawitasz w te strony i jakimś cudem zawieje cię aż do baru Futro, a na dzień dobry nie dostaniesz w dziób za głupie pytanie o wiek barmanki albo o plasterek cytryny w drinku, to może stojąca za barem Ramona wyjaśni ci coś ważnego: „Tutaj, w lesie, ludzie są od siebie o wiele bardziej zależni niż w dużych miastach. Tu trzymamy się razem, czy tego chcemy, czy nie, tak mocno, że gdy jeden z nas zbyt gwałtownie obraca się we śnie, to drugiemu brakuje kołdry w innej części gminy”.
Chcesz zrozumieć to miejsce? Najpierw musisz więc zrozumieć jego kontekst, jak wszystko i wszyscy pozostają ze sobą związani niewidzialną nicią relacji, lojalności i zobowiązań: hala lodowiska i fabryka, drużyna hokejowa i politycy, miejsce w tabeli i pieniądze, sport i możliwości pracy, przyjaciele z dzieciństwa i koledzy z drużyny, sąsiedzi, współpracownicy i rodziny. To wszystko trzyma ludzi razem i pozwala im przetrwać, ale jednocześnie zmusza do nikczemnych przestępstw przeciwko sobie nawzajem. Ramona nie opowie ci wszystkiego, nikt tego nie zrobi, ale chcesz nas zrozumieć? Tak naprawdę? Musisz się w takim razie dowiedzieć, jak się tu znaleźliśmy.
Zimą dwa i pół roku temu Maya Andersson została zgwałcona na imprezie przez Kevina Erdahla, najlepszego hokeistę, jakiego do tamtej pory widziała ta okolica. Oczywiście nikt nie używa teraz słowa „gwałt”, raczej „skandal” lub też określeń typu: „to, co się wydarzyło” albo „to... no wiesz”. Wszyscy się wstydzą, nikt nie potrafi o tym zapomnieć. Łańcuch wydarzeń mający swój początek na tej imprezie wpłynął na polityczne decyzje i przesunął pieniądze z jednego miasta do drugiego. To z kolei doprowadziło do wypełnionych nienawiścią wiosny i lata, a następnie brutalnej zimy. Zaczęło się od zwykłej bójki w hali lodowiska, a skończyło prawie na ulicznej wojnie, w której mężczyźni w czarnych kurtkach, zwani przez policję „chuliganami”, a przez mieszkańców Björnstad po prostu „Grupą”, zaatakowali wroga z Hed, na co mężczyźni z Hed odpowiedzieli podpaleniem Futra. W pogoni za zemstą Grupa straciła w wypadku samochodowym Vidara, młodego chłopaka, którego jej członkowie uwielbiali ponad wszystko. Ta kropla przelała czarę, po latach agresji nikt już nie miał więcej siły. Vidara pochowano, dwaj mieszkańcy Hed trafili do więzienia, a pomiędzy chuliganami i miastami zapanował rozejm. Jakimś cudem udało się go dochować aż do teraz, chociaż z dnia na dzień wydawał się coraz bardziej kruchy.
Kevin wraz z rodziną się wyprowadził i nigdy już tutaj nie wróci. Nikt by się na to nie zgodził. Całe Björnstad ze wszystkich sił starało się wymazać Kevina z pamięci, a mimo że nikt się do tego nie przyznał, to wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy Maya również spakowała walizki i się wyniosła. Wyjechała aż do samej stolicy, zaczęła naukę w szkole muzycznej i niemalże stała się całkiem innym człowiekiem. A wszyscy, którzy zostali w lesie, coraz rzadziej wspominali o „skandalu”, prawie tak, jakby się nigdy nie wydarzył.
Benji Ovich, kiedyś najlepszy przyjaciel Kevina Erdahla, również spakował walizkę. Znacznie mniejszą od bagażu Mai. Ale za to jego podróż trwała o wiele dłużej. Maya wyjechała do czegoś, on natomiast po prostu wyjechał od nich. Ona szukała odpowiedzi w jasności, Benji w ciemnościach. Maya w sztuce, a on na dnie butelki. Obydwoje niewiele tam znaleźli.
W mieście, które za sobą zostawili, klub Björnstad Hockey chylił się ku upadkowi. Tam, gdzie do tej pory wszyscy marzyli o niemożliwych wręcz rzeczach, teraz nikt już nie miał siły na jakiekolwiek marzenia. Peter Andersson, ojciec Mai, zakończył karierę dyrektora sportowego i na dobre odpuścił hokeja. Sponsorzy pouciekali, a w gminie zaczęto nawet przebąkiwać o zamknięciu całego klubu i przeniesieniu wszystkich środków oraz finansowania do Hed Hockey. Tak naprawdę klub udało się uratować w ostatnim momencie dzięki nowym pieniądzom i upartym miejscowym biznesmenom. Nowi zagraniczni właściciele fabryki dostrzegli w nim sposób na zdobycie akceptacji lokalnej społeczności, a oportunistyczny polityk Richard Theo szansę na nowych wyborców. Dzięki nim w odpowiedniej chwili zgromadzony został kapitał, który pozwolił uchronić klub od zagłady. W tym samym czasie wymieniono w nim starych członków zarządu, przeprowadzono spotkania dotyczące „marki” klubu i niedługo potem oczom świata dumnie przedstawiono całkowicie nową „deklarację wartości”. Rozesłano ulotki z hasłem: „Sponsoring Björnstad Hockey jest nie tylko możliwy, ale również właściwy!”. I wbrew wszelkim przeciwnościom losu udało się to wszystko odwrócić, najpierw na lodzie, a później i poza nim. Elisabeth Zackell, trenerka z Björnstad, starała się o pracę w większym klubie, ale jej nie dostała, zamiast niej stanowisko objął trener Hed, który natychmiast opuścił miasto, zabierając ze sobą najlepszych graczy. Hed zostało nagle bez przywódcy i podobnie jak inne kluby postawione w takiej sytuacji, szybko zakopało się w intrygach i walce o władzę. W tym samym czasie Zackell budowała w Björnstad nową drużynę, młodego mężczyznę o imieniu Bobo uczyniła trenerem pomocniczym, a na czele bandy rozrabiaków na lodzie postawiła szesnastoletniego Amata. Amat ma teraz osiemnaście lat i bez wątpienia jest największą gwiazdą hokeja, jaką widziała ta okolica, z tak ogromnym talentem, że całą ostatnią zimę plotkowano o tym, że wkrótce zostanie zdraftowany do NHL i będzie grał zawodowo w Ameryce Północnej. Zawodnik dominował w każdym meczu ostatniego sezonu, aż do wiosny, kiedy to nabawił się kontuzji. Całe miasto było przekonane, że gdyby nie to, Björnstad wygrałoby całą serię i awansowało do wyższej ligi. A gdyby w tym samym czasie jakimś cudem Hed nie udało się zdobyć punktów w ostatnich meczach, to spadliby na sam dół tabeli i tym samym do niższej ligi.
Tak więc wszystko, co jeszcze dwa lata temu, gdy Maya i Benji stąd wyjechali, wydawało się kompletnie niemożliwe, teraz nagle stało się tylko kwestią czasu: zielone miasto pnie się w górę, podczas gdy czerwone spada. Każdego miesiąca do Björnstad przybywa więcej sponsorów, a do Hed coraz mniej, hala lodowiska w Björnstad została wyremontowana, a dach w Hed prawie się wali. Najwięksi pracodawcy w Björnstad, fabryka i sklep spożywczy, zatrudniają nowych pracowników. Największy pracodawca w Hed, czyli szpital, rok do roku obcina etaty. To w Björnstad są teraz pieniądze, to tu jest praca, to my jesteśmy zwycięzcami.
Chcesz to zrozumieć? Musisz w takim razie wiedzieć, że tutaj chodzi o coś więcej niż tylko punkt na mapie. Z góry możemy wyglądać jak dwa zwykłe leśne miasteczka, w oczach niektórych praktycznie wsie. Jedyne, co nas oddziela, to kręta droga między drzewami. Nie wygląda nawet na specjalnie długą, ale może się okazać, że zafundujesz sobie porządny spacer, jeśli postanowisz ruszyć nią w minusowej temperaturze i pod wiatr, bo tutaj nie mamy innej temperatury ani innych wiatrów. Nienawidzimy Hed, a oni nienawidzą nas. Jeśli przez cały sezon wygramy wszystkie mecze, ale na końcu polegniemy z nimi, to mamy poczucie przegranego roku. Nie wystarczy, że nam się powodzi, prawdziwe zadowolenie odczuwamy dopiero, gdy im się nie wiedzie. Björnstad gra w zielonych koszulkach z niedźwiedziem, a Hed w czerwonych z bykiem, brzmi to całkiem prosto, ale kolory nie powiedzą nam, gdzie kończy się jakiś problem dotyczący hokeja, a zaczynają pozostałe. W Björnstad nie ma ani jednego płotu pomalowanego na czerwono, a w Hed ani jednego w kolorze zielonym, bez względu na to, czy jego właściciel interesuje się hokejem czy nie, nikt więc do końca nie wie, czy kluby wzięły swoje kolory z płotów czy wręcz na odwrót. Czy to nienawiść stworzyła kluby, czy też kluby nienawiść? Chcesz zrozumieć hokejowe miasteczka? Musisz zatem wiedzieć, że tutaj sport znaczy o wiele więcej niż tylko sport.
Chcesz zrozumieć tych ludzi? Tak naprawdę zrozumieć? Musisz też w takim razie wiedzieć, że za chwilę nadejdzie okropna katastrofa naturalna, która zniszczy to, co kochamy. Może i mieszkamy w hokejowych miastach, ale przede wszystkim jesteśmy ludźmi lasu. Otoczeni drzewami, skałami i ziemią, które przez tysiące lat widziały, jak rodzą się i zanikają gatunki. Może i udajemy, że jesteśmy wielcy i silni, ale z ziemią nie wygramy. Któregoś dnia zacznie wiać, a następującej po nim nocy będziemy mieć wrażenie, że już nigdy nie przestanie.
Za jakiś czas Maya zaśpiewa pieśni o nas i dziczy bliskiej nam zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Zaśpiewa o tym, że miejsce jej dorastania definiują tragedie, te, których doświadczyliśmy, i te, których byliśmy sprawcami. Zaśpiewa o jesieni, w której las z pełną siłą obróci się przeciwko nam. Zaśpiewa o tym, że wszystkie społeczności są sumą własnych wyborów i że to, co koniec końców trzyma nas razem, to nasze historie. Zaśpiewa:
Wszystko zaczęło się od wichury.
Najgorszej w tej okolicy od co najmniej pokolenia. Może i mówimy tak o każdej wichurze, ale ta była nieporównywalna z żadną inną. Przebąkiwano, że w tym roku śnieg przyjdzie pewnie później, ale wiatr nadciągnął szybciej. Sierpień zakończył się złowróżbną falą gorąca, lecz zaraz potem, na przełomie miesięcy, jesień jednym kopnięciem wyważyła drzwi i temperatury spadły.
Przyroda wokół nas staje się nieobliczalna i agresywna, psy i myśliwi wyczuwają to jako pierwsi, niedługo po nich cała reszta. Dostrzegamy sygnały ostrzegawcze, mimo to wichura przychodzi z taką siłą, że pozbawia nas powietrza w płucach. Siecze las z korzeniami, gasi niebo, rzuca się na nasze domy i miasta niczym dorosły mężczyzna bijący dziecko. Prastare pnie drzew się uginają, do tej pory niewzruszone niczym skały, nagle pod stopą przypominają źdźbła trawy, wiatr dudni w uszach tak głośno, że nie słychać, gdy któreś z nich zawala się obok nas. W mieście wśród budynków kawałki blachy i dachówki odrywają się i niosą ciężko z wiatrem, wyostrzone pociski polujące na każdego, kto za wszelką cenę próbuje się schronić w domu. Las zawala drogi, aż w końcu nie da się ani stąd wyjechać, ani tu dostać, przerwa w dostawie prądu oślepia miasta w nocy, telefony komórkowe działają tylko w niektórych miejscach. Wszyscy, którym udaje się dodzwonić do kogoś bliskiego, wykrzykują w słuchawkę tę samą wiadomość: „Zostań w domu, zostań w domu!”.
Ale jeden młody panicznie wystraszony mężczyzna z Björnstad pędzi swoim niewielkim samochodem po wąskich drogach do szpitala w Hed. Nie miał odwagi opuszczać domu, ale bał się również w nim zostać, jego ciężarna żona siedzi obok niego i nadszedł już jej czas, z wichurą czy bez niej. Kierowca modli się do Boga niczym ateiści w okopach, żona wydaje z siebie okrzyk, gdy nagle drzewo przed nimi łamie się i bezlitośnie uderza w maskę samochodu. Blacha ugina się tak mocno, że kobietę aż rzuca na przednią szybę. Nikt ich nie słyszy.
3
Strażacy
Chcesz zrozumieć ludzi mieszkających w dwóch hokejowych miasteczkach? Tak naprawdę zrozumieć? Musisz w takim razie wiedzieć o wszystkich najgorszych rzeczach, do których jesteśmy zdolni.
Nad domami na obrzeżach Hed nie wieje, ale dudni. Fasady pękają, podłogi wibrują tak mocno, że czerwone bluzy Hed Hockey i proporczyki rozwieszone w pomieszczeniach się kołyszą. Czwórka dzieci znajdująca się właśnie w domu opowie później, że miały wrażenie, jakby wszechświat próbował je zabić. Tess jest najstarsza, ma siedemnaście lat, potem piętnastoletni Tobias, trzynastoletni Ted i Ture, siedmiolatek. Boją się, jak wszystkie dzieci, lecz nie śpią, przygotowane na każdą ewentualność, bo mimo wszystko nie są jak wszystkie dzieci. Ich mama pracuje jako położna, a tata jako strażak, czasem wydaje się wręcz, że sytuacje kryzysowe to jedyne chwile, w których ich rodzina naprawdę funkcjonuje. Gdy tylko do nich dotarło, co wkrótce się wydarzy, dzieciaki wybiegły na ogród, by poskładać meble ogrodowe, huśtawki i ścianki do wspinaczki, żeby podczas wichury, zniesione przez wiatr, nie uderzyły w jakieś okno. Tata Johnny pobiegł pomóc w ogrodzie kilka domów dalej. Mama Hannah zadzwoniła do wszystkich znajomych z zapytaniem, czy czegoś nie potrzebują. Odbyła wiele rozmów, bo znają tu wszystkich, urodzili się i wychowali w Hed, a teraz, gdy jedno pracuje w straży pożarnej, a drugie w szpitalu, nie ma chyba w okolicy nikogo, kto ich nie zna. To ich miasto, ich dzieci uczyły się jeździć na rowerze na tych samych przydomowych uliczkach co oni sami i wychowywane są według prostych zasad: Kochaj rodzinę, pracuj ciężko, ciesz się, gdy Hed Hockey wygrywa mecz, i ciesz się jeszcze bardziej, gdy Björnstad Hockey dostaje baty. Pomagaj tym, którzy potrzebują pomocy, bądź dobrym sąsiadem i nigdy nie zapominaj, skąd pochodzisz. Tego ostatniego rodzice uczą nie poprzez słowa, ale czyny. Pokazują im, że można się sprzeczać o wszystko, lecz gdy sprawa jest naprawdę poważna, to trzeba się trzymać razem, bo samemu nie ma się żadnych szans.
Wichura za oknem wywołała kolejną, już w domu, rodzice znów się pokłócili, i to porządnie. Hannah to drobna i szczupła kobieta. Stoi teraz w oknie kuchennym i zagryza policzek, rozmasowując siniaki. Poślubiła idiotę. Johnny jest wysoki i barczysty, ma gęstą brodę i ciężką pięść. Jeszcze jako hokeista znany był z tego, że gotowy do walki pierwszy zrzucał rękawice, szalony byk z logo Hed Hockey równie dobrze mógł być jego karykaturą. Jest porywczy i uparty, staromodny i pełen przesądów, to jeden z tych stereotypowych zaczepnych licealistów, którzy nigdy do końca nie dorośli. Grał w hokeja tak długo, jak się dało, a potem został strażakiem, zamienił jedną szatnię na drugą, nadal konkurując we wszystkim: kto wyciśnie najwięcej na ławeczce, kto pobiegnie najszybciej w lesie, kto wleje w siebie najwięcej piwa na grillu. Od pierwszego dnia związku Hannah zdawała sobie sprawę z tego, że to, co w Johnnym takie czarujące, może też pewnego dnia stać się niebezpieczne, słabi przegrywający mogą być agresywni, a pełen pasji temperament doprowadzić do przemocy. „Długi lont, ale dużo prochu to najniebezpieczniejsza kombinacja”, zwykł mawiać jej teść. W korytarzu stoi wazon, dawno temu rozbity na drobne kawałki, a następnie starannie sklejony, tak by Hannah już nigdy nie zapomniała.
Johnny wraca z ogrodu. Patrzy na nią ukradkiem, sprawdzając, czy nadal jest wzburzona. Kłótnie zawsze kończą się w ten sposób, bo wyszła za idiotę, który nigdy nie słucha. I zawsze coś się tłucze.
Hannah często rozmyśla o tym, że jej mąż pozwala wszystkim myśleć, że jest twardzielem, ale w rzeczywistości to niezwykle wrażliwy i łatwy do urażenia człowiek. Jeśli Hed Hockey dostaje baty, to tak jakby on sam oberwał. Kiedy wiosną zeszłego roku w lokalnej gazecie napisano, że „Björnstad Hockey reprezentuje nowoczesność, podczas gdy Hed Hockey symbolizuje to, co przestarzałe”, wziął sobie to do serca tak mocno, jak gdyby napisano co najmniej, że cała jego rodzina i wszystkie wartości w życiu były niewłaściwe. Klub to miasto, a miasto to jego rodzina. Jego lojalność jest nie do podważenia i zmusza go zawsze do tego, co najbardziej ekstremalne. Zawsze gra ostro, nigdy się nie boi, zawsze pierwszy biegnie do każdej katastrofy.
Kilka lat temu w całym kraju płonęły lasy. Ani Hed, ani Björnstad specjalnie nie ucierpiały, ale parę godzin jazdy stąd było naprawdę niebezpiecznie. Johnny, Hannah i dzieciaki spędzali wtedy, pierwszy raz od dawna, wspólnie wakacje, jechali właśnie do parku wodnego na południu. W radiu usłyszeli wiadomość o pożarach. Kłótnia zaczęła się, jeszcze zanim zadzwonił telefon, bo Hannah dobrze wiedziała, że gdy zadzwonią, Johnny natychmiast zawróci. Dzieci kuliły się na tylnych siedzeniach minibusa, bo już to wcześniej widziały: tę samą kłótnię, te same krzyki, te same zaciśnięte pięści. Wyszła za idiotę.
Każdego dnia walki Johnny’ego z pożarami lasów w telewizyjnych wiadomościach przedstawiano coraz to straszniejsze obrazy, każdego wieczoru, mimo że dzieci zasypiały z płaczem, Hannah udawała, że wcale się nie niepokoi, każdej nocy załamywała się w samotności przy kuchennym stole. W końcu wrócił, gdzieś tak po tygodniu, chociaż mieli wrażenie, że nie było go rok. Wychudzony i tak brudny, że zdawało się, że nigdy do końca nie będzie w stanie zetrzeć tego brudu ze skóry. Hannah stała w kuchni i dostrzegła go, jak wysiada z samochodu kawałek od domu, na skrzyżowaniu, i ostatnie kroki przemierza pieszo, człapiąc, tak jakby zaraz miał się rozsypać i zamienić w wielką stertę kurzu. Rzuciła się w stronę kuchennych drzwi, dzieci też już go zauważyły, zbiegły więc pędem ze schodów, przeciskając się koło niej i potykając jedno o drugie, a potem na zewnątrz. Hannah przystanęła przy oknie, obserwując, jak rzucają się Johnny’emu w ramiona, aż na końcu cała czwórka wisiała na nim jak małpki: Tobias i Ted wokół szyi, Tess na plecach, a mały Ture w ramionach. Ojciec był cały ubabrany, spocony i wyczerpany, ale podniósł wszystkie dzieci i wniósł je do domu, jakby ważyły tyle co piórko. W nocy spał na materacu koło łóżka Turego, skończyło się na tym, że pozostałe rodzeństwo również przytargało tam swoje legowiska. Hannah odzyskała Johnny’ego dopiero po czterech nocach. Dopiero wtedy poczuła jego ramiona i w spokoju mogła zasnąć, oddychając w jego koszulkę. Ostatniego ranka była już tak zazdrosna o dzieci, tak zła na samą siebie i zmęczona wstrzymywaniem własnych uczuć, że rzuciła tym cholernym wazonem o podłogę.
Skleiła go potem starannie, a nikt w rodzinie nie odważył się do niej odezwać, dopóki nie skończyła. Mąż usiadł później przy niej na podłodze i jak zwykle szeptał: „Nie bądź na mnie zła, nie zniosę tego, jeśli będziesz na mnie zła”. Czuła, że struny głosowe łamią się jej w gardle, gdy wyrzuciła z siebie: „To nawet nie był twój pożar, to nawet nie TU się paliło!”. Johnny pochylił się ostrożnie, czuła jego oddech na dłoniach, gdy je całował. „Wszystkie pożary to moje pożary”. Jakżeż ona nienawidziła tego idioty i jednocześnie go uwielbiała. „Twoim zadaniem jest wracać do domu. Twoim jedynym zadaniem jest wracać do domu”, przypomniała mu, na co on odpowiedział z uśmiechem na twarzy: „No przecież jestem”. Z całej siły uderzyła go w ramię. Spotkała w życiu wielu idiotów, którzy wmawiali sobie, że jako pierwsi pobiegliby w ogień, by ratować innych, ale jej idiota jest takim idiotą, który naprawdę to zrobi. Kłócą się więc o to samo za każdym razem, gdy Johnny jedzie do pożaru, ponieważ za każdym razem Hannah jest tak samo zła na siebie, że się o niego boi. I zawsze kończy się tym, że coś rozbija lub tłucze. Wtedy był to wazon, tym razem padło na jej własne kostki dłoni. Gdy zaczęła się wichura i Johnny, by być w gotowości, natychmiast podładował telefon, uderzyła pięścią w zlew. Teraz rozmasowuje siniaka i klnie. Chce, żeby jechał, ale jednocześnie tego nienawidzi, i w taki właśnie sposób daje o tym znać.
Johnny wchodzi do kuchni, Hannah czuje jego zarost na karku. Zgrywa twardziela, ale w rzeczywistości jest najwrażliwszy z nich wszystkich, to właśnie dlatego nigdy jej nie odkrzykuje. Wichura uderza w okna i oboje dobrze wiedzą, że telefon zaraz zadzwoni i że Johnny będzie musiał jechać, a ona znów wpadnie w złość. „Martw się dopiero wtedy, jak przestanie się złościć, bo to będzie znaczyć, że już cię nie kocha”, powiedział Johnny’emu ojciec zaraz po tym, jak on i Hannah się pobrali. „Długi lont i dużo prochu w tej kobiecie, lepiej uważaj!”, dodał, uśmiechając się.
Hannah być może poślubiła idiotę, ale sama też, do cholery, jest zdrowo walnięta. Jej poczucie humoru potrafi doprowadzić Johnny’ego do granic wytrzymałości, a chaos, który wokół niej panuje, jest nie do zniesienia. On sam wpada w panikę, gdy rzeczy nie leżą na swoim miejscu i nie ma pewności, gdzie wszystko się znajduje, dotyczy to zarówno wozu strażackiego, jak i szaf i kuchennych szafek, a ożenił się z osobą, która nie uważa, że powinno się mieć swoją wyznaczoną stronę łóżka. Hannah kładzie się jednego wieczoru po jednej stronie, drugiego po drugiej, jak popadnie, a on nie wie nawet, od czego ma zacząć się wkurzać. Pokażcie mi kogoś, kto nie ma swojej strony w łóżku. Poza tym chodzi po domu w butach i nie spłukuje za sobą umywalki, i wciąż przekłada noże do masła i do sera, tak że każde śniadanie to jakaś cholerna wyprawa w poszukiwaniu skarbów. Jego żona jest gorsza nawet od dzieci.
Teraz jednak podnosi dłoń i gładzi go po brodzie, a on obejmuje ją ciasno i nic innego się nie liczy. Nauczyli się już siebie nawzajem. Hannah zaakceptowała, że życie ze strażakiem ma rytm, którego inni ludzie nigdy nie zrozumieją. Nauczyła się na przykład sikać w ciemności, bo na początku, gdy ze sobą zamieszkali, a ona zapalała światło w środku nocy, Johnny się budził, myśląc, że to lampka alarmowa na stacji. Zrywał się z łóżka w półśnie, ubierał się i biegł do samochodu, zanim ona w samych majtkach zdążyła go dogonić, zastanawiając się, co, do jasnej cholery, wyczynia jej mąż. Minęło kilka chaotycznych nocy, nim zrozumiała, że Johnny już nigdy nie oduczy się tego zachowania i że w głębi duszy ona sama też by sobie tego nie życzyła.
To właśnie taki facet, który biegnie w ogień. Bez wahania, bez zbędnych pytań, po prostu biegnie. Takich jak on jest niewielu, ale gdy się ich zobaczy, od razu wiadomo, że to oni.
Ana ma osiemnaście lat. Wygląda przez okno w domu ojca na obrzeżach Björnstad. Lekko kuleje, bo niechcący uszkodziła sobie kolano na treningu sztuk walki, po tym, jak jakiś równolatek powiedział, że dziewczyny nie potrafią porządnie kopać. Skopała mu więc żebra i dołożyła jeszcze z kolana w głowę, ale niestety, jego czaszka – mimo że pusta – nadal była dość twarda, dlatego teraz kuleje. Jej ruchy są zawsze szybkie niczym błyskawica, nie to co ocena sytuacji, niezbyt dobrze rozumie ludzi, ale za to świetnie potrafi odczytywać przyrodę. Teraz widzi, jak za oknem poruszają się drzewa, już rankiem zwróciła na to uwagę, na długo przed innymi wiedziała, że nadejdzie wichura. Dzieci dobrych myśliwych uczą się wyczuwać takie rzeczy, a w okolicy nie ma lepszego myśliwego niż jej ojciec. Ten człowiek spędził w lesie tyle czasu, że niekiedy zapomina o tym, że telefon to nie myśliwskie walkie-talkie, i gdy ktoś do niego dzwoni, na końcu każdej wypowiedzi dorzuca „odbiór”. Ana uczyła się w lesie raczkować, a potem chodzić, bo to był jedyny sposób, by spędzać czas z tatą. Las był jej placem zabaw i szkołą, ojciec nauczył ją wszystkiego o dzikich zwierzętach i niewidzialnych siłach drzemiących w ziemi i powietrzu. To była jego metoda na okazywanie jej miłości. Gdy była mała, pokazywał jej, jak się tropi i strzela, gdy była starsza, zabierał ją na zlecone przez gminę poszukiwania potrąconej w wypadkach dzikiej zwierzyny. Życie w lesie uczy nie tylko tego, jak należy chronić przyrodę, ale również jak ona może chronić człowieka. Koniec końców poza tym, że wypatruje się tego samego co rośliny: wiosny i słońca, obawia się także podobnych rzeczy: oczywiście ognia, ale jeszcze bardziej wiatru. Bo jego nie da się zatrzymać ani ugasić. Wiatr nie zboczy z kursu przed jakimś pniem czy skórą, po prostu zniszczy, połamie i uśmierci, co tylko zechce.
Ana słyszała niepogodę w czubkach drzew i przeczuwała ją w piersi, gdy jeszcze wszędzie było spokojnie i cicho. Nalała wody do wszystkich koszy i wiader, przyniosła z piwnicy kuchenkę gazową i wymieniła baterie w latarkach czołowych, przygotowała świece i zapałki. Na koniec jak w transie narąbała drewna i przyniosła je do pokoju dziennego. Teraz, gdy wichura nadciąga już nad Björnstad, zamyka wszystkie okna i drzwi i tłukąc się na całą kuchnię, zmywa naczynia w rytm ulubionej piosenki Mai puszczonej z wieży stereo. Głos przyjaciółki ją uspokaja, a najzwyklejsze na świecie kuchenne odgłosy uspokajają jej psy. To one ją chroniły, gdy była dzieckiem, teraz jest na odwrót. Jeśli zapytasz Mayę, kim jest jej przyjaciółka, odpowie: „Wojownikiem”. Nie mówi tego jednak dlatego, że Ana może pokonać w walce każdego, ale przede wszystkim dlatego, że życie już nie raz próbowało pokonać Anę i nigdy nie dało rady. Ana jest nie do pokonania.
Chodzi do ostatniej klasy liceum w Björnstad, lecz już od dawna jest dorosła, córki rodziców ukrywających się na dnie butelek dorastają szybciej. Gdy była mała, tata nauczył ją pilnować ognia w kominku, w odpowiednim momencie dokładać kilka dodatkowych szczap, tak by płomień nigdy nie zgasł. Teraz, w gorszych okresach, czasem dniach, a czasem miesiącach, w ten sam sposób podsyca swoje upojenie. Nigdy nie jest nieprzyjemny ani nawet głośny, po prostu nigdy nie jest do końca trzeźwy. Prześpi całą burzę, pochrapując na krześle w pokoju dziennym, otoczony pucharami zdobytymi przez Anę, z których jest tak dumny, i jej zdjęciami z dzieciństwa, z których pieczołowicie wyciął głowę matki Any. Zbyt pijany, by usłyszeć dzwoniący telefon. Ana zmywa i pogłaśnia muzykę w kuchni, psy leżą u jej stóp, one też nic nie słyszą. A telefon dzwoni i dzwoni.
W końcu, zamiast tego, ktoś dzwoni do drzwi.
„Nic się nie dzieje, to tylko wiatr”, szepcze Johnny. Hannah bardzo chce w to wierzyć. Tym razem nie będą gasić pożarów, jej mąż wraz z pozostałymi strażakami chwycą za piły elektryczne i pójdą oczyszczać drogi z połamanych drzew, tak aby inne służby ratunkowe i opieka domowa osób starszych mogły się przedostać. Zawód strażaka w tych okolicach w dziewięćdziesięciu procentach oznacza pracę drwala w lesie, zwykł pohukiwać Johnny, ale Hannah doskonale wie, że jest z tego dumny. Należy przecież do tego lasu.
Odwraca się do niego przodem, staje na palcach i gryzie go w policzek, tak że aż uginają się pod nim kolana. Jest największy i najsilniejszy w prawie każdym pomieszczeniu, do którego wchodzi, ale bez względu na to, co myślą inni, wie, że jeśli dzieci znalazłyby się po drugiej stronie ściany ognia, to Hannah pobiegłaby tam po nie szybciej niż on sam. Jest skomplikowana, wybuchowa i pyskata, i, wierzcie mi, niełatwo jej dogodzić, ale Johnny kocha ją najbardziej na świecie za jej całkowicie bezkompromisowy instynkt obronny. „Pomagamy tym, którym możemy”, szepcze mu zawsze do ucha po najgorszych dniach, gdy on straci kogoś w pracy albo ona u siebie. Strażak musi być przygotowany na oglądanie śmierci na każdym etapie życia, ona jednak pracuje jako położna, zwykle widzi ją więc w tym pierwszym: w pierwszych sekundach życia. Wypowiadane przez nią słowa mają nie tylko przynieść ukojenie, ale również przypominać im o ich obowiązku. Pomagamy, jeśli możemy, kiedy możemy i tym, którym możemy. Taki rodzaj pracy, ale też taki typ człowieka.
Wolno wypuszcza ją z objęć, nigdy nie przyzwyczai się do tego, że ta niechlujna awanturnica wciąż potrafi tak na niego podziałać. Idzie sprawdzić, czy jego telefon się ładuje, Hannah długo za nim patrzy, nigdy się nie przyzwyczai, że nawet po dwudziestu latach, gdy ten marudny pedant rzuca jej tylko jedno spojrzenie, ma ochotę zerwać z niego całe ubranie.
Z korytarza dobiega dźwięk telefonu. Już czas. Zamyka oczy, klnie i obiecuje sobie, że nie będzie się już kłócić. Johnny nigdy jej nie mówi, że wróci do domu bez szwanku, bo to przynosi nieszczęście. Powtarza tylko, że ją kocha, raz za razem, aż ona w końcu mu odpowiada: „Masz szczęście”. Telefon dzwoni nieprzerwanie, Hannah przychodzi do głowy, że mąż jest pewnie w toalecie i dlatego nie odbiera, więc krzyczy na niego, bo szyby w oknach tłuką się niemiłosiernie od wiatru. Dzieci już czekają ustawione w szeregu na schodach, by pożegnać się z ojcem. Tess trzyma ręce na plecach trzech braci: Tobiasa, Teda i Turego. Tata uważał, że to głupie, że wszyscy mają mieć imiona na tę samą literę, ale dogadał się z mamą, że to ona wybiera imiona dla dzieci, a on dla psów. Jakoś nigdy nie sprawili sobie psa. Hannah zawsze była lepszym negocjatorem.
Ture popłakuje w sweter Tess, nikt z rodzeństwa nie nakazuje mu przestać. Sami płakali, gdy byli mniejsi, bo w rodzinie nie ma się strażaka, to tak nie działa, cała rodzina nagle się nim staje. Nie mają tego komfortu, że mogą powiedzieć: „To się nam nie przydarzy”, wiedzą, że tak może być. Rodzice ustanowili więc bardzo prostą zasadę: nigdy nie wystawiają się razem na niebezpieczeństwo. Dzieci zawsze muszą mieć jednego rodzica, gdyby drugiemu nagle coś się stało.
Johnny stoi w korytarzu i coraz głośniej mówi do telefonu, w końcu wręcz krzyczy, ale po drugiej stronie nikogo nie ma. Być może wcisnął zły guzik, sprawdza więc listę połączeń, ale okazuje się, że odkąd przed dziesięcioma minutami skończył rozmowę z własną matką, nikt do niego nie dzwonił. Mija kolejnych kilka dźwięków, zanim dociera do niego, że to nie jego telefon, tylko jej. Hannah podnosi go zdezorientowana, wpatruje się w numer i słyszy głos przełożonego po drugiej stronie słuchawki. Trzydzieści sekund później wybiega z domu.
Chcesz zrozumieć ludzi? Tak naprawdę zrozumieć? To musisz wiedzieć, do czego najlepszego są w życiu zdolni.
4
Dzikusy
Benjiego obudzi huk. Kac tak mocno przeskaluje mu odległości, że przez krótką chwilę, zrywając się ze snu, nie będzie nawet wiedział, gdzie jest, a całe pomieszczenie będzie mu przypominać domek dla lalek. Ciągnie się to od tak dawna, że właściwie już go nie dziwi. Każdego ranka otwiera oczy, zszokowany, że w ogóle jeszcze żyje.
To będzie dzień po burzy, mimo że Benji nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie jest również pewien, czy zapomniał, co mu się śniło, czy też jeszcze śni. Przydługawe włosy opadają mu na oczy, czuje ból w każdym stawie i mięśniu, jego ciało nadal nosi twardą muskulaturę z życia wypełnionego hokejem, chociaż od ponad dwóch lat nie miał na nogach łyżew. Jest przepalony i niedożywiony. Spróbuje wstać z łóżka, zataczając się i upadając na jedno kolano, puste butelki po alkoholu potoczą się po całej podłodze i w końcu zatrzymają na bibułkach do papierosów, zapalniczce oraz resztkach aluminiowej folii. Ból głowy będzie tak uciążliwy, że nawet z dłońmi przyciśniętymi do uszu nie rozróżni, czy hałas dochodzi z zewnątrz czy też z jego głębi. Nagle usłyszy jeszcze jeden huk, ściany zatrzęsą się tak, że Benji aż się skuli w obawie, że okno nad łóżkiem pęknie i przykryje go deszczem rozbitego szkła. W rogu pokoju nieprzerwanie dzwoni jego telefon.
Dwa lata temu wyjechał z Björnstad i od tamtej pory podróżował. Opuścił miejsce, w którym mieszkał całe życie, i ruszył przed siebie, pociągiem, łodzią i stopem aż do miast, w których w końcu nie było hokeja. Nieraz celowo się gubił i poniewierał na wszystkie możliwe sposoby, ale też udało mu się czasem znaleźć coś, za czym, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, tęsknił. Spojrzenia i dłonie, i oddech na karku. Taneczny parkiet bez pytań. Do wyzwolenia niezbędny był mu chaos, a samotność do tego, by w końcu przestać się czuć samotnym. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby zawrócić, ruszyć do domu, domem równie dobrze mogła być teraz całkowicie nieznana planeta.
Czy jest szczęśliwy? Jeśli pytasz, to prawdopodobnie wcale go nie rozumiesz. Benji nigdy nie miał nadziei na szczęście.
Staje w oknie niewielkiego hotelowego pokoju, skacowany i ledwie dobudzony, i spogląda na świat za oknem, nie będąc nawet jego częścią. Na ulicy pod hotelem zderzyły się dwa samochody, to właśnie ten huk go obudził. Słychać krzyk ludzi. Dzwoni mu w uszach. Dzwoni i dzwoni, aż w końcu dociera do niego, że to telefon.
– To ja – szepcze ciężko po drugiej stronie słuchawki najstarsza siostra, w głosie słychać zmęczenie.
– Adri? Co się stało?
Benji jest za daleko, żeby mogła go przytulić, tak jak starsza siostra zwykła tulić młodszego brata, więc Adri starannie dobiera słowa, zanim przekaże mu to, co musi. Benji przyjmuje wiadomość w ciszy, całe życie trenował przecież, by nie dawać po sobie znać, kiedy coś w nim gaśnie.
– Nie żyje? – wydusza z siebie w końcu, a siostra powtarza wszystko jeszcze raz, tak jakby zapomniał niektórych słów we własnym języku.
Na koniec szepcze tylko „okej”, szelest jego oddechu w słuchawce to jedyny słyszalny dźwięk, gdy pęka mu serce.
Odkłada słuchawkę i pakuje walizkę. Nie zajmuje to wiele czasu, podróżuje bez większego bagażu, zawsze gotowy do pozostawienia wszystkiego za sobą.
– What’s going on? What time is it?[1] – słyszy szept z łóżka.
– I have to go[2] – mówi Benji, już w drzwiach, nadal bez koszulki. Po kilku miesiącach w słońcu tatuaż niedźwiedzia na ramieniu nieco wyblakł, a liczne blizny, jak to u dzikusów, pobłyskują różowo na opalonej skórze. Więcej jest ich na kostkach dłoni niż na twarzy, bo Benji jest lepszy w dzikość niż większość ludzi.
– Go where?[3]
– Home[4].
W połowie schodów dobiega go jeszcze krzyk z pokoju. Mógłby odpowiedzieć, że zadzwoni do mężczyzny pozostawionego w hotelu, ale jeśli Benji nauczył się czegoś w rodzinnych stronach, to tego, że już nie ma siły nikogo więcej okłamywać.
5
Położne
Tej nocy burza przechodzi przez dwa hokejowe miasteczka i powala zarówno drzewa, jak i ludzi. Jutro dwoje z nich – chłopak z wytatuowanym na ramieniu niedźwiedziem i dziewczyna z tatuażem przedstawiającym gitarę i strzelbę – powrócą do domu, by wziąć udział w pogrzebie. Tym razem wszystko zacznie się w ten właśnie sposób. W miasteczkach w środku dziczy ludzi oprócz niewidzialnych więzów łączą również ostre haczyki, tak więc jeśli jeden z nich odwraca się zbyt gwałtownie, to drugiemu nie tylko koszula podchodzi pod szyję. Czasem każdemu z nas wyrwane zostaje serce.
Johnny dotrzymuje kroku żonie, gdy ta wbiega po schodach do sypialni, by spakować torbę do pracy. Po drodze udziela mu kilku lakonicznych informacji: młoda para z północnej części Björnstad oczekuje pierwszego dziecka, więc gdy kobiecie odeszły wody, ruszyli do szpitala w Hed, nie przypuszczając nawet, jak gwałtowna okaże się burza. Zamiast jechać główną szosą, wybrali drogę na skróty, pomniejszymi trasami od wschodu. Utknęli w środku lasu pomiędzy dwoma miastami, próbując objechać tarasujące jezdnię zawalone drzewo. Nie zauważyli kolejnego, które spadając, uwięziło ich samochód w środku bezludzia. Udało im się zadzwonić do szpitala, ale w okolicy nie ma żadnej wolnej karetki, nikt też do końca nie wie, jak w całym tym chaosie, gdy leśne drogi nie są przejezdne, mógłby się do nich dostać. Kobieta i dziecko w samochodzie nie mogą liczyć na nic lepszego niż położną, która akurat ma dziś wieczorem wolne i mieszka na tyle blisko, by, jeśli to konieczne, ostatnią część trasy pokonać pieszo.
Johnny stoi w drzwiach sypialni i tak naprawdę ma ochotę zapytać żonę, czy już całkowicie oszalała, ale po dwudziestu latach wie, jaką dostanie odpowiedź. Hannah odwraca się nagle z impetem i uderza czołem o jego klatkę piersiową, Johnny czule obejmuje ją ramionami, tak że żona prawie w nich znika.
– Kocham cię, kocham cię tak bardzo, ty pieprzony idioto – szepcze Hannah.
– Masz szczęście – odpowiada Johnny.
– W skrzyni na strychu leżą dodatkowe koce, a latarki są...
– Wiem, nie martw się o nas, ale za to ty musisz, do cholery... Nie możesz przecież, do cholery... – zaczyna Johnny.
Hannah chowa twarz w jego swetrze i czuje, jak cały się trzęsie.
– Nie możesz się na mnie złościć, kochanie. To przecież ja się zawsze wściekam, ty musisz być tym rozsądnym – mamrocze z ustami przy jego klatce piersiowej.
Johnny się stara. Jak on się stara!
– Nie możesz jechać sama. Powinien jechać z tobą ktoś, kto zna las, kochanie, zaraz zrobi się ciemno i...
– Nie możesz ze mną jechać. Przecież wiesz. Nigdy razem w tym samym samolocie, nigdy razem w tę samą wichurę, dzieci muszą...
– Wiem, WIEM – szepcze ze smutkiem w głosie Johnny, który chyba nigdy nie czuł się tak bezsilny. Dla strażaka nie ma nic gorszego.
Za każdym razem, gdy wyjeżdża na akcję, jego głupie przesądy powstrzymują ją od powiedzenia mu: „Wróć cało do domu”, dlatego wymyśla mu coś banalnego do zrobienia następnego dnia, tak by musiał jej obiecać, że będzie na miejscu: „Nie zapomnij, że jutro masz jechać na wysypisko śmieci” albo „O dwunastej jemy obiad u twojej mamy”. To ich mały sekretny zwyczaj.
Tak więc teraz Johnny nie mówi: „Wróć cało do domu”. Nawet nie próbuje jej przekonać, żeby nie jechała, bo wie, co sam by jej w takiej sytuacji odpowiedział. Może i ma sporo siły, ale nawet on nie jest w stanie powstrzymać wiatru. To ona asystuje przy porodach, to jej teraz potrzebują. Pomagamy, jeśli możemy, kiedy możemy i komu możemy. Toteż wychodząc z sypialni, łapie ją za ramię, chce jej powiedzieć coś banalnego i zwykłego, tak żeby pamiętała, że jutro też jest dzień. Ale jedyne, co przychodzi mu do głowy, to:
– Jutro mam zamiar się z tobą przespać!
Hannah wybucha śmiechem, prosto w twarz męża.
– Z tobą naprawdę jest coś nie tak.
– Jutro się z tobą prześpię, żebyś miała jasność!
Do oczu napływają mu łzy, jej również, z zewnątrz dochodzi do nich świst wiatru, a oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że żadne z nich nie jest nieśmiertelne.
– Znasz może kogoś, kto pomoże mi odnaleźć ich w tym lesie? – pyta Hannah, starając się zapanować nad głosem.
– Tak, takiego jednego, już do niego dzwonię i dam mu znać, że jesteś w drodze – odpowiada Johnny, drżącą ręką zapisując na kartce adres.
Hannah wsiada do minibusa, wyjeżdża prosto w noc i prosto w wichurę, która łamie wpół drzewa i zabija, kogo chce. Nie obiecuje, że wróci cała do domu. Johnny razem z dziećmi stoją przy kuchennym oknie.
W końcu to psy reagują na to, że ktoś stoi przy drzwiach wejściowych, raczej instynkt niż dzwonek do drzwi podrywa je do szczekania. Ana ostrożnie przechodzi przez korytarz i zerka przez szybę. Kogo tam, do cholery, licho niesie? Na schodach stoi kobieta, kaptur kurtki przeciwdeszczowej zakrywa jej twarz, a szczupłe ciało prawie ugina się od wiatru.
– CZY TWÓJ TATA JEST W DOMU? – krzyczy, gdy Ana odryglowuje drzwi, cały las dudni, jakby znajdowali się co najmniej w puszce kopanej przez jakieś olbrzymy.
Minibus, którym przyjechała kobieta, chybocze się od wiatru, zaparkowany kilka metrów dalej na trawniku. Chyba tylko idiota, i to pod przymusem, wybiera się w wichurę takim pojazdem. A dodatkowo nieznajoma ma na sobie czerwoną kurtkę, co oznacza, że przyjechała tu aż z Hed. Czyżby była niespełna rozumu? Ana jest tak zajęta tą myślą, że prawie nie reaguje, gdy kobieta, krzycząc, podchodzi jeszcze bliżej:
– W lesie utknął samochód, a mój mąż twierdzi, że jeśli ktoś w taką pogodę jest mnie w stanie do niego doprowadzić, to tylko twój tata!
Wyrzuca z siebie słowa, Ana mruga, nadal zaskoczona całą sytuacją.
– Ale... co? To znaczy, mam na myśli, po co jakiś samochód miałby stać teraz w środku lasu?
– Jego pasażerka właśnie rodzi DZIECKO! Czy twój tata jest w domu, czy NIE? – syczy niespokojnie kobieta, robiąc jeszcze jeden krok do środka.
Ana próbuje ją zatrzymać, ale nieznajoma nie zauważa paniki w jej spojrzeniu. Puste puszki po piwie i butelki po alkoholu stoją w rzędzie na blacie kuchennym, starannie wyszorowane przez córkę, tak aby nie śmierdziały w kontenerach na śmieci i żeby Ana nie musiała się wstydzić przed sąsiadami. Ręce ojca zwisają bezładnie z fotela w pokoju dziennym, ale klatka piersiowa unosi się i opada poruszana powietrzem wdychanym do nadwyrężonych przez uzależnionego płuc. Położna jest zestresowana i żołądek podchodzi jej do gardła, więc gdy nagle opada, to silniej, niż się spodziewała.
– Ro... rozumiem. Przepraszam... przepraszam, że przeszkadzam – mamrocze zawstydzona i szybko rusza w stronę drzwi, do ogrodu i prosto do samochodu.
Ana waha się przez sekundę, a następnie wybiega za nią. Uderza dłonią o szybę minibusa. Nieznajoma z wahaniem ją opuszcza.
– Dokąd się pani wybiera? – krzyczy Ana.
– Muszę znaleźć tę kobietę w lesie! – odkrzykuje Hannah, próbując zapalić silnik, ale ta kupa złomu tylko pokasłuje.
– Czy pani już kompletnie zwariowała? Wie pani, jak niebezpiecznie jest w lesie przy takiej pogodzie?
– ONA WŁAŚNIE RODZI, A JA JESTEM POŁOŻNĄ! – wyrzuca z siebie Hannah i w nagłym ataku złości uderza dłońmi o niedającą znaku życia deskę rozdzielczą minibusa.
Po fakcie Ana nie będzie w stanie opowiedzieć, co się wtedy dokładnie wydarzyło. Może coś poetyckiego, coś, co ludzie zwykle mówią w filmach, że poczuli, że „wzywa ich wyższy cel”. Głównie jednak chodziło pewnie o to, że ta kobieta wyglądała jak szalona, dokładnie tak, jak ludzie zwykli mówić o Anie.
Wbiega do domu, daje psom jedzenie, pogłaśnia ich ulubioną piosenkę Mai i w zbyt dużej kurtce, której poły rozwiewa jej teraz wiatr, wraca z kluczykami do podrdzewiałej półciężarówki.
– WEŹMIEMY SAMOCHÓD TATY!
– NIE MOGĘ CIĘ ZE SOBĄ ZABRAĆ! – krzyczy kobieta.
– PANI SAMOCHÓD TO KUPA ZŁOMU!
– MYŚLISZ, ŻE TEGO NIE WIEM? – ryczy położna.
– BĘDZIE PANI O WIELE BEZPIECZNIEJSZA, JEŚLI POJADĘ Z PANIĄ!
Hannah gapi się na tę szaloną osiemnastolatkę. Do takich przypadków nie przygotowują ich na kierunku położniczym. W końcu się poddaje i klnąc pod nosem, zabiera torbę i rusza w stronę samochodu ojca dziewczyny.
– MAM NA IMIĘ HANNAH! – krzyczy.
– ANA! – odkrzykuje Ana.
Chyba nie dziwne, że ich imiona są do siebie tak podobne. Przed nimi jeszcze wiele sytuacji, w których Hannah na przemian przeklnie i zaśmieje się z tego, jak bardzo ta szalona osiemnastolatka przypomina jej ją samą. Siadają z przodu, a potem długo się mocują, by porządnie domknąć smagane wiatrem drzwi. Wzrok Any pada na broń leżącą na tylnym siedzeniu. Czerwieni się ze wstydu, chwyta ją i wbiega z nią do domu. Po powrocie, nie patrząc Hannah w oczy, rzuca:
– Czasem zostawia ją w samochodzie, gdy jest... no wie pani. Opieprzałam go o to już z milion razy.
Położna niewyraźnie kiwa głową.
– Twój tata i mój mąż spotkali się kilka lat temu przy pożarach lasów. Myślę, że teraz zadzwonili po niego, bo wiedzieli, że zna się na lesie. Parę razy nawet wspólnie polowali. Wydaje mi się, że twój tata jest jedynym człowiekiem z Björnstad, którego poważa mój mąż. – Wyjątkowo żałosna próba podniesienia na duchu, sama to czuje.
– Tatę łatwo lubić, szkoda tylko, że on nie zawsze lubi samego siebie – odpowiada Ana z taką pewnością, że położnej aż zaciska się żołądek.
– Może powinnaś zostać z nim w domu?
– Po co? Jest pijany. Nawet nie zauważy, że mnie nie ma.
– Mąż poradził mi, że jeśli wybieram się do lasu, to mogę zaufać wyłącznie twojemu tacie, nie bardzo widzę, jak...
Ana prycha.
– Pani mąż to dureń, jeśli myśli, że tylko faceci potrafią się odnaleźć w lesie!
Położna uśmiecha się z rezygnacją.
– Jeśli myślisz, że mój mąż jest durniem tylko z tego powodu, to nie znasz zbyt wielu facetów...
Cały rok tłukła Johnny’emu do głowy, żeby zawiózł minibusa do porządnego warsztatu samochodowego, ale on tylko mruczał pod nosem, że wszyscy strażacy potrafią sami naprawiać swoje pojazdy. Na co odpowiadała mu, że nie, wszystkim strażakom tylko się WYDAJE, że potrafią zreperować własne samochody. Zawsze uważała, że małżeństwo to pestka, trzeba tylko wybrać jeden temat kłótni, w którym jest się naprawdę dobrym, i już do końca życia powtarzać go przynajmniej raz w tygodniu.
– Gdzie znajduje się ta rodząca kobieta? – pyta niecierpliwie Ana.
Położna waha się, wzdycha, ale ostatecznie wyciąga mapę. Pojechała główną drogą z Hed do Björnstad, ale przejechała nią jako ostatnia. Widziała, jak zaraz za nią na jezdnię zawaliły się drzewa, powinno ją to śmiertelnie wystraszyć, ale adrenalina dodała jej sił.
– Są gdzieś tutaj. – Wskazuje na mapę. – Widzisz? Nie jechali główną trasą, tylko skrótami po starych leśnych drogach. Teraz jednak większość z nich jest pewnie zablokowana. Czy uda nam się w ogóle do nich dostać?
– To się zobaczy – odpowiada Ana.
Hannah odchrząkuje.
– Przepraszam, że pytam, ale czy ty masz wystarczająco dużo lat, by mieć prawo jazdy?
– Tak! To znaczy lat mam, ile trzeba! – mówi wymijająco Ana i rusza z piskiem opon.
– Ale masz... prawo jazdy? – dopytuje nieco zaniepokojona położna, gdy Anę zanosi przy wjeździe na drogę.
– Nie, to znaczy niezupełnie. Ale tata nauczył mnie prowadzić. Często jest pijany, więc wciąż muszę go gdzieś podwozić.
To nie bardzo uspokaja położną. Nie bardzo.
6
Superbohaterowie
Matteo ma czternaście lat. Nie jest ważny w tej historii, jeszcze nie. Na razie przemyka nam w tle, jedna z wielu tysięcy twarzy wśród mieszkańców danej społeczności. Nikt nie zwraca na niego uwagi, gdy na początku wichury jeździ rowerem po ulicach Björnstad, nie tylko dlatego, że wszyscy są zajęci jak najszybszym dostaniem się do domów, ale również dlatego, że Matteo to taki dzieciak, na którego nie zwraca się uwagi. Jeśli niewidzialność zaliczymy do supermocy, to nigdy nie była to jego wymarzona. Zamiast tego życzyłby sobie niewiarygodną siłę, by móc chronić rodzinę. Albo moc zmieniania przeszłości, by uratować starszą siostrę. Nie jest jednak superbohaterem, w swoim życiu jest tak samo bezsilny jak miasto, w którym mieszka, wobec przyrody.
Jest sam w domu, gdy wiatr zaczyna smagać drzewa, i wyłącza prąd w niewielkiej czynszówce, którą jego rodzice wynajmują dokładnie na skraju miasta, tam gdzie kończą się ostatnie domy, a zaczynają pierwsze drzewa w lesie. Pojechali za granicę, by sprowadzić jego siostrę. Matteo świetnie radzi sobie sam, nie ma jednak siły siedzieć w ciemnych pomieszczeniach, bierze więc rower i jedzie do miasta. Przekorny nastolatek w jego głowie nie chce prosić nikogo o pomoc, podczas gdy wystraszone dziecko w jego sercu ma nadzieję, że ktoś go zauważy i się nim zaopiekuje. Nikt jednak nie ma czasu.
Wysoki, gruby mężczyzna w garniturze mija go, biegnąc w przeciwnym kierunku. Matteo nic o nim nie wie, poza tym, że wszyscy mówią na niego „Frak” i że jest właścicielem dużego sklepu spożywczego oraz jednym z najbogatszych ludzi w mieście. Mężczyzna nie zwraca nawet uwagi na przejeżdżającego obok chłopca. Biegnie w stronę masztów ustawionych przed halą lodowiska, by w panicznym strachu spróbować spuścić flagi z namalowanym na nich niedźwiedziem, tak aby nie poniszczył ich wiatr. To jego pierwszy instynktowny odruch w obliczu niebezpieczeństwa: ratować flagi, nie ludzi.
Matteo sunie przez Björnstad i widzi sąsiadów pomagających sobie wzajemnie w usuwaniu z ogrodów luźno leżących przedmiotów, wnoszących do środka kije i bramki, ustawione na każdej większej wolnej przestrzeni. O tej porze roku dzieciaki grają piłeczkami tenisowymi na asfalcie, ale jak tylko spadnie śnieg, każdy ojciec w okolicy zamieni przydomowy trawnik w lodowisko do hokeja. Wielu sąsiadów zaśmiewa się, że „w tym mieście mamy dobrych przyjaciół i kiepskie ogrody”, na południu ludzie może i chwalą się perfekcyjnymi trawnikami i starannie przystrzyżonymi rabatkami, ale tutaj, gdy topnieje śnieg, ceni się owalne konstrukcje z gruzu i krążki wystrzelone w grządki z kwiatami. Wtedy wiadomo, że zimowe miesiące poświęciłeś na ważne rzeczy.
Matteo zastanawia się czasem, czy w innych miejscach byłby równie dziwny i samotny jak tutaj. Czy ktoś by z nim rozmawiał, czy miałby przyjaciół, czy ktoś by go zauważał. To, gdzie się rodzisz i kim tam zostajesz, co jest właściwe w jakimś miejscu, a co nie, to loteria. Szaleństwo na punkcie hokeja niemal wszędzie na świecie uczyniłoby cię outsiderem, wyrzutkiem, ale nie tutaj. Tutaj to jak pogoda, wszystkie pogaduszki w każdej sytuacji dotyczą albo jednego, albo drugiego, w Björnstad nie unikniesz bowiem ani wichur, ani sportu.
Szybko robi się ciemno i zimno, śnieg jeszcze tu nie dotarł, ale wiatr przegryza się już przez mięso i tłuszcz, chłopiec nie ma na sobie rękawiczek i traci czucie w palcach. Dociska pedały, sam do końca nie wiedząc, dokąd się udać, jedną ręką puszcza kierownicę, by odzyskać przepływ krwi w dłoni, i na chwilę traci koncentrację. Zbyt późno zauważa samochód. Hamuje tak mocno, że rower wpada w poślizg i zatrzymuje się w poprzek drogi. Oślepiają go reflektory i teraz czeka tylko na uderzenie, które nie nadchodzi. Przychodzi mu na myśl, że może już jest martwy. W ostatniej sekundzie udaje mu się jednak jakoś przełożyć ciężar i rzucić się wraz z rowerem z drogi. Koziołkuje, ociera ręce i ramiona, krzyczy, ale przez wiatr nikt go nie słyszy.
W tej ciemności nie widzi go ani młoda kobieta za kierownicą, ani siedząca obok niej położna. To takie niewielkie zdarzenie, wszystko dzieje się tak szybko, ale gdyby zderzak choćby dotknął czternastolatka, rzuciłoby nim o drzewa z niewyobrażalną wręcz siłą. Chłopiec najprawdopodobniej straciłby przytomność, a jego martwe ciało odnaleziono by dopiero wiele dni później. Udałoby się wtedy przeciąć niewidzialne nici łączące go z tym, co właśnie miało się wydarzyć. Teraz jednak chłopiec podnosi się z trudem, poobijany, ale przy życiu.
Tak niewiele brakuje, byśmy nigdy nie usłyszeli o Matteo. Tymczasem wkrótce nigdy nie będziemy już mogli zapomnieć jego imienia.
7
Dzieci
Björnstad i Hed to stare miasteczka w jeszcze starszym lesie. Mówi się, że mądrość przychodzi z wiekiem, ale w przypadku większości z nas to nieprawda – starzejąc się, nabieramy tylko więcej doświadczenia w tym, co najlepsze i najgorsze. A co za tym idzie, często więcej w nas cynizmu niż mądrości. Kiedy jeszcze jesteśmy młodzi, nie wiemy nic o tych strasznych rzeczach, które mogą nas kiedyś spotkać. Na szczęście, bo inaczej nigdy nie wyszlibyśmy za próg domu.
A już na pewno nie wypuścilibyśmy tych, których kochamy.
– Wiesz... dokąd jedziesz? – pyta zaniepokojona Hannah.
Jako położna chciałaby oczywiście dotrzeć na miejsce jak najszybciej, jednak jako człowiek, który tym człowiekiem jeszcze chciałby pobyć, wolałaby, żeby Ana nie prowadziła, jakby co najmniej ukradła ten samochód.
Dziewczyna nie odpowiada. Ma na sobie o wiele za dużą kurtkę ojca, intensywnie pomarańczową, z odblaskami i dużym napisem na plecach: „Wypadki drogowe z udziałem dzikiej zwierzyny”. Ojciec nosi ją, gdy tropi potrącone zwierzę, cały samochód wypełniony jest sprzętem niezbędnym do nocnych wędrówek po lesie, Ana spędziła tam pół dzieciństwa, biegając z nim i psami. Zawsze wiedziała, że w ciemno znajdzie każdą drogę, mimo to burza najwyraźniej zamierzała ją sprawdzić.
– Więc... wiesz, dokąd jedziemy? – zapytała ponownie Hannah i znów nie otrzymała żadnej odpowiedzi.
Po podłodze przy stopach położnej turlają się dwie piłeczki tenisowe. Podnosi jedną z nich i uśmiecha się ostrożnie.
– Ile... ile macie psów?
Nadal żadnej odpowiedzi. Hannah odchrząkuje i mówi dalej:
– To znaczy, mam na myśli, że przecież nikt tu w okolicy w zasadzie nie gra w tenisa, jedyne znane mi zastosowanie piłeczek tenisowych w Hed i Björnstad to albo zabawa z psem, albo hokej, albo jeszcze suszenie kołder w suszarce bębnowej...
Ana w ciszy mruży oczy nad kierownicą i przyśpiesza jeszcze bardziej.
– Jaka rasa? – nie daje za wygraną położna, a Ana w końcu wzdycha:
– Pani to ten typ, który gada, gdy jest zdenerwowany, nie?
– No... – przyznaje położna.
– Ja też – mówi Ana.
Po czym milknie na dłuższy czas. Położna zamyka oczy i próbuje się powstrzymać. Nic nie mówić. Ale gdy serce zaczyna jej mocniej bić, usta już nie słuchają:
– Mój mąż chciałby mieć psy! Marudzi o tym, odkąd się poznaliśmy! Szczerze mówiąc, niezbyt lubię zwierzęta, ale pomyślałam, że może go zaskoczę na urodziny i pozwolę mu kupić takiego, z którym mógłby chodzić na polowania! Nawet już rozmawiałam z hodowcą! Podobno to ważne, żeby dobry pies myśliwski miał wyraźny „guzik włącz/wyłącz” i podczas polowania potrafił się nakręcić jak dziki, ale potem po powrocie do domu umiał się też uspokoić. To prawda? Zaśmiałam się, gdy to usłyszałam, bo byłoby super, gdyby działało to również w przypadku strażaków i grających w hokeja dzieci...
Samochód przyspiesza. Ana spogląda na Hannah z boku i mamrocze:
– Jak na kogoś, kto nie lubi psów, wie pani o nich całkiem sporo.
– Dziękuję! – woła radośnie położna i zakrywa dłońmi oczy, przekonana, że rozbiją się o zwalone na drogę drzewo, które Ana omija w ostatniej sekundzie.
– Musi pani być odważna, skoro przyjechała pani do Björnstad w tej kurtce. Ja mam swoją, żeby nikt nas nie rozjechał, jeśli będziemy musiały stanąć na środku drogi, a pani taką, do której ludzie będą chcieli celować...
– Słucham? – Położna prawie krzyczy, gdy nagle dociera do niej, że niewiele myśląc, gdy wychodziła z domu, założyła kurtkę najstarszego syna, tę z czerwonym emblematem Hed Hockey na piersi.
Tobias już z niej wyrósł, mimo to na nią nadal była za duża. Tak szybko płynie życie.
– Jebane nieudaczniki – stwierdza Ana tak gwałtownie, że Hannah aż się podrywa.
– Uważaj no! To drużyna moich dzieci!
– To nie ich wina, że pozwala im pani grać z tymi jebanymi nieudacznikami – odpowiada niewzruszona Ana.
Położna gapi się na dziewczynę. Potem uśmiecha się z pewną niechęcią.
– A więc lubisz hokej?
– Nienawidzę! Ale jeszcze bardziej nienawidzę Hed – przyznaje Ana.
– W tym sezonie nasza drużyna pewnie przetrzepie waszą – mówi z nadzieją w głosie położna, wdzięczna za każdy temat do rozmowy, przy którym może zapomnieć o stresie.
Ana prycha i zwalnia na kilka sekund, tak by rozeznać się w mroku.
– Nie umielibyście, kurwa, przetrzepać nawet dywanu. Do zmierzenia czasu waszych obrońców od strefy do strefy potrzebny byłby kalendarz... – mruczy i patrzy przez szybę.
Położna przewraca oczami.
– Mój mąż serio ma rację, nie istnieje większa pycha niż ta w Björnstad, jeszcze niedawno prawie doprowadziliście klub do upadku, a teraz nagle takie zadufanie? W zeszłym sezonie tak dobrze wam szło, bo mieliście tego, jak mu tam, Amata, nie? Bez niego już tak łatwo nie wygracie...
– Nadal mamy Amata – prycha Ana, ruszając wolno z miejsca.
– A on przypadkiem nie jest teraz w USA i nie gra w NHL? Lokalna gazeta donosiła o tym całą zeszłą wiosnę. Jak zaawansowana jest praca z młodzieżą w Björnstad, jakie wychowujecie talenty, że reprezentujecie nowy hokej, a my ten stary...
Położna słyszy zgorzknienie męża we własnym głosie, zadziwia ją to, ale tak to właśnie jest mieszkać w tych czasach w Hed: człowiek wszystko traktuje osobiście. Każdy sukces Björnstad to przegrana po drugiej stronie lasu.
– Amat nigdy nie został zdraftowany. Jest w domu. Nabawił się kontuzji, tak mi się wydaje... – zaczyna Ana, lecz milknie, gdy nagle zauważa to, czego szukała: wąską ścieżkę między drzewami, prawdopodobnie niewystarczająco szeroką dla samochodu.
– Jak na kogoś, kto nie lubi hokeja, wiesz o nim zaskakująco dużo – mówi z uśmiechem położna.
Ana zatrzymuje samochód, mierzy wzrokiem ścieżkę i bierze głęboki wdech.
– Nie ma znaczenia, czy Amat będzie grał czy nie, i tak was pokonamy, wie pani dlaczego? – pyta.
– Nie?
Dziewczyna zagryza dolną wargę i puszcza sprzęgło.
– Bo jesteście jebanymi nieudacznikami. PROSZĘ SIĘ TRZYMAĆ!
Następnie szybko opuszcza drogę, tak by nie utknąć w rowie, i skręca prosto między drzewa, ścieżka jest wystarczająco szeroka, ale nie na tyle, by konary drzew nie odrapały lakieru. Położna traci oddech i nie może już wydusić z siebie ani słowa. Toczą się po nierównym podłożu, Hannah uderza głową w boczną szybę, ma wrażenie, że droga ciągnie się godzinami, aż nagle Ana gwałtownie hamuje. Opuszcza szybę, wystawia głowę na zewnątrz i cofa kilka metrów, żeby ustawić samochód w bezpiecznym miejscu, na wypadek gdyby zawaliło się któreś z drzew.
– Jesteśmy na miejscu! – stwierdza dziewczyna, wskazując głową na mapę, a potem za okno.
Gdy wysiadają z auta, jest tak ciemno, że położna nie widzi nawet własnej dłoni, ale Ana wskazuje na odblaskową kurtkę, którą położna chwyta, i prowadzona przez dziewczynę, skulona od wiatru pokonuje ostatni kawałek drogi. To niebywałe, że nastolatka wie, dokąd ma iść, tak jakby wyczuwała to węchem. Nagle docierają do samochodu i słyszą krzyczącą w nim kobietę.
– KOCHANIE, PRZYJECHALI! PRZYJECHAŁA KARETKA! – woła jej mąż.
Wpada w szał, gdy dociera do niego, że nie ma żadnej karetki, strach przemienia niektórych ludzi w bohaterów, ale większość z nas w jego obliczu ujawnia swoje najgorsze cechy. Położna nie może się pozbyć uporczywego wrażenia, że mężczyzna nie jest nawet zirytowany tym, jakim autem do nich przyjechały, chodzi bardziej o to, że wolałby, żeby wysiedli z niego mężczyźni, a nie kobiety.
– Na pewno pani wie, co robi? – domaga się odpowiedzi, gdy Hannah wciska się na tylne siedzenie i zaczyna szeptać do jego żony.
– Czym się pan zajmuje? – odpowiada pytaniem na pytanie położna.
– Jestem malarzem pokojowym – mamrocze niechętnie mężczyzna.
– Co pan na to, że teraz ja zadecyduję, jak rozwiążemy poród pańskiej żony, a następnym razem pan zadecyduje, jak szpachlować ściany? – pyta położna, odsuwając go delikatnie na bok.
Ana siada z przodu, rozgląda się mechanicznie dookoła.
– W czym mogę pomóc? – pyta, łapiąc oddech.
– Mów do niej – rzuca położna.
– O czym?
– O czymkolwiek.
Zdezorientowana Ana kiwa głową, patrzy przez nagłówek fotela na rodzącą kobietę i mówi:
– Hejka!
Kobieta uśmiecha się między skurczami.
– Hej... Też jesteś położną?
Mężczyzna przerywa jej oburzony:
– ŻARTUJESZ sobie, kochanie? Przecież ona ma, kurwa, maksymalnie dwanaście lat!
– Idź sobie coś pomaluj, palancie! – odgryza się Ana, a położna wybucha gromkim śmiechem.
Przez chwilę mąż rodzącej czuje się tak urażony, że wysiada z samochodu, próbując zatrzasnąć za sobą drzwi, ale wichura niweczy dramatyzm jego ruchów. Ledwie udaje mu się ustać prosto, jednak z wiatrem wiejącym w twarz łatwiej wmówić sobie, że po policzkach nie spływają łzy strachu.
– Jak masz na imię? – pyta kobieta na tylnym siedzeniu.
– Ana.
– Dziękuję... dziękuję, że przyjechałyście. Wybaczcie mojemu mężowi...
– Jest zły, bo cię kocha i boi się, że oboje z dzieckiem umrzecie, a on nic nie może z tym zrobić – wyrywa się Anie.
Położna patrzy na nią z lekkim niezadowoleniem, więc dziewczyna zaczyna się bronić:
– Przecież mówiła pani, że mam rozmawiać!
Kobieta na tylnym siedzeniu uśmiecha się z trudem.
– Jak na tak młodą osobę wiesz dużo o mężczyznach.
– Myślą, że chcemy, by cały czas nas chronili, tak jakbyśmy ciągle potrzebowały ich cholernej ochrony – prycha Ana.
Obie kobiety z tyłu wybuchają gromkim śmiechem.
– Masz chłopaka? – pyta rodząca.
– Nie, to znaczy tak. Ale on umarł.
Kobieta wlepia w nią wzrok. Ana pokasłuje przestraszona i dodaje:
– No ale pani przecież nie umrze!
Wtedy w rozmowę włącza się położna, stwierdzając, że chwila ciszy mimo wszystko nie zaszkodzi. Rodząca zaczyna krzyczeć, a jej mąż rzuca się z powrotem do samochodu, trzyma ją za ręce i sam też krzyczy, gdy żona prawie łamie mu palce.
Johnny całą noc siedzi przy kuchennym oknie, dla strażaka jest to nie do wytrzymania. Cała czwórka dzieci śpi na materacach wokół niego. Najmłodszy, Ture, usnął w objęciach najstarszej córki, Tess. Tobias i Ted, środkowi, początkowo daleko od siebie, ale po chwili tak blisko, jak to tylko rodzeństwo potrafi. W kryzysie nawet we śnie instynktownie szukamy tego, co jest dla nas naprawdę ważne: oddechu drugiego człowieka, pulsu, według którego możemy ustawić swój własny. Od czasu do czasu ojciec ostrożnie kładzie dzieciom dłoń na plecach, jednemu po drugim, żeby się upewnić, że oddychają. Nie ma ku temu żadnych sensownych przesłanek, ale w byciu czyimś rodzicem nie ma nic sensownego. Jedyne, co słyszał od wszystkich, gdy po raz pierwszy miał zostać ojcem, to: „Nie martw się”. Co za bezsens. Gdy słyszysz pierwszy krzyk własnego dziecka, twoją klatkę piersiową rozrywa ogrom miłości, każde uczucie, które kiedykolwiek poczułeś, zostaje podkręcone do granic absurdu, dzieci sprawiają, że puszczają nam wszystkie zawory – zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Nigdy w życiu nie byłeś tak szczęśliwy i jednocześnie tak przerażony. Nie mów wtedy nikomu, żeby się nie martwił. Nie można kochać kogoś tak mocno, nie martwiąc się przy tym o wszystko. Czasem aż boli go w piersi, prawdziwie, fizycznie, tak że Johnny aż zgina się wpół, by złapać powietrze. Kości trzeszczą, ciało pobolewa, miłość ma zawsze za ciasno. Powinien był wiedzieć lepiej, zanim sprawił sobie czwórkę, powinien był się nad tym zastanowić, ale wszyscy mówili mu: „Nie martw się”, a jego zawsze łatwo było przekonać. Na szczęście. Wmawiamy sobie, że jesteśmy w stanie ochronić tych, których kochamy, ponieważ gdybyśmy przyjęli do świadomości prawdę, nigdy nie spuścilibyśmy ich z oczu.
Johnny spędza całą noc przy oknie i pierwszy raz w życiu czuje to, co żona czekająca na niego każdej nocy, odkąd się w sobie zakochali: Co pocznę, jeśli nie wrócisz do domu?
Hannah wie, że coś jest nie tak. Instynkt to wynik treningu i doświadczenia, ale po tylu latach ma się jeszcze coś. Gdyby nie wiedziała lepiej, to pewnie by powiedziała, że to coś duchowego. Drobnostki, jak najmniejsza nawet zmiana koloru skóry albo mała delikatna klatka piersiowa, która unosi się i opada o mrugnięcie oka za wolno. Wie, kiedy coś się dzieje, zanim to się jeszcze wydarzy. Rodzenie dzieci powinno być niemożliwe, morze jest tak wielkie, a nasz statek taki kruchy, że nikt nie powinien tego robić.