Niespokojni ludzie - Fredrik Backman - ebook + audiobook + książka

Niespokojni ludzie ebook i audiobook

Fredrik Backman

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Niespokojni ludzie

Przeł. Agata Teperek

Autor Mężczyzny o imieniu Ove powraca ze swoją najbardziej awanturniczą powieścią.

Niespokojni ludzie to zakręcona komedia o dramacie zakładników pojmanych w trakcie oglądania mieszkania na sprzedaż. Pewna uzbrojona jednostka zamyka się w nim po nieudanym napadzie na bank razem z nadmiernie rozentuzjazmowaną agentką nieruchomości, zgorzkniałym małżeństwem uzależnionym od wypadów do Ikei, złośliwą multimilionerką, przygnębioną staruszką, kobietą w zaawansowanej ciąży i jej wkurzającą partnerką oraz typem z głową królika. Kiedy zakładnicy zostają uwolnieni, policja wpada do mieszkania, ale okazuje się ono… puste.

Podczas serii trudnych przesłuchań na jaw wychodzą różne wersje wydarzeń. Czy policji uda się rozwikłać zagadkę tajemniczego napadu? Czy na podstawie różnych kawałków tej układanki uda się odpowiedzieć nie tylko na pytanie, co się naprawdę stało, ale także dlaczego ludzie bywają tacy niespokojni i co jest dzisiaj z nimi nie tak?

Niespokojni ludzie to powieść prowokująca do myślenia, rozdzierająca serce, a jednocześnie niemożliwie zabawna. Idealna mieszanka tragizmu i komizmu, wiarygodności i absurdu. Zadziorny i humorystyczny styl sprawił, że tę historię pokochały miliony czytelników na świecie.

Prawa do serialu na podstawie Niespokojnych ludzi zostały kupione przez Netflix.

Baśń o poobijanych dorosłych ludziach.

„Svenska Dagbladet”

Fredrik Backman chce dyskutować o tym, co w nas, ludziach, niemożliwe, a zarazem fantastyczne i koniec końców, konieczne.

„Sydsvenskan”

Fredrik Backman (ur. 1981) – szwedzki dziennikarz, bloger i pisarz. W 2012 roku ukazał się Mężczyzna imieniem Ove, jego książkowy debiut, który szybko okazał się bestsellerem, odnosząc międzynarodowy sukces. Poqwieść została także szybko zekranizowana. Później ukazały się kolejno: Pozdrawiam i przepraszam, Britt-Marie tu była, Miasto niedźwiedzia i My przeciwko wam. Książki te stały się bestsellerami  i zostały opublikowane na całym świecie w ponad dwudziestu pięciu językach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 39 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,5 (1689 ocen)
1111
421
131
19
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gemily

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie mistrzostwo świata. Mądra, a bez cienia moralizatorskiego zadęcia. Smutna a śmieszna. Mówi o sprawach trudnych, o sprawach ważnych, lecz niesamowicie lekko. Bawi, wzrusza, skłania do refleksji. Zdejmuje kamień z duszy. Pozwala wziąć oddech.
150
quiet_girl_of_darkness

Dobrze spędzony czas

Książka zdecydowanie należy do tych "dziwnych", ale wartych przeczytania. Początek nie zachęca, ale warto się przemóc i dojść do końca - bo to nie jest książka o napadzie. To jest książka o ludziach, o ich całkiem normalnych problemach, który dotyczą nas wszystkich, o błędach, które popełniają i o błędach, których nie popełnili.
80
Karo88

Nie oderwiesz się od lektury

Przenikliwa, bystra książka opisująca ludzi w niesamowicie prawdziwy sposób, a do tego potrafi wywołać uśmiech (lub śmiech!). Polecam z całego serca.
50
JestemOla

Nie oderwiesz się od lektury

Książka od samego początku sprawia, że jesteś ciekawy co stanie się dalej. Jakie będzie rozwiązanie. Super napisana. bardzo polecam.
50
Krystyna1309

Nie oderwiesz się od lektury

Najcudowniejszy lek na troski, pełna humoru, refleksji i nadziei. Jednak wszyscy jesteśmy idiotami i to wcale nie ma negatywnego wydźwięku.
40

Popularność




Tytuł oryginału Folk med ångest
Przekład AGATA TEPEREK
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MALWINA KOZŁOWSKA
Korekta ANNA HEGMAN, ALEKSANDRA PTASZNIK
Projekt okładki i ilustracja KIMBERLY GLYDER
Adaptacja projektu okładki, projekt stron tytułowych ANNA POL
Zdjęcie autora © Linnéa Jonasson Bernholm / Appendix Fotografi
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Folk med ångest Copyright © Fredric Backman 2019 Published by agreement with Salomonsson Agency Copyright © for the translation by Agata Teperek Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67157-23-0
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę dedykuję głosom w swojej głowie,

moim najosobliwszym przyjaciołom.

I żonie, która z nami żyje.

Rozdział 1

Napad na bank. Dramat zakładników. Strzał z pistoletu. Klatka schodowa pełna policjantów gotowych do szturmu na mieszkanie. Łatwo było do tego doprowadzić, o wiele łatwiej, niż mogłoby się wydawać. Wystarczył jeden naprawdę, ale to naprawdę zły pomysł.

Jest to historia o wielu sprawach, przede wszystkim o idiotach. Powiedzmy to sobie wprost: z łatwością przychodzi nam uznawanie innych za idiotów, ale tylko jeśli zapomnimy, jak idiotycznie trudno jest być człowiekiem. Szczególnie gdy mamy kogoś, dla kogo staramy się być w miarę dobrymi ludźmi.

Bo dziś oczekuje się od nas nieustannie, że sprostamy niepojęcie wielu rzeczom. Mamy mieć pracę, dach nad głową i rodzinę, do tego płacić podatki, nosić czystą bieliznę i pamiętać hasło do cholernego wi-fi. Niektórym z nas nigdy nie udaje się zapanować nad tym chaosem, więc życie po prostu toczy się dalej, Ziemia gna w kosmosie z prędkością dwóch milionów kilometrów na godzinę, a my w panice błądzimy po jej powierzchni jak zagubione skarpetki. Nasze serca przypominają mydło wyślizgujące się z dłoni, gdy tylko ktoś odpręży się choćby na sekundę – wtedy nasze miotające się pikawy uciekają, zakochują się i zostają złamane, i tak w kółko. Nie mamy nad nimi żadnej kontroli. Uczymy się więc udawać, cały czas – w pracy, w małżeństwie, w relacjach z dziećmi i we wszystkim innym. Udajemy, że jesteśmy normalni, że mamy wiedzę ogólną, że rozumiemy, czym jest „poziom amortyzacji” i „stopień inflacji”. Że orientujemy się, o co chodzi w seksie. Prawda jest taka, że o seksie wiemy tyle, co o kablach USB, i za każdym razem potrzebujemy czterech prób, żeby podłączyć to pieprzone ustrojstwo (odwrotnie, nie, odwrotnie, nie, nie, odwrotnie, WESZŁO!). Pretendujemy do miana dobrych rodziców, choć tak naprawdę tylko dajemy dzieciom jedzenie, ubrania i reprymendy, jeśli żują gumę, którą znalazły na ziemi. Mieliśmy kiedyś rybki w akwarium, wszystkie zdechły, a my o dzieciach nie wiemy ani odrobinę więcej niż o rybach, więc poczucie odpowiedzialności napawa nas lękiem każdego poranka. Nie mamy żadnego planu, staramy się po prostu przetrwać kolejny dzień, bo jutro nadejdzie nowy.

Czasem odczuwamy ból – taki straszliwy – tylko dlatego, że czujemy się nieswojo we własnej skórze. Czasem dopada nas panika, bo musimy zapłacić rachunki i być dorośli, choć wcale nie wiemy jak, bo tak potwornie zatrważająco łatwo jest wyłożyć się na dorosłości.

Bo każdy kogoś kocha, a każdy, kto kogoś kocha, ma za sobą kilka desperackich nocy, gdy nie spał i próbował wpaść na to, jak sobie poradzić z dalszym byciem człowiekiem. Niekiedy zmusza nas to do robienia rzeczy, które z perspektywy czasu wydają się nam niepojęte, mimo że wtedy jawiły nam się jako jedyne wyjście.

Jeden naprawdę, ale to naprawdę zły pomysł. Nic więcej nie trzeba.

Na przykład pewnego ranka trzydziestodziewięcioletnia jednostka ludzka wyszła z domu z pistoletem w ręku i okazał się to z jej strony – jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu – naprawdę niebywały idiotyzm. Jest to bowiem historia o wzięciu zakładników, choć nie taki wcale był zamiar. To znaczy, miała to być historia, ale nie o zakładnikach. Zgodnie z zamysłem miała opowiadać o napadzie na bank. Tak się jednak złożyło, że wszystko wzięło w łeb, jak to niekiedy bywa podczas napadu na bank. Tak więc ta trzydziestodziewięcioletnia jednostka uciekła, tyle tylko że nie miała wcale planu ucieczki, a z planami ucieczki jest dokładnie tak, jak to powtarzała mama tej niesubordynowanej jednostki, gdy jej małe dziecko zapominało wziąć z kuchni kostki lodu i plasterki cytryny, przez co musiało po nie biec z powrotem: „Jeśli nie ma się w głowie, trzeba mieć w nogach!”. (Należy wspomnieć, że matka owej jednostki, kiedy umarła, składała się do tego stopnia z ginu z tonikiem, że ze względu na ryzyko eksplozji nie odważono się jej skremować, ale przecież dobrych rad można udzielać mimo wszystko). Po napadzie na bank, z którego wyszły nici, przyjechała, rzecz jasna, policja, a wtedy nie pozostawało już nic innego, jak puścić się biegiem, ile sił w nogach, wypaść z banku na chodnik, przebiec przez ulicę i wlecieć prosto w pierwsze lepsze drzwi. Być może trudno zarzucić tej jednostce „idiotyzm” już za samo to, ale... no tak, rozumiecie. Nie wzbiła się przy tym na wyżyny intelektu. Drzwi prowadziły bowiem na klatkę schodową, skąd nie było żadnego innego wyjścia – chcąc nie chcąc, trzeba więc było biec pod górę.

Należy wspomnieć, że owa jednostka miała zupełnie normalną kondycję jak na swoje trzydzieści dziewięć lat. Nie należała więc do tych trzydziestodziewięciolatków z dużych miast, którzy radzą sobie z kryzysem czterdziestych urodzin, kupując nieprzyzwoicie drogie spodenki do jazdy na rowerze i czepki na basen, bo w duszy mają czarną dziurę pochłaniającą zdjęcia z Instagrama. Nasza jednostka była raczej z tych trzydziestodziewięciolatków, którzy codziennie spożywają ser żółty i mąkę pszenną w takiej czy innej postaci, co – czysto medycznie – należałoby raczej uznać za wołanie o pomoc niż dietę. W związku z tym na najwyższe piętro dotarła z szeroko otwartymi częściami ciała wszelkiej maści i oddechem przywodzącym na myśl skojarzenia z przybytkami tego typu, do których – żeby wejść – trzeba najpierw podać przez okienko w drzwiach sekretne hasło. Szanse, żeby w tej sytuacji ujść policji, były więc, delikatnie mówiąc, znikome.

Tak się jednak złożyło, że nasza jednostka obróciła się i odkryła, że drzwi do jednego z mieszkań są otwarte. Jako że mieszkanie było akurat na sprzedaż, w środku kłębił się tłum zainteresowanych. Nasza jednostka wpadła do środka, zdyszana i zlana potem, z pistoletem w najwyższej gotowości, i stąd właśnie wzięli się w tym wszystkim zakładnicy.

I dalej potoczyło się to tak, jak się potoczyło: policja otoczyła budynek, na miejscu pojawili się dziennikarze i całe zdarzenie transmitowano w telewizji. Zabawa trwała kilka godzin. Potem, rzecz jasna, nie pozostawało już nic więcej, jak się poddać. Nie było innego wyjścia. Tak też ośmioro przetrzymywanych – siedmiu potencjalnych kupców plus jedna agentka nieruchomości – zostało uwolnionych. Kilka minut później do mieszkania wpadła policja. A wtedy okazało się, że jest ono puste.

Nikt nie wie, gdzie się podziała ta nasza niebezpieczna jednostka.

To w zasadzie wszystko, co trzeba ci zawczasu wiedzieć. Teraz zaczyna się ta historia.

Rozdział 2

Dziesięć lat temu na moście stał pewien mężczyzna. Ta historia nie opowiada jednak wcale o tym mężczyźnie. Nie musisz więc teraz o nim myśleć. Taa, jasne, teraz nie możesz już przestać o nim myśleć, bo to tak, jakby powiedzieć „nie myśl o ciastkach” – wtedy przecież od razu myśli się o ciastkach. Nie myśl o ciastkach!

Trzeba ci tylko wiedzieć, że dziesięć lat temu na moście stał pewien mężczyzna. Na barierce, wysoko nad wodą, u kresu życia. Nie myśl już o nim. Pomyśl o czymś przyjemnym.

Pomyśl o ciastkach.

Rozdział 3

Dzień przed sylwestrem w niezbyt dużym mieście. Policjant i agentka nieruchomości siedzą w pokoju przesłuchań na komendzie policji. Policjant wygląda tak, jakby nie miał jeszcze nawet dwudziestu lat, prawdopodobnie jednak jest starszy, agentka zdaje się być już dobrze po czterdziestce, chociaż prawdopodobnie jest młodsza. Policjant ma trochę za mały mundur, agentka trochę za duży żakiet. Kobieta wydaje się żałować, że nie jest gdzie indziej, po ostatnich piętnastu minutach rozmowy policjant chyba też żałuje, że nie jest ona gdzie indziej. Kiedy ta uśmiecha się nerwowo i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, policjant oddycha w taki sposób, że zdecydowanie niełatwo stwierdzić, czy wzdycha, czy wydmuchuje nos.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie – prosi policjant.

Agentka dziarsko przytakuje i woła:

– Służę mieszkaniem.

– Proszę po prostu odpowiedzieć na moje pytanie! – powtarza policjant z wyrazem twarzy często spotykanym u dorosłych mężczyzn, którzy w dzieciństwie rozczarowali się życiem i nigdy do końca nie udało im się z tego otrząsnąć.

– Pytał pan, jak się nazywa moja agencja! – obstaje agentka i pełna oczekiwań dudni palcami o blat w sposób, który sprawia, że policjant najchętniej cisnąłby w nią jakimś ostro zakończonym przedmiotem.

– Nie, nic podobnego, pytałem, czy sprawca, który trzymał panią jakozakładniczkę razem z...

– Nazywa się SŁUŻĘ MIESZKANIEM! Rozumie pan? Bo kiedy ktoś dzwoni do agencji nieruchomości, to chce kupić mieszkanie, tak czy nie? Więc odbieram telefon i mówię: „Dzień dobry, Agencja Nieruchomości SŁUŻĘ MIESZKANIEM! Czym mogę służyć?”.

Agentka, rzecz jasna, dopiero co doświadczyła traumatycznego zdarzenia, grożono jej bronią i przetrzymywano ją jako zakładniczkę; od czegoś takiego każdy może zacząć bredzić. Policjant stara się wykrzesać z siebie resztki cierpliwości. Przykłada kciuki do brwi jakby w nadziei, że to dwa przyciski, które – jeśli jednocześnie przytrzyma się je wciśnięte przez dziesięć sekund – przywrócą rzeczywistość do ustawień fabrycznych.

– Do...brze. Teraz jednak muszę zadać kilka pytań o mieszkanie i sprawcę – stęka.

Dla niego to też był trudny dzień. Komenda jest mała, zasoby ograniczone, chociaż kompetencjom nie sposób coś zarzucić. Starał się to wytłumaczyć przez telefon przełożonemu przełożonego przełożonego tuż po tym, jak wzięto zakładników, ale oczywiście nadaremno. Mają tu przysłać specjalną grupę śledczych ze Sztokholmu, która przejmie sprawę. Mówiąc to, przełożony nie położył akcentu na „grupę śledczych”, ale na „Sztokholm”, jakby sam fakt pochodzenia ze stolicy zapewniał komuś jakąś supermoc. A chodzi przecież raczej o ułomność, do diaska, myśli policjant. Nadal trzyma kciuki na brwiach, to jego ostatnia szansa, żeby udowodnić przełożonym, że jest w stanie sam sobie z tym poradzić; tylko jak to zrobić, skoro wszyscy świadkowie są tacy jak ta kobieta?

– Oki-doki! – szczebiocze agentka, jakby było to jedno słowo.

Policjant mruży oczy, zerkając w notatki.

– Czy nie jest to dziwny dzień na pokazywanie mieszkania? Dzień przed sylwestrem?

Agentka kręci głową, szczerzy się.

– Dla Agencji Nieruchomości SŁUŻĘ MIESZKANIEM nie ma złych dni!

Policjant oddycha głęboko, kilka razy.

– Dobrze. Przejdźmy dalej: gdy zobaczyła pani rabusia, jaka była pani pierwsza reak...

– Nie miał pan najpierw zadać kilku pytań o mieszkanie? Mówił pan „o mieszkanie i sprawcę”, więc myślałam, że mieszkanie będzie pierw...

– Dobrze! – warczy policjant.

– Dobrze! – szczebiocze agentka.

– Jeśli chodzi o mieszkanie, to czy jest pani zaznajomiona z jego układem?

– Oczywiście, przecież jestem agentką nieruchomości! – mówi agentka i udaje się jej ugryźć w język, nim doda „z Agencji Nieruchomości SŁUŻĘ MIESZKANIEM! Czym mogę SŁUŻYĆ?”, bo policjant wygląda tak, jakby niczego już bardziej nie pragnął niż tego, żeby trudniej było zidentyfikować amunicję z jego broni służbowej.

– Mogłaby pani je opisać?

Agentka się rozpromienia.

– Istne marzenie! Niepowtarzalna szansa, żeby wejść w posiadanie ekskluzywnego mieszkania w spokojnej okolicy, położonego zarazem blisko tętniącej życiem metropolii...

Policjant jej przerywa.

– Chodziło mi o to, czy znajduje się tam jakiś schowek, ukryta pakamera, takie coś...

– Nie podobają się panu mieszkania o otwartym układzie? Preferuje pan ściany? To absolutnie nic złego! – odpowiada lizusowato agentka, choć w jej głosie pobrzmiewa przekonanie, że ludzie, którzy wolą ściany to – jak wynika z jej doświadczenia – ten sam typ, który lubi wznosić mury.

– Są tam na przykład jakieś szafy, których nie...

– Czy wspominałam już o tym, że jest niebywale widne?

– Tak.

– Według badań światło nas uszczęśliwia! Wiedział pan o tym?

Policjant nie wygląda tak, jakby koniecznie chciał, żeby poddawano go światłoterapii. Niektórzy wolą sami decydować o tym, jak bardzo będą szczęśliwi.

– Czy możemy się trzymać tematu?

– Oki-doki!

– Czy w tym mieszkaniu są jakieś pomieszczenia, których nie zaznaczono na planie?

– A okolica jest niesamowicie przyjazna dzieciom!

– Co to ma do rzeczy?

– Pragnę to tylko podkreślić. SŁUŻĘ tymMIESZKANIEM, sam pan rozumie. Lokalizacja jest niezwykle przyjazna dzieciom! Albo, tak... to znaczy, jeśli pominąć dzisiejsze zajście. Ale abstrahując od tego: okolica jest bardzo przyjazna dzieciom! A dzieci, jak pan zapewne wie, uwielbiają radiowozy!

Agentka obraca ręką w powietrzu, naśladując przy tym dźwięk policyjnej syreny.

– Wydaje mi się, że to melodyjka samochodu z lodami – zauważa policjant.

– Ale rozumie pan, o co mi chodzi – obstaje agentka.

– Muszę panią prosić, żeby odpowiadała pani po prostu na moje pytania.

– Przepraszam. Jak brzmiały?

– Dokładnie jak duże jest to mieszkanie?

Agentka uśmiecha się skołowana.

– Nie miał pan przypadkiem pytać o rabusia? Wydawało mi się, że będziemy rozmawiać o napadzie?

Policjant tak mocno zaciska zęby, jakby próbował oddychać przez paznokcie u stóp.

– Oczywiście. W porządku. Proszę powiedzieć coś o sprawcy. Jaka była pani pierwsza reakcja, kie...

Agentka gorliwie mu przerywa.

– O sprawcy? Tak! Sprawca ot tak wpadł do mieszkania i wymierzył do wszystkich z pistoletu! Wie pan dlaczego?

– Nie.

– Ze względu na otwarty układ mieszkania! Inaczej nie mógłby trzymać wszystkich jednocześnie na muszce!

Policjant masuje brwi.

– Dobrze, może spróbujmy tak: czy w mieszkaniu są jakieś dobre kryjówki?

Agentka mruga powiekami tak powoli, jakby dopiero co się tego nauczyła.

– Kryjówki?

Policjant odchyla głowę, zacięcie wpatruje się w sufit. Jego mama zawsze powtarzała, że policjanci to chłopcy, którzy nie dorobili się nowych marzeń. Wszyscy chłopcy słyszą to pytanie: „Kim chcesz zostać, gdy będziesz duży?”, i na pewnym etapie niemal każdy z nich odpowiada: „Policjantem!”, ale większość dorasta i przychodzą im do głowy lepsze pomysły. Teraz policjant przez chwilę żałuje, że sam na nic takiego nie wpadł, jego dni byłyby zapewne mniej skomplikowane. Relacje rodzinne chyba też. Mamę zawsze napawał dumą, trzeba to podkreślić: nigdy nie czuła się rozczarowana wybranym przez niego zawodem. Ona sama była pastorką, ta praca to też coś więcej niż sposób na utrzymanie się, więc go rozumiała. To tata nigdy nie chciał, żeby jego syn nosił mundur. Być może niezadowolenie ojca nadal ciąży młodemu policjantowi, bo wydaje się wyczerpany, gdy znów spogląda na agentkę.

– Tak. To właśnie starałem się pani wyjaśnić. Podejrzewamy, że rabuś wciąż przebywa w tym mieszkaniu.

Rozdział 4

Prawda jest taka, że kiedy nasza jednostka się poddała, zwolniono wszystkich zakładników – agentkę i potencjalnych kupców. Kiedy zakładnicy wychodzili, zamykali za sobą drzwi (tak żeby się zatrzasnęły) i spokojnie szli po schodach, wychodzili na ulicę do czekających tam na nich radiowozów i ich stamtąd zabierano, na klatce pod drzwiami stał na czatach policjant. Czekał przed mieszkaniem, aż jego koledzy wejdą po schodach, a negocjator zadzwoni do sprawcy. Chwilę później policjanci wtargnęli do mieszkania tylko po to, żeby odkryć, że jest puste. Drzwi balkonowe były zamknięte, tak samo jak wszystkie okna, a z mieszkania nie było innego wyjścia.

Nie trzeba, psiakrew, być ze Sztokholmu, żeby w mig załapać: albo któryś z zakładników pomógł uzbrojonej jednostce uciec, albo ta wcale nie uciekła z mieszkania.

Rozdział 5

Okej. Na moście stał mężczyzna. Teraz o tym pomyśl.

Napisał i wysłał list, odprowadził dzieci do szkoły, wspiął się na barierkę, stał na niej i patrzył w dół. Dziesięć lat później nasza niesubordynowana jednostka, bez powodzenia starająca się napaść na bank, wzięła za zakładników osiem osób w mieszkaniu na sprzedaż. Jeśli stanie się na tamtym moście, dobrze widać drogę prowadzącą na balkon tego mieszkania.

To wszystko nie ma oczywiście z tobą nic wspólnego. No może trochę ma. Jesteś w końcu normalnym, przyzwoitym człowiekiem, no nie? Co byś zrobił, gdybyś zobaczył kogoś na barierce? Nie da się wtedy powiedzieć nic dobrego lub złego, prawda? Zrobiłbyś po prostu wszystko, żeby ten człowiek nie skoczył. Pewnie byś go nawet nie znał, ale wszyscy nosimy w sobie odziedziczony po przodkach instynkt, który nie pozwala nam dopuścić do tego, żeby nawet obcy nam ludzie odbierali sobie życie.

Próbowałbyś więc z nim porozmawiać, zdobyć jego zaufanie, sprawić, żeby odpuścił. Bo ciebie pewnie też ogarnia lęk – w dni, gdy odczuwasz ten ból w miejscach niewidocznych na rentgenie, nie masz słów, żeby wyjaśnić go nawet ludziom, którzy cię kochają. W głębi duszy, być może w wypieranych przez nas wspomnieniach, wielu zdaje sobie sprawę, że różnica między nami a tym mężczyzną na moście jest mniejsza, niżbyśmy chcieli. Większość dorosłych miewa naprawdę ciężkie chwile, nawet szczęśliwi ludzie nie są cały czas tak samo cholernie szczęśliwi – przecież wiesz. Próbowałbyś go więc uratować. Bo można zginąć przez pomyłkę, ale taki skok wymaga decyzji. Trzeba wspiąć się na coś wysokiego i zrobić krok.

Jesteś porządnym człowiekiem. Nie przyglądałbyś się temu z założonymi rękami.

Rozdział 6

Młody policjant dotyka opuszkami palców czoła. Ma tam guza wielkości dziecięcej piąstki.

– Co się panu stało? – pyta agentka i naprawdę sprawia wrażenie, jakby chciała dodać: „Czym mogę służyć?”.

– Dostałem czymś w głowę – chrząka policjant, zagląda w papiery i pyta: – Czy sprawca wyglądał tak, jakby miał wprawę w obchodzeniu się z bronią palną?

Agentka uśmiecha się zdziwiona.

– Chodzi panu o... pistolet.

– Tak. Był zdenerwowany czy sprawiał wrażenie, jakby nie pierwszy raz trzymał go w ręku?

Zadając to pytanie, policjant chce się dowiedzieć, czy zdaniem agentki rabuś może mieć na przykład doświadczenie wojskowe. Tymczasem agentka radośnie odpowiada:

– Och, nie, to znaczy ten pistolet nie był prawdziwy!

Policjant patrzy na nią, mrużąc oczy, jakby nie mógł rozstrzygnąć, czy sobie z niego kpi, czy tylko jest naiwna.

– Na jakiej podstawie pani tak twierdzi?

– Było widać, że to zabawka! Myślałam, że wszyscy się połapali?

Policjant przez dłuższą chwilę przygląda się agentce. Ona nie żartuje. W jego spojrzeniu miga odrobina sympatii.

– Więc pani ani przez chwilę się nie... bała?

Agentka kręci głową.

– Nie, nie, nie. Od razu załapałam, że nie grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo, rozumie pan. Tym nie dałoby rady nikomu zrobić krzywdy!

Policjant przegląda notatki. Rozumie, że ta kobieta nic nie rozumie.

– Chce pani coś do picia? – pyta ze współczuciem.

– Nie, dziękuję. Już pan pytał – odpowiada beztrosko agentka.

Policjant dochodzi do wniosku, że mimo wszystko przyniesie jej szklankę wody.

Rozdział 7

Prawda jest taka, że żadna z przetrzymywanych osób nie wie, co się stało między tym, jak ich zwolniono, a tym, jak policja wdarła się do mieszkania. Kiedy policjanci gromadzili się na klatce, zakładnicy wsiadali na ulicy do radiowozów, żeby pojechać na komendę. Potem do rabusia zadzwonił specjalny negocjator (po którego przełożony przełożonego posłał do Sztokholmu, bo sztokholmczykom najwyraźniej wydaje się, że tylko oni umieją rozmawiać przez telefon), mając nadzieję, że ten dobrowolnie wyjdzie nieuzbrojony. Rabuś jednak nie odebrał. Zamiast tego rozległ się strzał. Kiedy policjanci wyłamali drzwi do mieszkania, było już za późno. Weszli do salonu i wdepnęli w krew.

Rozdział 8

W kuchni na komendzie młody policjant spotyka starszego policjanta. Młody bierze wodę, starszy pije kawę. Ich relacje są skomplikowane, jak to często bywa między policjantami z różnych pokoleń. Pod koniec kariery szuka się sensu, na jej początku – celu.

– Dzieńdoberek! – wykrzykuje starszy.

– Cześć – rzuca zbywająco młodszy.

– Chętnie zaoferowałbym ci kawy, ale pewnie nadal jej nie pijesz? – szczerzy się starszy, jakby to był pewien rodzaj inwalidztwa.

– Nie – odpowiada młodszy tak, jak się odpowiada na propozycję kanibalizmu.

Starszy i młodszy nie mają ze sobą wiele wspólnego, jeśli chodzi o jedzenie i picie, ani w zasadzie o cokolwiek innego, przez to nieustannie dochodzi między nimi do konfliktów, kiedy w porze lunchu siedzą razem w radiowozie. Ulubionym daniem starszego jest kiełbaska z purée z proszku ze stacji benzynowej, a gdy pracownik zmywaka w miejscowej restauracji chce zabrać mu talerz podczas piątkowego bufetu, ten chwyta go przerażony obiema rękami i krzyczy: „Czy ja już skończyłem? Przecież jest bufet! Powinieneś wiedzieć, że skończę, jak będę leżeć pod stołem do góry brzuchem!”. Ulubionym daniem młodszego, jeśli zapytać o to starszego, są „te takie wymysły, algi, trawa morska i surowa ryba, wydaje mu się, psia kość, że jest krabem pustelnikiem”. Jeden z nich lubi kawę, drugi herbatę. Jeden w pracy zerka na zegarek, żeby się upewnić, czy niedługo będzie lunch, drugi zerka na zegarek podczas lunchu, żeby sprawdzić, czy może wkrótce wrócić do pracy. Starszy uważa, że policjant powinien robić to, co słuszne, młodszy, że najważniejsze jest postępowanie zgodnie z zasadami.

– Na pewno? Możesz dostać to no... frappuccino czy jak to się tam nazywa, kupiłem nawet mleko sojowe, nie żebym chciał wiedzieć, kogo, psiakrew, wydoili! – śmieje się stary grzmiąco i zerka przy tym niespokojnie na młodszego.

– Hmm – odpowiada młodszy, nawet go nie słuchając.

– Dobrze ci idzie przesłuchanie tej przeklętej agentki? – krzyczy starszy tonem, jakby pytał żartem, bo nie chce zdradzić, że to z troski.

– Świetnie! – zapewnia młodszy, któremu coraz gorzej idzie ukrywanie irytacji, i umyka w stronę drzwi.

– Wszystko w porządku? – pyta starszy.

– Tak, tak, wszystko w porządku! – stęka młodszy.

– Bo jeśli po tym, co się stało, chciałbyś porozmawiać...

– Wszystko ze mną w porządku – upiera się młodszy.

– Na pewno?

– Na pewno!

– A jak tam z... – Starszy kiwa głową w stronę guza na czole młodszego.

– Dobrze, nie ma żadnego problemu, muszę już iść.

– Tak, tak. Potrzebujesz może pomocy z przesłuchaniem tej przeklętej agentki? – pyta starszy i próbuje się uśmiechnąć, nie zerkając przy tym z niepokojem na buty młodszego.

– Sam sobie poradzę.

– Chętnie pomogę.

– Nie, dziękuję!

– Na pewno? – woła starszy policjant, ale odpowiada mu kompletna cisza.

Kiedy młodszy znika, starszy zostaje sam w kuchni i pije kawę. Starsi mężczyźni rzadko wiedzą, co powiedzieć młodszym, żeby wyjaśnić im, że im zależy. Tak trudno znaleźć słowa, gdy jedyne, co naprawdę chce się powiedzieć, to: „Widzę, że cię to męczy”.

Na podłodze, w miejscu gdzie stał młodszy policjant, zostały małe czerwone ślady. Nadal ma krew na butach, nawet tego nie zauważył. Starszy policjant zwilża ściereczkę i delikatnie wyciera podłogę. Palce mu drżą. Może młodszy nie kłamie, może naprawdę wszystko jest z nim okej. Ale ze starszym wcale nie.

Rozdział 9

Młody policjant wraca do pokoju przesłuchań i stawia na stole szklankę. Agentka patrzy na niego i myśli, że wygląda jak ktoś, kto otwiera piwo, podważając kapsel puszką ze snusem. Nie żeby było w tym coś złego.

– Dziękuję – mówi z wahaniem na widok wody, o którą nie prosiła.

– Muszę pani zadać jeszcze kilka pytań – tłumaczy się młody policjant i wyciąga pogniecioną kartkę. Coś jakby obrazek narysowany przez dziecko.

Agentka kiwa głową, nie zdąża jednak otworzyć ust, bo drzwi ostrożnie się uchylają i do środka wślizguje się starszy policjant. Agentka zwraca uwagę, że ma trochę za długie ręce w stosunku do tułowia, więc gdyby rozlał kawę, poparzyłby się tylko od kolan w dół.

– Dzień dobry... cześć! Pomyślałem sobie, że sprawdzę, czy do niczego się tutaj nie przydam... – mówi.

Młodszy przewraca oczami.

– Nie! Dziękuję! Jak ci mówiłem, panuję nad sytuacją.

– Aha. Aha. Chciałem tylko zaoferować swoją pomoc – próbuje starszy.

– Nie, nie, do chol... Nie! To niesamowicie nieprofesjonalne! Nie możesz tak po prostu wchodzić tu w trakcie przesłuchania! – syczy młodszy.

– Aha, przepraszam, chciałem tylko zapytać, jak jesteś daleko – szepcze starszy, teraz zakłopotany, niezdolny do ukrycia swojej troski.

– Właśnie miałem zapytać o rysunek! – rzuca opryskliwie młodszy, jakby przyłapano go na tym, że czuć od niego papierosami, i teraz upiera się, że tylko trzymał fajkę koledze.

– Zapytać kogo? – pyta starszy.

– Agentkę! – wybucha młodszy i wskazuje na agentkę nieruchomości.

To niestety inspiruje ją do tego, żeby zerwać się z krzesła i wyciągnąć grabę.

– To ja jestem tą agentką! Z Agencji Nieruchomości SŁUŻĘ MIESZKANIEM!

Robi teatralną przerwę na wyszczerz, jest zadowolona z siebie nie do opisania.

– O mój Boże, tylko nie to... – wzdycha młodszy policjant, podczas gdy agentka zbiera się w sobie i woła:

– Czym mogę służyć?

Starszy policjant patrzy pytająco na młodszego.

– Cały czas to powtarza – oznajmia młodszy, trzymając kciuki na brwiach.

Starszy mruży oczy, patrząc na agentkę; weszło mu to w nawyk i robi tak zawsze, gdy spotyka ludzi, których trudno zrozumieć. Życie mija mu więc na nieustannym mrużeniu oczu, przez co jego skóra ma gęstość lodów włoskich. Agentka, która najwyraźniej uznała, że za pierwszym razem jej nie usłyszano, doprecyzowuje nieproszona:

– Rozumie pan? Agencja Nieruchomości SŁUŻĘ MIESZKANIEM. Czym mogę służyć? Rozumie pan? Bo kiedy dzwoni pan do agencji nieru...

Dociera to do starszego policjanta, nawet uśmiecha się z uznaniem, młodszy jednak celuje palcem w agentkę i wykonuje ruch góra-dół, pokazując na nią i na krzesło.

– Siadamy! – mówi tonem, którym wypowiada się polecenia do dzieci, psów i agentek.

Agentka przestaje się śmiać. Niezdarnie siada na krześle. Zerka najpierw na jednego policjanta, potem na drugiego.

– Przepraszam. Pierwszy raz jestem przesłuchiwana. Nie będą panowie... no ten... praktykować na mnie good cop/bad cop, tak jak w filmach? Jeden z was nie wyjdzie po kawę, a drugi nie rzuci się na mnie z książką telefoniczną, krzycząc: GDZIE UKRYŁAŚ ZWŁOKI?

Agentka śmieje się nerwowo. Starszy policjant uśmiecha się delikatnie, młodszemu nie drga nawet kącik ust, więc agentka kontynuuje, nieco bardziej zdenerwowana:

– No ten, no żartowałam. Nie ma już nawet książek telefonicznych, co więc panowie zamierzają? Bić mnie iPadem?

Wymachuje rękami dla zilustrowania ciosów zadawanych tabletem, wykrzykuje coś, co – jak przypuszczają policjanci – ma być w jej mniemaniu imitacją policyjnego żargonu:

– O nie, kurwa jego mać, zalajkowałem przypadkiem zdjęcie eks na insta! Cofnij! Cofnij!

Młodszy policjant nie wygląda wcale na rozbawionego, co jeszcze bardziej niepokoi agentkę. Tymczasem starszy policjant pochyla się nad notatkami młodszego i pyta, jakby agentki nawet nie było w tym pomieszczeniu:

– Co takiego powiedziała o rysunku?

– Nie miałem jeszcze okazji jej o to zapytać, bo przyszedłeś i mi przerwałeś! – rzuca młodszy.

– O jakim niby rysunku? – pyta agentka.

– Jak właśnie miałem powiedzieć, zanim mi przerwano: na klatce znaleźliśmy rysunek i sądzimy, że mógł go zgubić sprawca. Chcielibyśmy, żeby pani... – zaczyna młodszy, ale starszy mu przerywa.

– A rozmawiałeś z nią o pistolecie?

– Nie wtrącaj się! – burczy młodszy.

Starszy rozkłada ręce i mamrocze:

– Dobrze, dobrze, przepraszam, że żyję.

– Nie był prawdziwy! To znaczy ten pistolet! To tylko zabawka! – wtrąca pospiesznie agentka.

Starszy policjant patrzy na nią zdziwiony, potem spogląda na młodszego i szepcze w sposób, który tylko mężczyźni po osiągnięciu pewnego wieku wciąż uważają za szept:

– Czy ty... nie mówiłeś jej?

– Nie mówił czego? – dopytuje agentka.

Młodszy policjant wzdycha i składa rysunek, starannie, jakby właśnie składał twarz swojego starszego kolegi. Potem zwraca się do agentki.

– Tak. Właśnie do tego zmierzałem... Rozumie pani, kiedy sprawca wypuścił panią i innych zakładników, a my zawieźliśmy was na komendę, to...

Starszy policjant uczynnie mu przerywa:

– Sprawca, to znaczy ten rabuś! Sam się postrzelił!

Młodszy policjant mocno splata dłonie, żeby z miejsca nie udusić starszego. Mówi coś, ale agentka już go nie słyszy: jej kanały słuchowe wypełnia monotonny szum, który przeradza się później w stukot – szok przejmuje kontrolę nad jej układem nerwowym. Dużo później będzie skłonna przysiąc, że deszcz stukał o szybę, gdy siedziała w pokoju przesłuchań, chociaż nie było tam okien. Wpatruje się w policjantów, szczęka jej opada.

– Więc... Ten pistolet... On był... – wyrzuca z siebie.

– Był prawdziwy – potwierdza starszy policjant.

– Ja... – zaczyna agentka, ale zasycha jej w ustach i nie może wypowiedzieć słowa.

– Tutaj! Niech się pani napije! – radzi jej starszy policjant, jakby sam przyniósł wodę.

– Dziękuję... Ja... Ale skoro ten pistolet był prawdziwy, to my mogliśmy... zginąć! – szepcze i pije, retroaktywnie ogarnięta strachem. Starszy policjant kiwa głową z pełnym przekonaniem, bierze notatki młodszego i zaczyna dostawiać długopisem własne oznaczenia.

– Może powinniśmy zacząć to przesłuchanie od nowa? – stwierdza uczynnie, na co młodszy robi sobie krótką przerwę, żeby wyjść na korytarz i postukać brwiami o ścianę.

Gdy drzwi zatrzaskują się z hukiem, starszy aż podskakuje. Trudno znaleźć właściwe słowa, kiedy jest się starszym i wszystko, co chce się powiedzieć temu młodszemu, sprowadza się do: „Widzę, że cię to męczy, i to mnie męczy”. Buty młodszego policjanta zostawiły małe czerwonobrązowe ślady na podłodze pod krzesłem, zaschniętą krew. Starszy patrzy na nie zdruzgotany. To właśnie dlatego nie chciał, żeby jego syn został policjantem.

Rozdział 10

Dziesięć lat temu tamtego mężczyznę na moście zobaczył jako pierwszy pewien nastolatek, którego ojciec chciał, żeby syn miał nowe marzenia. Być może mógł zaczekać na pomoc, ale czy ty byś to zrobił? Gdyby twoja mama była pastorką, a ojciec policjantem, i gdybyś dorastał w przekonaniu, że jeśli tylko można, należy pomagać ludziom, i jeśli nie trzeba, nie powinno się nikogo zostawiać samego?

Nie.

Tak też nastolatek puścił się biegiem przez most, krzycząc do mężczyzny, a ten zamarł. Nastolatek nie wiedział, co robić, zaczął więc... mówić. Starał się zdobyć jego zaufanie. Przekonać go, żeby zrobił dwa kroki w tył, a nie jeden do przodu. Wiatr miękko trzepotał ich kurtkami, w powietrzu czuć było deszcz, a skóra zaczęła już przeczuwać zimę, gdy chłopak próbował znaleźć słowa na opisanie rzeczy, dla których warto żyć, nawet kiedy nie do końca jesteśmy co do tego przekonani.

Mężczyzna na barierce miał dwoje dzieci, tak wyznał nastolatkowi. Może dlatego, że chłopak mu je przypominał. Nastolatek spanikowany błagał każdą wypowiadaną literą: „Proszę, niech pan nie skacze!”.

Mężczyzna popatrzył na niego spokojnie, niemal ze współczuciem, i odparł:

– Wiesz, co jest najgorsze w byciu rodzicem? Zawsze jest się ocenianym za najgorsze momenty. Można zrobić milion rzeczy dobrze i jedną źle, a i tak już zawsze jest się rodzicem, który gapił się w telefon, gdy w parku dziecko dostało huśtawką w głowę. Nie spuszczamy ich z oczu przez kilka dni, a potem czytamy jednego esemesa i wtedy wszystkie najlepsze momenty stają się bezwartościowe. Nikt nie chodzi do psychologa, żeby rozmawiać o tym, kiedy w dzieciństwie nie dostał huśtawką w głowę. Rodziców definiują ich niepowodzenia.

Nastolatek najpewniej nie rozumiał, co to znaczy. Ręce mu drżały, gdy zerkał przez barierkę i widział w dole śmierć. Mężczyzna uśmiechnął się do niego słabo i cofnął o pół kroku. Zdawało się, że to cały świat.

Potem powiedział, że ma nie najgorszą pracę, założył nieźle prosperującą firmę, kupił niebrzydkie mieszkanie. Wszystkie swoje oszczędności zainwestował w akcje firm z branży nieruchomości, żeby jego dzieci mogły mieć jeszcze lepszą pracę i ładniejsze mieszkania i żeby miały ten komfort i żyły bez zmartwień, zamiast co noc padać na pysk ze zmęczenia z kalkulatorami w rękach. Bo oto właśnie zadanie rodzica: być ramionami. Tymi, na których siedzą dzieci, podziwiając świat, gdy są małe, stać na nich, sięgając chmur, gdy są duże, i opierać się o nie, gdy się wahają i wątpią. Dzieci nam ufają, to przytłaczająca odpowiedzialność, jeszcze się nie zorientowały, że tak naprawdę nie wiemy, co robimy. Ten mężczyzna postępował więc tak jak my wszyscy: udawał, że wie. Wtedy gdy dzieci pytały, dlaczego kupa jest brązowa, co się dzieje po śmierci i dlaczego niedźwiedzie polarne nie jedzą pingwinów. Potem rosną. Czasami ten mężczyzna zapominał o tym na chwilę i znów niemal próbował wziąć je za ręce. Boże, ależ się go wstydziły. I on też się wstydził. Trudno wytłumaczyć dwunastolatkowi, że najlepsze chwile mojego życia to te, kiedy był mały i kiedy ja szedłem za szybko, a on biegł za mną i chwytał mnie za rękę... Jego palce w mojej dłoni. Jeszcze zanim do niego dotarło, ile rzeczy mi się nie udało.

Mężczyzna blefował, ze wszystkim. Eksperci ekonomiczni ręczyli mu, że udziały w spółkach nieruchomości to bezpieczna inwestycja, bo przecież każdy głupi wie, że mieszkania nie tracą na wartości. Potem właśnie straciły.

Na świecie wybuchł kryzys finansowy i zbankrutował pewien bank w Nowym Jorku, a daleko stamtąd, w małym miasteczku w zupełnie innym kraju mieszkał człowiek, który stracił wszystko. Kiedy odkładał słuchawkę po rozmowie z prawnikiem, przez okno biura widział most. Był wczesny ranek, wciąż wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, ale w powietrzu czuć było deszcz. Mężczyzna zawiózł dzieci do szkoły, jak gdyby nigdy nic. Udawał. Wyszeptał im do ucha, że je kocha, a serce mu pękało, gdy przewracały oczami. Potem ruszył ku wodzie. Zatrzymał samochód na zakazie parkowania, zostawił go z kluczykami w stacyjce, wszedł na most i stanął na barierce.

Opowiedział o tym wszystkim nastoletniemu chłopcu, a wtedy ten nastolatek wiedział już, że wszystko się ułoży. Bo skoro jakiś mężczyzna stojący na barierce poświęca tyle czasu na opowiedzenie nieznajomemu o tym, jak bardzo kocha swoje dzieci, oczywiste jest chyba, że nie zamierza skakać.

A potem mężczyzna skoczył.

Rozdział 11

Dziesięć lat później młody policjant stoi na korytarzu przed pokojem przesłuchań. Jego tata jest nadal w środku, u agentki, mama miała rację: nigdy nie powinni byli razem pracować, tata i on, bo wychodzą z tego tylko kłótnie. Nie posłuchał jej, nigdy nie słucha. Matka czasem patrzyła na syna, gdy była zmęczona lub wypiła dwa kieliszki wina za dużo (zapominała o tym, żeby wziąć się w garść i nie odczuwać wszystkiego), i mówiła: „Są takie dni, gdy czuję, jakbyś nigdy w zasadzie nie zszedł z tego mostu, skarbie. Wciąż próbujesz uratować tego mężczyznę na barierce, chociaż teraz jest to równie niemożliwe jak wtedy”. Może to prawda, ale on nie ma siły, żeby się o tym przekonać. Dziesięć lat później wciąż dręczą go te same koszmary. Po szkole policyjnej, obronie, po tych wszystkich zmianach, siedzeniu do późna, pracy na komendzie (za co zbiera pochwały od wszystkich poza własnym ojcem), po jeszcze większej liczbie nocy spędzonych w pracy, po takim nawale obowiązków, że znienawidził dni wolne, chwiejnych spacerach do domu o brzasku, gdzie czeka go sterta rachunków w przedpokoju i puste łóżko, tabletki nasenne i alkohol. W te noce, gdy wszystko jest nie do zniesienia, wychodził i biegał, kilometr po kilometrze w ciemności, w zimnie i w ciszy, coraz szybciej uderzając stopami o asfalt, ale nigdy tak, jakby próbował dokądś dotrzeć lub cokolwiek wygrać. Niektórzy mężczyźni biegają jak łowcy, on pędził jak zdobycz. Pusty z wyczerpania, wlókł się w końcu do domu, zabierał do pracy, zaczynał wszystko od nowa. Czasem kilka łyków whisky wystarczyło, żeby zasnął; w dobre poranki rozbudzał go lodowaty prysznic; w międzyczasie robił wszystko, żeby ukoić nadwrażliwość skóry. Stłumić płacz jeszcze pod żebrami, na długo, nim dotrze on do gardła i kanalików łzowych. Lecz przez cały ten czas – wciąż te same koszmary. Wiatr trzepoczący kurtką, głuche szuranie, gdy buty mężczyzny sunęły po barierce, krzyk chłopca niosący się po wodzie, który nie brzmi ani nie sprawia wrażenia, jakby był jego własnym. Ledwie dało się go słyszeć, szok był zbyt ciężki i paraliżujący, wciąż taki jest.

Dziś jako pierwszy policjant wpadł przez drzwi do mieszkania, po tym gdy uwolniono zakładników, a w środku padł strzał z pistoletu. To on przebiegł przez salon po zakrwawionym dywanie i otworzył drzwi balkonowe, stanął na zewnątrz i rozpaczliwie popatrzył przez barierkę, bo bez względu na to, jak nielogiczne się to wszystkim wydawało, jego pierwszą reakcją i największym lękiem było to: „On też skoczył”. Na dole nie zobaczył jednak nikogo poza dziennikarzami i ciekawskimi sąsiadami, którzy zerkali na niego przez aparaty swoich telefonów. Rabuś zniknął bez śladu, a policjant stał sam na balkonie. Wzrokiem sięgał stamtąd aż po most. Teraz stoi na korytarzu na komendzie i nie może się nawet zmusić, żeby zmyć sobie krew z butów.

Rozdział 12

Powietrze przechodzi przez gardło starszego policjanta, rzężąc jak ciężki mebel przesuwany po chropowatej drewnianej podłodze. Policjant oddycha przez nos tak, że rozchodzi się to echem po jego jamie ustnej – po osiągnięciu pewnego wieku i pewnej masy ciała zauważył, że dawne oddechy stały się jakby cięższe. Zawstydzony, uśmiecha się do agentki.

– Mój kolega jest... jest moim synem.

– Och! – Agentka kiwa głową, jakby chciała powiedzieć, że też ma dzieci albo że ich nie ma, ale czytała o nich w podręczniku podczas szkolenia dla agentów nieruchomości. Do jej faworytów należą dzieci, które mają zabawki w kolorach natury; pasują do wszystkiego.

– Moja żona mówiła, że to kiepski pomysł, byśmy razem pracowali – wyznaje policjant.

– Rozumiem – kłamie agentka.

– Mówiła, że jestem nadopiekuńczy. Jak pingwin wysiadujący kamień, bo nie chcę pogodzić się z tym, że jajko zniknęło. Mówiła, że nie można chronić dzieci przed życiem, że w końcu życie dopadnie nas wszystkich.

Agentka rozważa, czy powinna udać, że rozumie, ale zamiast tego pyta szczerze:

– Co takiego miała na myśli?

Policjant się rumieni.

– Nie chciałem... Ech, to oczywiście głupie z mojej strony siedzieć tu i ucinać sobie z panią pogawędki, ale nigdy nie chciałem, żeby syn został policjantem. Jest zbyt wrażliwy. Zbyt... dobry. Rozumie pani? Dziesięć lat temu wbiegł na most, starając się przemówić do rozsądku człowiekowi, który zamierzał skoczyć. Zrobił wszystko, co mógł, WSZYSTKO! Ale tamten mężczyzna i tak skoczył. Rozumie pani, co to za człowiek? Mój syn... On zawsze chce wszystkich uratować. Myślałem, że po tamtym razie nie będzie chciał już zostać policjantem, ale stało się odwrotnie. Zapragnął tego bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Bo chce ratować ludzi. Nawet typy spod ciemnej gwiazdy.

Klatka piersiowa agentki unosi się i opada niemal niezauważalnie.

– Chodzi panu o tę osobę, która nas napadła?

Starszy policjant kiwa głową.

– Tak. Kiedy weszliśmy do mieszkania, wszędzie była krew. Syn twierdzi, że rabuś umrze, jeśli nie znajdziemy go na czas.

Agentka widzi pod rzęsami policjanta, w tej jego trzepoczącej się trosce, ile to dla niego znaczy. Policjant drapie paznokciami o blat biurka i dodaje z wymuszonym formalizmem:

– Muszę pani przypomnieć, że wszystko, co pani powie w czasie przesłuchania, jest rejestrowane.

– Kapewu – zapewnia agentka.

– Ważne, żeby pani to rozumiała. Wszystko, o czym rozmawiamy, trafi do protokołu i będą mogli to przeczytać inni policjanci – podkreśla.

– Wszyscy będą mogli to przeczytać. Kapewu.

Starszy policjant rozkłada kartkę, którą młodszy zostawił na stole. To obrazek narysowany przez dziecko, bardzo utalentowane jak na swój wiek lub całkowicie pozbawione talentu w zależności od tego, ile ma lat. Zdaje się, że rysunek przedstawia trzy zwierzęta.

– Rozpoznaje to pani? Znaleźliśmy go, jak już zostało powiedziane, na klatce.

– Przykro mi – mówi agentka i wygląda tak, jakby naprawdę było jej przykro.

Policjant zmusza się, żeby unieść kąciki ust.

– Koledzy twierdzą, że wygląda to jak małpa, żaba i koń. Ale moim zdaniem to raczej żyrafa niż koń. Nie ma przecież ogona! Żyrafy go chyba nie mają? Obstawiam żyrafę, tak, właśnie.

Agentka bierze głęboki wdech i mówi to, co kobiety zazwyczaj mówią mężczyznom, którzy zdają się nie zauważać, że ich brak wiedzy powinien stać im na drodze do wygłaszania kategorycznych osądów.

– Z pewnością ma pan rację.

Rozdział 13

Prawda jest taka, że to wcale nie zasługa mężczyzny z mostu, że nastolatek chciał zostać policjantem. To nastolatka stojąca na tej samej barierce tydzień później sprawiła, że zapragnął nim być. Ta, która nie skoczyła.

Rozdział 14

Rzucony z wściekłością kubek kawy. Ciśnięty wprost nad oboma biurkami. Jakąś kompletnie niepojętą trajektorią siły odśrodkowej zachowuje wewnątrz niemal całą ciecz, nim z impetem uderza o ścianę, która odtąd będzie miała kolor cappuccino.

Dwaj policjanci wlepiają w siebie wzrok, jeden zawstydzony, drugi przestraszony. Starszy z nich ma na imię Jim. Młodszy, jego syn, nazywa się Jack. Komenda jest zbyt mała, żeby mogli się na niej unikać, więc w końcu zasiadają jak zwykle po dwóch stronach tego samego biurka, jedynie do połowy schowani za monitorami komputerów, bo obecnie praca policjanta składa się tylko w jednej dziesiątej z rzeczywistej pracy policyjnej; resztę pochłania dokładne notowanie tego, co się robiło podczas pracy policyjnej.

Jim urodził się w pokoleniu uważającym komputery za czarną magię, Jack należy do pokolenia, dla którego są od zawsze oczywistością. Kiedy Jim był mały, dzieci posyłano za karę do ich pokoi, obecnie dzieci się z nich wyrzuca. Jedno pokolenie besztano za to, że nie potrafi usiedzieć w miejscu, kolejne za to, że się z niego w ogóle nie rusza. Kiedy więc Jim pisze raport, energicznie wciska każdy klawisz aż do oporu, natychmiast kontroluje ekran, czy aby na pewno go nie oszukuje, i dopiero potem wciska kolejny klawisz. Bo Jima nie tak łatwo nabrać. Jack pisze z kolei tak, jak robią to młodzi mężczyźni, którzy nigdy nie żyli w świecie bez internetu; mogą to robić niemal z zawiązanymi oczami, muskają klawisze tak delikatnie, że nawet przeklęte laboratorium kryminalistyczne nie dałoby rady udowodnić, że ich dotykali.

Rzecz jasna, obaj mężczyźni doprowadzają się nawzajem do szału najmniejszymi drobiazgami. Kiedy syn szuka czegoś w internecie, mówi, że „googluje”, kiedy robi to ojciec, obwieszcza: „Zajrzę do Google”. Kiedy się w czymś nie zgadzają, ojciec twierdzi: „Tak, ale tak już jest, bo czytałem o tym w Google’u!”, na co syn wrzeszczy: „NIE CZYTA się w Google’u, tato, tam się WYSZUKUJE...”.

Nie chodzi o to – tak to ujmijmy – że tata nie pojmuje, jak się korzysta z technologii, i przez to syn się wścieka, ale o to, że tata prawie rozumie. Jim na przykład nadal nie wie, jak zrobić zrzut ekranu, więc kiedy chce zrobić zdjęcie czegoś na monitorze, fotografuje ekran telefonem. Kiedy chce zrobić zdjęcie czegoś, co ma w telefonie, wkłada go do kserokopiarki. Do ostatniej naprawdę wielkiej kłótni między Jimem i Jackiem doszło, gdy jakiś szef wszystkich szefów wpadł na pomysł, że komenda miejska powinna być „bardziej przystępna w mediach społecznościowych” (bo w Sztokholmie policja jest niby cały czas tak cholernie przystępna), i poprosił, żeby zrobili sobie zdjęcia w trakcie najzwyklejszego dnia pracy. Tak więc Jim zrobił zdjęcie Jackowi w radiowozie. Podczas gdy Jack prowadził. Z lampą błyskową.

Teraz siedzą naprzeciw siebie na komendzie i piszą, wciąż niezsynchronizowani. Jim jest dokładny, Jack efektywny. Jim opowiada historię, Jack tylko raportuje. Jim kasuje, edytuje, zastanawia się i zaczyna od nowa, Jack stuka i stuka, jakby na świecie był tylko jeden sposób na opisanie czegokolwiek. W młodości Jim marzył o zostaniu pisarzem. W zasadzie marzył o tym jeszcze wtedy, gdy Jack był mały. Potem zaczął marzyć, żeby Jack został pisarzem. Synowie nie potrafią tego zrozumieć, a ojcowie wstydzą się przyznać: tak naprawdę nie chcemy, żeby dzieci podążały za swoimi marzeniami ani szły w nasze ślady. Sami chcemy iść ich śladami, gdy będą podążać za naszymi marzeniami.

Na biurkach mają zdjęcia tej samej kobiety. Matki jednego, żony drugiego. Jim ma też zdjęcie młodej kobiety, siedem lat starszej od Jacka; rzadko o niej rozmawiają, a ona odzywa się tylko wtedy, gdy potrzebuje pieniędzy. Na początku każdej zimy Jim pełen nadziei mówi: „Może twoja siostra przyjedzie do domu na święta”, a Jack odpowiada: „Jasne, tato, zobaczymy”. Syn nigdy nie mówi ojcu, że ten jest naiwny. To jego wyraz miłości. Na barkach taty spoczywa niewidzialny ciężar, gdy potem, w każdą Wigilię, zapewnia: „To nie jej wina, Jack, ona jest...”, a Jack dopowiada: „Chora. Tak, wiem, tato. Moja siostra jest chora. Chcesz jeszcze piwa?”.

Tak wiele rzeczy dzieli teraz starszego i młodszego policjanta, bez względu na to, jak blisko siebie mieszkają. Bo Jack przestał w końcu gonić za siostrą – na tym polegała różnica między bratem a ojcem. Kiedy córka była nastolatką, Jim myślał, że dzieci są jak latawce, więc trzymał sznurki na tyle, na ile mógł, ale wiatr w końcu je porwał. Córka mu się wyrwała i skierowała ku niebu. Nie sposób dokładnie określić, kiedy i gdzie zaczyna się nałóg, dlatego wszyscy kłamią, mówiąc: „Mam to pod kontrolą”. Narkotyki są zmierzchem dającym złudzenie, że sami decydujemy o tym, kiedy zgasić światło, ale to nie w naszych rękach jest ta moc; ciemność pochłania nas, kiedy chce. Przy pewnej okazji kilka lat temu Jim dowiedział się, że Jack wziął wszystkie swoje oszczędności – te, za które planował kupić mieszkanie – i opłacił miejsce w ekskluzywnym ośrodku leczenia uzależnień. Zawiózł tam siostrę. Wymeldowała się dwa tygodnie później, za późno, żeby odzyskał pieniądze. Nie dawała znaku życia przez sześć miesięcy, po czym zadzwoniła w środku nocy, jakby nic się nie stało, i zapytała, czy mógłby jej pożyczyć „kilka tysi”. Na bilet lotniczy do domu, wyjaśniła. Jack wysłał pieniądze, a ona nie przyjechała. Ojciec wciąż gna w kółko po ziemi, żeby nie stracić z oczu latawca na niebie – to jest różnica między ojcem a bratem. W następne święta jeden powie: „Ona jest...”, a drugi wyszepcze: „Tak, wiem, tato” i przyniesie mu kolejne piwo.

Oczywiście o piwo też się potrafią pokłócić. Jack jest jednym z tych młodych mężczyzn, których ciekawi piwo o smaku grejpfruta, piernika, pianki w kształcie świętego Mikołaja i wszelkie inne tego typu wynalazki. Jim chce piwa o smaku piwa. Czasem wszystkie takie wymysły nazywa „piwem sztokholmskim”, ale, rzecz jasna, niezbyt często, bo wtedy syn się wścieka i przez kilka tygodni ojciec sam musi sobie kupować przeklęte piwo. Czasem myśli, że nie sposób rozstrzygnąć, czy dzieci tak diametralnie się od siebie różnią pomimo tego, że razem dorastały, czy właśnie dlatego. Jim zerka znad monitora, patrzy na poruszające się po klawiaturze palce syna. Mała komenda policji w ich niezbyt dużym miasteczku to spokojne miejsce. Niewiele się tu dzieje, nie są przyzwyczajeni do dramatów zakładników ani do wielu innych dramatów. Tak więc Jim wie, że ta sprawa to wielka szansa dla Jacka; może dowieść przełożonym, co potrafi, jakim mógłby być policjantem. Zanim przyjadą sztokholmczycy.

Frustracja ciąży Jackowi w brwiach, niepokój rozsadza go od środka; odkąd wszedł do mieszkania, balansuje na granicy wybuchu złości. Długo nad sobą panował, ale po ostatnim przesłuchaniu wszedł do kuchni na komendzie i eksplodował:

– Któryś z tych świadków WIE, co się stało! Ktoś wie i kłamie nam prosto w oczy! Czy oni nie rozumieją, że sprawca gdzieś się zaszył i właśnie wykrwawia się na śmierć? Jak, do cholery, można okłamywać policję, kiedy ktoś UMIERA?

Kiedy później siada przy komputerze, Jim nie odzywa się ani słowem. Ale to nie Jack rzucił tym kubkiem z kawą o ścianę. Bo chociaż był wściekły, że nie może uratować rabusiowi życia, i nienawidził faktu, że pieprzeni sztokholmczycy wkrótce się tu zjawią i odbiorą mu śledztwo, jego frustracja nie jest nawet bliska tej, jaką odczuwał jego ojciec, który nie może mu pomóc.

Długo potem milczą. Najpierw się na siebie gapią, a następnie każdy z nich wlepia wzrok w klawiaturę. W końcu Jim się odzywa:

– Przepraszam. Zaraz to wytrę. Po prostu... Rozumiem, że doprowadza cię to do szału. Chcę tylko, żebyś wiedział, że mnie... też doprowadza to do szału.

Zarówno on, jak i Jack obejrzeli plan mieszkania centymetr po centymetrze. Nie ma tam żadnej kryjówki, żadnego miejsca, gdzie można by się schować. Jack spogląda na tatę, a potem za siebie, na resztki kubka z kawą, i cicho się zgadza:

– Musiał otrzymać jakąś pomoc. Coś nam gdzieś umyka.

Jim wpatruje się w notatki z przesłuchania świadków.

– Możemy robić tylko to, co w naszej mocy, synu.

Łatwiej rozmawia się o pracy, gdy nie ma się słów, żeby rozmawiać o czymś innym w życiu, ale te słowa dotyczą obu tych kwestii jednocześnie. Jack myśli o moście, odkąd wzięto zakładników; bo w najlepsze noce wciąż śni o tym, że mężczyzna z mostu nie skoczył, że go uratował. Jim nieprzerwanie myśli o tym samym moście, bo w najgorsze noce śni, że to Jack skoczył zamiast tego mężczyzny.

– Albo jeden ze świadków kłamie, albo wszyscy. Ktoś wie, gdzie ukrywa się sprawca – powtarza Jack mechanicznie, głównie do siebie samego.

Jim zerka na jego palce wskazujące, które uderzają w blat biurka, jak u jego matki po ciężkiej nocy w szpitalu lub w więzieniu. Minęło zbyt wiele czasu, żeby ojciec mógł zapytać syna, jak się czuje, i zbyt wiele, żeby syn mógł to wyjaśnić. Dystans między nimi jest zbyt wielki, może już na zawsze taki pozostanie.

Ale kiedy Jim mozolnie, przy wtórze symfonii stęknięć typowych dla mężczyzny w średnim wieku, wstaje z krzesła, żeby wytrzeć ścianę i zebrać odłamki kubka, Jack wstaje równie szybko i idzie do kuchni. Wraca z dwoma nowymi kubkami. Nie dlatego, że pije kawę, ale dlatego, że wie, że czasem coś to dla taty znaczy, że nie musi pić jej sam.

– Nie powinienem był się mieszać w twoje przesłuchanie, synku – mówi cicho Jim.

– W porządku, tato – odpowiada Jack.

Żaden z nich naprawdę tak nie myśli. Okłamujemy tych, których kochamy. Policjanci znów pochylają się nad klawiaturami, przepisują na czysto zeznania świadków i ponownie je czytają w poszukiwaniu wskazówek.

Mają rację, obaj. Świadkowie nie mówią prawdy. W każdym razie nie całą. Przynajmniej nie wszyscy.

Rozdział 15

Przesłuchanie świadka

Data: 30 grudnia

Imię świadka: London

Jack: Zapewne byłoby pani wygodniej, gdyby usiadła pani na krześle, a nie na podłodze.

London: Masz zaćmę, czy co? Widzisz chyba, że kabel od ładowarki nie sięgnie do krzesła?

Jack: A przesunięcie krzesła oczywiście nie wchodzi w rachubę?

London: Że co?

Jack: Nic, nic.

London: Ale macie tu kijowy zasięg. W porywach jedna kreska.

Jack: Czy mogłaby pani wyłączyć telefon? Chciałbym zadać kilka pytań.

London: A czy ja ci bronię, zadawaj je sobie. À propos, naprawdę jesteś psem? Wyglądasz za młodo jak na psa.

Jack: Nazywa się pani London, zgadza się?

London: „Zgadza się”. Tak mówisz? Sprawiasz wrażenie, jakbyś grał w RPG i był kimś, na kogo lecą księgowe.

Jack: Byłbym wdzięczny, gdyby potraktowała to pani poważnie. Nazywa się pani L-o-n-d-o-n?

London: No taaak!

Jack: Muszę przyznać, że to niezwykłe imię. Może nie niezwykłe, ale interesujące. Skąd pochodzi?

London: Z Anglii.

Jack: Tak, to zrozumiałe. Ale chodziło mi raczej o to, czy istnieje jakiś szczególny powód, dla którego pani tak się nazywa.

London: Rodzice tak mnie nazwali. Brałeś coś?

Jack: Wie pani co? Zapomnijmy o tym i przejdźmy dalej!

London: Warto się fochać o coś takiego?

Jack: Nie focham się.

London: Nie? A mówisz tak, jakbyś się fochał.

Jack: Skupmy się na pytaniach: pracuje pani w banku, zgadza się? Stała pani przy kasie, gdy wszedł napastnik?

London: Napastnik?

Jack: Żeby napaść na bank.

London: Tak. „Zgadza się”.

Jack: Nie musi pani tego robić palcami.