Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wiele jesteś w stanie poświęcić, aby poznać prawdę o swojej rodzinie?
Życie Emila było perfekcyjne. Do czasu... Zdradzony przez ukochaną żonę, postanawia wraz z pięcioletnim synem wrócić do swoich rodziców na Górny Śląsk. W rodzinnym domu odnajduje nie tylko spokój, lecz także stuletnie meble wymagające natychmiastowej renowacji. Przy pracach stolarskich natrafia na czarno-białą fotografię i list, odkrywając niewygodną prawdę na temat nazistowskiej przeszłości pradziadka.
Rok 1939. Katowice ogarnia wojna. Okrutnie doświadczona przez los Helena przeżywa swoją pierwszą, dojrzałą miłość. Czy ukochany zza wschodniej granicy zdoła ukoić jej ból i cierpienie, którego doświadczyła podczas przymusowych robót?
Paweł, zauroczony młodą Niemką, spontanicznie daje się namówić na pierwszą manifestację. Nie dostrzega, gdy obce, hitlerowskie hasła determinują jego dalsze działania. Czy miłość może być aż tak ślepa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Dominika Surma
Współpraca
Robert Ratajczak
Korekta
Monika Ratajczak
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Fotografia autorki
Angelika Krzywka
© Copyright by Anna Król-Bocheńska
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
Opolgraf, Opole
Wydanie I
ISBN 978-83-68293-57-9
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2025
www.arw-vectra.pl
Pamięci moich śp. Dziadków – Elżbiety i Henryka,bez których nie byłabym tu, gdzie jestem teraz.
Wszelkie podobieństwo do osób lub zdarzeń jest przypadkowe.
Maszerował wzdłuż Johannesstraße, mijając torowisko. Ludzi na ulicach było jak na lekarstwo. Nic dziwnego, każdy się bał. On sam drżał na myśl o przyszłości. Jego wyobraźnia nie sięgała końca wojny, najbardziej obawiał się tego, jaki widok zastanie go w gmachu przy Strasse der SA 49. W innych okolicznościach byłby to przyjemny spacer, lecz w zaistniałej sytuacji każda sekunda miała ogromne znaczenie.
Ocierając pot spływający z czoła, przypomniał sobie słowa matki, która na wieść o rozpoczynającej się właśnie wojnie, stwierdziła, że najwyższa pora upiec świeże bochenki chleba.
– Pewne rzeczy, synu, będą stałe, tak jak głód.
Pogoda, zdaje się, również drwiła z wszechobecnego terroru. Nie pamiętał tak gorącej końcówki lata. Nie chciał okazać słabości, zdejmując publicznie nakrycie głowy, dlatego pośpiesznie przetarł wierzchem dłoni linię nad brwiami. Kątem oka dostrzegł starszą kobietę, która na widok kroczącego ulicą żołnierza Gestapo, przyśpieszyła kroku. Jej sylwetka zniknęła w jednej z okolicznych bram.
Mógłby ją zaaresztować. Przysiągłby, iż spod sukienki wystawało jej papierowe zawiniątko. Pewnie zabezpieczyła w ten sposób jedzenie zdobyte z trudem na czarnym rynku. W sumie nie potrzebował dowodu, wystarczyło krzywe spojrzenie, nierozważne słowo czy zwyczajny pech. Już oni wiedzieli, jak sprawić, by z każdego wydobyć prawdę. Nieraz był świadkiem, jak kobiety wskazywały jako współwinnych mężów, a nawet własnych rodziców. Każdy człowiek miał inny próg bólu, który wystarczyło złamać. Na tym polegało jego zadanie. Lubił budzić u innych strach, napawać się ich lękiem. W takich sytuacjach czuł się wszechpotężny. W końcu sami sobie zapracowali na taki los.
Miał nadzieję, że znajomości zdołają mu pomóc. Rok temu, od chwili gdy przewodniczącym sądu okręgowego oraz katowickiego oddziału Gestapo został doktor Johannes Thümmler, wszystko uległo zmianie. SS-Obersturmbannführer1 ponad wszystko cenił sobie prawo. Wśród funkcjonariuszy krążyły pogłoski o tym, w jaki sposób ich zwierzchnik traktował więźniów, wielokrotnie wysyłając większe grupy na pewną śmierć.
Nie mógł dopuścić, by jego siostra dołączyła do ich grona. Tym razem jej nie zawiodę – poprzysiągł w myślach, jednocześnie przyśpieszając kroku.
1Obersturmbannführer – wyższy stopień paramilitarny w III Rzeszy w SA i SS, który odpowiadał stopniowi podpułkownika w siłach zbrojnych Rzeszy. Stopień SS-Obersturmbannführera wprowadzono w maju 1933 roku.
W ceglanym domku przy ulicy Strzelców Bytomskich panowała głucha cisza. Nikt z domowników nie krzątał się w kuchni, nikt nie stukał młotkiem w garażu. Starsze małżeństwo, pogrążone we śnie, nie zdawało sobie sprawy z tego, że nowy dzień właśnie budził się do życia. Pierwsze promienie słońca nieśmiało przenikały przez nieskazitelne szyby okienne, wdzierając się niepostrzeżenie do środka. Jedynie sypialnię Stefana i Basi Pielorz nadal spowijał przyjemny półmrok. Przezorna gospodyni zawsze pamiętała o zaciągnięciu zasłon. To był nawyk praktykowany od wielu, wielu lat. Dzięki niemu nie zrywali się z łóżka przed budzikiem. Z wiekiem oboje postanowili lepiej zadbać o swoje zdrowie.
Dopiero choroba Stefana przypomniała im o kruchości życia. Na szczęście rehabilitacja przynosiła zamierzone efekty. Udar mózgu przyszedł nagle, bez ostrzeżenia, rujnując dotychczasową stabilizację w ich małym wszechświecie. To był moment.
Basia doskonale pamiętała ten dzień. Gotowała wtedy obiad, gdy roztrzęsiony mąż wszedł do kuchni, mówiąc, że czuje dziwne mrowienie w dłoni. Jego skóra przybrała bladozielony kolor. Wytarła mokre dłonie w fartuch, przenosząc wzrok na mężczyznę. Dopiero po chwili zrozumiała powagę sytuacji. Twarz mężczyzny zdobił nienaturalny grymas, lewy kącik ust opadł ku dołowi. Zdenerwowana nie mogła sobie przypomnieć, gdzie odłożyła smartfon, który dostała od syna w prezencie gwiazdkowym. Małżeństwo Pielorzów, mimo wszechobecnej techniki, wciąż nie mogło się rozstać z telefonem stacjonarnym. Zerkała niepewnie w stronę kuchni. Stefan siedział w tej samej pozycji, w jakiej go tam zostawiła, nie drgnął nawet o milimetr. Wystukała numer alarmowy, lecz czekanie na połączenie z dyspozytorem okazało się prawdziwą męczarnią. Z trudem wytłumaczyła sympatycznej kobiecie po drugiej stronie linii, co się dzieje z mężem. Sama też tego dokładnie nie wiedziała. Pogotowie dotarło do nich po kilku minutach. Basia czuwała przy nim. Głaszcząc ukochanego mężczyznę po głowie, powtarzała jak mantrę:
– Zobaczysz, Stefciu, wszystko będzie dobrze. Siedź spokojnie i się nie ruszaj.
Ratownik stwierdził, że ewidentnie Bóg nad nimi czuwał. W tego typu przypadkach szybka reakcja była kluczowa.
Najpierw stoczyli długotrwałą walkę o odzyskanie mowy. Basia codziennie ćwiczyła z mężem, wspierając go na każdym etapie. Pisała na kartce poszczególne litery alfabetu, prosząc, by następnie powtarzał ich wymowę. Czytała mu książki, a przede wszystkim rozmawiała z nim na różne tematy. Widać było, że mężczyzna z ogromnym wysiłkiem łączył słowa, które chciał przekazać żonie. Wspólnie dawali jakoś radę.
Gorzej było ze sprawnością fizyczną. Lewa strona ciała pozostała sparaliżowana. Codzienne ćwiczenia, wykonywane pod okiem rehabilitanta, nie przynosiły pożądanych rezultatów. Nie poddawali się, lecz gdy pobyt w szpitalu dobiegł końca, Basia zdała sobie sprawę, że w pojedynkę nie pomoże mężowi. Potrzebowała pomocy.
Wcześniej, na wyraźną prośbę Stefana, nie poinformowała syna o stanie zdrowia ojca. I bez tego miał dość zmartwień na głowie. Emil odziedziczył charakter po nim. Nigdy na nic się nie uskarżał, lecz Basia i bez słów czuła, że w życiu jej dziecka działo się coś niedobrego. Podczas rozmów telefonicznych słyszała smutek w jego głosie. Podejrzewała, że ostatnia nieobecność synowej podczas Bożego Narodzenia nie była przypadkowa. Nie chciała ingerować w ich małżeństwo, szanując wybory syna. Niemniej, jak każda matka, także ona zamartwiała się w samotności.
Emil na wieść o chorobie ojca i jego tymczasowej niepełnosprawności przyjechał do domu rodzinnego jeszcze tego samego dnia. Zostawił wszystko, nie oglądając się za siebie. Do samochodu wrzucił dwie torby, z czego jedna po brzegi wypchana była zabawkami. Nie wyobrażał sobie podróży do rodziców bez ich jedynego wnuka. Kazik grzecznie dał się wpiąć w fotelik, wprost nie mogąc się już doczekać wycieczki do dziadków. Trasę z Krakowa do Katowic pokonali w nieco ponad godzinę. Byłoby szybciej, gdyby nie przystanek po drodze, którego głośno domagał się chłopczyk. Dopiero podczas parkowania pod domem rodziców uzmysłowił sobie przykrą prawdę. Syn przez ten czas nawet nie zapytał o matkę. Najwyraźniej jej ciągła nieobecność przestała zaskakiwać i jego.
Przekręcił kluczyk w stacyjce, wzdychając na myśl, co zastanie w środku. Bał się zderzenia z rzeczywistością, lecz nie mógłby postąpić inaczej. Mama potrzebowała pomocy przy tacie, który od zawsze był dla Emila wzorem. Wiedział, że bez względu na stan rodzica zostaną w Katowicach dłużej. Miał dość tej farsy, która ciągnęła się od kilku ładnych lat. Przez cały ten czas robił dobrą minę do złej gry jedynie z uwagi na synka, który rozumiał znacznie więcej, niż przypuszczała Malwina. Jak na pięciolatka Kazik był nad wyraz inteligentny i spostrzegawczy. Ważne, że mamy siebie – pomyślał, natomiast z niemałym trudem przyoblekł na twarz uśmiech, któremu daleko było do wyrazu szczerej radości. Zacisnął mocniej zęby, chwycił małą dziecięcą rączkę w swoją dłoń i pewnym krokiem przekroczył próg domku przy ulicy Strzelców Bytomskich.
Od momentu przyjazdu Emila na Śląsk nie minęła nawet doba. Tych kilka godzin wystarczyło, by zdać się na szczerość. Tylko przy najbliższych jego sercu rodzicach mógł sobie pozwolić na płacz i chwilę słabości. Tutaj na powrót stał się dzieckiem. Odczekali, aż Kazik, zmęczony wrażeniami i spotkaniem z dziadkami, zaśnie, by wspólnie usiąść przy wersalce, na której odpoczywał Stefan. Basia po wyjściu ze szpitala od razu złożyła zamówienie na specjalistyczne łóżko, na które niestety była kolejka chętnych. Z uwagi na niedawny długi weekend majowy oczekiwanie na sprzęt zostało wydłużone do pięciu dni roboczych. Stefan zapewniał małżonkę, że spokojnie wystarczy mu do spania wersalka, lecz Basia nie chciała go w tej kwestii słuchać. Głucha na wszelkie argumenty, postanowiła zadbać o wygodę męża wbrew wszystkiemu. Tym bardziej była szczęśliwa na wieść o przyjeździe syna. Nigdy nie miała głowy do takich spraw. Wspólnie z Emilem uznali, że konieczny będzie także niewielki remont łazienki, aby Stefan mógł z niej bez trudu korzystać. Basia zdążyła już zamówić wsporniki, uchwyty, specjalne krzesełko do zamontowania pod prysznicem, lecz nie miała pojęcia, od czego zacząć. Syn spadł jej z nieba.
Na początku czuła ogromne wyrzuty sumienia. Stefcio nigdy nie chciał stać się dla nikogo ciężarem. Z drugiej strony Basia po wieczornej rozmowie doszła do wniosku, że praca fizyczna dobrze zrobi Emilowi. Z pewnością pomoże mu oczyścić umysł, zaś ona z wielką radością zajmie się w tym czasie Kazikiem. Nie musieli tułać się po świecie, przecież Dąbrówka zawsze była i będzie ich domem. Wnuk od razu wdrapał się zdezorientowanemu dziadkowi na kolana. Basię przepełniał ogrom miłości w sercu, gdy widziała, jak się do niego garnie. Wiedziała, że jego obecność z pewnością podniesie męża na duchu. W jego przypadku zdrowie psychiczne było równie ważne jak odzyskanie sprawności fizycznej.
* * *
Od dłuższego czasu leżała, nasłuchując miarowego pochrapywania męża. Tak niewiele brakowało, a mogłaby go stracić – wzdrygnęła się na samą myśl o najgorszym. Rodzina była dla niej wszystkim, największym szczęściem, jakie miała. Ostrożnie zsunęła bose stopy na podłogę i poszukała kapci. Odkąd pamiętała, nie znosiła zakładania skarpet do spania. Mimo upływu lat w tej kwestii nic się nie zmieniło. Wstała i po cichu przeszła do korytarza, który prowadził do jeszcze dwóch pomieszczeń. W jednym z nich spali Emil z Kazikiem.
Ucieszyła się na myśl, że wreszcie będzie miała dla kogo przygotować naleśniki. Schyliła się do jednej z szafek, w której schowała domowej roboty konfitury.
– Ktoś w końcu musi to naprawić – wymamrotała, gdy kredens po raz kolejny nie chciał ustąpić. Obawiała się, że szarpiąc mocniej za uchwyt, mogłaby nieopatrznie zachwiać starym meblem. Szczerze wątpiła, by ktoś za nim płakał. Tylko stłuczonych słoików byłoby im żal. Pamiętała, jak zeszłego lata wnuczek zajadał się marmoladą z wiśni.
Nie zważając na zmęczenie, wyciągnęła wysłużoną patelnię, którą następnie rozgrzała do pożądanej temperatury. W tym czasie rozmieszała mąkę z mlekiem i jajkiem na ciasto. Czekając, aż pierwsza tura naleśników będzie gotowa, nastawiła wodę w czajniku i, sprawnie manewrując przy gałce, nastroiła ulubioną stację radiową. Lubiła gwar, śpiew, radość, dlatego jedną z pierwszych czynności po wstaniu z łóżka było włączenie radia. Dostała je w prezencie od męża z okazji urodzin. Choć sam wolał grzebanie w piwnicy w kompletnej ciszy, wiedział, ile szczęścia sprawi żonie ten podarunek. Nie mylił się.
Uśmiechnęła się, słysząc w oddali dziecięce kroki. Kazik dopadł babcinych nóg. Basia z uśmiechem zerknęła za siebie. Widok wnuka w piżamie, trzymającego w ręce wysłużonego pluszowego słonika, rozczulił jej serce. Zmierzwiła mu czuprynę, którą z całą pewnością odziedziczył po ojcu.
Emil przez wiele lat odczuwał z tego powodu kompleksy. Nie rozumiał, dlaczego natura postanowiła akurat jego odznaczyć gęstymi, ciemnymi lokami. W okresie dojrzewania podkradał mamie kosmetyki, chcąc choć odrobinę opanować bałagan na głowie. Miał szczęście, gdyż był lubiany w szkole i na studiach, więc nikt się nie wyśmiewał z jego fizyczności. Jako wykwalifikowany historyk zastanawiał się tylko nad jednym – wiedział, że pewne aspekty są dziedziczne aż do drugiego pokolenia. Był zatem ciekaw, który przodek przekazał mu w genach kędzierzawą fryzurę. Tym bardziej że oboje rodzice mieli prostą strukturę włosa. Jedynie mama od czasu do czasu nakręcała sobie poszczególne pasma na wałki, aby przypodobać się mężowi. Nieraz przeglądał albumy ze zdjęciami w celu odkrycia prawdy. Jak dotąd bez skutku.
Basia nałożyła wnukowi słuszną porcję powideł na naleśnik. Emil wkroczył do kuchni po kilku minutach. Przed sobą pchał wózek ze Stefciem. Wesoło zawołała mężczyzn do stołu. Nalała gorącą kawę do kubków, a następnie pokroiła jedną porcję naleśników na małe kawałki. Stefcio potrzebował pomocy w najprostszych czynnościach. Podskórnie odczuwała jego frustrację. Od zawsze był typem złotej rączki, więc często naprawiał sąsiadom różne przedmioty. Raz nawet zdarzyło mu się pomalować płot starej Achtelikowej, której rodziny los nie oszczędzał. Basia kilkukrotnie słyszała opowieści o dziadku kobiety, który w czasach okupacji prowadził knajpę Pod Młynem. Ludzie opowiadali, że gdy Ruscy weszli do jej środka, aby się czegoś napić, gospodarz ponoć podał im czysty metyl. W swej zuchwałości zdążył zbiec, zanim przyszli do niego ponownie. Jakim cudem na powrót znalazł się na Dąbrówce, tego nikt z miejscowych nie wiedział. Za to nieraz ze Stefciem rozmyślali nad zawiłościami rodzinnych historii. Bez względu na przeszłość pomagali starszej kobiecie, która po śmierci męża została na tym świecie zupełnie sama. Achtelikowie nigdy nie doczekali się potomstwa, więc i na starość nie miał kto o nich zadbać. A ponieważ Stefcio był czuły na cudzą krzywdę, regularnie zachodził do Achtelikowej z zakupami i drobnymi naprawami. To była jedna z cech, którą kochała u męża najbardziej.
Pewnie gdyby nie udar, nie siedzielibyśmy tu razem – pomyślała, przyglądając się twarzom najbliższych jej osób. Tak rzadko mieli ku temu okazję. Basia nie pamiętała, kiedy po raz ostatni odwiedziła syna w Krakowie. Zawsze miał niepodważalny powód, który uniemożliwiał mu goszczenie rodziców u siebie. Czasami był to zwyczajny nadmiar pracy, kolejna delegacja lub nieoczekiwany remont. Nie kryła zdziwienia, słysząc o kolejnym zalaniu łazienki przez nadgorliwą sąsiadkę z krakowskiego przedmieścia. „Stefciu, mówię ci, to mi śmierdzi na kilometr” – skarżyła się nierzadko na synową. W odpowiedzi słyszała tylko cichy pomruk, dobiegający z garażu. Jednak matczyna intuicja nie pozwalała jej zmrużyć oka. Czuła, że w życiu jej dziecka działo się coś niedobrego.
Nie ma tego złego co, by na dobre nie wyszło – szeptała jej podświadomość. Miała nieodpartą ochotę ją uciszyć lub przynajmniej zagłuszyć. Ostatnio robiła to nader często. Było jej wstyd z tego powodu. Miała nadzieję, że nikt z domowników tego nie zauważył. Sztukę kamuflażu opanowała do perfekcji. Przynajmniej tak myślała. Poczuła wewnętrzną ulgę, rozluźnienie, że nareszcie nie jest z tym wszystkim sama. Po raz pierwszy od dłuższego czasu miała przy sobie wszystkich, których potrzebowała, by zacząć od nowa. Dlatego, gdy Emil oddalił się do łazienki, by umyć synowi ubrudzoną powidłami twarz, wykorzystała nadarzającą się okazję. Wstała pośpiesznie z krzesła. Stefcio był tak wpatrzony w krajobraz za oknem, że nawet nie zauważył nagłego poruszenia żony. Otwarła szafkę nad zlewem, w której oprócz osuszacza na naczynia i zapasowych gąbek do naczyń schowała coś jeszcze. Oprócz niej nikt tu nie zaglądał. Kuchnia była jej królestwem i azylem. Oglądając się raz jeszcze za siebie, wylała całą zawartość butelki do zlewu.
* * *
Emil miotał się bez celu. Odkąd przyjechał do rodziców, nie potrafił znaleźć punktu zaczepienia, czegoś, co pozwoliłoby mu odbić się od dna. To, że do niego dotarł, było więcej niż pewne. Tylko syn trzymał go przy życiu. Dla niego gotów był na walkę, wstając codziennie wbrew sobie z łóżka. Najlepiej zakopałby się w pierzynie po uszy i przespał ten cały syf. W nocy, gdy Kazik pochrapywał wtulony w jego pierś, próbował sobie przypomnieć, w którym momencie stracił kontrolę i odpuścił. Problemy w ich małżeństwie trwały tak naprawdę od samego początku, tylko nie chcieli ich do siebie dopuścić.
Zaczęło się niewinnie, od awansu. Malwina była dumna z siebie, bo mimo olbrzymiej konkurencji zdołała pokonać innych kandydatów. Pamiętał doskonale, jak śmiał się z żony, mówiąc, że zmiażdżyła kolegów swą małą piętą. Wtedy jeszcze nie wiedział o tym, że bycie kierowniczką wielkiego oddziału banku okaże się dla niej ważniejsze niż własna rodzina. Kazik miał skończone raptem pół roku, gdy matka podjęła pracę ponad swoje możliwości, rezygnując z bycia w domu. Malwina uwielbiała sprawować władzę nad personelem. Pod tym względem była perfekcjonistką. Przychodziła do pracy przed innymi, często zostawała po godzinach. Uważała, że skoro podnosi pracownikom poprzeczkę, to i sama winna dać z siebie wszystko. Na początku przynajmniej starała się dotrzeć do domu przed wieczornym rytuałem. Po pewnym czasie i tego zaniechała, wracając, gdy Kazik wraz z Emilem spali już w najlepsze. Było jej żal tych straconych chwil, lecz nie mogła, nie potrafiła odpuścić. Musiała sobie i szefostwu udowodnić, że się nie pomylili, powierzając jej tak odpowiedzialną funkcję.
Malwina dorastała na prowincji, w małej wsi pod Krakowem. Od dziecka walczyła z kompleksami, marzyła o innym, spełnionym życiu w mieście. Nie chciała jak jej matka skończyć z gromadką dzieci. Nigdy nie mogła dojść przez to do porozumienia z rodzicami, którzy najzwyczajniej w świecie nie rozumieli ambicji córki, chcącej za wszelką cenę odnieść sukces. Na początku, gdy się spotykali, Emil podziwiał jej pracowitość, która z biegiem czasu przybrała formę obsesji. Uwielbiał zajmować się ich synkiem, brać go na długie spacery, bawić się z nim i tłumaczyć mu otaczające ich piękno, jednak nie mógł pogodzić się z myślą, że robił to w pojedynkę. Nie mógł uwierzyć, gdy żona bez mrugnięcia okiem obwieściła po sześciu miesiącach od porodu, że wraca do pracy. Nie tak to sobie wyobrażał, nie tak.
Dla Emila wszystko było jasne w momencie, w którym zobaczył dwie, upragnione kreski na teście. Jakiż był wtedy ślepy, nie dostrzegając przerażenia w oczach żony, nie widząc jej dygoczącego ze strachu ciała. Pragnęła tego dziecka tak samo mocno jak Emil, lecz bała się poświęcenia, którego od niej oczekiwano. Była pewna, że po urodzeniu będzie postrzegana przez społeczeństwo jako matka. Przestanie być kobietą, Malwiną. Nikt nie będzie więcej pytał o jej plany czy marzenia, gdyż cały świat zacznie się kręcić wokół maleństwa, nad którym przyjdzie jej sprawować pieczę. Jak ognia unikała rozmów o dzieciach, przedszkolnych wirusach czy szkolnych konkursach. Czuła znużenie, słuchając znajomych w pracy, którzy po drodze do rodzicielstwa zatracali gdzieś siebie samych. Nie potrafiła zrozumieć braku czasu, którym tłumaczyli własne ospalstwo i bierność.
Postanowiła, że z nią będzie inaczej, że pozostanie dotychczasową Malwiną, stając się jednocześnie czyjąś matką. W praktyce okazało się to trudniejsze, niż mogła przypuszczać.
Nie chciał wracać do przeszłości, choć paradoksalnie w sposób zawodowy był z nią nierozerwalnie związany. Emil, odkąd pamiętał, zawsze chciał być historykiem badającym błędy przeszłości. Podjął studia magisterskie na tym kierunku na Uniwersytecie Śląskim, lecz zaraz po otrzymaniu dyplomu wyjechał z Malwiną do Krakowa. Dość szybko znalazł pracę w zawodzie. Choć na początku marzył, by pójść dalej, szybko z tego zrezygnował. Miał już nawet wypisane podanie o przyjęcie na studia doktorskie z archeologii, lecz nigdy nie dotarł z nim do dziekanatu. Proza życia zgasiła jego zapał. Nie znalazł już czasu na naukowe dywagacje, mając na utrzymaniu nie tylko siebie, lecz również żonę, która dopiero stawiała pierwsze kroki w sektorze bankowości i nie zarabiała zbyt wiele. Nie chciał jej zawieść jako mężczyzna, dlatego postanowił odłożyć własne ambicje na bok, starając się cieszyć z tego, co miał, czyli z pracy wśród dzieci i młodzieży. Uczył ich o zaszłościach, wielkich bitwach, potężnych władcach i ich codzienności, która dawniej wyglądała zgoła odmiennie od tej, którą znały dzieci.
W Szkole Podstawowej nr 4 im. Romualda Traugutta był bardzo lubiany, zarówno przez grono pedagogiczne, jak i uczniów. Pokochał to miejsce od pierwszego wejrzenia. Bliskie sąsiedztwo z bazyliką Mariacką i starą częścią miasta sprawiało, że z radością rezygnował z komunikacji miejskiej na rzecz pieszych wędrówek. Lubił błądzić brukowanymi uliczkami, czuć oddech przeszłości na plecach. Malwina śmiała się wówczas z niego, mówiąc, że niechybnie pomylił epoki. Żałował, iż to nie wystarczyło, aby zbudować szczęśliwy dom.
* * *
Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł znużenie ciągłym rozpamiętywaniem. Wychodząc na spacer, założył cienką bluzę, gdyż majowe słońce dawało tylko złudne poczucie ciepła. Potrzebował oddechu i chwili na zastanowienie, którą metaforyczną drogę wybrać. Jeszcze przed wyjściem upewnił się, czy mama da sobie radę z Kazikiem i ojcem, lecz ten drugi postanowił uciąć sobie drzemkę przed obiadem. Mama zapewniła Emila, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, a chłopczyk wprost nie mógł się doczekać, kiedy wspólnie z babcią zacznie lepić obiecane pierogi z serem.
Emil zachłysnął się łapczywie powietrzem tak odmiennym od tego, którym ostatnio przyszło mu oddychać. Jako dorosły mężczyzna czuł sentyment do Dąbrówki Małej. Tutaj mógł zapomnieć o wielkomiejskich troskach. W tym miejscu czas płynął jakby inaczej, wolniej. Kiedyś, będąc dużo młodszym, nie doceniał tego. Teraz zupełnie inaczej podchodził do tego miejsca, dostrzegając w nim zakorzenione symptomy agrarności. Choć Dąbrówka oficjalnie znalazła się w granicach Katowic pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, wśród co niektórych mieszkańców tej dzielnicy nadal panowała tendencja nieutożsamiania się ze stolicą górnośląskiej metropolii. Ileż to razy słyszał na własne uszy – na przykład w kolejce do sklepu czy na przystanku autobusowym – gdy ktoś mówił: „Jada do Katowic”, zamiast powiedzieć, iż wybiera się do centrum.
Szedł nieśpiesznie przed siebie, ciesząc się z tej krótkiej chwili samotności. Emil uwielbiał bycie tatą, z całą pewnością czuł się w tej roli spełniony. Niemniej w ostatnich dniach męczył się natłokiem ponurych myśli i złych nowin. Najpierw dowiedział się o niemal trzymiesięcznym wyjeździe żony na szkolenie do Szwajcarii, po czym odebrał telefon od matki, która informowała go o stanie zdrowia ojca. Bez namysłu wsiadł w samochód i przyjechał na Śląsk. W Krakowie nie był nikomu potrzebny. Nic już nie wiedział. Tak naprawdę w głębi serca nie chciał rozwodu, gdyż wbrew rozsądkowi nadal kochał Malwinę. Miał tylko nadzieję, że ich wyjazd do Katowic nieco ją otrzeźwi.
Emil miał szczęście do ludzi, z którymi przyszło mu pracować. Zaaferowany wkroczył do gabinetu dyrektora, prosząc od razu o zgodę na bezpłatny urlop. Zdziwiony Henryk Kłos spojrzał na Emila zza swoich okrągłych okularów, nie wstając zza biurka. Emil od razu przystąpił do rzeczy, tłumacząc przełożonemu swoją zawiłą sytuację rodzinną. Ten, mimo początkowych trudności ze znalezieniem zastępstwa, postanowił pójść na rękę młodemu nauczycielowi. Z doświadczenia wiedział, jak trudno o nowy narybek. Niby zewsząd mówiło się o wzrastającym bezrobociu i wakatach w szkolnictwie, ale w praktyce wyglądało to inaczej. Kłos nieraz widział, jak Emilowi błyszczały oczy podczas prowadzenia lekcji. Był przekonany, że jego podwładny jest odpowiednim człowiekiem na właściwym miejscu.
– Rzut beretem do wakacji, masz moją zgodę. Tylko wróć! – oznajmił, żartobliwie grożąc Emilowi wskazującym palcem.
Starszy mężczyzna po wyjściu Emila odłożył okulary na bok i rozmasował sobie skronie. Ewidentnie wiek dawał mu się we znaki, choć sam w życiu by się do tego nie przyznał. Tajemnicą poliszynela była data jego urodzenia. Nieraz krążąc po szkolnych korytarzach, przysłuchiwał się młodzieży, która, plotkując po kątach, twierdziła z przekonaniem, że dyrektor Kłos był stary jak nieodległa bazylika. Może mieli rację, gdyż ostatnio tak też się czuł.
* * *
Emil krążył po ulicach Dąbrówki, nie bardzo się orientując, dokąd tak naprawdę zmierzał. Niektórym z mijanych ludzi odpowiadał grzecznie „dzień dobry”, nie chcąc wyjść na zarozumialca. Z roku na rok tych przywitań było coraz mniej. Starsza część mieszkańców, którą pamiętał za bajtla2, pomarła, a młodzi wyemigrowali bliżej śródmieścia lub innych, bardziej rozbudowanych dzielnic Katowic czy miast ościennych. Daleki był od osądu, w końcu sam wyjechał, zostawiając rodziców. Teraz, po wielu latach, nie wiedział, czy na powrót byłby szczęśliwy w Dąbrówce. Postanowił jednak spróbować. Przynajmniej na czas wakacji.
Nieśpiesznie stawiał kolejne kroki. Było mu w tym stanie dobrze, bardzo dobrze. Wreszcie mógł spojrzeć na pewne sprawy nieco inaczej, z dystansu. Chcąc poprawić sznurowadło, przystanął nagle na środku chodnika, a tym samym wytrącił z równowagi kobietę idącą za nim. Starsza sąsiadka pomachała mu groźnie palcem przed samym nosem. Twarz Emila rozpromieniła się w jednej chwili. Szczerze ucieszył go widok Gizeli, której nie widział od wieków. Pamiętał, jak w dzieciństwie kradł sąsiadce gruszki prosto z drzew, lecz kobieta nigdy nie doniosła Pielorzom o wybrykach ich syna. Wtedy, będąc jeszcze młodym chłopcem, nabrał szacunku do Sztycowej. Był pewny, że i tym razem starsza już kobieta nie będzie chować do niego urazy. Wdowa po byłym górniku mieszkała sama i często to właśnie do domu Stefcia i Basi pukała z prośbą o pomoc w drobnych naprawach. Emil, podobnie jak ojciec, nigdy jej nie odmawiał. Tymczasem w tle słyszał bicie dzwonów kościelnych, które niestrudzenie od lat wzywały wiernych na poranną modlitwę. Pewnie Sztycowa była jedną z nich.
– Synek, jak żeś mnie wylynkoł3 – rzekła z wyrzutem, ostentacyjnie przytrzymując się za serce. – Dyć sto lot żech cie niy widziała, abo i dłużyj4.
Emil już wiedział, że nie obejdzie się bez wytłumaczenia. Wskazał więc ręką na ławeczkę w pobliskim parku Jordana, naprzeciwko kościoła. Choć wierni już zmierzali w stronę głównego wejścia, Sztycowa z radością skinęła głową na znak aprobaty, dając się jednocześnie zaprowadzić w stronę drewnianej, nieco zdewastowanej ławki.
Mężczyzna nie rozumiał, co takiego w sobie miała, że w ciągu kilku minut zdołał jej opowiedzieć o wszystkich swoich troskach. Kobieta słuchała go uważnie, dobrodusznie głaszcząc po dłoni. To wszystko przez te oczy. Babcia też takie miała, pełne dobroci i ciepła – przemknęło mu przez myśl, jednocześnie nie krył zaskoczenia z powodu delikatności jej starczych rąk.
Kobieta miała w sobie całe wręcz pokłady życzliwości. Z wiekiem nabyła też specyficznej mądrości, niemożliwej do kupienia. Była to mądrość życiowa, płynąca z nagromadzonych doświadczeń. Nie rozumiała młodego pokolenia, do którego zaliczała syna Pielorzów – wszyscy wiecznie w biegu, gnali za karierą, nie doceniając piękna wokół siebie. Nic dziwnego, że wypalenie dopadało ich częściej i szybciej. Wiedziała, a raczej domyślała się, jakich słów potrzebował w tej chwili jej rozmówca.
– Synek, dychnij sie5. – Szczery uśmiech rozjaśnił jej twarz, tworząc wokół oczu sieć zmarszczek. Skóra Gizeli przypominała pomarszczony pergamin, dodając jej tylko babcinego, dobrodusznego uroku. – Po co tak durś lotać? Mosz bajtla, kery cie potrzebuje. Twój fater terozki jak drugi bajtel, ino po rzyci niy można dać6. – Zaśmiała się głośno z własnego żartu. – Taki gryfny karlus byle kaj znojdzie dziołcha7. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Czekej, ino ta twoja Malwina spomni se o tym, to od razu przyleci nazot8 – dodała pewnie. – A tera leca na fara, bo farosz już czeko9. – Zamierzała energicznie poderwać się z ławki, lecz bolące stawy znacznie utrudniły jej ten manewr. Na odchodne poklepała zaskoczonego mężczyznę po plecach, po czym nadzwyczaj dziarskim krokiem ruszyła w stronę plebanii.
Emil dokonał w głowie szybkich obliczeń. To niemożliwe, aby w tym roku skończyła dziewięćdziesiąt lat – pomyślał o staruszce, której sylwetkę dostrzegł na przejściu dla pieszych. Wybuchnął śmiechem, widząc, jak kobieta z premedytacją wymusiła pierwszeństwo, wchodząc wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu. Zatrzymała się na środku pasów, głośno złorzecząc zdumionemu kierowcy.
Mężczyzna w średnim wieku, siedzący za kierownicą zielonej skody, spuścił potulnie głowę. Przecież nie będę wrzeszczał na biedną staruszkę – przemknęło mu przez myśl. – Kto wie, ile dni jej zostało…
Tyle że Emil w przeciwieństwie do kierowcy był pewien, że Gizela Sztycowa przeżyje jeszcze połowę Dąbrówki.
Postanowił skorzystać z tej chwili przyjemności, wystawiając twarz ku słońcu. Po chwili poczuł ciepło promieni rozpływające się po jego ciele. Dawniej uwielbiał obserwować, jak przyroda po długiej zimie budziła się znów do życia. Miał nadzieję, że z nim będzie podobnie. Skoro nawet najtęższy mróz nie zdołał złamać odwiecznych praw natury, to i on nie podda się rozpaczy, postanowił. Spojrzał na wyświetlacz smartfona. Nikt za nim nie wydzwaniał, nikt go nie gonił, to i on mógł zwolnić na moment.
Wydawało mu się, że przymknął powieki zaledwie na sekundę. W rzeczywistości musiał przysnąć na ławce, gdyż msza w kościele właśnie dobiegała końca, o czym donosiło bicie dzwonów. Tłum wiernych wychodził z głównego wejścia, rozpierzchając się na różne strony. Mimo wytężonej uwagi nigdzie nie dostrzegł Gizeli, lecz nie martwił się tym, wiedząc, że sąsiadka świetnie da sobie radę z samotnym powrotem do domu.
Spojrzał w stronę kopuły. Nagle przypomniał sobie pewną scenę z dzieciństwa. Minął miesiąc od rozpoczęcia roku szkolnego. Zdziwił się, gdy pewnego dnia zamiast do odrabiania lekcji rodzice zagonili go do ciotki Heleny. Nie przepadał za nią, choć była siostrą jego pradziadka. Była oschła, wręcz opryskliwa. Ponoć zrobiła się taka dopiero na starość, pod wpływem choroby. Jako siedmioletni chłopiec nie rozumiał, dlaczego ktoś tak nieprzyjemny zdołał przeżyć wojnę i okres radzieckiej okupacji, podczas gdy pradziadek Paweł nie miał tyle szczęścia. Emil był zły na ciotkę za to, iż nigdy nie opowiedziała mu o swoim bracie, zawsze jakoś sprytnie zmieniała temat. Do dziś niewiele o nim wiedział. Za to jako dziecko bał się jej opowieści o gniewie Bożym, którą powtarzała niczym mantrę. Przed swoją śmiercią nie mówiła już o niczym innym.
Boży gniew miał ponoć spaść na mieszkańców Dąbrówki tuż po wojnie. W tym czasie duszpasterską opiekę nad parafią świętego Antoniego z Padwy sprawował Maksymilian Wojtas. Wielu mieszkańców do dziś go wspominało. Zasłużył na ich szacunek z powodu pomocy, której udzielał wszystkim potrzebującym w okresie drugiej wojny światowej. Niósł wsparcie i realną pomoc wszystkim, którzy w tym czasie tego potrzebowali. A było ich doprawdy wielu, więc i jego postawa stała się głośna.
Helena drżała ze strachu, opowiadając, jak w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku przez Dąbrówkę przeszedł huragan. Żywioł był na tyle silny, że bez trudu strącił kościelną kopułę, zwieńczoną trzema wieżami. Od tamtej pory kościół w Dąbrówce zdobiła zaledwie jedna z odbudowanych wież. Emilowi daleko było do wiary w lokalne gusła, lecz do teraz miewał ciarki na wspomnienie głosu ciotki. Trwoga umierającej Heleny z pewnością była autentyczna.
Targały nim teraz pewne wątpliwości. Orientując się w dziejach lokalnej społeczności, dobrze wiedział, że nie był to odosobniony przypadek Bożej złości, w tym przypadku wymierzony bezpośrednio w mieszkańców Dąbrówki. Jak dotąd nie zrozumiał tylko jednego – czym sobie na nią zasłużyli?
* * *
Emil wytarł spocone dłonie w spodnie. Nie przypuszczał, że już samo czekanie z ojcem w kolejce tak bardzo będzie go irytować. Wydawało mu się, że osoby po udarze powinny zostać przyjęte poza kolejnością, tym bardziej zaskoczyła go na korytarzu liczba ludzi z widoczną niepełnosprawnością, którzy czekali na wizytę u lekarza. Nieprzyjemny zapach detergentów podrażniał jego nozdrza. Dodatkowym utrapieniem był brak jakiejkolwiek wentylacji lub chociaż naturalnego przewiewu. W ostatnich dniach słońce zdążyło rozgrzać wszystkie pomieszczenia przyszpitalnej przychodni, doprowadzając pacjentów do skrajnej duchoty. Emil już zrozumiał, dlaczego swojego internistę odwiedzał od święta. Ba! Nawet nie był w stanie sobie przypomnieć terminu ostatniej morfologii. Co innego pediatra, z którym za sprawą Kazia był niemal w stałym kontakcie. Dzwonił do niego częściej niż do Malwiny.
Oderwał się myślami od złych wspomnień, na powrót skupiając się na wołaniu rejestratorki. Zerknął na wymiętą karteczkę z przypisanym numerkiem, którą trzymał w dłoni. Rodzice czekali na zewnątrz. W ostatnim czasie tatę męczyły upały, powodowały u niego ataki duszności, dlatego przezornie poprosił mamę, by poczekali przed wejściem. Mama z wyrazem ulgi na twarzy przyjęła zapewnienia syna, że sam wejdzie do środka i dokona rejestracji. Obiecał, że jak tylko wywołają ich numerek, przybiegnie, by pomóc mamie w przetransportowaniu ojca do środka.
Pora rozważyć temat wózka elektrycznego – pomyślał. Jak na razie zdecydował, aby nie wtajemniczać mamy w swój plan. Przepychanie dorosłego mężczyzny na zwykłym wózku w momencie, gdy ten nie miałby odpowiedniej krzepy, żeby samodzielnie się na nim odepchnąć, wymagało nadludzkich sił.
Emil martwił się, że dalsza opieka nad ojcem przysporzy im jeszcze większych zmartwień, dlatego bez konsultacji z Malwiną postanowił wypłacić sporą ilość pieniędzy z ich wspólnego konta. Pewnie powiedziałby jej o tym, gdyby notorycznie nie zrywała połączeń przychodzących od niego. Powoli miał już dość jej zachowania. Uznał, iż przyszła najwyższa pora zrobić sensowny użytek z oszczędności, dla których Malwina gotowa była zrezygnować z rodziny. Zrobił wstępne rozeznanie i jeszcze tego samego dnia chciał zamówić ojcu odpowiedni sprzęt. Przynajmniej na coś się przydam – dodał w myślach.
Mimochodem przyglądał się ludziom siedzącym w poczekalni. Odrapana zielonkawa lamperia przyprawiała o mdłości. Plastikowe krzesełka, przymocowane złączonym stelażem do podłogi, uniemożliwiały jakikolwiek manewr. Wszystkim było niewygodnie i gorąco. Starsza pani, ubrana w bawełnianą bluzkę i plisowaną spódnicę, wachlowała się zawzięcie gazetą. Druga, siedząca obok, wzdychała bez przerwy, zapewne chcąc tym samym przyśpieszyć bieg wydarzeń. Z kolei rówieśnik ojca rozsiewał po korytarzu woń strawionego czosnku. Emil wzdrygnął się z niechęcią. Proponował tacie wizytę w prywatnej klinice, lecz ten kategorycznie mu odmówił, twierdząc, że przywykł do swojego lekarza, do którego przez te wszystkie lata zdążył nabrać zaufania. Emil zaśmiał się pod nosem, wywołując konsternację na twarzy pozostałych pacjentów. Im jakoś nie było do śmiechu. Właśnie zdał sobie sprawę, że przyszli całą trójką po jedno skierowanie. Wypowiedział tylko jedno, nieopatrzne zdanie:
– Przepraszam bardzo, czy mógłbym wejść i tylko zapytać o możliwość…
W ten sposób wywołał lawinę nienawistnych komentarzy.
– Patrzcie go – zawołała staruszka z prowizorycznym wachlarzem. – Taki młody, a jaki niecierpliwy. W domu nie uczyli, że starszym należy ustępować? – zaskrzeczała.
– Zero wychowania, tylko gonią, nie wiadomo za czym.
Emil nie był pewny, czy słowa te skierowane zostały bezpośrednio do niego, czy gdzieś dalej w eter.
– Zenek, co nic nie mówisz? – Kobieta szturchnęła w bok amatora czosnkowych sosów. Ten w odpowiedzi jedynie wykrzywił twarz.
Kiedy drzwi gabinetu otworzyły się z rozmachem, ze środka wychynęła głowa doktora, który widząc Emila w poczekalni, wykrzyknął na całe gardło:
– Panie Pielorz, a gdzie ojciec?
– Czeka na zewnątrz, panie doktorze.
– Idziemy, proszę za mną. Pani Danusiu, co to ma znaczyć? – zwrócił się w stronę zaskoczonej pielęgniarki. – Pacjenci neurologiczni mają pierwszeństwo. Jak to tak trzymać człowieka świeżo po udarze w tym skwarze, na dworze. – Widząc, że jedna z pacjentek zaczyna się podnosić z krzesła, dodał głosem nieznoszącym sprzeciwu: – Państwo z receptami mogą poczekać – oznajmił, zatrzaskując za sobą drzwi prowadzące do wyjścia.
Emil podążył w ślad za doktorem, w myślach dziękując za sprawiedliwość, która jednak nadal istniała. Przynajmniej w pewnych sferach.
* * *
Postanowił spożytkować wolny czas, schodząc do garażu. Przed niespodziewanym atakiem choroby ojciec zbierał od sąsiadów różne szpargały i drobne urządzenia, naprawiając je za symboliczne kwoty. Tak spędzał emeryturę, ciągle w ruchu. Przepracowane na kopalni lata przyzwyczaiły go do ciągłej aktywności, z której ani nie potrafił, ani nie chciał tak łatwo rezygnować. Z uśmiechem wspominał sytuację, gdy mama niezadowolona z nieobecności męża w domu schodziła do garażu w pantoflach z nieodłączną ścierką kuchenną w ręku, wygrażając mu się przed nosem. Przerywał wtenczas pracę, tuląc obrażoną Basię do siebie. To miejsce było jego azylem, samotnią, której od czasu do czasu potrzebował.
W pewne popołudnie zdradził Emilowi sekret, uparcie twierdząc, że to właśnie temu miejscu zawdzięczał trwałość i ciągłość swego małżeństwa. Stefan rzadko kiedy wychodził z kolegami do pobliskiego baru. Raptem kilka razy dał się namówić koledze z kopalni na takie spotkanie. Pamiętał swoje rozgoryczenie, gdy słuchał męskich narzekań na małżonki, z którymi jego współpracownicy nie mogli już dłużej wytrzymać. On akurat uważał się za szczęściarza. Miał wspaniałą żonę, która mimo początkowych sprzeciwów respektowała jego chwilową samotnię. „Byleby nie za długo” – mawiała, zostawiając męża w garażu. W otoczeniu narzędzi, starych gratów i zniszczonych sprzętów rozmaitego pochodzenia czuł się najlepiej. Oczywiście nie wliczając żony, z którą równie chętnie spędzał wolne chwile. Oboje nabrali z wiekiem przekonania, jak istotna w zachowaniu zdrowych relacji była indywidualna przestrzeń. Tym samym stwarzali okazję do tego, by za sobą zatęsknić. A zdarzało im się to nader często.
Teraz Emil miał ochotę wypróbować mądrość swoich rodziców, wprowadzając ją do własnego małżeństwa. Rozejrzał się z ciekawością po wnętrzu garażu, w którym dawno go nie było. Nie miał pojęcia, że charytatywno-naprawcza działalność ojca cieszyła się tak dużym uznaniem i zainteresowaniem wśród sąsiadów, którzy – wbrew nowym trendom – zamiast wyrzucać, postanowili reperować zniszczone przedmioty domowego użytku. Obiecał więc ojcu, że sam zajmie się tym wszystkim, dopóki ten nie wydobrzeje. Lekarze i rehabilitanci byli dobrej myśli, lecz na to potrzeba było czasu… Znacznie więcej czasu. Emil z przykrością musiał przyznać, że ojciec nie był typem pedanta. Bałagan i rozgardiasz panujące w garażu przyprawiały go o zawrót głowy. I to dosłownie, bo doprawdy nie wiedział, w co ma ręce włożyć i od czego zacząć. Postanowił zdać się na przypadek. Pierwszym przedmiotem, który wpadł mu w oko, był zepsuty gramofon.
– Tutaj wystarczy przeczyścić… – mamrotał sam do siebie, kompletnie nie odczuwając upływającego czasu. Kto wie, może i jemu taki rodzaj terapii wyszedłby na dobre…?
Basia w tym czasie zabrała wnuczka na zakupy do pobliskiego marketu z robaczkiem w nazwie. W sumie nie rozumiała konsumenckiej logiki nakazującej robienie zakupów w miejscu, do którego klientów zapraszał uśmiechnięty owad. Nie miała jednak wyjścia, gdyż tego typu miejsc w Dąbrówce nie było zbyt wiele. Był co prawda sklep spożywczy, który jeszcze przed wojną mieścił się w tym samym miejscu, jednak załatwienie w nim sprawunków zawsze wychodziło Basię drożej.
Na szczęście mieli blisko. Nagle przypomniały jej się słowa Stefcia, który lubił spacerować ulicami ukochanej Dąbrówki, opowiadając przy tym żonie o dawnych zaszłościach. Jedną z nich było podziemne wejście, pamiętające wojenną zawieruchę, a znajdujące się w sąsiedztwie marketu. Podobno tych tajnych wejść prowadzących do bunkra było kilka, tyle że Basia zupełnie zapomniała, gdzie były ulokowane. Stefcio będzie pamiętał – przyszło jej do głowy.
Kazik, uśmiechnięty od ucha do ucha, pchał przed sobą dziecięcy wózek z kolorowym uchwytem, wrzucając do niego raz po raz wskazane przez babcię produkty. Nie musieli się śpieszyć. Emil z samego rana zszedł do garażu, z którego do tej pory nie wyściubił nosa. Za to Stefcio pokochał drzemki, w które ochoczo zapadał. Miała więc czas, aby w spokoju po raz kolejny przeanalizować listę potrzebnych artykułów. Niestety – jak na złość – zapomniała zabrać z kuchni kartkę, na której poprzedniego wieczoru zanotowała wszystko, co chciała kupić. Zresztą nie pierwszy raz jej pamięć okazała się zawodna. Snując przypuszczenie, że kartkę i tym razem przykryła nieopatrznie krzyżówkami, była pewna, mimo włożonego wysiłku w odtworzenie z pamięci listy zakupów, że i tak okaże się, iż nie kupiła nawet połowy z tych rzeczy. Chyba mnie skleroza łapie – pomyślała ze złością. Przynajmniej Kazik był tego dnia bardzo grzeczny, więc była przeszczęśliwa, mając wnuka przy sobie. Mimo nieustannych pytań dziecka, cieszyła się każdą chwilą. Żałowała tylko, że przyjazd syna i wnusia zbiegł się z nieszczęściem, jakie dotknęło Stefana.
Zamyślona krążyła pomiędzy sklepowymi półkami, bezwiednie przypatrując się kolejnym etykietom. Nasilający się od rana ból głowy coraz mocniej dawał się jej we znaki. Nawet sprawdzone od wieków lekarstwo w postaci wysokoprocentowej nalewki nie zdołało uśmierzyć dolegliwości.
Rozglądając się po sklepie, chciała przywołać do siebie wnuka, lecz dziecka nigdzie nie było. Zdenerwowana, odsunęła wózek na bok, przebiegając truchtem przez kolejne alejki. Klnąc pod nosem na własną lekkomyślność, a przy okazji wyrzucając sobie brak kondycji, dobiegła do ochroniarza. Plączący się język nie ułatwiał jej zadania. Czuła uderzenia gorąca i przyśpieszone bicie serca. Przecież spuściła Kazika z oczu tylko na sekundę. Ochroniarz już po pierwszych słowach zorientował się, że sprawa była nader poważna. Z reguły klienci zgłaszali się do niego z jakimiś drobnostkami, lecz odkąd do jego obowiązków dodano pomoc przy kasach samoobsługowych, co chwilę ktoś go wołał, zwykle niepotrzebnie.
Kiwnął ręką w stronę spanikowanej kobiety, dając jej tym samym znak, by podążyła za nim. Z impetem wpadł do swojego centrum dowodzenia, czyli małego kantorka, w którym miał bezpośredni dostęp do monitoringu. Sięgnął po mikrofon, podłączony kablami do monitorów, zwracając się do klientów sklepu z prośbą o informacje, gdyby natknęli się na pięciolatka, który oddalił się od opiekuna. Dodał, że babcia Basia czeka na Kazika przy wejściu. Miał nadzieję, że informacja jakimś cudem dotrze do sprawcy całego zamieszania.
– Proszę się uspokoić – oznajmił. – Pewnie buszuje w zabawkach albo słodyczach. Już kilka takich przypadków mieliśmy. Wbrew pozorom dość często się to zdarza, zwłaszcza przedszkolakom. To taki niesforny wiek – trajkotał, chcąc tym zatuszować własną bezradność. – Na wszelki wypadek poinformuję pracowników przy magazynie, aby rozejrzeli się na zewnątrz od strony parkingu.
Bił się z myślami, gdyż ewidentnie wyczuł od kobiety woń strawionego alkoholu. Postanowił jeszcze chwilę zaczekać, zanim będzie zmuszony zawiadomić policję. Kierowały nim słuszne obawy, gdyż poprzedniego wieczora sam odrobinę przesadził z trunkami. Był mecz, półfinał Ligi Mistrzów, grzechem byłoby nie otworzyć choć jednej butelki piwa. Tak się złożyło, że odwiedził go kolega z osiedla, który po raz pierwszy został dziadkiem. Mieli więc co świętować. Teraz czuł złość na siebie za to, że zlekceważył przestrogę żony, aby zostać w domu. „Żeby tylko z tego nie było jakiś większych kłopotów” – przestrzegała jeszcze rano. Tymczasem wyszedł na głupca, narażając się z powodu wczorajszego incydentu. A przecież lubił swoją pracę. Co prawda ciągłe użeranie się z ludźmi nie należało do najprostszych zajęć, lecz zarobki były pewne, a i sam personel nie należał do najgorszych. Obiecał żonie, że na jesień zabierze ją na wymarzoną wycieczkę do Turcji.
Musiał jakoś zaradzić własnej głupocie, dlatego pognał w stronę półek z zabawkami. Niedługo miał być Dzień Dziecka, więc asortymentu było dość sporo. Niestety, chłopca wśród nich nie było. Zatem postanowił rozpytywać wszystkich kręcących się w pobliżu klientów, pokazując zdjęcie malca naprędce wyciągnięte z portmonetki jego babci.
Nagle krótkofalówka wydała charkotliwy dźwięk. Trzęsącymi się dłońmi chwycił sprzęt, wciskając odpowiedni przycisk.
– Mamy go, był na parkingu – oznajmił męski głos należący do Kamila, zaopatrzeniowca. – Na szczęście nie zdążyłem wycofać – dodał.
Basia wybiegła ze sklepu jak poparzona. Nie sądziła, że drzemały w niej tak potężne siły witalne. Dopadła do wnuka, przyciskając go mocno do piersi. Jego małe ciałko drżało ze strachu i niepewności. Nie miała bladego pojęcia, jakim cudem znalazł się w tym miejscu.
– Bogu dzięki, że nic ci się nie stało, kochanie – wyszeptała, ocierając karminowym rękawem swetra spływające po policzku łzy. – Już dobrze, jesteś bezpieczny. Powiedz ty mi tylko, co ci przyszło do głowy, żeby tu w ogóle przyjść? – podniosła głos, nie mogąc już dłużej zapanować nad tłumionymi nerwami.
– Ja, ja… – próbował coś powiedzieć. – Ja myślałem, że to mama.
Basia zdążyła zarejestrować jego roztrzęsioną bródkę, zanim wnuk uderzył w płacz, którego żadne słowa nie mogły już powstrzymać…
* * *
Emil podszedł pośpiesznie do drzwi, sprawdzając, czy dobrze je zamknął. Dopiero wtedy nacisnął zieloną słuchawkę na swoim smartfonie. Nie chciał, aby matka lub – co gorsza – syn byli świadkami jego rozmowy z Malwiną. Nie mógł jej odkładać w nieskończoność. Postanowił próbować do skutku. W końcu nie mieli po trzynaście lat, by słać do siebie jedynie lakoniczne wiadomości. Nigdy by się do tego przed nią nie przyznał, lecz pragnął usłyszeć jej głos, upewnić się, że choć u niej wszystko było dobrze i bez większych zmian.
Od momentu jej wyjazdu do Szwajcarii upłynęło sześć tygodni. W tym czasie zadzwoniła do nich raptem dwa razy. Wiedziała o ich powrocie do rodzinnych stron Emila, o chorobie ojca i nocnych koszmarach synka, lecz nie wykazywała większego zainteresowania tymi sprawami.
Długo bił się z myślami, lecz wiedział, że tylko zadając konkretne pytanie, mógł uzyskać równie konkretną odpowiedź. Innego sposobu na to nie było.
Odebrała za piątym razem:
– Emil, nie teraz. Właśnie mam ważne spotkanie z kolejnym oddziałem banku. Nie uwierzyłbyś, jak tu wygląda praca bankowca. To zupełnie inna liga – trajkotała, nie dopuszczając męża do głosu. – Zadzwonię wieczorem. Obiecuję.
– Odpowiesz mi tylko na jedno pytanie i od razu się rozłączam, zgoda? – Wiedział już, że pomimo najszczerszych chęci i zapewnień obietnice jego żony nigdy nie znajdowały pokrycia w rzeczywistości.
– Skoro musisz… – Westchnęła zniecierpliwiona jego postawą. – Pytaj.
– Czy ty się chcesz ze mną rozwieść? – Nie wierzył w to, że w końcu, po wielu nieprzespanych nocach, zażytych lekach na uspokojenie i nerwach, wydusił to z siebie.
– Co ci też przyszło do głowy? – odparła zirytowana niedorzecznym, w jej przekonaniu, pytaniem.
– Malwinko, ja tak dłużej nie wytrzymam. Muszę wiedzieć, na czym stoimy, Kazik również. Nie chcę ci zawadzać na drodze do szczęścia. Jeśli tego właśnie chcesz, to wiedz, że dla dobra nas wszystkich podpiszę wszystkie papiery.
Odpowiedziała mu cisza. Po drugiej stronie słuchawki Malwina dławiła się własnym płaczem.
Przeczuwała, że kiedyś przyjdzie jej zapłacić za kłamstwo, lecz nie przypuszczała, że cena za to będzie tak wysoka. Nie mogła powiedzieć mu prawdy, jeszcze nie teraz. Emil i bez tego miał zbyt wiele zmartwień na głowie – pomyślała, spoglądając na sączącą się kroplówkę.
