Zwrotnica - Anna Król-Bocheńska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zwrotnica ebook i audiobook

Król-Bocheńska Anna

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak wiele jesteś w stanie poświęcić, aby poznać prawdę o swojej rodzinie?

Życie Emila było perfekcyjne. Do czasu... Zdradzony przez ukochaną żonę, postanawia wraz z pięcioletnim synem wrócić do swoich rodziców na Górny Śląsk. W rodzinnym domu odnajduje nie tylko spokój, lecz także stuletnie meble wymagające natychmiastowej renowacji. Przy pracach stolarskich natrafia na czarno-białą fotografię i list, odkrywając niewygodną prawdę na temat nazistowskiej przeszłości pradziadka.

Rok 1939. Katowice ogarnia wojna. Okrutnie doświadczona przez los Helena przeżywa swoją pierwszą, dojrzałą miłość. Czy ukochany zza wschodniej granicy zdoła ukoić jej ból i cierpienie, którego doświadczyła podczas przymusowych robót?
Paweł, zauroczony młodą Niemką, spontanicznie daje się namówić na pierwszą manifestację. Nie dostrzega, gdy obce, hitlerowskie hasła determinują jego dalsze działania. Czy miłość może być aż tak ślepa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 12 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja

Do­mi­nika Surma

Współ­praca

Ro­bert Ra­taj­czak

Ko­rekta

Mo­nika Ra­taj­czak

Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie

Na­ta­lia Jar­gieło

Fo­to­gra­fia au­torki

An­ge­lika Krzywka

© Co­py­ri­ght by Anna Król-Bo­cheń­ska

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Vec­tra

Druk i oprawa

Opol­graf, Opole

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-68293-57-9

Wy­dawca

Wy­daw­nic­two Vec­tra

Czer­wionka-Lesz­czyny 2025

www.arw-vec­tra.pl

Pa­mięci mo­ich śp. Dziad­ków – Elż­biety i Hen­ryka,bez któ­rych nie by­ła­bym tu, gdzie je­stem te­raz.

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób lub zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Pro­log

Wrzesień 1944 roku,Kat­to­witz, Zen­trum

Ma­sze­ro­wał wzdłuż Jo­han­nes­straße, mi­ja­jąc to­ro­wi­sko. Lu­dzi na uli­cach było jak na le­kar­stwo. Nic dziw­nego, każdy się bał. On sam drżał na myśl o przy­szło­ści. Jego wy­obraź­nia nie się­gała końca wojny, naj­bar­dziej oba­wiał się tego, jaki wi­dok za­sta­nie go w gma­chu przy Strasse der SA 49. W in­nych oko­licz­no­ściach byłby to przy­jemny spa­cer, lecz w za­ist­nia­łej sy­tu­acji każda se­kunda miała ogromne zna­cze­nie.

Ocie­ra­jąc pot spły­wa­jący z czoła, przy­po­mniał so­bie słowa matki, która na wieść o roz­po­czy­na­ją­cej się wła­śnie woj­nie, stwier­dziła, że naj­wyż­sza pora upiec świeże bo­chenki chleba.

– Pewne rze­czy, synu, będą stałe, tak jak głód.

Po­goda, zdaje się, rów­nież drwiła z wszech­obec­nego ter­roru. Nie pa­mię­tał tak go­rą­cej koń­cówki lata. Nie chciał oka­zać sła­bo­ści, zdej­mu­jąc pu­blicz­nie na­kry­cie głowy, dla­tego po­śpiesz­nie prze­tarł wierz­chem dłoni li­nię nad brwiami. Ką­tem oka do­strzegł star­szą ko­bietę, która na wi­dok kro­czą­cego ulicą żoł­nie­rza Ge­stapo, przy­śpie­szyła kroku. Jej syl­wetka znik­nęła w jed­nej z oko­licz­nych bram.

Mógłby ją za­aresz­to­wać. Przy­siągłby, iż spod su­kienki wy­sta­wało jej pa­pie­rowe za­wi­niątko. Pew­nie za­bez­pie­czyła w ten spo­sób je­dze­nie zdo­byte z tru­dem na czar­nym rynku. W su­mie nie po­trze­bo­wał do­wodu, wy­star­czyło krzywe spoj­rze­nie, nie­roz­ważne słowo czy zwy­czajny pech. Już oni wie­dzieli, jak spra­wić, by z każ­dego wy­do­być prawdę. Nie­raz był świad­kiem, jak ko­biety wska­zy­wały jako współ­win­nych mę­żów, a na­wet wła­snych ro­dzi­ców. Każdy czło­wiek miał inny próg bólu, który wy­star­czyło zła­mać. Na tym po­le­gało jego za­da­nie. Lu­bił bu­dzić u in­nych strach, na­pa­wać się ich lę­kiem. W ta­kich sy­tu­acjach czuł się wszech­po­tężny. W końcu sami so­bie za­pra­co­wali na taki los.

Miał na­dzieję, że zna­jo­mo­ści zdo­łają mu po­móc. Rok temu, od chwili gdy prze­wod­ni­czą­cym sądu okrę­go­wego oraz ka­to­wic­kiego od­działu Ge­stapo zo­stał dok­tor Jo­han­nes Thüm­m­ler, wszystko ule­gło zmia­nie. SS-Obe­rsturm­ban­n­füh­rer1 po­nad wszystko ce­nił so­bie prawo. Wśród funk­cjo­na­riu­szy krą­żyły po­gło­ski o tym, w jaki spo­sób ich zwierzch­nik trak­to­wał więź­niów, wie­lo­krot­nie wy­sy­ła­jąc więk­sze grupy na pewną śmierć.

Nie mógł do­pu­ścić, by jego sio­stra do­łą­czyła do ich grona. Tym ra­zem jej nie za­wiodę – po­przy­siągł w my­ślach, jed­no­cze­śnie przy­śpie­sza­jąc kroku.

1Obe­rsturm­ban­n­füh­rer – wyż­szy sto­pień pa­ra­mi­li­tarny w III Rze­szy w SA i SS, który od­po­wia­dał stop­niowi pod­puł­kow­nika w si­łach zbroj­nych Rze­szy. Sto­pień SS-Obe­rsturm­ban­n­füh­rera wpro­wa­dzono w maju 1933 roku.

Maj 2024 roku,Dą­brówka Mała, dziel­nica Ka­to­wic

W ce­gla­nym domku przy ulicy Strzel­ców By­tom­skich pa­no­wała głu­cha ci­sza. Nikt z do­mow­ni­ków nie krzą­tał się w kuchni, nikt nie stu­kał młot­kiem w ga­rażu. Star­sze mał­żeń­stwo, po­grą­żone we śnie, nie zda­wało so­bie sprawy z tego, że nowy dzień wła­śnie bu­dził się do ży­cia. Pierw­sze pro­mie­nie słońca nie­śmiało prze­ni­kały przez nie­ska­zi­telne szyby okienne, wdzie­ra­jąc się nie­po­strze­że­nie do środka. Je­dy­nie sy­pial­nię Ste­fana i Basi Pie­lorz na­dal spo­wi­jał przy­jemny pół­mrok. Prze­zorna go­spo­dyni za­wsze pa­mię­tała o za­cią­gnię­ciu za­słon. To był na­wyk prak­ty­ko­wany od wielu, wielu lat. Dzięki niemu nie zry­wali się z łóżka przed bu­dzi­kiem. Z wie­kiem oboje po­sta­no­wili le­piej za­dbać o swoje zdro­wie.

Do­piero cho­roba Ste­fana przy­po­mniała im o kru­cho­ści ży­cia. Na szczę­ście re­ha­bi­li­ta­cja przy­no­siła za­mie­rzone efekty. Udar mó­zgu przy­szedł na­gle, bez ostrze­że­nia, ruj­nu­jąc do­tych­cza­sową sta­bi­li­za­cję w ich ma­łym wszech­świe­cie. To był mo­ment.

Ba­sia do­sko­nale pa­mię­tała ten dzień. Go­to­wała wtedy obiad, gdy roz­trzę­siony mąż wszedł do kuchni, mó­wiąc, że czuje dziwne mro­wie­nie w dłoni. Jego skóra przy­brała bla­do­zie­lony ko­lor. Wy­tarła mo­kre dło­nie w far­tuch, prze­no­sząc wzrok na męż­czy­znę. Do­piero po chwili zro­zu­miała po­wagę sy­tu­acji. Twarz męż­czy­zny zdo­bił nie­na­tu­ralny gry­mas, lewy ką­cik ust opadł ku do­łowi. Zde­ner­wo­wana nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, gdzie odło­żyła smart­fon, który do­stała od syna w pre­zen­cie gwiazd­ko­wym. Mał­żeń­stwo Pie­lo­rzów, mimo wszech­obec­nej tech­niki, wciąż nie mo­gło się roz­stać z te­le­fo­nem sta­cjo­nar­nym. Zer­kała nie­pew­nie w stronę kuchni. Ste­fan sie­dział w tej sa­mej po­zy­cji, w ja­kiej go tam zo­sta­wiła, nie drgnął na­wet o mi­li­metr. Wy­stu­kała nu­mer alar­mowy, lecz cze­ka­nie na po­łą­cze­nie z dys­po­zy­to­rem oka­zało się praw­dziwą mę­czar­nią. Z tru­dem wy­tłu­ma­czyła sym­pa­tycz­nej ko­bie­cie po dru­giej stro­nie li­nii, co się dzieje z mę­żem. Sama też tego do­kład­nie nie wie­działa. Po­go­to­wie do­tarło do nich po kilku mi­nu­tach. Ba­sia czu­wała przy nim. Głasz­cząc uko­cha­nego męż­czy­znę po gło­wie, po­wta­rzała jak man­trę:

– Zo­ba­czysz, Stef­ciu, wszystko bę­dzie do­brze. Siedź spo­koj­nie i się nie ru­szaj.

Ra­tow­nik stwier­dził, że ewi­dent­nie Bóg nad nimi czu­wał. W tego typu przy­pad­kach szybka re­ak­cja była klu­czowa.

Naj­pierw sto­czyli dłu­go­trwałą walkę o od­zy­ska­nie mowy. Ba­sia co­dzien­nie ćwi­czyła z mę­żem, wspie­ra­jąc go na każ­dym eta­pie. Pi­sała na kartce po­szcze­gólne li­tery al­fa­betu, pro­sząc, by na­stęp­nie po­wta­rzał ich wy­mowę. Czy­tała mu książki, a przede wszyst­kim roz­ma­wiała z nim na różne te­maty. Wi­dać było, że męż­czy­zna z ogrom­nym wy­sił­kiem łą­czył słowa, które chciał prze­ka­zać żo­nie. Wspól­nie da­wali ja­koś radę.

Go­rzej było ze spraw­no­ścią fi­zyczną. Lewa strona ciała po­zo­stała spa­ra­li­żo­wana. Co­dzienne ćwi­cze­nia, wy­ko­ny­wane pod okiem re­ha­bi­li­tanta, nie przy­no­siły po­żą­da­nych re­zul­ta­tów. Nie pod­da­wali się, lecz gdy po­byt w szpi­talu do­biegł końca, Ba­sia zdała so­bie sprawę, że w po­je­dynkę nie po­może mę­żowi. Po­trze­bo­wała po­mocy.

Wcze­śniej, na wy­raźną prośbę Ste­fana, nie po­in­for­mo­wała syna o sta­nie zdro­wia ojca. I bez tego miał dość zmar­twień na gło­wie. Emil odzie­dzi­czył cha­rak­ter po nim. Ni­gdy na nic się nie uskar­żał, lecz Ba­sia i bez słów czuła, że w ży­ciu jej dziecka działo się coś nie­do­brego. Pod­czas roz­mów te­le­fo­nicz­nych sły­szała smu­tek w jego gło­sie. Po­dej­rze­wała, że ostat­nia nie­obec­ność sy­no­wej pod­czas Bo­żego Na­ro­dze­nia nie była przy­pad­kowa. Nie chciała in­ge­ro­wać w ich mał­żeń­stwo, sza­nu­jąc wy­bory syna. Nie­mniej, jak każda matka, także ona za­mar­twiała się w sa­mot­no­ści.

Emil na wieść o cho­ro­bie ojca i jego tym­cza­so­wej nie­peł­no­spraw­no­ści przy­je­chał do domu ro­dzin­nego jesz­cze tego sa­mego dnia. Zo­sta­wił wszystko, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Do sa­mo­chodu wrzu­cił dwie torby, z czego jedna po brzegi wy­pchana była za­baw­kami. Nie wy­obra­żał so­bie po­dróży do ro­dzi­ców bez ich je­dy­nego wnuka. Ka­zik grzecz­nie dał się wpiąć w fo­te­lik, wprost nie mo­gąc się już do­cze­kać wy­cieczki do dziad­ków. Trasę z Kra­kowa do Ka­to­wic po­ko­nali w nieco po­nad go­dzinę. By­łoby szyb­ciej, gdyby nie przy­sta­nek po dro­dze, któ­rego gło­śno do­ma­gał się chłop­czyk. Do­piero pod­czas par­ko­wa­nia pod do­mem ro­dzi­ców uzmy­sło­wił so­bie przy­krą prawdę. Syn przez ten czas na­wet nie za­py­tał o matkę. Naj­wy­raź­niej jej cią­gła nie­obec­ność prze­stała za­ska­ki­wać i jego.

Prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce, wzdy­cha­jąc na myśl, co za­sta­nie w środku. Bał się zde­rze­nia z rze­czy­wi­sto­ścią, lecz nie mógłby po­stą­pić ina­czej. Mama po­trze­bo­wała po­mocy przy ta­cie, który od za­wsze był dla Emila wzo­rem. Wie­dział, że bez względu na stan ro­dzica zo­staną w Ka­to­wi­cach dłu­żej. Miał dość tej farsy, która cią­gnęła się od kilku ład­nych lat. Przez cały ten czas ro­bił do­brą minę do złej gry je­dy­nie z uwagi na synka, który ro­zu­miał znacz­nie wię­cej, niż przy­pusz­czała Mal­wina. Jak na pię­cio­latka Ka­zik był nad wy­raz in­te­li­gentny i spo­strze­gaw­czy. Ważne, że mamy sie­bie – po­my­ślał, na­to­miast z nie­ma­łym tru­dem przy­oblekł na twarz uśmiech, któ­remu da­leko było do wy­razu szcze­rej ra­do­ści. Za­ci­snął moc­niej zęby, chwy­cił małą dzie­cięcą rączkę w swoją dłoń i pew­nym kro­kiem prze­kro­czył próg domku przy ulicy Strzel­ców By­tom­skich.

Od mo­mentu przy­jazdu Emila na Śląsk nie mi­nęła na­wet doba. Tych kilka go­dzin wy­star­czyło, by zdać się na szcze­rość. Tylko przy naj­bliż­szych jego sercu ro­dzi­cach mógł so­bie po­zwo­lić na płacz i chwilę sła­bo­ści. Tu­taj na po­wrót stał się dziec­kiem. Od­cze­kali, aż Ka­zik, zmę­czony wra­że­niami i spo­tka­niem z dziad­kami, za­śnie, by wspól­nie usiąść przy wer­salce, na któ­rej od­po­czy­wał Ste­fan. Ba­sia po wyj­ściu ze szpi­tala od razu zło­żyła za­mó­wie­nie na spe­cja­li­styczne łóżko, na które nie­stety była ko­lejka chęt­nych. Z uwagi na nie­dawny długi week­end ma­jowy ocze­ki­wa­nie na sprzęt zo­stało wy­dłu­żone do pię­ciu dni ro­bo­czych. Ste­fan za­pew­niał mał­żonkę, że spo­koj­nie wy­star­czy mu do spa­nia wer­salka, lecz Ba­sia nie chciała go w tej kwe­stii słu­chać. Głu­cha na wszel­kie ar­gu­menty, po­sta­no­wiła za­dbać o wy­godę męża wbrew wszyst­kiemu. Tym bar­dziej była szczę­śliwa na wieść o przy­jeź­dzie syna. Ni­gdy nie miała głowy do ta­kich spraw. Wspól­nie z Emi­lem uznali, że ko­nieczny bę­dzie także nie­wielki re­mont ła­zienki, aby Ste­fan mógł z niej bez trudu ko­rzy­stać. Ba­sia zdą­żyła już za­mó­wić wspor­niki, uchwyty, spe­cjalne krze­sełko do za­mon­to­wa­nia pod prysz­ni­cem, lecz nie miała po­ję­cia, od czego za­cząć. Syn spadł jej z nieba.

Na po­czątku czuła ogromne wy­rzuty su­mie­nia. Stef­cio ni­gdy nie chciał stać się dla ni­kogo cię­ża­rem. Z dru­giej strony Ba­sia po wie­czor­nej roz­mo­wie do­szła do wnio­sku, że praca fi­zyczna do­brze zrobi Emi­lowi. Z pew­no­ścią po­może mu oczy­ścić umysł, zaś ona z wielką ra­do­ścią zaj­mie się w tym cza­sie Ka­zi­kiem. Nie mu­sieli tu­łać się po świe­cie, prze­cież Dą­brówka za­wsze była i bę­dzie ich do­mem. Wnuk od razu wdra­pał się zdez­o­rien­to­wa­nemu dziad­kowi na ko­lana. Ba­się prze­peł­niał ogrom mi­ło­ści w sercu, gdy wi­działa, jak się do niego gar­nie. Wie­działa, że jego obec­ność z pew­no­ścią pod­nie­sie męża na du­chu. W jego przy­padku zdro­wie psy­chiczne było rów­nie ważne jak od­zy­ska­nie spraw­no­ści fi­zycz­nej.

* * *

Od dłuż­szego czasu le­żała, na­słu­chu­jąc mia­ro­wego po­chra­py­wa­nia męża. Tak nie­wiele bra­ko­wało, a mo­głaby go stra­cić – wzdry­gnęła się na samą myśl o naj­gor­szym. Ro­dzina była dla niej wszyst­kim, naj­więk­szym szczę­ściem, ja­kie miała. Ostroż­nie zsu­nęła bose stopy na pod­łogę i po­szu­kała kapci. Od­kąd pa­mię­tała, nie zno­siła za­kła­da­nia skar­pet do spa­nia. Mimo upływu lat w tej kwe­stii nic się nie zmie­niło. Wstała i po ci­chu prze­szła do ko­ry­ta­rza, który pro­wa­dził do jesz­cze dwóch po­miesz­czeń. W jed­nym z nich spali Emil z Ka­zi­kiem.

Ucie­szyła się na myśl, że wresz­cie bę­dzie miała dla kogo przy­go­to­wać na­le­śniki. Schy­liła się do jed­nej z sza­fek, w któ­rej scho­wała do­mo­wej ro­boty kon­fi­tury.

– Ktoś w końcu musi to na­pra­wić – wy­mam­ro­tała, gdy kre­dens po raz ko­lejny nie chciał ustą­pić. Oba­wiała się, że szar­piąc moc­niej za uchwyt, mo­głaby nie­opatrz­nie za­chwiać sta­rym me­blem. Szcze­rze wąt­piła, by ktoś za nim pła­kał. Tylko stłu­czo­nych sło­ików by­łoby im żal. Pa­mię­tała, jak ze­szłego lata wnu­czek za­ja­dał się mar­mo­ladą z wi­śni.

Nie zwa­ża­jąc na zmę­cze­nie, wy­cią­gnęła wy­słu­żoną pa­tel­nię, którą na­stęp­nie roz­grzała do po­żą­da­nej tem­pe­ra­tury. W tym cza­sie roz­mie­szała mąkę z mle­kiem i jaj­kiem na cia­sto. Cze­ka­jąc, aż pierw­sza tura na­le­śni­ków bę­dzie go­towa, na­sta­wiła wodę w czaj­niku i, spraw­nie ma­new­ru­jąc przy gałce, na­stro­iła ulu­bioną sta­cję ra­diową. Lu­biła gwar, śpiew, ra­dość, dla­tego jedną z pierw­szych czyn­no­ści po wsta­niu z łóżka było włą­cze­nie ra­dia. Do­stała je w pre­zen­cie od męża z oka­zji uro­dzin. Choć sam wo­lał grze­ba­nie w piw­nicy w kom­plet­nej ci­szy, wie­dział, ile szczę­ścia sprawi żo­nie ten po­da­ru­nek. Nie my­lił się.

Uśmiech­nęła się, sły­sząc w od­dali dzie­cięce kroki. Ka­zik do­padł bab­ci­nych nóg. Ba­sia z uśmie­chem zer­k­nęła za sie­bie. Wi­dok wnuka w pi­ża­mie, trzy­ma­ją­cego w ręce wy­słu­żo­nego plu­szo­wego sło­nika, roz­czu­lił jej serce. Zmierz­wiła mu czu­prynę, którą z całą pew­no­ścią odzie­dzi­czył po ojcu.

Emil przez wiele lat od­czu­wał z tego po­wodu kom­pleksy. Nie ro­zu­miał, dla­czego na­tura po­sta­no­wiła aku­rat jego od­zna­czyć gę­stymi, ciem­nymi lo­kami. W okre­sie doj­rze­wa­nia pod­kra­dał ma­mie ko­sme­tyki, chcąc choć odro­binę opa­no­wać ba­ła­gan na gło­wie. Miał szczę­ście, gdyż był lu­biany w szkole i na stu­diach, więc nikt się nie wy­śmie­wał z jego fi­zycz­no­ści. Jako wy­kwa­li­fi­ko­wany hi­sto­ryk za­sta­na­wiał się tylko nad jed­nym – wie­dział, że pewne aspekty są dzie­dziczne aż do dru­giego po­ko­le­nia. Był za­tem cie­kaw, który przo­dek prze­ka­zał mu w ge­nach kę­dzie­rzawą fry­zurę. Tym bar­dziej że oboje ro­dzice mieli pro­stą struk­turę włosa. Je­dy­nie mama od czasu do czasu na­krę­cała so­bie po­szcze­gólne pa­sma na wałki, aby przy­po­do­bać się mę­żowi. Nie­raz prze­glą­dał al­bumy ze zdję­ciami w celu od­kry­cia prawdy. Jak do­tąd bez skutku.

Ba­sia na­ło­żyła wnu­kowi słuszną por­cję po­wi­deł na na­le­śnik. Emil wkro­czył do kuchni po kilku mi­nu­tach. Przed sobą pchał wó­zek ze Stef­ciem. We­soło za­wo­łała męż­czyzn do stołu. Na­lała go­rącą kawę do kub­ków, a na­stęp­nie po­kro­iła jedną por­cję na­le­śni­ków na małe ka­wałki. Stef­cio po­trze­bo­wał po­mocy w naj­prost­szych czyn­no­ściach. Pod­skór­nie od­czu­wała jego fru­stra­cję. Od za­wsze był ty­pem zło­tej rączki, więc czę­sto na­pra­wiał są­sia­dom różne przed­mioty. Raz na­wet zda­rzyło mu się po­ma­lo­wać płot sta­rej Ach­te­li­ko­wej, któ­rej ro­dziny los nie oszczę­dzał. Ba­sia kil­ku­krot­nie sły­szała opo­wie­ści o dziadku ko­biety, który w cza­sach oku­pa­cji pro­wa­dził knajpę Pod Mły­nem. Lu­dzie opo­wia­dali, że gdy Ru­scy we­szli do jej środka, aby się cze­goś na­pić, go­spo­darz po­noć po­dał im czy­sty me­tyl. W swej zu­chwa­ło­ści zdą­żył zbiec, za­nim przy­szli do niego po­now­nie. Ja­kim cu­dem na po­wrót zna­lazł się na Dą­brówce, tego nikt z miej­sco­wych nie wie­dział. Za to nie­raz ze Stef­ciem roz­my­ślali nad za­wi­ło­ściami ro­dzin­nych hi­sto­rii. Bez względu na prze­szłość po­ma­gali star­szej ko­bie­cie, która po śmierci męża zo­stała na tym świe­cie zu­peł­nie sama. Ach­te­li­ko­wie ni­gdy nie do­cze­kali się po­tom­stwa, więc i na sta­rość nie miał kto o nich za­dbać. A po­nie­waż Stef­cio był czuły na cu­dzą krzywdę, re­gu­lar­nie za­cho­dził do Ach­te­li­ko­wej z za­ku­pami i drob­nymi na­pra­wami. To była jedna z cech, którą ko­chała u męża naj­bar­dziej.

Pew­nie gdyby nie udar, nie sie­dzie­li­by­śmy tu ra­zem – po­my­ślała, przy­glą­da­jąc się twa­rzom naj­bliż­szych jej osób. Tak rzadko mieli ku temu oka­zję. Ba­sia nie pa­mię­tała, kiedy po raz ostatni od­wie­dziła syna w Kra­ko­wie. Za­wsze miał nie­pod­wa­żalny po­wód, który unie­moż­li­wiał mu gosz­cze­nie ro­dzi­ców u sie­bie. Cza­sami był to zwy­czajny nad­miar pracy, ko­lejna de­le­ga­cja lub nie­ocze­ki­wany re­mont. Nie kryła zdzi­wie­nia, sły­sząc o ko­lej­nym za­la­niu ła­zienki przez nad­gor­liwą są­siadkę z kra­kow­skiego przed­mie­ścia. „Stef­ciu, mó­wię ci, to mi śmier­dzi na ki­lo­metr” – skar­żyła się nie­rzadko na sy­nową. W od­po­wie­dzi sły­szała tylko ci­chy po­mruk, do­bie­ga­jący z ga­rażu. Jed­nak mat­czyna in­tu­icja nie po­zwa­lała jej zmru­żyć oka. Czuła, że w ży­ciu jej dziecka działo się coś nie­do­brego.

Nie ma tego złego co, by na do­bre nie wy­szło – szep­tała jej pod­świa­do­mość. Miała nie­od­partą ochotę ją uci­szyć lub przy­naj­mniej za­głu­szyć. Ostat­nio ro­biła to na­der czę­sto. Było jej wstyd z tego po­wodu. Miała na­dzieję, że nikt z do­mow­ni­ków tego nie za­uwa­żył. Sztukę ka­mu­flażu opa­no­wała do per­fek­cji. Przy­naj­mniej tak my­ślała. Po­czuła we­wnętrzną ulgę, roz­luź­nie­nie, że na­resz­cie nie jest z tym wszyst­kim sama. Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu miała przy so­bie wszyst­kich, któ­rych po­trze­bo­wała, by za­cząć od nowa. Dla­tego, gdy Emil od­da­lił się do ła­zienki, by umyć sy­nowi ubru­dzoną po­wi­dłami twarz, wy­ko­rzy­stała nada­rza­jącą się oka­zję. Wstała po­śpiesz­nie z krze­sła. Stef­cio był tak wpa­trzony w kra­jo­braz za oknem, że na­wet nie za­uwa­żył na­głego po­ru­sze­nia żony. Otwarła szafkę nad zle­wem, w któ­rej oprócz osu­sza­cza na na­czy­nia i za­pa­so­wych gą­bek do na­czyń scho­wała coś jesz­cze. Oprócz niej nikt tu nie za­glą­dał. Kuch­nia była jej kró­le­stwem i azy­lem. Oglą­da­jąc się raz jesz­cze za sie­bie, wy­lała całą za­war­tość bu­telki do zlewu.

* * *

Emil mio­tał się bez celu. Od­kąd przy­je­chał do ro­dzi­ców, nie po­tra­fił zna­leźć punktu za­cze­pie­nia, cze­goś, co po­zwo­li­łoby mu od­bić się od dna. To, że do niego do­tarł, było wię­cej niż pewne. Tylko syn trzy­mał go przy ży­ciu. Dla niego go­tów był na walkę, wsta­jąc co­dzien­nie wbrew so­bie z łóżka. Naj­le­piej za­ko­pałby się w pie­rzy­nie po uszy i prze­spał ten cały syf. W nocy, gdy Ka­zik po­chra­py­wał wtu­lony w jego pierś, pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć, w któ­rym mo­men­cie stra­cił kon­trolę i od­pu­ścił. Pro­blemy w ich mał­żeń­stwie trwały tak na­prawdę od sa­mego po­czątku, tylko nie chcieli ich do sie­bie do­pu­ścić.

Za­częło się nie­win­nie, od awansu. Mal­wina była dumna z sie­bie, bo mimo ol­brzy­miej kon­ku­ren­cji zdo­łała po­ko­nać in­nych kan­dy­da­tów. Pa­mię­tał do­sko­nale, jak śmiał się z żony, mó­wiąc, że zmiaż­dżyła ko­le­gów swą małą piętą. Wtedy jesz­cze nie wie­dział o tym, że by­cie kie­row­niczką wiel­kiego od­działu banku okaże się dla niej waż­niej­sze niż wła­sna ro­dzina. Ka­zik miał skoń­czone rap­tem pół roku, gdy matka pod­jęła pracę po­nad swoje moż­li­wo­ści, re­zy­gnu­jąc z by­cia w domu. Mal­wina uwiel­biała spra­wo­wać wła­dzę nad per­so­ne­lem. Pod tym wzglę­dem była per­fek­cjo­nistką. Przy­cho­dziła do pracy przed in­nymi, czę­sto zo­sta­wała po go­dzi­nach. Uwa­żała, że skoro pod­nosi pra­cow­ni­kom po­przeczkę, to i sama winna dać z sie­bie wszystko. Na po­czątku przy­naj­mniej sta­rała się do­trzeć do domu przed wie­czor­nym ry­tu­ałem. Po pew­nym cza­sie i tego za­nie­chała, wra­ca­jąc, gdy Ka­zik wraz z Emi­lem spali już w naj­lep­sze. Było jej żal tych stra­co­nych chwil, lecz nie mo­gła, nie po­tra­fiła od­pu­ścić. Mu­siała so­bie i sze­fo­stwu udo­wod­nić, że się nie po­my­lili, po­wie­rza­jąc jej tak od­po­wie­dzialną funk­cję.

Mal­wina do­ra­stała na pro­win­cji, w ma­łej wsi pod Kra­ko­wem. Od dziecka wal­czyła z kom­plek­sami, ma­rzyła o in­nym, speł­nio­nym ży­ciu w mie­ście. Nie chciała jak jej matka skoń­czyć z gro­madką dzieci. Ni­gdy nie mo­gła dojść przez to do po­ro­zu­mie­nia z ro­dzi­cami, któ­rzy naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie ro­zu­mieli am­bi­cji córki, chcą­cej za wszelką cenę od­nieść suk­ces. Na po­czątku, gdy się spo­ty­kali, Emil po­dzi­wiał jej pra­co­wi­tość, która z bie­giem czasu przy­brała formę ob­se­sji. Uwiel­biał zaj­mo­wać się ich syn­kiem, brać go na dłu­gie spa­cery, ba­wić się z nim i tłu­ma­czyć mu ota­cza­jące ich piękno, jed­nak nie mógł po­go­dzić się z my­ślą, że ro­bił to w po­je­dynkę. Nie mógł uwie­rzyć, gdy żona bez mru­gnię­cia okiem ob­wie­ściła po sze­ściu mie­sią­cach od po­rodu, że wraca do pracy. Nie tak to so­bie wy­obra­żał, nie tak.

Dla Emila wszystko było ja­sne w mo­men­cie, w któ­rym zo­ba­czył dwie, upra­gnione kre­ski na te­ście. Ja­kiż był wtedy ślepy, nie do­strze­ga­jąc prze­ra­że­nia w oczach żony, nie wi­dząc jej dy­go­czą­cego ze stra­chu ciała. Pra­gnęła tego dziecka tak samo mocno jak Emil, lecz bała się po­świę­ce­nia, któ­rego od niej ocze­ki­wano. Była pewna, że po uro­dze­niu bę­dzie po­strze­gana przez spo­łe­czeń­stwo jako matka. Prze­sta­nie być ko­bietą, Mal­winą. Nikt nie bę­dzie wię­cej py­tał o jej plany czy ma­rze­nia, gdyż cały świat za­cznie się krę­cić wo­kół ma­leń­stwa, nad któ­rym przyj­dzie jej spra­wo­wać pie­czę. Jak ognia uni­kała roz­mów o dzie­ciach, przed­szkol­nych wi­ru­sach czy szkol­nych kon­kur­sach. Czuła znu­że­nie, słu­cha­jąc zna­jo­mych w pracy, któ­rzy po dro­dze do ro­dzi­ciel­stwa za­tra­cali gdzieś sie­bie sa­mych. Nie po­tra­fiła zro­zu­mieć braku czasu, któ­rym tłu­ma­czyli wła­sne ospal­stwo i bier­ność.

Po­sta­no­wiła, że z nią bę­dzie ina­czej, że po­zo­sta­nie do­tych­cza­sową Mal­winą, sta­jąc się jed­no­cze­śnie czy­jąś matką. W prak­tyce oka­zało się to trud­niej­sze, niż mo­gła przy­pusz­czać.

Nie chciał wra­cać do prze­szło­ści, choć pa­ra­dok­sal­nie w spo­sób za­wo­dowy był z nią nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zany. Emil, od­kąd pa­mię­tał, za­wsze chciał być hi­sto­ry­kiem ba­da­ją­cym błędy prze­szło­ści. Pod­jął stu­dia ma­gi­ster­skie na tym kie­runku na Uni­wer­sy­te­cie Ślą­skim, lecz za­raz po otrzy­ma­niu dy­plomu wy­je­chał z Mal­winą do Kra­kowa. Dość szybko zna­lazł pracę w za­wo­dzie. Choć na po­czątku ma­rzył, by pójść da­lej, szybko z tego zre­zy­gno­wał. Miał już na­wet wy­pi­sane po­da­nie o przy­ję­cie na stu­dia dok­tor­skie z ar­che­olo­gii, lecz ni­gdy nie do­tarł z nim do dzie­ka­natu. Proza ży­cia zga­siła jego za­pał. Nie zna­lazł już czasu na na­ukowe dy­wa­ga­cje, ma­jąc na utrzy­ma­niu nie tylko sie­bie, lecz rów­nież żonę, która do­piero sta­wiała pierw­sze kroki w sek­to­rze ban­ko­wo­ści i nie za­ra­biała zbyt wiele. Nie chciał jej za­wieść jako męż­czy­zna, dla­tego po­sta­no­wił odło­żyć wła­sne am­bi­cje na bok, sta­ra­jąc się cie­szyć z tego, co miał, czyli z pracy wśród dzieci i mło­dzieży. Uczył ich o za­szło­ściach, wiel­kich bi­twach, po­tęż­nych wład­cach i ich co­dzien­no­ści, która daw­niej wy­glą­dała zgoła od­mien­nie od tej, którą znały dzieci.

W Szkole Pod­sta­wo­wej nr 4 im. Ro­mu­alda Trau­gutta był bar­dzo lu­biany, za­równo przez grono pe­da­go­giczne, jak i uczniów. Po­ko­chał to miej­sce od pierw­szego wej­rze­nia. Bli­skie są­siedz­two z ba­zy­liką Ma­riacką i starą czę­ścią mia­sta spra­wiało, że z ra­do­ścią re­zy­gno­wał z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej na rzecz pie­szych wę­dró­wek. Lu­bił błą­dzić bru­ko­wa­nymi ulicz­kami, czuć od­dech prze­szło­ści na ple­cach. Mal­wina śmiała się wów­czas z niego, mó­wiąc, że nie­chyb­nie po­my­lił epoki. Ża­ło­wał, iż to nie wy­star­czyło, aby zbu­do­wać szczę­śliwy dom.

* * *

Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu po­czuł znu­że­nie cią­głym roz­pa­mię­ty­wa­niem. Wy­cho­dząc na spa­cer, za­ło­żył cienką bluzę, gdyż ma­jowe słońce da­wało tylko złudne po­czu­cie cie­pła. Po­trze­bo­wał od­de­chu i chwili na za­sta­no­wie­nie, którą me­ta­fo­ryczną drogę wy­brać. Jesz­cze przed wyj­ściem upew­nił się, czy mama da so­bie radę z Ka­zi­kiem i oj­cem, lecz ten drugi po­sta­no­wił uciąć so­bie drzemkę przed obia­dem. Mama za­pew­niła Emila, że wszystko jest w jak naj­lep­szym po­rządku, a chłop­czyk wprost nie mógł się do­cze­kać, kiedy wspól­nie z bab­cią za­cznie le­pić obie­cane pie­rogi z se­rem.

Emil za­chły­snął się łap­czy­wie po­wie­trzem tak od­mien­nym od tego, któ­rym ostat­nio przy­szło mu od­dy­chać. Jako do­ro­sły męż­czy­zna czuł sen­ty­ment do Dą­brówki Ma­łej. Tu­taj mógł za­po­mnieć o wiel­ko­miej­skich tro­skach. W tym miej­scu czas pły­nął jakby ina­czej, wol­niej. Kie­dyś, bę­dąc dużo młod­szym, nie do­ce­niał tego. Te­raz zu­peł­nie ina­czej pod­cho­dził do tego miej­sca, do­strze­ga­jąc w nim za­ko­rze­nione symp­tomy agrar­no­ści. Choć Dą­brówka ofi­cjal­nie zna­la­zła się w gra­ni­cach Ka­to­wic pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia, wśród co nie­któ­rych miesz­kań­ców tej dziel­nicy na­dal pa­no­wała ten­den­cja nie­utoż­sa­mia­nia się ze sto­licą gór­no­ślą­skiej me­tro­po­lii. Ileż to razy sły­szał na wła­sne uszy – na przy­kład w ko­lejce do sklepu czy na przy­stanku au­to­bu­so­wym – gdy ktoś mó­wił: „Jada do Ka­to­wic”, za­miast po­wie­dzieć, iż wy­biera się do cen­trum.

Szedł nie­śpiesz­nie przed sie­bie, cie­sząc się z tej krót­kiej chwili sa­mot­no­ści. Emil uwiel­biał by­cie tatą, z całą pew­no­ścią czuł się w tej roli speł­niony. Nie­mniej w ostat­nich dniach mę­czył się na­tło­kiem po­nu­rych my­śli i złych no­win. Naj­pierw do­wie­dział się o nie­mal trzy­mie­sięcz­nym wy­jeź­dzie żony na szko­le­nie do Szwaj­ca­rii, po czym ode­brał te­le­fon od matki, która in­for­mo­wała go o sta­nie zdro­wia ojca. Bez na­my­słu wsiadł w sa­mo­chód i przy­je­chał na Śląsk. W Kra­ko­wie nie był ni­komu po­trzebny. Nic już nie wie­dział. Tak na­prawdę w głębi serca nie chciał roz­wodu, gdyż wbrew roz­sąd­kowi na­dal ko­chał Mal­winę. Miał tylko na­dzieję, że ich wy­jazd do Ka­to­wic nieco ją otrzeźwi.

Emil miał szczę­ście do lu­dzi, z któ­rymi przy­szło mu pra­co­wać. Za­afe­ro­wany wkro­czył do ga­bi­netu dy­rek­tora, pro­sząc od razu o zgodę na bez­płatny urlop. Zdzi­wiony Hen­ryk Kłos spoj­rzał na Emila zza swo­ich okrą­głych oku­la­rów, nie wsta­jąc zza biurka. Emil od razu przy­stą­pił do rze­czy, tłu­ma­cząc prze­ło­żo­nemu swoją za­wiłą sy­tu­ację ro­dzinną. Ten, mimo po­cząt­ko­wych trud­no­ści ze zna­le­zie­niem za­stęp­stwa, po­sta­no­wił pójść na rękę mło­demu na­uczy­cie­lowi. Z do­świad­cze­nia wie­dział, jak trudno o nowy na­ry­bek. Niby ze­wsząd mó­wiło się o wzra­sta­ją­cym bez­ro­bo­ciu i wa­ka­tach w szkol­nic­twie, ale w prak­tyce wy­glą­dało to ina­czej. Kłos nie­raz wi­dział, jak Emi­lowi błysz­czały oczy pod­czas pro­wa­dze­nia lek­cji. Był prze­ko­nany, że jego pod­władny jest od­po­wied­nim czło­wie­kiem na wła­ści­wym miej­scu.

– Rzut be­re­tem do wa­ka­cji, masz moją zgodę. Tylko wróć! – oznaj­mił, żar­to­bli­wie gro­żąc Emi­lowi wska­zu­ją­cym pal­cem.

Star­szy męż­czy­zna po wyj­ściu Emila odło­żył oku­lary na bok i roz­ma­so­wał so­bie skro­nie. Ewi­dent­nie wiek da­wał mu się we znaki, choć sam w ży­ciu by się do tego nie przy­znał. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela była data jego uro­dze­nia. Nie­raz krą­żąc po szkol­nych ko­ry­ta­rzach, przy­słu­chi­wał się mło­dzieży, która, plot­ku­jąc po ką­tach, twier­dziła z prze­ko­na­niem, że dy­rek­tor Kłos był stary jak nie­od­le­gła ba­zy­lika. Może mieli ra­cję, gdyż ostat­nio tak też się czuł.

* * *

Emil krą­żył po uli­cach Dą­brówki, nie bar­dzo się orien­tu­jąc, do­kąd tak na­prawdę zmie­rzał. Nie­któ­rym z mi­ja­nych lu­dzi od­po­wia­dał grzecz­nie „dzień do­bry”, nie chcąc wyjść na za­ro­zu­mialca. Z roku na rok tych przy­wi­tań było co­raz mniej. Star­sza część miesz­kań­ców, którą pa­mię­tał za baj­tla2, po­marła, a mło­dzi wy­emi­gro­wali bli­żej śród­mie­ścia lub in­nych, bar­dziej roz­bu­do­wa­nych dziel­nic Ka­to­wic czy miast ościen­nych. Da­leki był od osądu, w końcu sam wy­je­chał, zo­sta­wia­jąc ro­dzi­ców. Te­raz, po wielu la­tach, nie wie­dział, czy na po­wrót byłby szczę­śliwy w Dą­brówce. Po­sta­no­wił jed­nak spró­bo­wać. Przy­naj­mniej na czas wa­ka­cji.

Nie­śpiesz­nie sta­wiał ko­lejne kroki. Było mu w tym sta­nie do­brze, bar­dzo do­brze. Wresz­cie mógł spoj­rzeć na pewne sprawy nieco ina­czej, z dy­stansu. Chcąc po­pra­wić sznu­ro­wa­dło, przy­sta­nął na­gle na środku chod­nika, a tym sa­mym wy­trą­cił z rów­no­wagi ko­bietę idącą za nim. Star­sza są­siadka po­ma­chała mu groź­nie pal­cem przed sa­mym no­sem. Twarz Emila roz­pro­mie­niła się w jed­nej chwili. Szcze­rze ucie­szył go wi­dok Gi­zeli, któ­rej nie wi­dział od wie­ków. Pa­mię­tał, jak w dzie­ciń­stwie kradł są­siadce gruszki pro­sto z drzew, lecz ko­bieta ni­gdy nie do­nio­sła Pie­lo­rzom o wy­bry­kach ich syna. Wtedy, bę­dąc jesz­cze mło­dym chłop­cem, na­brał sza­cunku do Szty­co­wej. Był pewny, że i tym ra­zem star­sza już ko­bieta nie bę­dzie cho­wać do niego urazy. Wdowa po by­łym gór­niku miesz­kała sama i czę­sto to wła­śnie do domu Stef­cia i Basi pu­kała z prośbą o po­moc w drob­nych na­pra­wach. Emil, po­dob­nie jak oj­ciec, ni­gdy jej nie od­ma­wiał. Tym­cza­sem w tle sły­szał bi­cie dzwo­nów ko­ściel­nych, które nie­stru­dze­nie od lat wzy­wały wier­nych na po­ranną mo­dli­twę. Pew­nie Szty­cowa była jedną z nich.

– Sy­nek, jak żeś mnie wy­lyn­koł3 – rze­kła z wy­rzu­tem, osten­ta­cyj­nie przy­trzy­mu­jąc się za serce. – Dyć sto lot żech cie niy wi­działa, abo i dłu­żyj4.

Emil już wie­dział, że nie obej­dzie się bez wy­tłu­ma­cze­nia. Wska­zał więc ręką na ła­weczkę w po­bli­skim parku Jor­dana, na­prze­ciwko ko­ścioła. Choć wierni już zmie­rzali w stronę głów­nego wej­ścia, Szty­cowa z ra­do­ścią ski­nęła głową na znak apro­baty, da­jąc się jed­no­cze­śnie za­pro­wa­dzić w stronę drew­nia­nej, nieco zde­wa­sto­wa­nej ławki.

Męż­czy­zna nie ro­zu­miał, co ta­kiego w so­bie miała, że w ciągu kilku mi­nut zdo­łał jej opo­wie­dzieć o wszyst­kich swo­ich tro­skach. Ko­bieta słu­chała go uważ­nie, do­bro­dusz­nie głasz­cząc po dłoni. To wszystko przez te oczy. Bab­cia też ta­kie miała, pełne do­broci i cie­pła – prze­mknęło mu przez myśl, jed­no­cze­śnie nie krył za­sko­cze­nia z po­wodu de­li­kat­no­ści jej star­czych rąk.

Ko­bieta miała w so­bie całe wręcz po­kłady życz­li­wo­ści. Z wie­kiem na­była też spe­cy­ficz­nej mą­dro­ści, nie­moż­li­wej do ku­pie­nia. Była to mą­drość ży­ciowa, pły­nąca z na­gro­ma­dzo­nych do­świad­czeń. Nie ro­zu­miała mło­dego po­ko­le­nia, do któ­rego za­li­czała syna Pie­lo­rzów – wszy­scy wiecz­nie w biegu, gnali za ka­rierą, nie do­ce­nia­jąc piękna wo­kół sie­bie. Nic dziw­nego, że wy­pa­le­nie do­pa­dało ich czę­ściej i szyb­ciej. Wie­działa, a ra­czej do­my­ślała się, ja­kich słów po­trze­bo­wał w tej chwili jej roz­mówca.

– Sy­nek, dych­nij sie5. – Szczery uśmiech roz­ja­śnił jej twarz, two­rząc wo­kół oczu sieć zmarsz­czek. Skóra Gi­zeli przy­po­mi­nała po­marsz­czony per­ga­min, do­da­jąc jej tylko bab­ci­nego, do­bro­dusz­nego uroku. – Po co tak durś lo­tać? Mosz baj­tla, kery cie po­trze­buje. Twój fa­ter te­rozki jak drugi baj­tel, ino po rzyci niy można dać6. – Za­śmiała się gło­śno z wła­snego żartu. – Taki gryfny kar­lus byle kaj znoj­dzie dzioł­cha7. – Mru­gnęła po­ro­zu­mie­waw­czo. – Cze­kej, ino ta twoja Mal­wina spo­mni se o tym, to od razu przy­leci na­zot8 – do­dała pew­nie. – A tera leca na fara, bo fa­rosz już czeko9. – Za­mie­rzała ener­gicz­nie po­de­rwać się z ławki, lecz bo­lące stawy znacz­nie utrud­niły jej ten ma­newr. Na od­chodne po­kle­pała za­sko­czo­nego męż­czy­znę po ple­cach, po czym nad­zwy­czaj dziar­skim kro­kiem ru­szyła w stronę ple­ba­nii.

Emil do­ko­nał w gło­wie szyb­kich ob­li­czeń. To nie­moż­liwe, aby w tym roku skoń­czyła dzie­więć­dzie­siąt lat – po­my­ślał o sta­ruszce, któ­rej syl­wetkę do­strzegł na przej­ściu dla pie­szych. Wy­buch­nął śmie­chem, wi­dząc, jak ko­bieta z pre­me­dy­ta­cją wy­mu­siła pierw­szeń­stwo, wcho­dząc wprost pod koła nad­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu. Za­trzy­mała się na środku pa­sów, gło­śno zło­rze­cząc zdu­mio­nemu kie­rowcy.

Męż­czy­zna w śred­nim wieku, sie­dzący za kie­row­nicą zie­lo­nej skody, spu­ścił po­tul­nie głowę. Prze­cież nie będę wrzesz­czał na biedną sta­ruszkę – prze­mknęło mu przez myśl. – Kto wie, ile dni jej zo­stało…

Tyle że Emil w prze­ci­wień­stwie do kie­rowcy był pe­wien, że Gi­zela Szty­cowa prze­żyje jesz­cze po­łowę Dą­brówki.

Po­sta­no­wił sko­rzy­stać z tej chwili przy­jem­no­ści, wy­sta­wia­jąc twarz ku słońcu. Po chwili po­czuł cie­pło pro­mieni roz­pły­wa­jące się po jego ciele. Daw­niej uwiel­biał ob­ser­wo­wać, jak przy­roda po dłu­giej zi­mie bu­dziła się znów do ży­cia. Miał na­dzieję, że z nim bę­dzie po­dob­nie. Skoro na­wet naj­tęż­szy mróz nie zdo­łał zła­mać od­wiecz­nych praw na­tury, to i on nie podda się roz­pa­czy, po­sta­no­wił. Spoj­rzał na wy­świe­tlacz smart­fona. Nikt za nim nie wy­dzwa­niał, nikt go nie go­nił, to i on mógł zwol­nić na mo­ment.

Wy­da­wało mu się, że przy­mknął po­wieki za­le­d­wie na se­kundę. W rze­czy­wi­sto­ści mu­siał przy­snąć na ławce, gdyż msza w ko­ściele wła­śnie do­bie­gała końca, o czym do­no­siło bi­cie dzwo­nów. Tłum wier­nych wy­cho­dził z głów­nego wej­ścia, roz­pierz­cha­jąc się na różne strony. Mimo wy­tę­żo­nej uwagi ni­g­dzie nie do­strzegł Gi­zeli, lecz nie mar­twił się tym, wie­dząc, że są­siadka świet­nie da so­bie radę z sa­mot­nym po­wro­tem do domu.

Spoj­rzał w stronę ko­puły. Na­gle przy­po­mniał so­bie pewną scenę z dzie­ciń­stwa. Mi­nął mie­siąc od roz­po­czę­cia roku szkol­nego. Zdzi­wił się, gdy pew­nego dnia za­miast do od­ra­bia­nia lek­cji ro­dzice za­go­nili go do ciotki He­leny. Nie prze­pa­dał za nią, choć była sio­strą jego pra­dziadka. Była oschła, wręcz opry­skliwa. Po­noć zro­biła się taka do­piero na sta­rość, pod wpły­wem cho­roby. Jako sied­mio­letni chło­piec nie ro­zu­miał, dla­czego ktoś tak nie­przy­jemny zdo­łał prze­żyć wojnę i okres ra­dziec­kiej oku­pa­cji, pod­czas gdy pra­dzia­dek Pa­weł nie miał tyle szczę­ścia. Emil był zły na ciotkę za to, iż ni­gdy nie opo­wie­działa mu o swoim bra­cie, za­wsze ja­koś spryt­nie zmie­niała te­mat. Do dziś nie­wiele o nim wie­dział. Za to jako dziecko bał się jej opo­wie­ści o gnie­wie Bo­żym, którą po­wta­rzała ni­czym man­trę. Przed swoją śmier­cią nie mó­wiła już o ni­czym in­nym.

Boży gniew miał po­noć spaść na miesz­kań­ców Dą­brówki tuż po woj­nie. W tym cza­sie dusz­pa­ster­ską opiekę nad pa­ra­fią świę­tego An­to­niego z Pa­dwy spra­wo­wał Mak­sy­mi­lian Woj­tas. Wielu miesz­kań­ców do dziś go wspo­mi­nało. Za­słu­żył na ich sza­cu­nek z po­wodu po­mocy, któ­rej udzie­lał wszyst­kim po­trze­bu­ją­cym w okre­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Niósł wspar­cie i re­alną po­moc wszyst­kim, któ­rzy w tym cza­sie tego po­trze­bo­wali. A było ich do­prawdy wielu, więc i jego po­stawa stała się gło­śna.

He­lena drżała ze stra­chu, opo­wia­da­jąc, jak w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym ósmym roku przez Dą­brówkę prze­szedł hu­ra­gan. Ży­wioł był na tyle silny, że bez trudu strą­cił ko­ścielną ko­pułę, zwień­czoną trzema wie­żami. Od tam­tej pory ko­ściół w Dą­brówce zdo­biła za­le­d­wie jedna z od­bu­do­wa­nych wież. Emi­lowi da­leko było do wiary w lo­kalne gu­sła, lecz do te­raz mie­wał ciarki na wspo­mnie­nie głosu ciotki. Trwoga umie­ra­ją­cej He­leny z pew­no­ścią była au­ten­tyczna.

Tar­gały nim te­raz pewne wąt­pli­wo­ści. Orien­tu­jąc się w dzie­jach lo­kal­nej spo­łecz­no­ści, do­brze wie­dział, że nie był to od­osob­niony przy­pa­dek Bo­żej zło­ści, w tym przy­padku wy­mie­rzony bez­po­śred­nio w miesz­kań­ców Dą­brówki. Jak do­tąd nie zro­zu­miał tylko jed­nego – czym so­bie na nią za­słu­żyli?

* * *

Emil wy­tarł spo­cone dło­nie w spodnie. Nie przy­pusz­czał, że już samo cze­ka­nie z oj­cem w ko­lejce tak bar­dzo bę­dzie go iry­to­wać. Wy­da­wało mu się, że osoby po uda­rze po­winny zo­stać przy­jęte poza ko­lej­no­ścią, tym bar­dziej za­sko­czyła go na ko­ry­ta­rzu liczba lu­dzi z wi­doczną nie­peł­no­spraw­no­ścią, któ­rzy cze­kali na wi­zytę u le­ka­rza. Nie­przy­jemny za­pach de­ter­gen­tów po­draż­niał jego noz­drza. Do­dat­ko­wym utra­pie­niem był brak ja­kiej­kol­wiek wen­ty­la­cji lub cho­ciaż na­tu­ral­nego prze­wiewu. W ostat­nich dniach słońce zdą­żyło roz­grzać wszyst­kie po­miesz­cze­nia przy­szpi­tal­nej przy­chodni, do­pro­wa­dza­jąc pa­cjen­tów do skraj­nej du­choty. Emil już zro­zu­miał, dla­czego swo­jego in­ter­ni­stę od­wie­dzał od święta. Ba! Na­wet nie był w sta­nie so­bie przy­po­mnieć ter­minu ostat­niej mor­fo­lo­gii. Co in­nego pe­dia­tra, z któ­rym za sprawą Ka­zia był nie­mal w sta­łym kon­tak­cie. Dzwo­nił do niego czę­ściej niż do Mal­winy.

Ode­rwał się my­ślami od złych wspo­mnień, na po­wrót sku­pia­jąc się na wo­ła­niu re­je­stra­torki. Zer­k­nął na wy­miętą kar­teczkę z przy­pi­sa­nym nu­mer­kiem, którą trzy­mał w dłoni. Ro­dzice cze­kali na ze­wnątrz. W ostat­nim cza­sie tatę mę­czyły upały, po­wo­do­wały u niego ataki dusz­no­ści, dla­tego prze­zor­nie po­pro­sił mamę, by po­cze­kali przed wej­ściem. Mama z wy­ra­zem ulgi na twa­rzy przy­jęła za­pew­nie­nia syna, że sam wej­dzie do środka i do­kona re­je­stra­cji. Obie­cał, że jak tylko wy­wo­łają ich nu­me­rek, przy­bie­gnie, by po­móc ma­mie w prze­trans­por­to­wa­niu ojca do środka.

Pora roz­wa­żyć te­mat wózka elek­trycz­nego – po­my­ślał. Jak na ra­zie zde­cy­do­wał, aby nie wta­jem­ni­czać mamy w swój plan. Prze­py­cha­nie do­ro­słego męż­czy­zny na zwy­kłym wózku w mo­men­cie, gdy ten nie miałby od­po­wied­niej krzepy, żeby sa­mo­dziel­nie się na nim ode­pchnąć, wy­ma­gało nad­ludz­kich sił.

Emil mar­twił się, że dal­sza opieka nad oj­cem przy­spo­rzy im jesz­cze więk­szych zmar­twień, dla­tego bez kon­sul­ta­cji z Mal­winą po­sta­no­wił wy­pła­cić sporą ilość pie­nię­dzy z ich wspól­nego konta. Pew­nie po­wie­działby jej o tym, gdyby no­to­rycz­nie nie zry­wała po­łą­czeń przy­cho­dzą­cych od niego. Po­woli miał już dość jej za­cho­wa­nia. Uznał, iż przy­szła naj­wyż­sza pora zro­bić sen­sowny uży­tek z oszczęd­no­ści, dla któ­rych Mal­wina go­towa była zre­zy­gno­wać z ro­dziny. Zro­bił wstępne ro­ze­zna­nie i jesz­cze tego sa­mego dnia chciał za­mó­wić ojcu od­po­wiedni sprzęt. Przy­naj­mniej na coś się przy­dam – do­dał w my­ślach.

Mi­mo­cho­dem przy­glą­dał się lu­dziom sie­dzą­cym w po­cze­kalni. Odra­pana zie­lon­kawa lam­pe­ria przy­pra­wiała o mdło­ści. Pla­sti­kowe krze­sełka, przy­mo­co­wane złą­czo­nym ste­la­żem do pod­łogi, unie­moż­li­wiały ja­ki­kol­wiek ma­newr. Wszyst­kim było nie­wy­god­nie i go­rąco. Star­sza pani, ubrana w ba­weł­nianą bluzkę i pli­so­waną spód­nicę, wa­chlo­wała się za­wzię­cie ga­zetą. Druga, sie­dząca obok, wzdy­chała bez prze­rwy, za­pewne chcąc tym sa­mym przy­śpie­szyć bieg wy­da­rzeń. Z ko­lei ró­wie­śnik ojca roz­sie­wał po ko­ry­ta­rzu woń stra­wio­nego czosnku. Emil wzdry­gnął się z nie­chę­cią. Pro­po­no­wał ta­cie wi­zytę w pry­wat­nej kli­nice, lecz ten ka­te­go­rycz­nie mu od­mó­wił, twier­dząc, że przy­wykł do swo­jego le­ka­rza, do któ­rego przez te wszyst­kie lata zdą­żył na­brać za­ufa­nia. Emil za­śmiał się pod no­sem, wy­wo­łu­jąc kon­ster­na­cję na twa­rzy po­zo­sta­łych pa­cjen­tów. Im ja­koś nie było do śmie­chu. Wła­śnie zdał so­bie sprawę, że przy­szli całą trójką po jedno skie­ro­wa­nie. Wy­po­wie­dział tylko jedno, nie­opatrzne zda­nie:

– Prze­pra­szam bar­dzo, czy mógł­bym wejść i tylko za­py­tać o moż­li­wość…

W ten spo­sób wy­wo­łał la­winę nie­na­wist­nych ko­men­ta­rzy.

– Pa­trz­cie go – za­wo­łała sta­ruszka z pro­wi­zo­rycz­nym wa­chla­rzem. – Taki młody, a jaki nie­cier­pliwy. W domu nie uczyli, że star­szym na­leży ustę­po­wać? – za­skrze­czała.

– Zero wy­cho­wa­nia, tylko go­nią, nie wia­domo za czym.

Emil nie był pewny, czy słowa te skie­ro­wane zo­stały bez­po­śred­nio do niego, czy gdzieś da­lej w eter.

– Ze­nek, co nic nie mó­wisz? – Ko­bieta szturch­nęła w bok ama­tora czosn­ko­wych so­sów. Ten w od­po­wie­dzi je­dy­nie wy­krzy­wił twarz.

Kiedy drzwi ga­bi­netu otwo­rzyły się z roz­ma­chem, ze środka wy­chy­nęła głowa dok­tora, który wi­dząc Emila w po­cze­kalni, wy­krzyk­nął na całe gar­dło:

– Pa­nie Pie­lorz, a gdzie oj­ciec?

– Czeka na ze­wnątrz, pa­nie dok­to­rze.

– Idziemy, pro­szę za mną. Pani Da­nu­siu, co to ma zna­czyć? – zwró­cił się w stronę za­sko­czo­nej pie­lę­gniarki. – Pa­cjenci neu­ro­lo­giczni mają pierw­szeń­stwo. Jak to tak trzy­mać czło­wieka świeżo po uda­rze w tym skwa­rze, na dwo­rze. – Wi­dząc, że jedna z pa­cjen­tek za­czyna się pod­no­sić z krze­sła, do­dał gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu: – Pań­stwo z re­cep­tami mogą po­cze­kać – oznaj­mił, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi pro­wa­dzące do wyj­ścia.

Emil po­dą­żył w ślad za dok­to­rem, w my­ślach dzię­ku­jąc za spra­wie­dli­wość, która jed­nak na­dal ist­niała. Przy­naj­mniej w pew­nych sfe­rach.

* * *

Po­sta­no­wił spo­żyt­ko­wać wolny czas, scho­dząc do ga­rażu. Przed nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem cho­roby oj­ciec zbie­rał od są­sia­dów różne szpar­gały i drobne urzą­dze­nia, na­pra­wia­jąc je za sym­bo­liczne kwoty. Tak spę­dzał eme­ry­turę, cią­gle w ru­chu. Prze­pra­co­wane na ko­palni lata przy­zwy­cza­iły go do cią­głej ak­tyw­no­ści, z któ­rej ani nie po­tra­fił, ani nie chciał tak ła­two re­zy­gno­wać. Z uśmie­chem wspo­mi­nał sy­tu­ację, gdy mama nie­za­do­wo­lona z nie­obec­no­ści męża w domu scho­dziła do ga­rażu w pan­to­flach z nie­od­łączną ścierką ku­chenną w ręku, wy­gra­ża­jąc mu się przed no­sem. Prze­ry­wał wten­czas pracę, tu­ląc ob­ra­żoną Ba­się do sie­bie. To miej­sce było jego azy­lem, sa­mot­nią, któ­rej od czasu do czasu po­trze­bo­wał.

W pewne po­po­łu­dnie zdra­dził Emi­lowi se­kret, upar­cie twier­dząc, że to wła­śnie temu miej­scu za­wdzię­czał trwa­łość i cią­głość swego mał­żeń­stwa. Ste­fan rzadko kiedy wy­cho­dził z ko­le­gami do po­bli­skiego baru. Rap­tem kilka razy dał się na­mó­wić ko­le­dze z ko­palni na ta­kie spo­tka­nie. Pa­mię­tał swoje roz­go­ry­cze­nie, gdy słu­chał mę­skich na­rze­kań na mał­żonki, z któ­rymi jego współ­pra­cow­nicy nie mo­gli już dłu­żej wy­trzy­mać. On aku­rat uwa­żał się za szczę­ścia­rza. Miał wspa­niałą żonę, która mimo po­cząt­ko­wych sprze­ci­wów re­spek­to­wała jego chwi­lową sa­mot­nię. „By­leby nie za długo” – ma­wiała, zo­sta­wia­jąc męża w ga­rażu. W oto­cze­niu na­rzę­dzi, sta­rych gra­tów i znisz­czo­nych sprzę­tów roz­ma­itego po­cho­dze­nia czuł się naj­le­piej. Oczy­wi­ście nie wli­cza­jąc żony, z którą rów­nie chęt­nie spę­dzał wolne chwile. Oboje na­brali z wie­kiem prze­ko­na­nia, jak istotna w za­cho­wa­niu zdro­wych re­la­cji była in­dy­wi­du­alna prze­strzeń. Tym sa­mym stwa­rzali oka­zję do tego, by za sobą za­tę­sk­nić. A zda­rzało im się to na­der czę­sto.

Te­raz Emil miał ochotę wy­pró­bo­wać mą­drość swo­ich ro­dzi­ców, wpro­wa­dza­jąc ją do wła­snego mał­żeń­stwa. Ro­zej­rzał się z cie­ka­wo­ścią po wnę­trzu ga­rażu, w któ­rym dawno go nie było. Nie miał po­ję­cia, że cha­ry­ta­tywno-na­praw­cza dzia­łal­ność ojca cie­szyła się tak du­żym uzna­niem i za­in­te­re­so­wa­niem wśród są­sia­dów, któ­rzy – wbrew no­wym tren­dom – za­miast wy­rzu­cać, po­sta­no­wili re­pe­ro­wać znisz­czone przed­mioty do­mo­wego użytku. Obie­cał więc ojcu, że sam zaj­mie się tym wszyst­kim, do­póki ten nie wy­do­brzeje. Le­ka­rze i re­ha­bi­li­tanci byli do­brej my­śli, lecz na to po­trzeba było czasu… Znacz­nie wię­cej czasu. Emil z przy­kro­ścią mu­siał przy­znać, że oj­ciec nie był ty­pem pe­danta. Ba­ła­gan i roz­gar­diasz pa­nu­jące w ga­rażu przy­pra­wiały go o za­wrót głowy. I to do­słow­nie, bo do­prawdy nie wie­dział, w co ma ręce wło­żyć i od czego za­cząć. Po­sta­no­wił zdać się na przy­pa­dek. Pierw­szym przed­mio­tem, który wpadł mu w oko, był ze­psuty gra­mo­fon.

– Tu­taj wy­star­czy prze­czy­ścić… – mam­ro­tał sam do sie­bie, kom­plet­nie nie od­czu­wa­jąc upły­wa­ją­cego czasu. Kto wie, może i jemu taki ro­dzaj te­ra­pii wy­szedłby na do­bre…?

Ba­sia w tym cza­sie za­brała wnuczka na za­kupy do po­bli­skiego mar­ketu z ro­bacz­kiem w na­zwie. W su­mie nie ro­zu­miała kon­su­menc­kiej lo­giki na­ka­zu­ją­cej ro­bie­nie za­ku­pów w miej­scu, do któ­rego klien­tów za­pra­szał uśmiech­nięty owad. Nie miała jed­nak wyj­ścia, gdyż tego typu miejsc w Dą­brówce nie było zbyt wiele. Był co prawda sklep spo­żyw­czy, który jesz­cze przed wojną mie­ścił się w tym sa­mym miej­scu, jed­nak za­ła­twie­nie w nim spra­wun­ków za­wsze wy­cho­dziło Ba­się dro­żej.

Na szczę­ście mieli bli­sko. Na­gle przy­po­mniały jej się słowa Stef­cia, który lu­bił spa­ce­ro­wać uli­cami uko­cha­nej Dą­brówki, opo­wia­da­jąc przy tym żo­nie o daw­nych za­szło­ściach. Jedną z nich było pod­ziemne wej­ście, pa­mię­ta­jące wo­jenną za­wie­ru­chę, a znaj­du­jące się w są­siedz­twie mar­ketu. Po­dobno tych taj­nych wejść pro­wa­dzą­cych do bun­kra było kilka, tyle że Ba­sia zu­peł­nie za­po­mniała, gdzie były ulo­ko­wane. Stef­cio bę­dzie pa­mię­tał – przy­szło jej do głowy.

Ka­zik, uśmiech­nięty od ucha do ucha, pchał przed sobą dzie­cięcy wó­zek z ko­lo­ro­wym uchwy­tem, wrzu­ca­jąc do niego raz po raz wska­zane przez bab­cię pro­dukty. Nie mu­sieli się śpie­szyć. Emil z sa­mego rana zszedł do ga­rażu, z któ­rego do tej pory nie wy­ściu­bił nosa. Za to Stef­cio po­ko­chał drzemki, w które ocho­czo za­pa­dał. Miała więc czas, aby w spo­koju po raz ko­lejny prze­ana­li­zo­wać li­stę po­trzeb­nych ar­ty­ku­łów. Nie­stety – jak na złość – za­po­mniała za­brać z kuchni kartkę, na któ­rej po­przed­niego wie­czoru za­no­to­wała wszystko, co chciała ku­pić. Zresztą nie pierw­szy raz jej pa­mięć oka­zała się za­wodna. Snu­jąc przy­pusz­cze­nie, że kartkę i tym ra­zem przy­kryła nie­opatrz­nie krzy­żów­kami, była pewna, mimo wło­żo­nego wy­siłku w od­two­rze­nie z pa­mięci li­sty za­ku­pów, że i tak okaże się, iż nie ku­piła na­wet po­łowy z tych rze­czy. Chyba mnie skle­roza ła­pie – po­my­ślała ze zło­ścią. Przy­naj­mniej Ka­zik był tego dnia bar­dzo grzeczny, więc była prze­szczę­śliwa, ma­jąc wnuka przy so­bie. Mimo nie­ustan­nych py­tań dziecka, cie­szyła się każdą chwilą. Ża­ło­wała tylko, że przy­jazd syna i wnu­sia zbiegł się z nie­szczę­ściem, ja­kie do­tknęło Ste­fana.

Za­my­ślona krą­żyła po­mię­dzy skle­po­wymi pół­kami, bez­wied­nie przy­pa­tru­jąc się ko­lej­nym ety­kie­tom. Na­si­la­jący się od rana ból głowy co­raz moc­niej da­wał się jej we znaki. Na­wet spraw­dzone od wie­ków le­kar­stwo w po­staci wy­so­ko­pro­cen­to­wej na­lewki nie zdo­łało uśmie­rzyć do­le­gli­wo­ści.

Roz­glą­da­jąc się po skle­pie, chciała przy­wo­łać do sie­bie wnuka, lecz dziecka ni­g­dzie nie było. Zde­ner­wo­wana, od­su­nęła wó­zek na bok, prze­bie­ga­jąc truch­tem przez ko­lejne alejki. Klnąc pod no­sem na wła­sną lek­ko­myśl­ność, a przy oka­zji wy­rzu­ca­jąc so­bie brak kon­dy­cji, do­bie­gła do ochro­nia­rza. Plą­czący się ję­zyk nie uła­twiał jej za­da­nia. Czuła ude­rze­nia go­rąca i przy­śpie­szone bi­cie serca. Prze­cież spu­ściła Ka­zika z oczu tylko na se­kundę. Ochro­niarz już po pierw­szych sło­wach zo­rien­to­wał się, że sprawa była na­der po­ważna. Z re­guły klienci zgła­szali się do niego z ja­ki­miś drob­nost­kami, lecz od­kąd do jego obo­wiąz­ków do­dano po­moc przy ka­sach sa­mo­ob­słu­go­wych, co chwilę ktoś go wo­łał, zwy­kle nie­po­trzeb­nie.

Kiw­nął ręką w stronę spa­ni­ko­wa­nej ko­biety, da­jąc jej tym sa­mym znak, by po­dą­żyła za nim. Z im­pe­tem wpadł do swo­jego cen­trum do­wo­dze­nia, czyli ma­łego kan­torka, w któ­rym miał bez­po­średni do­stęp do mo­ni­to­ringu. Się­gnął po mi­kro­fon, pod­łą­czony ka­blami do mo­ni­to­rów, zwra­ca­jąc się do klien­tów sklepu z prośbą o in­for­ma­cje, gdyby na­tknęli się na pię­cio­latka, który od­da­lił się od opie­kuna. Do­dał, że bab­cia Ba­sia czeka na Ka­zika przy wej­ściu. Miał na­dzieję, że in­for­ma­cja ja­kimś cu­dem do­trze do sprawcy ca­łego za­mie­sza­nia.

– Pro­szę się uspo­koić – oznaj­mił. – Pew­nie bu­szuje w za­baw­kach albo sło­dy­czach. Już kilka ta­kich przy­pad­ków mie­li­śmy. Wbrew po­zo­rom dość czę­sto się to zda­rza, zwłasz­cza przed­szko­la­kom. To taki nie­sforny wiek – traj­ko­tał, chcąc tym za­tu­szo­wać wła­sną bez­rad­ność. – Na wszelki wy­pa­dek po­in­for­muję pra­cow­ni­ków przy ma­ga­zy­nie, aby ro­zej­rzeli się na ze­wnątrz od strony par­kingu.

Bił się z my­ślami, gdyż ewi­dent­nie wy­czuł od ko­biety woń stra­wio­nego al­ko­holu. Po­sta­no­wił jesz­cze chwilę za­cze­kać, za­nim bę­dzie zmu­szony za­wia­do­mić po­li­cję. Kie­ro­wały nim słuszne obawy, gdyż po­przed­niego wie­czora sam odro­binę prze­sa­dził z trun­kami. Był mecz, pół­fi­nał Ligi Mi­strzów, grze­chem by­łoby nie otwo­rzyć choć jed­nej bu­telki piwa. Tak się zło­żyło, że od­wie­dził go ko­lega z osie­dla, który po raz pierw­szy zo­stał dziad­kiem. Mieli więc co świę­to­wać. Te­raz czuł złość na sie­bie za to, że zlek­ce­wa­żył prze­strogę żony, aby zo­stać w domu. „Żeby tylko z tego nie było ja­kiś więk­szych kło­po­tów” – prze­strze­gała jesz­cze rano. Tym­cza­sem wy­szedł na głupca, na­ra­ża­jąc się z po­wodu wczo­raj­szego in­cy­dentu. A prze­cież lu­bił swoją pracę. Co prawda cią­głe uże­ra­nie się z ludźmi nie na­le­żało do naj­prost­szych za­jęć, lecz za­robki były pewne, a i sam per­so­nel nie na­le­żał do naj­gor­szych. Obie­cał żo­nie, że na je­sień za­bie­rze ją na wy­ma­rzoną wy­cieczkę do Tur­cji.

Mu­siał ja­koś za­ra­dzić wła­snej głu­po­cie, dla­tego po­gnał w stronę pó­łek z za­baw­kami. Nie­długo miał być Dzień Dziecka, więc asor­ty­mentu było dość sporo. Nie­stety, chłopca wśród nich nie było. Za­tem po­sta­no­wił roz­py­ty­wać wszyst­kich krę­cą­cych się w po­bliżu klien­tów, po­ka­zu­jąc zdję­cie malca na­prędce wy­cią­gnięte z port­mo­netki jego babci.

Na­gle krót­ko­fa­lówka wy­dała char­ko­tliwy dźwięk. Trzę­są­cymi się dłońmi chwy­cił sprzęt, wci­ska­jąc od­po­wiedni przy­cisk.

– Mamy go, był na par­kingu – oznaj­mił mę­ski głos na­le­żący do Ka­mila, za­opa­trze­niowca. – Na szczę­ście nie zdą­ży­łem wy­co­fać – do­dał.

Ba­sia wy­bie­gła ze sklepu jak po­pa­rzona. Nie są­dziła, że drze­mały w niej tak po­tężne siły wi­talne. Do­pa­dła do wnuka, przy­ci­ska­jąc go mocno do piersi. Jego małe ciałko drżało ze stra­chu i nie­pew­no­ści. Nie miała bla­dego po­ję­cia, ja­kim cu­dem zna­lazł się w tym miej­scu.

– Bogu dzięki, że nic ci się nie stało, ko­cha­nie – wy­szep­tała, ocie­ra­jąc kar­mi­no­wym rę­ka­wem swe­tra spły­wa­jące po po­liczku łzy. – Już do­brze, je­steś bez­pieczny. Po­wiedz ty mi tylko, co ci przy­szło do głowy, żeby tu w ogóle przyjść? – pod­nio­sła głos, nie mo­gąc już dłu­żej za­pa­no­wać nad tłu­mio­nymi ner­wami.

– Ja, ja… – pró­bo­wał coś po­wie­dzieć. – Ja my­śla­łem, że to mama.

Ba­sia zdą­żyła za­re­je­stro­wać jego roz­trzę­sioną bródkę, za­nim wnuk ude­rzył w płacz, któ­rego żadne słowa nie mo­gły już po­wstrzy­mać…

* * *

Emil pod­szedł po­śpiesz­nie do drzwi, spraw­dza­jąc, czy do­brze je za­mknął. Do­piero wtedy na­ci­snął zie­loną słu­chawkę na swoim smart­fo­nie. Nie chciał, aby matka lub – co gor­sza – syn byli świad­kami jego roz­mowy z Mal­winą. Nie mógł jej od­kła­dać w nie­skoń­czo­ność. Po­sta­no­wił pró­bo­wać do skutku. W końcu nie mieli po trzy­na­ście lat, by słać do sie­bie je­dy­nie la­ko­niczne wia­do­mo­ści. Ni­gdy by się do tego przed nią nie przy­znał, lecz pra­gnął usły­szeć jej głos, upew­nić się, że choć u niej wszystko było do­brze i bez więk­szych zmian.

Od mo­mentu jej wy­jazdu do Szwaj­ca­rii upły­nęło sześć ty­go­dni. W tym cza­sie za­dzwo­niła do nich rap­tem dwa razy. Wie­działa o ich po­wro­cie do ro­dzin­nych stron Emila, o cho­ro­bie ojca i noc­nych kosz­ma­rach synka, lecz nie wy­ka­zy­wała więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia tymi spra­wami.

Długo bił się z my­ślami, lecz wie­dział, że tylko za­da­jąc kon­kretne py­ta­nie, mógł uzy­skać rów­nie kon­kretną od­po­wiedź. In­nego spo­sobu na to nie było.

Ode­brała za pią­tym ra­zem:

– Emil, nie te­raz. Wła­śnie mam ważne spo­tka­nie z ko­lej­nym od­dzia­łem banku. Nie uwie­rzył­byś, jak tu wy­gląda praca ban­kowca. To zu­peł­nie inna liga – traj­ko­tała, nie do­pusz­cza­jąc męża do głosu. – Za­dzwo­nię wie­czo­rem. Obie­cuję.

– Od­po­wiesz mi tylko na jedno py­ta­nie i od razu się roz­łą­czam, zgoda? – Wie­dział już, że po­mimo naj­szczer­szych chęci i za­pew­nień obiet­nice jego żony ni­gdy nie znaj­do­wały po­kry­cia w rze­czy­wi­sto­ści.

– Skoro mu­sisz… – Wes­tchnęła znie­cier­pli­wiona jego po­stawą. – Py­taj.

– Czy ty się chcesz ze mną roz­wieść? – Nie wie­rzył w to, że w końcu, po wielu nie­prze­spa­nych no­cach, za­ży­tych le­kach na uspo­ko­je­nie i ner­wach, wy­du­sił to z sie­bie.

– Co ci też przy­szło do głowy? – od­parła zi­ry­to­wana nie­do­rzecz­nym, w jej prze­ko­na­niu, py­ta­niem.

– Mal­winko, ja tak dłu­żej nie wy­trzy­mam. Mu­szę wie­dzieć, na czym sto­imy, Ka­zik rów­nież. Nie chcę ci za­wa­dzać na dro­dze do szczę­ścia. Je­śli tego wła­śnie chcesz, to wiedz, że dla do­bra nas wszyst­kich pod­pi­szę wszyst­kie pa­piery.

Od­po­wie­działa mu ci­sza. Po dru­giej stro­nie słu­chawki Mal­wina dła­wiła się wła­snym pła­czem.

Prze­czu­wała, że kie­dyś przyj­dzie jej za­pła­cić za kłam­stwo, lecz nie przy­pusz­czała, że cena za to bę­dzie tak wy­soka. Nie mo­gła po­wie­dzieć mu prawdy, jesz­cze nie te­raz. Emil i bez tego miał zbyt wiele zmar­twień na gło­wie – po­my­ślała, spo­glą­da­jąc na są­czącą się kro­plówkę.