Mężczyzna imieniem Ove - Fredrik Backman - ebook + audiobook + książka

Mężczyzna imieniem Ove ebook i audiobook

Fredrik Backman

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

87 osób interesuje się tą książką

Opis

To powinien być dzień śmierci Ovego. To wreszcie miał być ten cholerny dzień, kiedy Ove w końcu to zrobi. Żeby znów z nią być.

Bo ma już wszystkiego dość. Dużo w życiu przeszedł, a teraz musi funkcjonować w świecie, który nie rozumie jego żelaznych zasad i istoty rutyny, świecie pełnym fircyków, blond fląder i białych koszul, bez swojej Sonji. Jest przekonany, że nadszedł czas, aby się ewakuować.

Tyle że najpierw na drodze staje mu ten gamoń, który nie potrafi zaparkować z przyczepą ani otworzyć okna, żeby nie spaść z drabiny. I jego ciężarna żona, która zjawia się w najmniej oczekiwanych momentach i w wieku trzydziestu lat nadal nie ma prawa jazdy, więc trzeba ją wszędzie wozić.

Ove nie przewiduje, że świat ma mu jeszcze dużo do zaoferowania, a on sam może dać wiele innym. Nie tylko ludziom. Bo jest jeszcze kot.

Debiutancka powieść Fredrika Backmana to ciepła i urzekająca historia o tęsknocie za bliską osobą, nieoczekiwanej przyjaźni i sile społecznych więzów. Wspaniała komedia, która wyciśnie łzy z największego twardziela.

Uroczy debiut. Sprawi, że będziecie się śmiać, będziecie płakać, poczujecie sympatię do zrzęd w swoim otoczeniu i zechcecie przeprowadzić się do Szwecji.

„People”

Na przemian wzruszająca i zabawna… Jestem pewien, że zakochacie się w Ovem i będziecie głęboko poruszeni jego historią, a po spędzeniu z nim czasu być może spojrzycie na otaczający was świat z nieco większą empatią niż przed lekturą.

Eric Larson

Wspaniały ukłon w stronę człowieczeństwa oraz hołd dla przyjaźni i wiary w utraconą miłość. Autor porusza wiele zagadnień: małżeństwo, miłość, rasę, klasę, podziały, gentryfikację. To jedna z tych dobrych historii, które łączą.

James McBride, autor Ptaka dobrego Boga

Lekka, a jednocześnie głęboko poruszająca powieść o wpływie, jaki jedno życie ma na niezliczoną liczbę innych.

CBS Local

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 18 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,8 (5780 ocen)
4903
699
131
35
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rienecker

Nie oderwiesz się od lektury

Backmana się nie krytykuje. Się płacze albo się śmieje.
390
cookie87

Nie oderwiesz się od lektury

Nie pamiętam, kiedy ostatnio natknęłam się na taką perełkę. Trochę jak skrzyżowanie Opowiesci wigilijnej z Anią z Zielonego Wzgórza. Pozostaje teraz przeczytać kolejne pozycje pana Backmana.
261
natalia1010

Nie oderwiesz się od lektury

Najpiękniejsza książka jaką w życiu czytałam. Tylko żałuję, że tak szybko się skończyła. Piękna historia, wyciska łzy śmiechu jak i smutku. Na pewno nie raz do niej wrócę.
211
tusiakindle

Nie oderwiesz się od lektury

książka mojego życia.
152
Emmy6

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! I tyle w temacie.
110

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału En man som he­ter Ove
Prze­kład ALI­CJA RO­SE­NAU
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, KINGA KO­SIBA
Pro­jekt okładki ALAN DING­MAN
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki, strony ty­tu­łowe ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cia na okładce © Da­vid Hu­ghes / Shut­ter­stock; © mo­men­ti­ma­ges / Te­tra Ima­ges / Getty Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
En man som he­ter Ove Co­py­ri­ght © Fre­drik Back­man 2012 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2022
War­szawa 2022 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67406-72-7
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Dla Nedy. Wszystko tylko po to,żeby Cię roz­śmie­szyć. Za­wsze.

1

Męż­czy­zna imie­niem Ove

ku­puje kom­pu­ter, który nie jest kom­pu­te­rem

Ove ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Jeź­dzi sa­abem. Jest ty­pem czło­wieka, który lu­dzi nie­bu­dzą­cych w nim cie­płych uczuć po­ka­zuje pal­cem, jak gdyby byli wła­my­wa­czami, a jego pa­lec wska­zu­jący po­li­cyjną la­tarką. Stoi przed ladą sklepu w ro­dzaju tych, do któ­rych lu­dzie w ja­poń­skich au­tach przy­jeż­dżają ku­pić białe ka­belki. Ove przy­gląda się sprze­dawcy przez kilka chwil, a po­tem ma­cha w jego stronę nie­wiel­kim bia­łym kar­to­nem.

– Aha! A więc to jest ten aj­pot, tak? – do­py­tuje się Ove.

Sprze­dawca, młody chło­pak z jed­no­cy­fro­wym BMI, ma wy­raź­nie ja­kiś pro­blem. Jakby ze wszyst­kich sił sta­rał się stłu­mić im­puls, żeby na­tych­miast wy­rwać pu­dełko z rąk Ovego.

– Tak. To iPad. Ale na­prawdę by­łoby le­piej, gdyby pan nim tak nie wy­ma­chi­wał.

Ove przy­gląda się kar­to­nowi, jakby ten nie za­słu­gi­wał na za­ufa­nie. Jakby kar­ton jeź­dził sku­te­rem, no­sił spor­towe buty, ni stąd, ni zo­wąd za­czął na­zy­wać Ovego „kum­plem”, a po­tem spró­bo­wał opchnąć mu ze­ga­rek.

– Ach tak! Zna­czy się to jest kom­pu­ter, tak?

Sprze­dawca po­twier­dza ski­nie­niem. Ale po­tem zmie­nia zda­nie i za­miast tego szybko kręci głową.

– Tak... czy ra­czej, to zna­czy to jest iPad. Nie­któ­rzy mó­wią na niego „ta­blet”, a inni „urzą­dze­nie mo­bilne”. Róż­nie można na to pa­trzeć...

Ove spo­gląda na sprze­dawcę, jakby ten na­gle za­czął mó­wić do niego od tyłu.

– Aha!

Sprze­dawca, tro­chę zdez­o­rien­to­wany, kiwa głową.

– Ta­aak...

Ove znów po­trząsa kar­to­nem.

– A czy on jest do­bry, ten tu­taj?

Sprze­dawca dra­pie się po gło­wie.

– Tak. To zna­czy... co pan ma na my­śli?

Ove wzdy­cha i za­czyna mó­wić bar­dzo po­woli. Ar­ty­ku­łuje słowa tak, jakby je­dy­nym pro­ble­mem w tej roz­mo­wie było to, że sprze­dawca nie­do­sły­szy.

– Czy. Ten. Jest. Do­oobry? Czy to do­bry kom­pu­ter?

Sprze­dawca dra­pie się w pod­bró­dek.

– Otóż... tak... to świetny sprzęt... ale za­leży, jaki ktoś chce mieć kom­pu­ter.

Ove pa­trzy na niego po­dejrz­li­wie.

– Ja chcę mieć kom­pu­ter! Zwy­czajny kom­pu­ter kom­pu­ter!

Na krótką chwilę mię­dzy męż­czy­znami za­pada mil­cze­nie. Sprze­dawca od­chrzą­kuje.

– Tak, no więc tak wła­ści­wie to nie jest zwy­czajny kom­pu­ter. Może wo­lałby pan mieć... – Sprze­dawca milk­nie, naj­wy­raź­niej szuka słowa, które sto­ją­cemu przed nim męż­czyź­nie mo­głoby co­kol­wiek po­wie­dzieć. Po­now­nie chrząka i mówi: – ...na przy­kład lap­topa?

Ove z prze­ko­na­niem po­trząsa głową i na­chyla się groź­nie nad ladą.

– Nie, tego nie chcę, do CHO­LERY. Ja chcę kom­pu­ter!

Sprze­dawca kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

– Lap­top to jest kom­pu­ter.

Ove spo­gląda na niego z urazą, po­tem de­mon­stra­cyj­nie przy­ci­ska swój la­tar­kowy pa­lec do blatu lady.

– Prze­cież wiem!

Sprze­dawca przy­ta­kuje.

– Okej...

Znowu ci­sza. Nie­wiele się różni od ci­szy, jaka za­pada po­mię­dzy dwoma re­wol­we­row­cami, któ­rzy na­gle od­kryli, że za­po­mnieli za­brać swoje re­wol­wery. Ove przez kilka chwil wpa­truje się w kar­ton, tro­chę jakby cze­kał na ja­kąś de­kla­ra­cję z jego strony.

– Gdzie tu się wy­ciąga kla­wia­turę? – mam­ro­cze w końcu.

Sprze­dawca po­ciera wil­gotne od potu dło­nie o kant lady, ner­wowo buja się na pię­tach, jak to czę­sto ro­bią mło­dzi pra­cow­nicy skle­pów, kiedy do­ciera do nich, że prze­prawa z klien­tem wcale nie pój­dzie tak szybko, jak po­cząt­kowo są­dzili.

– No więc ten tu­taj nie ma kla­wia­tury.

Ove unosi brwi.

– Aha! Żeby trzeba było ku­po­wać osobno, tak? I jesz­cze pła­cić SA­KRA­MENC­KIE pie­nią­dze!

Sprze­dawca znów po­ciera dło­nie.

– Nie... to zna­czy... a więc: ten kom­pu­ter nie ma kla­wia­tury. Wszystko robi się na mo­ni­to­rze.

Ove kręci głową zre­zy­gno­wany, jakby wła­śnie zo­ba­czył, że sprze­dawca liże szybę wi­tryny z lo­dami.

– Ale ja mu­szę mieć kla­wia­turę. Chyba pan to ro­zu­mie, co?

Sprze­dawca wzdy­cha głę­boko, jak to czy­nią lu­dzie od­li­cza­jący po ci­chu do dzie­się­ciu.

– Okej. Ro­zu­miem. W ta­kim ra­zie uwa­żam, że to nie jest kom­pu­ter dla pana. Za­miast tego po­wi­nien pan ku­pić Mac­Bo­oka.

Wy­raz twa­rzy Ovego zdra­dza, że chyba nie jest do końca prze­ko­nany.

– Mak­buka?

Sprze­dawca en­tu­zja­stycz­nie kiwa głową, jakby wła­śnie w ro­ko­wa­niach na­stą­pił de­cy­du­jący prze­łom.

– Tak.

Ove po­dejrz­li­wie marsz­czy czoło.

– Czy to jest je­den z tych cho­ler­nych „czyt­ni­ków”, o któ­rych te­raz wszy­scy ga­dają?

Sprze­dawca wzdy­cha z głę­bią epic­kiej po­ezji.

– Nie. Mac­Book to jest... to jest... lap­top. Z kla­wia­turą.

– Aha! – sy­czy Ove w od­po­wie­dzi.

Sprze­dawca po­twier­dza ski­nie­niem. Po­ciera dło­nie.

– Tak.

Ove roz­gląda się po ca­łym skle­pie. Jesz­cze raz lekko po­trząsa trzy­ma­nym w dłoni kar­to­nem.

– A czy to się do cze­goś na­daje?

Sprze­dawca spusz­cza wzrok i pa­trzy w ladę w taki spo­sób, jakby ze wszyst­kich sił po­wstrzy­my­wał się, żeby nie wbić so­bie pa­znokci w twarz. Po­tem roz­ja­śnia się nie­spo­dzie­wa­nym uśmie­chem.

– Wie pan co? Zo­ba­czę, czy mój ko­lega już skoń­czył roz­ma­wiać ze swoim klien­tem, to bę­dzie mógł panu wszystko za­pre­zen­to­wać!

Ove spo­gląda na ze­ga­rek. Po­trząsa głową.

– Nie­któ­rzy mają inne rze­czy do ro­boty niż tylko wy­sta­wać tu cały dzień i cze­kać!

Chło­pak szybko kiwa głową. Po­tem znika za ladą. Po kilku chwi­lach wraca z ko­legą o pro­mien­nym wy­ra­zie twa­rzy. Tak wy­glą­dają lu­dzie, któ­rzy jesz­cze nie pra­co­wali zbyt długo jako sprze­dawcy.

– Dzień do­bry! W czym mogę panu po­móc?

Ove wy­ce­lo­wuje swój pa­lec wska­zu­jący w ladę.

– Chcę kom­pu­ter!

Ko­lega sprze­dawcy już nie jest tak pro­mienny. Po­tem pa­trzy na tam­tego pierw­szego wzro­kiem, któ­rym za­po­wiada, że jesz­cze się z nim po­li­czy.

– Oookej. A więc kom­pu­ter, do­brze. W ta­kim ra­zie mo­żemy przejść do działu urzą­dzeń prze­no­śnych, tak na po­czą­tek – zwraca się do Ovego, już bez po­cząt­ko­wego en­tu­zja­zmu.

Ove rzuca mu po­nure spoj­rze­nie.

– Pa­nie! Ja wiem, co to ta­kiego lep­top, do ja­snej cho­lery! Nie musi pan mó­wić „prze­no­śny”!

Ko­lega kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

Za jego ple­cami pierw­szy sprze­dawca mam­ro­cze:

– Już nie wy­ra­biam, idę na lunch.

– Lunch, wła­śnie, te­raz tylko to jedno lu­dziom w gło­wie – pry­cha Ove.

– Słu­cham? – mówi ko­lega i od­wraca się do niego.

– LUNCH! – mówi do­bit­nie Ove.

2

(Trzy ty­go­dnie wcze­śniej)

Męż­czy­zna imie­niem Ove

pro­wa­dzi in­spek­cję w są­siedz­twie

Była za pięć szó­sta rano, kiedy Ove i kot spo­tkali się po raz pierw­szy. Kotu Ove od razu się nie spodo­bał. Uczu­cie to było w naj­wyż­szym stop­niu od­wza­jem­nione. Jak zwy­kle Ove wstał z łóżka dzie­sięć mi­nut wcze­śniej. Ni­gdy nie ro­zu­miał, jak lu­dzie mogą za­spać i tłu­ma­czyć się po­tem, że „bu­dzik nie za­dzwo­nił”. Ove ni­gdy nie miał bu­dzika, przez całe swoje ży­cie. Bu­dził się za pięt­na­ście szó­sta i za­raz wsta­wał. Przy­go­to­wał kawę. Wsy­pał do eks­presu do­kład­nie taką samą ilość zmie­lo­nych zia­ren, jaką co rano zu­ży­wali ra­zem z żoną przez nie­mal czter­dzie­ści lat, które prze­miesz­kali na tym osie­dlu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Po miarce na fi­li­żankę i jesz­cze jedna do­dat­kowo dla dzbanka. Ani mniej, ani wię­cej. Te­raz lu­dzie już tego nie po­tra­fili, za­pa­rzyć po­rząd­nej kawy. Tak samo jak nikt te­raz nie umiał pi­sać ręcz­nie. Te­raz wszę­dzie były tylko same kom­pu­tery i eks­presy ci­śnie­niowe. A do­kąd zmie­rzało spo­łe­czeń­stwo, w któ­rym lu­dzie już na­wet nie umieli pi­sać czy ro­bić kawy? Co? Nad tym Ove się wła­śnie za­sta­na­wiał.

Pod­czas gdy jego po­rządna kawa prze­le­wała się z fil­tra do dzbanka, wło­żył swoje gra­na­towe spodnie, gra­na­tową kurtkę, wsu­nął stopy w cho­daki i wło­żył ręce do kie­szeni w taki spo­sób, w jaki to czyni męż­czy­zna w śred­nim wieku, który za­wsze się spo­dziewa, że ten na wskroś ze­psuty świat za­raz go roz­cza­ruje, a po­tem wy­szedł na in­spek­cję. Jak każ­dego ranka.

Kiedy wy­cho­dził, w oko­licz­nych do­mach było ci­cho i ciemno. Można się do­my­ślać. W tej dziel­nicy nikt ra­czej nie prze­mę­czał się zbyt wcze­snym wsta­wa­niem, Ove wie­dział to do­brze. Te­raz miesz­kali tu­taj prze­cież sami wła­ści­ciele firm i przed­sta­wi­ciele in­nych nie­okre­ślo­nych za­wo­dów.

Kot sie­dział z non­sza­lancką miną na środku chod­nika mię­dzy do­mami. Zresztą czy to na­prawdę był kot? Miał pół ogona i tylko jedno ucho. Tu i ów­dzie bra­ko­wało mu kę­pek sier­ści, jakby ktoś po­wy­ry­wał ją ca­łymi gar­ściami. Praw­dziwa ko­cia bida. Trudno go na­wet na­zwać ca­łym ko­tem, po­my­ślał Ove.

Zro­bił kilka kro­ków w stronę zwie­rzę­cia, tu­piąc gło­śno. Kot wstał. Ove się za­trzy­mał. Stali tak i mie­rzyli się wzro­kiem przez kilka chwil, jak dwóch po­ten­cjal­nych prze­ciw­ni­ków póź­nym wie­czo­rem w wiej­skiej mor­downi. Ove roz­wa­żał, czy nie rzu­cić w kota bu­tem. Kot spra­wiał wra­że­nie, jakby ubo­le­wał nad tym, że sam nie ma żad­nych bu­tów do rzu­ce­nia.

– A sio! – ryk­nął Ove tak nie­spo­dzie­wa­nie, że kot za­drżał.

Zwie­rzak cof­nął się o krok. Nie spusz­czał wzroku z pięć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­latka i jego cho­da­ków. Po­tem zręcz­nym ru­chem od­wró­cił się i po­szedł w swoją stronę. Gdyby Ove nie znał ko­tów, nie­mal mógłby przy­siąc, że wi­dzi, jak kot prze­wraca oczami. By­dlę, po­my­ślał i zer­k­nął na ze­ga­rek. Za dwie szó­sta. Czas ru­szyć da­lej, żeby kot nie spo­wo­do­wał opóź­nie­nia ca­łej in­spek­cji. Jesz­cze by tego bra­ko­wało.

Tak więc Ove po­ma­sze­ro­wał dróżką mię­dzy do­mami w stronę par­kingu, jak to czy­nił każ­dego ranka. Za­trzy­mał się przy ta­blicy oznaj­mu­ją­cej, że ruch sa­mo­cho­dowy jest za­ka­zany na ca­łym osie­dlu. Kon­tro­l­nie kop­nął lekko słu­pek, do któ­rego była przy­mo­co­wana. Nie żeby ta­blica była prze­chy­lona albo coś w tym ro­dzaju, ale po pro­stu za­wsze le­piej spraw­dzić. A Ove jest męż­czy­zną tego ro­dzaju, który zwykł ko­pać rze­czy, żeby skon­tro­lo­wać, czy wszystko jest w po­rządku.

Po­szedł więc na par­king i prze­cha­dzał się tam i z po­wro­tem przed ga­ra­żami, żeby spraw­dzić, czy nikt się do któ­re­goś w nocy nie wła­mał lub czy grupka wan­dali nie pod­ło­żyła ognia. Wpraw­dzie coś ta­kiego jesz­cze się nie zda­rzyło w tej oko­licy, ale prze­cież Ove ni­gdy nie od­pu­ścił so­bie swo­jej rundy. Kon­tro­l­nie na­ci­snął klamkę wła­snego ga­rażu, gdzie stał za­par­ko­wany jego saab. Spraw­dził trzy razy. Do­kład­nie tak jak każ­dego ranka.

Po­tem zaj­rzał na par­king dla od­wie­dza­ją­cych, na któ­rym można było zo­sta­wić auto mak­sy­mal­nie na dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, i w ma­łym no­te­siku, który miał w kie­szeni kurtki, sta­ran­nie za­pi­sał wszyst­kie nu­mery re­je­stra­cyjne. Po­rów­nał z nu­me­rami, które za­no­to­wał na tych sa­mych miej­scach dzień wcze­śniej. Kiedy ten sam nu­mer po­wta­rzał się w jego no­te­siku dzień po dniu, Ove zwy­kle szedł do domu, dzwo­nił do urzędu ko­mu­ni­ka­cji i żą­dał da­nych wła­ści­ciela po­jazdu, po czym dzwo­nił do de­li­kwenta, żeby go po­in­for­mo­wać, że jest cho­ler­nym tę­pym dup­kiem, który nie umie czy­tać szwedz­kich ta­blic in­for­ma­cyj­nych. Nie dla­tego, żeby Ove szcze­gól­nie przej­mo­wał się tym, kto zo­sta­wia sa­mo­chód na tym par­kingu. Oczy­wi­ście, że nie. Tu cho­dziło o za­sady. Je­śli na ta­blicy było na­pi­sane dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, to na­le­żało się tego trzy­mać. Bo jak by to wy­glą­dało, gdyby wszy­scy zo­sta­wiali sa­mo­chody na całe dnie, gdzie im się po­doba? Po­wstałby chaos, to było dla Ovego oczy­wi­ste. Auta sta­łyby wszę­dzie.

Ale dzi­siaj na par­kingu dla go­ści nie stały żadne nie­le­galne po­jazdy, więc Ove spo­koj­nie kon­ty­nu­ował swoją co­dzienną ru­tynę i skie­ro­wał się w stronę śmiet­nika. Wła­ści­wie to nie była jego sprawa, od po­czątku gło­śno pro­te­sto­wał prze­ciwko tym bzdu­rom, które te nowe mą­drale prze­for­so­wały w za­rzą­dzie osie­dla, że wszystko trzeba sor­to­wać do upa­dłego. Ale skoro tak po­sta­no­wiono, to na­le­żało sor­to­wać, czyli był po­trzebny ktoś, kto do­pil­nuje tej sprawy. Wpraw­dzie nikt mu tego nie zle­cał, ale gdyby lu­dzie tacy jak Ove sami nie przej­mo­wali ini­cja­tywy w ta­kich sy­tu­acjach, wszystko skoń­czy­łoby się wielką anar­chią. Ove do­brze o tym wie­dział. Śmieci le­ża­łyby wszę­dzie.

Lek­kimi kop­nię­ciami spraw­dzał kon­te­nery. Za­klął, po czym z po­jem­nika na szkło wy­do­był słoik i mam­ro­cząc pod no­sem coś o „par­ta­czach”, od­krę­cił alu­mi­niową po­krywkę. Słoik wrzu­cił z po­wro­tem do szkła, a po­krywkę do od­pa­dów me­ta­lo­wych.

Kiedy Ove był prze­wod­ni­czą­cym za­rządu osie­dla, twardo do­ma­gał się za­in­sta­lo­wa­nia ka­mer w śmiet­ni­kach, żeby spraw­dzić, czy nikt nie wy­rzuca „nie­upraw­nio­nych śmieci”. Ku jego wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu pro­po­zy­cja zo­stała od­rzu­cona więk­szo­ścią gło­sów, po­nie­waż reszta miesz­kań­ców uwa­żała, że to by­łoby „tro­chę nie­przy­jemne”, poza tym byłby kło­pot z ar­chi­wi­zo­wa­niem na­grań wi­deo. Mimo że Ove raz za ra­zem po­wta­rzał z obu­rze­niem, że ten, kto „ma czy­ste ręce”, prze­cież wcale nie musi bać się „prawdy”.

Dwa lata póź­niej, kiedy Ove zo­stał zdjęty ze sta­no­wi­ska prze­wod­ni­czą­cego (w re­zul­ta­cie „za­ma­chu stanu”, jak po­tem to okre­ślał), kwe­stia ka­mer po­wró­ciła. Naj­wy­raź­niej ist­niały ja­kieś no­wo­modne ka­mery, które włą­czały się przez wy­kry­wacz ru­chu i wy­sy­łały ob­raz bez­po­śred­nio do In­ter­netu, jak tłu­ma­czył nowy za­rząd w bez­czel­nym li­ście do wszyst­kich miesz­kań­ców. Za ich po­mocą można było ob­ser­wo­wać nie tylko śmiet­nik, ale też par­king, żeby za­po­bie­gać wan­da­li­zmowi i wła­ma­niom. Poza tym na­gra­nie wi­deo sa­mo­czyn­nie ka­so­wało się po upły­wie dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, żeby „nie na­ru­szać pry­wat­no­ści miesz­kań­ców”. Za­in­sta­lo­wa­nie tych ka­mer wy­ma­gało jed­no­gło­śnej zgody wszyst­kich człon­ków spół­dzielni. Tylko je­den gło­so­wał prze­ciwko.

A mia­no­wi­cie Ove, który ni­gdy nie ufał In­ter­ne­towi. Pi­sał go za­wsze dużą li­terą i ak­cen­to­wał na ostat­niej sy­la­bie, choć żona tyle razy zwra­cała mu uwagę, że ak­cen­tuje się ina­czej. A więc ten In­ter­net nie bę­dzie pa­trzył na Ovego, kiedy Ove wy­rzuca śmieci, po jego tru­pie, o tym za­rząd miał się wkrótce prze­ko­nać. Więc nie było ka­mer. I bar­dzo do­brze, po­my­ślał Ove. Co­dzienne in­spek­cje i tak są lep­sze. Żeby było wia­domo, kto co robi, żeby mieć to wszystko tro­chę bar­dziej pod kon­trolą. Prze­cież każdy po­wi­nien to ro­zu­mieć.

Po za­koń­cze­niu in­spek­cji śmiet­nika za­mknął drzwi na klucz i trzy razy szarp­nął klamką. Po­tem od­wró­cił się i zo­ba­czył ro­wer oparty o ścianę przed prze­cho­wal­nią ro­we­rów. Mimo iż tuż nad nim znaj­do­wała się ta­bliczka, na któ­rej ja­sno i wy­raź­nie było na­pi­sane: „Za­kaz sta­wia­nia ro­we­rów”. Obok ro­weru któ­ryś z są­sia­dów przy­kleił na­pi­saną ręcz­nie kartkę „To nie jest par­king dla ro­we­rów! Na­ucz się czy­tać!”. Ove wy­mam­ro­tał coś o „idio­tach”, otwo­rzył po­miesz­cze­nie, pod­niósł ro­wer i usta­wił go rów­niutko w rządku wraz z in­nymi. Za­mknął prze­cho­wal­nię i na­ci­snął klamkę trzy razy.

Po­tem zdarł ze ściany ręcz­nie na­pi­saną kartkę. Po­my­ślał, że może po­wi­nien wy­słać do za­rządu wnio­sek o umiesz­cze­nie na tej ścia­nie po­rząd­nego szyldu „Na­kle­ja­nie ogło­szeń za­bro­nione”. Lu­dziom się naj­wy­raź­niej wy­daje, że mogą so­bie ła­zić i na­kle­jać swoje zło­śliwe li­ściki, gdzie im się tylko po­doba. Ta ściana to nie jest żadna cho­lerna ta­blica ogło­szeń!

Po­tem Ove po­szedł da­lej wą­ską dróżką mię­dzy do­mami. Za­trzy­mał się przed wła­snym, na­chy­lił się nad pły­tami chod­nika i po­cią­gnął no­sem przy szcze­li­nach. Siki. Śmier­działo si­kami. Stwier­dziw­szy ten fakt, wszedł do swo­jego domu, za­mknął drzwi i na­pił się kawy.

Kiedy skoń­czył, za­dzwo­nił do firmy te­le­fo­nicz­nej i wy­po­wie­dział abo­na­ment, a po­tem od­wo­łał pre­nu­me­ratę po­ran­nej ga­zety. Na­pra­wił ba­te­rię w ma­łej ła­zience. Wy­mie­nił śrubki w klamce drzwi ogro­do­wych w kuchni. Na­tarł ole­jem blat ku­chen­nego stołu. Po­prze­sta­wiał pu­dła na stry­chu. Upo­rząd­ko­wał na­rzę­dzia w skła­dziku i prze­niósł na inne miej­sce zi­mowe opony do sa­aba. Po­tem za­trzy­mał się. I stoi. Nie tak ży­cie miało wy­glą­dać. Tak Ove się czuje.

Jest wtor­kowe po­po­łu­dnie w li­sto­pa­dzie, go­dzina czwarta, a on po­ga­sił wszyst­kie lampy. Wy­łą­czył ka­lo­ry­fery i eks­pres do kawy. Na­ole­jo­wał jesz­cze raz blaty w kuchni. Choć te osły w Ikei mó­wią, że tych bla­tów nie trzeba ole­jo­wać. W tym domu blaty na­ciera się ole­jem co pół roku, czy trzeba, czy nie trzeba. Nie­za­leż­nie od tego, co mówi ja­kaś wy­ma­lo­wana jak cyr­kówka dziew­czynka w żół­tej ko­szulce polo z ma­ga­zynu sa­mo­ob­słu­go­wego.

Stoi w sa­lo­nie swo­jego pię­tro­wego domu z po­łową stry­chu i wy­gląda przez okno. Wła­śnie prze­biega ten czter­dzie­sto­letni fir­cyk z trzy­dnio­wym za­ro­stem, który mieszka na skos po dru­giej stro­nie ulicy. Chyba ma na imię An­ders. Nowy na osie­dlu, Ove do­brze wie, na pewno nie mieszka tu dłu­żej niż cztery–pięć lat. A już udało mu się wci­snąć do za­rządu osie­dla. Wstrętna żmija. Wy­daje mu się, że ta ulica na­leży do niego. Za­miesz­kał tu naj­wy­raź­niej po roz­wo­dzie i po­twor­nie prze­pła­cił. To ty­powe dla ta­kich dup­ków, przy­cho­dzą tu i za­wy­żają po­da­tek od nie­ru­cho­mo­ści dla po­rząd­nych lu­dzi. Jakby to była ja­kaś dziel­nica dla bo­ga­czy. Jeź­dzi audi, jesz­cze i to, Ove kie­dyś za­uwa­żył. Zresztą można się było do­my­ślać. Przed­się­biorcy i inne dupki, oni wła­śnie jeż­dżą audi. Po pro­stu nie mają po­ję­cia.

Ove wkłada ręce w kie­sze­nie swo­ich gra­na­to­wych spodni. Ko­pie tro­chę wy­zy­wa­jąco li­stwę pod­ło­gową. Ten dom jest wła­ści­wie za duży tylko dla Ovego i jego żony, Ove musi to przy­znać. Ale jest spła­cony. Nie ma ani ko­rony kre­dytu. Na pewno nie można tego po­wie­dzieć o tam­tym fir­cyku. Te­raz wszy­scy tylko biorą kre­dyty, wia­domo, co lu­dzie wy­pra­wiają. Ale Ove spła­cił. Ro­bił to, co na­le­żało. Cho­dził do pracy. Ni­gdy nie cho­ro­wał, ani przez je­den dzień. Sta­rał się być przy­datny dla spo­łe­czeń­stwa. Brał od­po­wie­dzial­ność. Te­raz nikt już tego nie robi, nie bie­rze od­po­wie­dzial­no­ści. Te­raz tylko wszę­dzie kom­pu­tery, ba­jery, do­radcy i po­li­tycy sa­mo­rzą­dowi, któ­rzy cho­dzą do klu­bów porno i na czarno sprze­dają lu­dziom miesz­ka­nia. Raje po­dat­kowe i port­fele ak­cji. Nikt już nie chce pra­co­wać. Cały kraj jest pe­łen lu­dzi, któ­rzy tylko ca­łymi dniami chcą jeść lunch.

„Chyba przy­jem­nie bę­dzie wresz­cie tro­chę od­po­cząć?” – tak po­wie­dzieli Ovemu wczo­raj w pracy. Kiedy tłu­ma­czyli, co to jest „prze­rost za­trud­nie­nia” i że mu­szą „wy­pro­wa­dzić star­szą ge­ne­ra­cję”. Po­nad jedna trze­cia ży­cia w tym sa­mym miej­scu pracy, a te­raz tak go na­zwali. Ja­kaś cho­lerna „ge­ne­ra­cja”. Bo te­raz wszy­scy mają po trzy­dzie­ści je­den lat, no­szą zbyt ob­ci­słe spodnie i nie piją nor­mal­nej kawy. I nikt już nie bie­rze za nic od­po­wie­dzial­no­ści. Wszę­dzie cała masa fa­ce­tów z przy­strzy­żoną bródką, któ­rzy zmie­niają prace, zmie­niają żony i zmie­niają marki sa­mo­cho­dów. Tak po pro­stu. Kiedy im pa­suje.

Ove wy­gląda przez szybę. Fir­cyk da­lej za­wzię­cie biega. Ale to nie jog­ging pro­wo­kuje Ovego, wcale nie. Ove ma gdzieś, czy lu­dzie bie­gają. On tylko nie ro­zu­mie, dla­czego od razu mu­szą ro­bić z tego taką aferę. Ob­no­sić się z tymi uśmiesz­kami sa­mo­za­do­wo­le­nia, jakby wła­śnie le­czyli ro­ze­dmę płuc. Albo za szybko cho­dzą, albo za wolno bie­gają, to wła­śnie ro­bią ci jog­ge­rzy. W taki spo­sób czter­dzie­sto­letni fa­cet po­ka­zuje światu, że ni­czego nie umie zro­bić po­rząd­nie. Poza tym dla­czego mu­szą się w tym celu prze­bie­rać za dwu­na­sto­let­niego ru­muń­skiego gim­na­styka, czy to na­prawdę ko­nieczne? Czy ko­niecz­nie trzeba wy­glą­dać jak czło­nek olim­pij­skiej dru­żyny sa­necz­kar­skiej, je­śli chce się wyjść z domu i po­truch­tać bez celu po oko­licy przez trzy kwa­dranse?

Ma też dziew­czynę, ten fir­cyk. Dzie­sięć lat młod­sza. Ove mówi na nią blond flą­dra. Łazi taka po oko­licy i chwieje się ni­czym pi­jana panda na tych swo­ich ob­ca­sach jak klu­cze na­sa­dowe, twarz wy­ma­lo­wana ni­czym u klauna, do tego tak wiel­kie oku­lary prze­ciw­sło­neczne, że nie wia­domo, czy to jesz­cze oku­lary, czy już kask. No i ma do tego ta­kie małe zwie­rzątko, w sam raz pa­su­jące do to­rebki, które biega wszę­dzie bez smy­czy, bez prze­rwy szczeka i sika na ka­mienne płyty ścieżki przed do­mem Ovego. Ona my­śli, że Ove tego nie wi­dzi, ale Ove wi­dzi wszystko. I nie tak to ży­cie miało wy­glą­dać. To tyle.

„Chyba przy­jem­nie bę­dzie wresz­cie tro­chę od­po­cząć?” – po­wie­dzieli mu wczo­raj w pracy. I te­raz Ove stoi w kuchni przy na­ole­jo­wa­nym bla­cie. Nie po­winno być tak, że czło­wiek we wto­rek ma czas na ta­kie rze­czy. Wy­gląda przez okno na iden­tyczny dom na­prze­ciwko. Naj­wi­docz­niej wpro­wa­dziła się tam ro­dzina z dziećmi. Ob­co­kra­jowcy, do­my­ślił się Ove. Jesz­cze nie wie, jaki mają sa­mo­chód. Trzeba przy­naj­mniej mieć na­dzieję, że nie jest to audi. Albo jesz­cze go­rzej, ja­kiś ja­poń­czyk. Ove kiwa sam so­bie głową, jakby wła­śnie po­wie­dział coś, z czym wy­jąt­kowo mocno się zga­dza. Spo­gląda na su­fit w sa­lo­nie. Dzi­siaj wbije hak. I nie bę­dzie to byle jaki ha­czyk. Pierw­szy lep­szy in­for­ma­tyk z dia­gnozą z wiel­kich li­ter i w nie­okre­ślo­nym płciowo dzier­ga­nym swe­terku, ja­kie wszy­scy te­raz no­szą, mógłby wbić zwy­kły, za­srany hak. Ale hak Ovego bę­dzie mocny jak skała. Za­mie­rza osa­dzić go tak, że kiedy będą roz­bie­rać całą cha­łupę, hak bę­dzie ostat­nią czę­ścią, która się podda. Za kilka dni zjawi się tu ja­kiś go­guś z biura ma­kler­skiego, pod kra­wa­tem, z wę­złem wiel­kim jak głowa nie­mow­lę­cia, i bę­dzie coś na­wi­jał o „po­ten­cjale re­no­wa­cyj­nym” i „efek­tyw­no­ści po­wierzchni”, i dużo bę­dzie mógł po­wie­dzieć o Ovem, ale ani jed­nego złego słowa o haku Ovego. Żeby to było ja­sne.

Na pod­ło­dze w sa­lo­nie stoi skrzynka Ovego z rze­czami, które mogą-się-przy­dać. W jego domu pa­nuje taki po­dział. Wszyst­kie rze­czy, które ku­piła żona Ovego, są albo „ele­ganc­kie”, albo „przy­jemne”. Na­to­miast wszystko, co ku­pił Ove, to rze­czy, które mogą się przy­dać. Przed­mioty, które mają ja­kąś funk­cję. Trzyma je w dwóch skrzyn­kach, du­żej i ma­łej skrzynce na rze­czy przy­datne. To jest mniej­sza z nich. Za­wiera gwoź­dzie, śrubki, klu­cze i tym po­dobne.

Lu­dzie już nie mają rze­czy, które są przy­datne. Te­raz lu­dzie po­sia­dają sam szajs. Dwa­dzie­ścia par bu­tów, ale ni­gdy nie wie­dzą, gdzie jest łyżka do bu­tów. Cały dom za­pchany mi­kro­fa­lami i pła­skimi te­le­wi­zo­rami, ale nie zna­leź­liby ani jed­nego po­rząd­nego kołka roz­po­ro­wego, na­wet gdyby ktoś gro­ził im ku­chen­nym no­żem.

Ove ma w swo­jej skrzynce z przy­dat­nymi rze­czami całą prze­gródkę pełną koł­ków. Stoi te­raz i przy­gląda się im, jakby były fi­gu­rami sza­cho­wymi. Nie lubi po­śpie­chu przy wy­bo­rze od­po­wied­niego. To musi tro­chę po­trwać. Każdy ro­dzaj kołka to inny pro­ces, każdy ma osobny za­kres za­sto­so­wań. Lu­dzie nie mają dzi­siaj sza­cunku dla sta­rej po­czci­wej funk­cjo­nal­no­ści, te­raz wszystko musi być tylko piękne i skom­pu­te­ry­zo­wane, ale Ove za­ła­twia sprawy tak, jak na­leży je za­ła­twiać.

„Przy­jem­nie bę­dzie od­po­cząć” – tak po­wie­dzieli w pracy. Przy­szli do jego biura w po­nie­dzia­łek i po­wie­dzieli, że nie chcieli prze­kła­dać tego na pią­tek, żeby „nie ze­psuć Ovemu week­endu”. „Chyba się cie­szysz, że bę­dziesz mógł wresz­cie tro­chę od­po­cząć” – po­wie­dzieli. Co oni wie­dzą o tym, jak to jest bu­dzić się we wto­rek rano i nie mieć już żad­nej funk­cji? Z tymi swo­imi In­ter­ne­tami i kawą espresso, co oni wie­dzą o bra­niu od­po­wie­dzial­no­ści za sprawy?

Ove pa­trzy na su­fit. Mruży oczy. Ważne, żeby hak był umiesz­czony cen­tral­nie, tak zde­cy­do­wał.

I kiedy tak stoi po­chło­nięty spra­wami naj­wyż­szej wagi, jego roz­my­śla­nia bru­tal­nie prze­rywa ja­kiś prze­cią­gły szu­ra­jący od­głos. Brzmiący wręcz jak dźwięk, który mógłby po­wstać, gdyby ja­kiś ga­moń pró­bo­wał co­fać ja­poń­skim sa­mo­cho­dem z przy­czepą wzdłuż ściany domu Ovego.

3

Męż­czy­zna imie­niem Ove

par­kuje z przy­czepą

Ove od­suwa na bok za­słony w zie­lone kwiaty, które żona Ovego przez lata chciała wy­mie­nić. Wi­dzi ni­ską, czar­no­włosą, około trzy­dzie­sto­let­nią ko­bietę, ewi­dent­nie ob­cego po­cho­dze­nia, wście­kle ge­sty­ku­lu­jącą w stronę o wiele za wy­so­kiego blon­dyna w zbli­żo­nym wieku, wci­śnię­tego w fo­tel o wiele za ma­łego ja­poń­skiego auta z przy­czepą, które wła­śnie szo­ruje całą ścianę domu Ovego.

Ga­moń za po­mocą dys­kret­nych ge­stów i zna­ków usi­łuje wy­tłu­ma­czyć ko­bie­cie, że to wcale nie jest ta­kie ła­twe, jak by się wy­da­wało. Ko­bieta w od­po­wie­dzi używa zde­cy­do­wa­nie mniej sub­tel­nych ge­stów, któ­rymi chce wy­ra­zić, że praw­do­po­dob­nie wy­nika to stąd, iż ga­moń jest kre­ty­nem.

– Do ja­snej chole... – Ove wy­daje z sie­bie ryk przez okno, kiedy jedno z kół przy­czepy za­ha­cza o jego ra­batki.

Upusz­cza na pod­łogę skrzynkę z przy­dat­nymi rze­czami. Za­ci­ska pię­ści. Kilka se­kund póź­niej jego drzwi fron­towe od­ska­kują na­gle, jakby otwo­rzyły się same ze stra­chu, że w prze­ciw­nym ra­zie Ove przej­dzie przez nie na wy­lot.

– Co wy, do wszyst­kich dia­błów, wy­pra­wia­cie? – krzy­czy Ove na ciem­no­włosą ko­bietę.

– Wła­śnie, sama się nad tym za­sta­na­wiam! – od­krzy­kuje nowa są­siadka.

Ove przez chwilę jest zbity z tropu. Zerka na nią wrogo. Ko­bieta od­wza­jem­nia spoj­rze­nie.

– Nie wolno jeź­dzić sa­mo­cho­dem po osie­dlu! Nie umie pani czy­tać szwedz­kich szyl­dów?

Obca ko­bieta pod­cho­dzi do niego o krok bli­żej i do­piero wtedy Ove za­uważa, że ona albo jest w za­awan­so­wa­nej ciąży, albo cierpi na coś, co Ove okre­śliłby jako bar­dzo wy­biór­czo osa­dzoną oty­łość.

– Prze­cież to nie ja jeż­dżę!

Ove bez słowa wpa­truje się w nią przez kilka se­kund. Po­tem od­wraca się w stronę wiel­kiego blond ga­mo­nia, który wła­śnie wy­gra­mo­lił się z ja­poń­skiego sa­mo­chodu i unosi obie dło­nie w górę w prze­pra­sza­ją­cym ge­ście. Ma na so­bie dzier­gany swe­ter, a jego po­stawa wska­zuje na po­ważny nie­do­bór wap­nia.

– A kim pan jest? – pyta Ove.

– To ja jeż­dżę tym au­tem. – Ga­moń kiwa ra­do­śnie głową.

Musi mieć co naj­mniej ze dwa me­try wzro­stu. Ove od­czuwa za­wsze in­stynk­towną nie­uf­ność do osób, które mają po­nad metr osiem­dzie­siąt pięć. Wtedy krew nie daje rady do­trzeć do mó­zgu, tak mówi jego do­świad­cze­nie.

– Ach tak? Na­prawdę? A wcale na to nie wy­glą­dało! – na­tych­miast wy­rzuca z sie­bie czar­no­włosa cię­żarna ko­bieta, która na oko jest o pół me­tra niż­sza od ga­mo­nia, i obiema rę­kami wali go w ra­mię.

– A kto to jest? – pyta Ove, nie spusz­cza­jąc z niej wzroku.

– To moja żona. – Ga­moń skła­nia się uprzej­mie.

– Nie by­ła­bym taka pewna na twoim miej­scu, to już może długo nie po­trwać – od­gryza się ko­bieta, aż jej wielki brzuch pod­ska­kuje.

– To nie jest ta­kie pro­ste, jak się wy... – pró­buje ga­moń, ale żona za­raz mu prze­rywa.

– Mó­wi­łam: w PRAWO! A ty da­lej co­fa­łeś w LEWĄ stronę! Bo nie słu­chasz. NI­GDY mnie nie słu­chasz!

Po­tem wy­rzuca z sie­bie trwa­jącą co naj­mniej pół mi­nuty wią­zankę, która – jak Ove się do­my­śla – sta­nowi po­kaz nie­zwy­kle roz­wi­nię­tego za­sobu obelg w ję­zyku arab­skim.

Blond ga­moń w od­po­wie­dzi kiwa tylko głową z nie­opi­sa­nie bło­gim uśmie­chem. Wła­śnie ta­kim uśmie­chem, który spra­wia, że nor­malni lu­dzie mają ochotę spo­licz­ko­wać bud­dyj­skich mni­chów, po­my­ślał Ove.

– Ech, no to prze­pra­szam. To był mały wy­pa­dek, ale za­raz go na­pra­wimy! – mówi ga­moń, pa­trząc na Ovego, kiedy ko­bieta wresz­cie milk­nie.

Po­tem bez­tro­sko wy­ciąga z kie­szeni małe okrą­głe pu­de­łeczko i wkłada so­bie pod wargę snus wiel­ko­ści piłki do ręcz­nej. Spra­wia wra­że­nie, jakby chciał po­kle­pać Ovego po ple­cach.

Ove spo­gląda na ga­mo­nia ta­kim wzro­kiem, jak gdyby ten wła­śnie usa­dził kupę na ma­sce sa­mo­chodu Ovego.

– Na­pra­wimy?! Pan stoi na mo­jej ra­batce!

Ga­moń pa­trzy na koło przy­czepy.

– To mi ja­koś nie wy­gląda na ra­batkę. – Uśmie­cha się bez­tro­sko i po­pra­wia snus ko­niusz­kiem ję­zyka.

– To jest ra­batka! – stwier­dza do­bit­nie Ove.

Ga­moń kiwa głową. Przez chwilę przy­gląda się ziemi. Po­tem pa­trzy na Ovego, jakby my­ślał, że ten so­bie z niego stroi żarty.

– No pro­szę pana, prze­cież to tylko zie­mia.

Czoło Ovego ściąga się w jedną wielką, bar­dzo groźną zmarszczkę.

– To. Jest. Ra­batka.

Ga­moń dra­pie się z po­wąt­pie­wa­niem w głowę, aż na jego zmierz­wio­nej grzywce zo­staje tro­chę ta­baki.

– Ale pan na niej ni­czego nie po­sa­dził...

– To nie pań­ski za­srany in­te­res, co ja ro­bię ze swoją ra­batką!

Ga­moń po­śpiesz­nie kiwa głową, wy­raź­nie za­leży mu na tym, żeby jesz­cze bar­dziej nie spro­wo­ko­wać tego ob­cego męż­czy­zny. Od­wraca się do żony, jakby się spo­dzie­wał, że ru­szy mu z od­sie­czą. Ale ona by­naj­mniej nie spra­wia ta­kiego wra­że­nia. Ga­moń znów spo­gląda na Ovego.

– Ciąża, ro­zu­mie pan. Hor­mony i te rze­czy... – pró­buje ga­moń z uśmie­chem.

Cię­żarna się nie uśmie­cha. Ove też nie. Ko­bieta krzy­żuje ra­miona na pier­siach. Ove wsuwa dło­nie za pa­sek. Ga­moń naj­wy­raź­niej nie wie, co ma zro­bić ze swo­imi łap­skami, więc za­czyna wy­ma­chi­wać nimi w za­kło­po­ta­niu tuż przy tu­ło­wiu, jakby miał szma­ciane ra­miona, które trze­po­czą na wie­trze.

– Prze­sunę się i spró­buję jesz­cze raz – mówi w końcu i znów po­syła Ovemu swój roz­bra­ja­jący uśmiech.

Ove nie pa­trzy na niego roz­bra­ja­jąco.

– Jazda sa­mo­cho­dem jest za­ka­zana na te­re­nie osie­dla. Są ta­blice in­for­ma­cyjne.

Ga­moń cofa się o krok i gor­li­wie przy­ta­kuje. Po­tem pod­biega do sa­mo­chodu i znów wci­ska swoje o wiele za duże ciało w o wiele za mały ja­poń­ski sa­mo­chód.

– O Boże – mru­czą rów­no­cze­śnie pod no­sem Ove i cię­żarna.

To spra­wia, że Ove za­czyna jej jakby tro­chę mniej nie lu­bić.

Ga­moń pod­jeż­dża kilka me­trów do przodu, Ove wi­dzi wy­raź­nie, że nie wy­pro­sto­wał po­rząd­nie kół przy­czepy. Po­tem znów za­czyna co­fać. Pro­sto w skrzynkę na li­sty Ovego, aż kra­wędź przy­czepy wbija się w zie­loną bla­chę i wy­gina ją do środka.

– No nie... tego już... – sy­czy Ove, rzuca się do sa­mo­chodu i szarp­nię­ciem otwiera drzwi.

Ga­moń znów prze­pra­sza­jąco roz­kłada ręce.

– Moja wina! To moja wina! Prze­pra­szam, ale wie pan, nie wi­dzia­łem tej skrzynki w lu­sterku wstecz­nym. Trudno jest ma­new­ro­wać z przy­czepą, ni­gdy nie wiem, w którą stronę mam skrę­cić...

Ove ude­rza za­ci­śniętą dło­nią w dach sa­mo­chodu, aż ga­moń pod­ska­kuje i wali głową o kant drzwi. Wtedy Ove na­chyla się do jego twa­rzy, tak bli­sko, żeby słowa nie zdą­żyły na­wet zła­pać od­de­chu, za­nim znajdą się w ka­nale słu­cho­wym ga­mo­nia.

– Wy­łaź z tego auta!

– Co?

– Po­wie­dzia­łem: wy­łaź z tego auta!

Ga­moń pa­trzy na Ovego tro­chę wy­stra­szony, naj­wy­raź­niej boi się za­py­tać, dla­czego ma wy­sia­dać. Za­miast tego wy­cho­dzi z sa­mo­chodu i staje przy nim jak uczniak ode­słany do kąta. Ove po­ka­zuje dróżkę mię­dzy do­mami pro­wa­dzącą do prze­cho­walni ro­we­rów i na par­king.

– Niech pan idzie tam, sta­nie i czeka, i mi się tu nie plą­cze pod no­gami.

Ga­moń kiwa głową, tro­chę roz­ko­ja­rzony.

– Boże. Czło­wiek z am­pu­to­wa­nymi ra­mio­nami i ja­skrą za­par­ko­wałby tę przy­czepę szyb­ciej i le­piej niż pan – mam­ro­cze Ove, sia­da­jąc za kie­row­nicą.

Jak można nie umieć co­fać z przy­czepą? – za­sta­na­wia się. No jak? Czy to ta­kie trudne, żeby zo­rien­to­wać się, gdzie jest prawo i lewo, a po­tem wszystko zro­bić od­wrot­nie? Jak ci lu­dzie w ogóle ra­dzą so­bie w ży­ciu?

Au­to­ma­tyczna skrzy­nia bie­gów, ja­sne, stwier­dza. Można się było spo­dzie­wać. Te cym­bały wła­ści­wie wo­la­łyby wcale nie pro­wa­dzić swo­ich sa­mo­cho­dów, my­śli Ove, ru­sza­jąc do przodu ja­poń­skim po­jaz­dem. Te­raz każdy chce, żeby auto naj­le­piej jeź­dziło samo. Jak ja­kiś ro­bot. Czło­wiek na­wet nie bę­dzie mu­siał ćwi­czyć par­ko­wa­nia rów­no­le­głego, zresztą czy w ogóle po­winno się mieć prawo jazdy, je­śli ktoś so­bie z tym nie ra­dzi? Co? Ove uważa, że nie. Ove na­wet nie przy­znałby prawa wy­bor­czego lu­dziom, któ­rzy so­bie z tym nie ra­dzą.

Pod­je­chał ka­wa­łek do przodu, usta­wił przy­czepę pro­sto, jak to ro­bią cy­wi­li­zo­wani lu­dzie, za­nim chcą za­par­ko­wać z przy­czepą, i wrzuca bieg wsteczny. Ja­poń­skie auto na­tych­miast za­czyna wście­kle wyć. Ove roz­gląda się roz­złosz­czony po ka­bi­nie.

– Ale co ty się, do ja­snej... tak wy­dzie­rasz? – sy­czy w stronę de­ski roz­dziel­czej i wali w kie­row­nicę. – Prze­stań, mó­wię ci! – wrzesz­czy groź­nie na pewną upo­rczy­wie mi­ga­jącą lampkę.

W tej sa­mej chwili ga­moń po­ja­wia się przy sa­mo­cho­dzie i stuka de­li­kat­nie w szybę. Ove otwiera okno i pa­trzy na niego z iry­ta­cją.

– To tylko przy co­fa­niu pisz­czy – wy­ja­śnia ga­moń.

– Prze­cież wiem! – rzuca wście­kle Ove.

Ga­moń chrząka.

– To nie jest ta­kie cał­kiem zwy­kłe auto, po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem po­ka­zać panu...

Ove pry­cha.

– Chyba nie je­stem idiotą!

Ga­moń gor­li­wie przy­ta­kuje.

– Ależ nie, skąd, oczy­wi­ście.

Ove zerka po­dejrz­li­wie na de­skę.

– A te­raz czego on chce?

Ga­moń śpie­szy z wy­ja­śnie­niami:

– On spraw­dza, ile mocy jesz­cze zo­stało w ba­te­rii. Wie pan, za­nim się prze­łą­czy z za­si­la­nia elek­trycz­nego na sil­nik ben­zy­nowy. Bo to jest, wie pan... hy­bryda.

Ove nie od­po­wiada. Pod­nosi tylko bez słowa szybę.

Ga­moń zo­staje z nie­do­mknię­tymi ustami.

Ove spo­gląda w lewe lu­sterko. Po­tem w prawe lu­sterko. Po­tem cofa pisz­czący prze­raź­li­wie ja­poń­ski sa­mo­chód i usta­wia przy­czepę ide­al­nie równo po­mię­dzy swoim do­mem a do­mem ga­mo­nia i cię­żar­nej.

Wy­siada i rzuca klu­czyki ga­mo­niowi.

– Ra­dar co­fa­nia, asy­stent, ka­mery i całe to ba­dzie­wie. Fa­cet, który po­trze­buje tego wszyst­kiego, żeby za­par­ko­wać auto z przy­czepą, w ogóle nie po­wi­nien za­bie­rać się do par­ko­wa­nia z przy­czepą.

Ga­moń od­po­wiada tylko ra­do­snym ski­nie­niem.

– Dzię­ku­jemy za po­moc! – woła, jakby Ove wcale nie ob­ra­żał go bez prze­rwy od dzie­się­ciu mi­nut.

– Pan nie po­wi­nien co­fać na­wet ka­sety w ma­gne­to­fo­nie – mówi Ove, mi­ja­jąc go w dro­dze do sie­bie.

Cię­żarna cu­dzo­ziemka na­dal stoi z za­ło­żo­nymi rę­kami, ale już nie jest taka roz­złosz­czona.

– Dzię­ku­jemy! – mówi we­soło, kiedy Ove prze­cho­dzi obok niej, choć z ta­kim uśmiesz­kiem, jakby usi­ło­wała po­wstrzy­mać się od śmie­chu, po­dej­rzewa Ove.

Ma naj­więk­sze brą­zowe oczy, ja­kie Ove kie­dy­kol­wiek wi­dział.

– Na tym osie­dlu nie jeź­dzimy au­tem mię­dzy do­mami, bę­dzie­cie mu­sieli to za­ak­cep­to­wać – od­po­wiada.

Ko­bieta wy­gląda, jakby do­sły­szała, że Ove mówi „za­ak­se­to­wać” za­miast „za­ak­cep­to­wać”, ale nic nie mówi. Ove pry­cha, od­wraca się na pię­cie i da­lej idzie do sie­bie.

W po­ło­wie wy­ło­żo­nej pły­tami ścieżki mię­dzy swoim do­mem i skła­dzi­kiem Ove się za­trzy­muje. Marsz­czy nos w taki spo­sób, jak to po­tra­fią ro­bić męż­czyźni w jego wieku, aż całe ich ciało ściąga się rów­no­cze­śnie. Po­tem opada na ko­lana, przy­suwa twarz jak naj­bli­żej do ka­mien­nych płyt, które co roku su­mien­nie prze­kłada na drugą stronę, czy po­trzeba, czy nie. Wciąga po­wie­trze. Kiwa głową sam do sie­bie. Wstaje.

Ciem­no­włosa ko­bieta w ciąży i ga­moń nie spusz­czają z niego wzroku.

– Szczyny! Wszę­dzie tu są szczyny! – pry­cha Ove.

Wska­zuje ręką płyty chod­nika.

– O...kej – mówi ciem­no­włosa ko­bieta.

– Nie! To wcale, do ja­snej cho­lery, nie jest okej! – od­po­wiada Ove.

Idzie do swo­jego domu i za­trza­skuje za sobą drzwi.

Siada na ta­bo­re­cie w przed­po­koju i sie­dzi przez kilka chwil, do­póki nie uspo­koi się wy­star­cza­jąco, żeby za­jąć się czymś in­nym. Cho­lerna baba, my­śli. Co ona so­bie wy­obraża, kiedy tak się tu wta­ra­ba­nia ze swoją ro­dziną i za­cho­wuje się, jakby nie umiała prze­czy­tać ta­blicy in­for­ma­cyj­nej, którą ma tuż przed swoim no­sem? Nie wolno jeź­dzić sa­mo­cho­dami po osie­dlu. Prze­cież wszy­scy o tym wie­dzą.

Ove wstaje i wie­sza gra­na­tową kurtkę na wie­szaku, po­mię­dzy oce­anem płasz­czy i kur­tek swo­jej żony. Mru­czy jesz­cze: „Idioci” w stronę za­mknię­tego okna, tak na wszelki wy­pa­dek. Po­tem staje na środku sa­lonu i wbija wzrok w su­fit.

Nie wie, ile czasu tak stoi. Po­grąża się w my­ślach. Od­pływa jak we mgle. Ni­gdy nie był ty­pem czło­wieka, który robi ta­kie rze­czy, ni­gdy nie śnił na ja­wie, ale w ostat­nim cza­sie coś jakby po­mie­szało mu w gło­wie. Kon­cen­tra­cja przy­cho­dzi mu z co­raz więk­szym tru­dem. Wcale mu się to nie po­doba.

Kiedy roz­lega się dzwo­nek do drzwi, czuje się jak wy­rwany z bło­giej drzemki. Prze­ciera mocno oczy, roz­gląda się do­okoła, jakby się bał, że ktoś go ob­ser­wuje.

Znów od­zywa się dzwo­nek. Ove od­wraca się i pa­trzy na niego, jakby ka­zał mu się wsty­dzić. Robi kilka kro­ków w stronę przed­po­koju, za­uważa, że jego ciało jest sztywne jak wy­schnięty gips. Nie jest pe­wien, czy to de­ski pod­łogi tak trzesz­czą czy jego ko­ści.

– A co to znowu ta­kiego? – zwraca się do drzwi, za­nim je otwo­rzy, jakby drzwi mo­gły udzie­lić mu od­po­wie­dzi. – No co to znowu? – po­wta­rza, otwie­ra­jąc drzwi z ta­kim im­pe­tem, że gwał­towny po­dmuch od­rzuca do tyłu trzy­let­nią dziew­czynkę, która za­sko­czona lą­duje na pu­pie.

Obok niej stoi sied­mio­latka, też z wy­ra­zem prze­ra­że­nia na twa­rzy. Oby­dwie mają cał­kiem czarne włosy. I naj­więk­sze brą­zowe oczy, ja­kie Ove kie­dy­kol­wiek wi­dział.

– No? – mówi Ove.

Star­sza z dziew­czy­nek przy­gląda mu się nie­uf­nie. Po­tem wy­ciąga do niego pla­sti­kowy po­jem­nik. Ove nie­chęt­nie bie­rze go z jej rąk. Jest cie­pły.

– Rys! – wy­krzy­kuje ra­do­śnie trzy­let­nia dziew­czynka, szybko sta­jąc na nogi.

– Z sza­fra­nem. I kur­cza­kiem – od­zywa się sied­mio­latka, już tro­chę ostroż­niej.

Ove przy­gląda się im nie­uf­nie.

– Sprze­da­je­cie coś czy jak?

Star­sza dziew­czynka spra­wia wra­że­nie ura­żo­nej.

– My tu prze­cież MIESZ­KAMY!

Ove milk­nie na chwilę. Po­tem kiwa głową. Jak gdyby był go­tów po­trak­to­wać tę oko­licz­ność jako wy­star­cza­jące wy­ja­śnie­nie.

– Aha.

Młod­sza przy­ta­kuje z za­do­wo­le­niem i wy­ma­chuje tro­chę zbyt dłu­gimi rę­ka­wami kurtki.

– Mama mó­wiła, że je­steś głodny!

Ove pa­trzy nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem na to ru­chliwe i se­ple­niące stwo­rze­nie.

– Co?

– Mama mó­wiła, że je­steś głodny. Więc mia­ły­śmy za­nieść ci obiad – wy­ja­śnia sied­mio­let­nia dziew­czynka z lekką iry­ta­cją. – Chodź, Na­sa­nin – zwraca się po­tem do trzy­latki, bie­rze ją za rękę, rzuca jesz­cze Ovemu oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nie i oby­dwie od­cho­dzą.

Ove wy­suwa głowę z drzwi i spo­gląda za nimi. Wi­dzi czar­no­włosą ko­bietę w ciąży w drzwiach są­sied­niego domu. Ko­bieta po­syła mu uśmiech, kiedy dziew­czynki wcho­dzą do środka. Młod­sza od­wraca się na progu i we­soło ma­cha mu ręką. Cię­żarna też ma­cha. Ove za­myka drzwi.

Znów znaj­duje się w przed­po­koju. Gapi się na cie­pły po­jem­nik z kur­cza­kiem i ry­żem sza­fra­no­wym, jak ktoś mógłby pa­trzeć na pu­dełko ni­tro­gli­ce­ryny. Po­tem idzie do kuchni i wkłada po­jem­nik do lo­dówki. Nie żeby miał w zwy­czaju zja­dać wszystko, co ja­kieś cu­dzo­ziem­skie ba­chory pod­rzucą mu do sieni. Po pro­stu dla­tego, że w domu Ovego nie mar­nuje się je­dze­nia. Z za­sady.

Ove idzie do sa­lonu. Wkłada ręce do kie­szeni.

Pa­trzy na su­fit. Stoi tak dłuż­szą chwilę i za­sta­na­wia się, który ko­łek bę­dzie naj­lep­szy dla jego po­trzeb.

Stoi tam, aż oczy za­czy­nają go bo­leć od mru­że­nia. Spo­gląda w dół i zdez­o­rien­to­wany pa­trzy na swój wy­pu­kły ze­ga­rek ręczny.

Znów wy­gląda przez okno i stwier­dza na­gle, że zro­biło się ciemno. Zre­zy­gno­wany po­trząsa głową.

Nie ma sensu za­czy­nać wier­cić, kiedy jest ciemno, to jest prze­cież ja­sne dla każ­dego. Wtedy trzeba za­pa­lić wszyst­kie świa­tła i nie wia­domo, kiedy bę­dzie można znów je zga­sić. Za bar­dzo by się wtedy cie­szyli ci cho­lerni do­stawcy prądu. Niech so­bie nie my­ślą, że Ove bę­dzie so­bie na­bi­jał ty­siące ko­ron ra­chunku. Nie­do­cze­ka­nie.

Składa swoją skrzynkę z przy­dat­nymi rze­czami. Nie­sie ją do du­żego przed­po­koju na pię­trze. Idzie po klucz do stry­chu, który leży na swoim miej­scu, za ka­lo­ry­fe­rem w ma­łym przed­po­koju. Wraca na górę i od­kłada skrzynkę na swoje miej­sce, za ku­chen­nymi krze­słami, które mu­siał wy­nieść na górę, bo jego żona twier­dziła, że za bar­dzo skrzy­pią. Wcale nie skrzy­piały. Ove wie, że to był tylko zmy­ślony pre­tekst, bo jego żona po pro­stu chciała ku­pić nowe. Jakby tylko o to cho­dziło w ży­ciu. Ku­po­wa­nie krze­seł do kuchni, ja­da­nie w re­stau­ra­cjach i tym po­dobne rze­czy.

Znów scho­dzi na dół. Chowa klucz do stry­chu na swoje miej­sce za ka­lo­ry­fe­rem w ma­łym przed­po­koju. „Nie przej­muj się” – tak mu mó­wili. Trzy­dzie­sto­jed­no­let­nie szcza­wie, które pra­cują z kom­pu­te­rami i nie piją nor­mal­nej kawy. Całe spo­łe­czeń­stwo lu­dzi, z któ­rych nikt nie po­trafi za­par­ko­wać auta z przy­czepą, i wła­śnie to oni mu mó­wią, że on już nie jest po­trzebny. Czy to ma sens?

Ove znów idzie do sa­lonu. Włą­cza te­le­wi­zor. Nie żeby lu­bił oglą­dać te­le­wi­zję, ale prze­cież nie może sie­dzieć cały wie­czór i ga­pić się w ścianę jak idiota. Wyj­muje z lo­dówki za­gra­niczne je­dze­nie i wy­jada je wi­del­cem pro­sto z po­jem­nika.

Ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Jest wto­rek wie­czo­rem, a on dzi­siaj od­wo­łał pre­nu­me­ratę ga­zety. Po­ga­sił wszyst­kie lampy. A ju­tro umo­cuje ten hak.

4

Męż­czy­zna imie­niem Ove

nie uisz­cza opłaty w wy­so­ko­ści trzech ko­ron

Ove po­daje jej kwiaty. Dwa. Oczy­wi­ście nie miał za­miaru przy­no­sić dwóch. Ja­kieś gra­nice prze­cież mu­szą być. Ale to była kwe­stia za­sad, tłu­ma­czy jej Ove. Więc ku­pił dwa.

– Nic się nie układa, kiedy cie­bie nie ma w domu – mam­ro­cze Ove i ko­pie lekko zmar­z­niętą zie­mię.

Jego żona nie od­po­wiada.

– W nocy spad­nie śnieg – do­daje Ove.

W wia­do­mo­ściach po­dają, że nie bę­dzie pa­dał, ale jak ma­wia Ove, tak wła­śnie można naj­le­piej się do­wie­dzieć, co bę­dzie. Tak jej mówi. Ona nie od­po­wiada. Ove wsuwa dło­nie do kie­szeni swo­ich gra­na­to­wych spodni i kiwa głową.

– To nie jest nor­malne, tak ła­zić po domu sa­memu ca­łymi dniami, kiedy cie­bie nie ma. Tyle tylko chcia­łem po­wie­dzieć. To nie jest ży­cie.

Ale na to ona też nie od­po­wiada.

Ove kiwa głową i znów ko­pie w zie­mię. Nie po­trafi zro­zu­mieć lu­dzi, któ­rzy mó­wią, że ma­rzą o eme­ry­tu­rze. Jak można przez całe ży­cie ma­rzyć o tym, żeby stać się zbęd­nym? Snuć się bez sensu, być cię­ża­rem dla spo­łe­czeń­stwa, jak ktoś może w ogóle o czymś ta­kim ma­rzyć? Żeby iść do domu i tylko cze­kać na śmierć. Albo jesz­cze go­rzej: aż przyjdą, za­biorą czło­wieka i wsa­dzą do ja­kie­goś domu opieki, bo sam nie po­trafi o sie­bie za­dbać. Ove nie wie, czy jest coś bar­dziej obrzy­dli­wego. By­cie uza­leż­nio­nym od in­nych lu­dzi, kiedy się chce iść do ubi­ka­cji. Żona Ovego lubi się z nim draż­nić i mó­wić, że jest je­dy­nym czło­wie­kiem, ja­kiego zna, który na po­grze­bie wo­lałby być tym w trum­nie niż ża­łob­ni­kiem przy­wie­zio­nym przez trans­port dla nie­peł­no­spraw­nych.

Chyba na­wet coś w tym jest, pew­nie tak.

To cho­lerne ko­ci­sko sie­działo tam znowu dzi­siaj rano. Prak­tycz­nie pod sa­mymi drzwiami ich domu.

O ile w ogóle można to coś na­zwać ko­tem.

Ove wstał za kwa­drans szó­sta. Przy­go­to­wał kawę swo­jej żo­nie i so­bie. Ob­szedł cały dom i spraw­dził ka­lo­ry­fery, czy znów nie pod­krę­ciła ci­cha­czem tem­pe­ra­tury. Oczy­wi­ście były usta­wione do­kład­nie tak samo jak wczo­raj, ale mimo to lekko prze­sta­wił po­krę­tło. Dla pew­no­ści. Po­tem zdjął kurtkę z je­dy­nego spo­śród sze­ściu wie­sza­ków w przed­po­koju, który nie był ob­wie­szony jej ubra­niami. Po­tem wy­brał się na in­spek­cję.

Za­pi­sy­wał nu­mery re­je­stra­cyjne i kon­tro­l­nie szar­pał bramy ga­raży. Po­czuł, że za­częło się ro­bić zimno. Na­de­szła pora, żeby za­mie­nić gra­na­tową je­sienną kurtkę na gra­na­tową kurtkę zi­mową.

Za­wsze wie, kiedy ma spaść śnieg, bo wtedy jego żona za­czyna ma­ru­dzić, żeby pod­wyż­szyć tem­pe­ra­turę w sy­pialni. Głu­pota, mówi Ove każ­dego roku. Ża­den pre­zes od elek­trycz­no­ści nie bę­dzie so­bie tu na­bi­jał kabzy tylko dla­tego, że jest tro­chę chłod­niej. Pięć stopni wię­cej w domu kosz­tuje cięż­kie ty­siące ko­ron rocz­nie, Ove kie­dyś to wy­li­czył. Więc każ­dej zimy tasz­czy ze stry­chu na dół mały ge­ne­ra­tor die­sla, który do­stał na pchlim targu za stary gra­mo­fon. Po­tem pod­łą­cza go do grzej­nika sa­mo­cho­do­wego ku­pio­nego na wy­prze­daży za trzy­dzie­ści dzie­więć ko­ron. Kiedy ge­ne­ra­tor na­ła­duje grzej­nik, ten cho­dzi przez pół go­dziny na ma­łej ba­te­rii, którą Ove do niego pod­łą­czył, i wtedy jego żona może go trzy­mać pod swoją po­łową łóżka, za­nim się po­łożą. Choć Ove oczy­wi­ście ni­gdy nie omieszka przy­po­mnieć jej, żeby mimo to nie mar­no­wała cie­pła. Die­sel w końcu też nie jest za darmo. A żona Ovego robi to co zwy­kle. Kiwa głową i mówi, że Ove na pewno ma ra­cję. A po­tem przez całą zimę cho­dzi po domu i ci­cha­czem pod­kręca ogrze­wa­nie, kiedy on nie pa­trzy. Jak co roku.

Ove znów ko­pie bu­tem w zie­mię. Za­sta­na­wia się, czy opo­wie­dzieć jej o ko­cie. On znów tam sie­dział, kiedy Ove wra­cał z in­spek­cji. Ove po­pa­trzył na kota. Kot po­pa­trzył na Ovego.

Ove wy­mie­rzył w niego pa­lec i wrza­snął, że ma spa­dać, tak gło­śno, że jego głos od­bi­jał się mię­dzy do­mami jak zwa­rio­wana gu­mowa piłka. Kot pa­trzył na Ovego jesz­cze przez chwilę. Po­tem wstał, wy­raź­nie się ocią­ga­jąc. Jakby chciał po­ka­zać, że od­cho­dzi tylko dla­tego, że ma coś lep­szego do ro­boty, a nie z po­wodu krzy­ków Ovego. I znik­nął za ro­giem skła­dziku.

Ove de­cy­duje, że jed­nak nie opo­wie jej o ko­cie. Oba­wia się, że ona bę­dzie na niego zła, bo go prze­go­nił. Gdyby to tylko od niej za­le­żało, za­raz mie­liby dom pe­łen bez­pań­skich stwo­rzeń, z fu­trem czy bez.

Jest ubrany w gra­na­towy gar­ni­tur. Jego biała ko­szula jest za­pięta pod samą szyję. Ona za­wsze mu po­wta­rza, że ostatni gu­zik nie musi być za­pięty, je­śli nie nosi się kra­wata, i za każ­dym ra­zem Ove od­po­wiada, że „nie jest prze­cież ja­kimś cho­ler­nym Gre­kiem wy­naj­mu­ją­cym ko­sze pla­żowe”, i jed­nak za­pina ostatni gu­zik. Na prze­gu­bie dłoni nosi swój stary wy­pu­kły ze­ga­rek, który jego oj­ciec do­stał od ojca, kiedy skoń­czył dzie­więt­na­ście lat, i który Ove odzie­dzi­czył z ko­lei po swoim ojcu, kiedy ten zmarł kilka dni po szes­na­stych uro­dzi­nach Ovego.

Żona Ovego lubi ten gar­ni­tur. Za­wsze mówi, że jest w nim taki ele­gancki. Sam Ove, jak każdy nor­malny czło­wiek, oczy­wi­ście my­śli, że tylko fir­cyki cho­dzą w do­brych gar­ni­tu­rach na co dzień. Ale tego ranka po­sta­no­wił, że zrobi wy­ją­tek. Wło­żył na­wet swoje wyj­ściowe czarne buty i od­po­wie­dzial­nie na­tarł je dużą ilo­ścią pa­sty do bu­tów.

Kiedy przed wyj­ściem z domu zdej­mo­wał z wie­szaka swoją gra­na­tową je­sienną kurtkę, przyj­rzał się w za­my­śle­niu ko­lek­cji płasz­czy swo­jej żony. Nie poj­mo­wał, jak je­den tak nie­duży czło­wiek może mieć tyle płasz­czy zi­mo­wych. „Można pra­wie po­my­śleć, że da­łoby się przejść przez nie na drugą stronę i tra­fić do Na­rnii” – za­żar­to­wała kie­dyś jedna z przy­ja­ció­łek żony Ovego. Oczy­wi­ście on nie miał po­ję­cia, o co jej cho­dziło. Ale w każ­dym ra­zie po­sia­dali ogrom­nie dużo płasz­czy.

Wy­szedł z domu, za­nim kto­kol­wiek na osie­dlu zdą­żył się obu­dzić.

Po­szedł na par­king. Otwo­rzył ga­raż klu­czem. Miał wpraw­dzie pi­lota do bramy, ale ni­gdy nie zro­zu­miał, po co to jest, skoro każdy po­rządny czło­wiek umie otwo­rzyć bramę wła­sno­ręcz­nie. Po­tem otwo­rzył sa­aba, też klu­czy­kiem. Przez wszyst­kie lata tak ro­bił. Nie wi­dział po­trzeby, żeby to zmie­niać. Usiadł za kie­row­nicą i prze­krę­cił gałkę czę­sto­tli­wo­ści ra­dia pół ob­rotu w jedną, a po­tem w drugą stronę.

Po­pra­wił lu­sterka wsteczne. Za­wsze tak robi, ile­kroć wsiada do sa­aba. Jakby ja­kiś wan­dal ru­ty­nowo wła­my­wał mu się do auta i dla ka­wału prze­sta­wiał sta­cję ra­diową i lu­sterka. Wy­jeż­dża­jąc z par­kingu, mi­nął cię­żarną cu­dzo­ziemkę z są­sied­niego domu. Pro­wa­dziła za rękę trzy­latkę. Wielki blond ga­moń szedł obok nich. Za­uwa­żyli Ovego i po­ma­chali mu we­soło, wszy­scy troje. Ove nie od­wza­jem­nił po­zdro­wie­nia. Po­cząt­kowo chciał się za­trzy­mać i zwró­cić tej ba­bie uwagę, że na tym osie­dlu nie pusz­cza się dzieci na par­king, jakby to był ko­mu­nalny plac za­baw. Ale zde­cy­do­wał, że nie ma na to czasu.

Za­miast tego wy­je­chał na drogę, mi­ja­jąc rzędy do­mów wy­glą­da­ją­cych jak jego wła­sny. Kiedy Ove i jego żona za­miesz­kali tu­taj, stało tu tylko sześć do­mów. Te­raz są ich setki. Kie­dyś był tu do­okoła las, ale obec­nie wszę­dzie wi­dać domy. I wszystko na kre­dyt, oczy­wi­ście.

Te­raz tak się robi.

Ku­puje się na kre­dyt, jeź­dzi sa­mo­cho­dem elek­trycz­nym i wzywa fa­chowca, kiedy trzeba wy­mie­nić ża­rówkę. Układa się par­kiety na klik, mon­tuje elek­tryczne ko­minki i ta­kie tam. Całe spo­łe­czeń­stwo nie wi­dzi róż­nicy mię­dzy po­rząd­nym koł­kiem roz­po­ro­wym a chla­stem w gębę, ale cóż, ta­kie czasy na­stały.

Czter­na­ście mi­nut za­jęła mu jazda do kwia­ciarni w cen­trum. Ove do­kład­nie prze­strze­gał ogra­ni­czeń pręd­ko­ści, na­wet je­śli po dro­dze ze zna­kiem 50 wszy­scy nowi miesz­kańcy pod kra­wa­tem jeż­dżą te­raz 90 na go­dzinę. Obok swo­ich do­mów oczy­wi­ście mon­tują znaki „Uwaga na dzieci” i progi zwal­nia­jące, ile im się po­doba, ale kiedy jadą mię­dzy do­mami in­nych lu­dzi, to mają to wszystko gdzieś, tak Ove za­wsze mó­wił do żony przez ostat­nie dzie­sięć lat, kiedy gdzieś wy­jeż­dżali. W ogóle wszystko nie­ustan­nie scho­dzi na psy, do­da­wał jesz­cze. Na wy­pa­dek, gdyby nie do­sły­szała za pierw­szym ra­zem.

Dzi­siaj nie uje­chał jesz­cze na­wet dwóch ki­lo­me­trów, kiedy czarny mer­ce­des usiadł mu na ogo­nie, je­chał nie­mal na wy­cią­gnię­cie ręki za jego sa­abem. Ove trzy razy mi­gnął świa­tłami ha­mo­wa­nia. Mer­ce­des od­po­wie­dział z obu­rze­niem świa­tłami dłu­gimi. Ove prych­nął po­gar­dli­wie w stronę lu­sterka wstecz­nego. Jakby miał obo­wią­zek od razu ewa­ku­ować się do rowu, gdy tylko ko­muś się wy­daje, że ogra­ni­cze­nie pręd­ko­ści aku­rat jego nie do­ty­czy. Ove nie zro­bił miej­sca. Świa­tła mer­ce­desa znów za­mru­gały. Ove zwol­nił. Mer­ce­des za­trą­bił. Ove zwol­nił jesz­cze tro­chę. Mer­ce­des za­trą­bił gło­śniej. Ove zwol­nił do 20 na go­dzinę. Kiedy zbli­żali się do szczytu wznie­sie­nia, mer­ce­des wy­prze­dził go z ry­kiem sil­nika. Kie­rowca, męż­czy­zna około czter­dzie­sto­letni, w kra­wa­cie i z bia­łymi ka­bel­kami zwi­sa­ją­cymi z uszu, po­ka­zał Ovemu przez szybę wy­pro­sto­wany środ­kowy pa­lec. Ove od­po­wie­dział na ten gest tak, jak to ro­bią wszy­scy do­brze wy­cho­wani męż­czyźni w wieku pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat: po­stu­kał się po­woli pal­cem w czoło. Fa­cet w mer­ce­de­sie krzyk­nął coś, aż ślina pry­snęła na szybę, na­ci­snął pe­dał gazu i znik­nął Ovemu z oczu.

Dwie mi­nuty póź­niej Ove do­je­chał do świa­teł i sta­nął na czer­wo­nym. Mer­ce­des stał ostatni w ko­lejce. Ove za­mru­gał do niego dłu­gimi świa­tłami. Zo­ba­czył, że męż­czy­zna tak gwał­tow­nie schy­lił głowę, aż białe ka­belki spa­dły na de­skę roz­dziel­czą. Ove ski­nął non­sza­lancko. Za­pa­liło się zie­lone. Ko­lumna sa­mo­cho­dów się nie po­ru­szyła. Ove za­trą­bił. Nic się nie działo. Ove po­trzą­snął głową. To na pewno była ja­kaś baba. Albo ro­boty dro­gowe. Albo audi. Kiedy po trzy­dzie­stu se­kun­dach da­lej nic się nie działo, Ove otwo­rzył drzwi i wy­siadł z sa­aba, zo­sta­wiw­szy sil­nik na ja­ło­wym biegu.

Sta­nął na jezdni i pod­party pod boki pa­trzył na po­czą­tek ko­lejki. Tro­chę jak Su­per­man, który mógłby stać pod­party gniew­nie pod boki, gdyby utknął w korku. Męż­czy­zna w mer­ce­de­sie za­trą­bił. Idiota, po­my­ślał Ove. W tej sa­mej se­kun­dzie coś się ru­szyło. Auta sto­jące przed Ovem od­je­chały.

Sa­mo­chód sto­jący za nim, volks­wa­gen, za­czął trą­bić. Ma­chał do Ovego znie­cier­pli­wiony. Ove spoj­rzał na niego z nie­chę­cią. Bez naj­mniej­szego po­śpie­chu wsiadł do sa­aba i za­mknął za sobą drzwi.

– Ależ się wszyst­kim tu­taj śpie­szy – po­wie­dział do lu­sterka i ru­szył.

Przy na­stęp­nych świa­tłach także wy­lą­do­wał za mer­ce­de­sem. Znów ko­rek. Ove spoj­rzał na ze­ga­rek i skrę­cił w lewo. Wła­ści­wie to była dłuż­sza droga do cen­trum han­dlo­wego, ale miała mniej świa­teł. Nie żeby Ove był skąpy. Ale każdy, kto choć tro­chę się orien­tuje, wie też, że pod­czas jazdy zu­żywa się mniej ben­zyny niż pod­czas za­trzy­my­wa­nia. A jak ma­wiała żona Ovego: „Je­śli jest ja­kieś zda­nie, które można mu na­pi­sać w ne­kro­logu, to brzmi ono: «W każ­dym ra­zie oszczęd­nie go­spo­da­ro­wał pa­li­wem»”.

Ove do­je­chał do cen­trum han­dlo­wego od za­chodu. Od razu zo­ba­czył, że na par­kingu są tylko dwa wolne miej­sca. Co ci wszy­scy lu­dzie ro­bili w cen­trum han­dlo­wym w dzień po­wsze­dni, tego Ove nie umiał ogar­nąć swoim umy­słem. Naj­wi­docz­niej lu­dzie już nie mieli te­raz nic in­nego do ro­boty.

Żona Ovego za­wsze tylko wzdy­cha, kiedy zbli­żają się do par­kingu ta­kiego jak ten. Ove chce sta­nąć jak naj­bli­żej wej­ścia. „Jakby to był ja­kiś kon­kurs, kto do­sta­nie naj­lep­sze miej­sce” – ma­wia żona, kiedy on robi jedno okrą­że­nie za dru­gim i klnie na wszyst­kich ba­ra­nów w za­gra­nicz­nych au­tach, któ­rzy ta­ra­sują mu drogę. Cza­sami Ove po­trafi ob­je­chać tak do­okoła cały par­king sześć, sie­dem razy, a kiedy w końcu musi się pod­dać i za­do­wo­lić miej­scem dwa­dzie­ścia me­trów da­lej od wej­ścia, przez resztę dnia ma zły hu­mor. Jego żona ni­gdy tego nie mo­gła zro­zu­mieć. Ale ona nie wie też, co to są za­sady.

Naj­pierw Ove po­my­ślał, że dzi­siaj też zrobi kilka okrą­żeń, żeby się ro­zej­rzeć. Ale wtedy znów za­uwa­żył mer­ce­desa. Nad­je­chał od po­łu­dnia. A więc to tu­taj się tak śpie­szył ten kra­wa­ciarz z ka­bel­kami w uszach. Ove nie wa­hał się ani se­kundy. Na­ci­snął pe­dał gazu i we­pchnął się na skrzy­żo­wa­nie. Mer­ce­des na­gle za­ha­mo­wał, kie­rowca nie­mal po­ło­żył się na klak­so­nie i ru­szył za nim. A więc ko­lejny po­je­dy­nek.

Ta­blice przy wjeź­dzie na par­king kie­ro­wały ruch w prawo, ale mer­ce­des mu­siał wła­śnie za­uwa­żyć dwa wolne miej­sca i pró­bo­wał wy­mknąć się zza Ovego w lewo. Ove bły­ska­wicz­nie prze­krę­cił kie­row­nicę i za­blo­ko­wał mu drogę. I tak znów obaj za­częli się go­nić.

W lu­sterku wstecz­nym Ove zo­ba­czył, jak nie­wielka to­yota zje­chała za nimi i kie­ru­jąc się zna­kami, wolno prze­mie­rzała par­king, za­ta­cza­jąc koło w prawo. Ove śle­dził ją wzro­kiem, pę­dząc w prze­ciw­nym kie­runku z mer­ce­de­sem sie­dzą­cym mu na ogo­nie. Oczy­wi­ście mógł za­jąć to miej­sce naj­bli­żej wej­ścia i wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­lić mer­ce­de­sowi sta­nąć na tym dru­gim. Ale co to by­łoby za zwy­cię­stwo?

Za­miast tego za­ha­mo­wał znie­nacka przed pierw­szym wol­nym miej­scem i nie ru­szał się przez chwilę. Mer­ce­des za­trą­bił. Ove na­dal stał. Mer­ce­des znów za­trą­bił. To­yota zbli­żała się tym­cza­sem z pra­wej strony. Mer­ce­des wresz­cie ją zo­ba­czył i o wiele za późno zro­zu­miał, na czym po­lega dia­bel­ski plan Ovego. Za­czął wście­kle na­ci­skać klak­son, pró­bo­wał prze­ci­snąć się obok sa­aba, ale nie miał żad­nych szans. Ove już kiw­nął na to­yotę, żeby za­jęła jedno z wol­nych miejsc. I kiedy to­yota za­par­ko­wała, Ove spo­koj­nie wje­chał na dru­gie wolne miej­sce. Boczna szyba mer­ce­desa była cała za­chla­pana śliną, gdy auto mi­jało Ovego, więc na­wet nie mógł zo­ba­czyć kie­rowcy. Ove z trium­fem wy­siadł z sa­aba, jak rzym­ski gla­dia­tor. Po­tem spoj­rzał na to­yotę.

– Niech to szlag – mruk­nął na­gle, nie­za­do­wo­lony.

Drzwi ma­łego auta się otwo­rzyły.

– Wi­tam są­siada! – za­wo­łał we­soło ja­sno­włosy ga­moń i za­czął gra­mo­lić się zza kie­row­nicy.

Ove tylko po­trzą­snął głową.

– Dzień do­bry! – po­wie­działa cię­żarna cu­dzo­ziemka z dru­giej strony to­yoty, wy­cią­ga­jąc młod­szą dziew­czynkę z fo­te­lika.

Ove po­pa­trzył ze skru­chą za mer­ce­de­sem.

– Dzięki za miej­sce! Sza­le­nie uprzej­mie z pana strony. – Ga­moń się uśmiech­nął.

Ove nie od­po­wie­dział.

– Jak się na­zy­was? – za­wo­łała znie­nacka trzy­latka.

– Ove – od­parł Ove.

– A ja się na­zy­wam Na­sa­nin! – po­wie­działa roz­pro­mie­niona dziew­czynka.

Ove skwi­to­wał to ski­nie­niem.

– Ja je­stem Pat... – za­czął ga­moń.

Ale Ove już zdą­żył się od­wró­cić i odejść ka­wa­łek.

– Dzię­ku­jemy za par­king! – za­wo­łała za nim cię­żarna cu­dzo­ziemka.

Ove sły­szał w jej gło­sie śmiech. Nie po­do­bało mu się to. Mruk­nął tylko: „Tak, tak” i nie od­wra­ca­jąc się, po­ma­sze­ro­wał pro­sto do ob­ro­to­wych drzwi. Skrę­cił w pierw­szą alejkę w lewo i ro­zej­rzał się kilka razy na boki, jakby się oba­wiał, że są­sie­dzi będą go śle­dzić. Ale oni po­szli w prawo i znik­nęli w tłu­mie.

Ove za­trzy­mał się, ły­piąc po­dejrz­li­wie przed skle­pem spo­żyw­czym. Przy­glą­dał się afi­szom re­kla­mu­ją­cym oferty ty­go­dnia. Nie żeby Ove aku­rat te­raz za­mie­rzał ku­po­wać szynkę. Ale za­wsze do­brze jest orien­to­wać się w ce­nach. Je­śli jest coś, czego Ove na­prawdę nie cierpi naj­bar­dziej w świe­cie, to sy­tu­acji, kiedy ktoś pró­buje go oszu­kać. Żona Ovego zwy­kle żar­tuje, że naj­gor­sze słowa, ja­kie Ove zna, to: „Ba­te­rie trzeba do­ku­pić osobno”. Wszy­scy się śmieją, kiedy ona to opo­wiada. Ale Ovemu nie jest do śmie­chu.