Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Kinga, czterdziestoletnia matka małego Malinka i partnerka Mateusza, psychoterapeuty, przyjmuje do swego domu cztery Ukrainki, uchodźczynie z ogarniętego wojną kraju. Z Kijowa przywozi je Szwed Hakan, nie całkiem bezinteresownie: Katia, matka małej Saszy, jest surogatką, noszącą dziecko, którego żona Hakana mieć nie może. Wszyscy są w drodze do Szwecji, ale czy na pewno wyjadą? I czy Katia nie jest przypadkiem ofiarą manipulacji?
Nowa sytuacja sprawia, że Kinga po raz kolejny mierzy się ze swoją bolesną przeszłością. Próbując zrozumieć zachowanie Katii, towarzyszących jej krewniaczek, Hakana i Mateusza, musi też zastanowić się nad kwestiami, których na co dzień raczej nie roztrząsamy.
Czy bycie cały czas w centrum własnej uwagi to egoistyczne nadużycie? Jak zrozumieć cudzy punkt widzenia, tak odmienny od naszego? Gdzie kończy się pomoc, a zaczyna bezprawna ingerencja? Dlaczego tak trudno jest wpuścić do swojego życia, nawet tylko na chwilę, kogoś obcego? Jak pomagać, nie oceniając i nie pozbawiając nikogo godności? I wreszcie, czy można… przestać być matką?
Zwiezda to powieść wnikliwa, niekiedy bolesna, choć niepozbawiona optymizmu. Katarzyna Michalczak do końca przykuwa naszą uwagę i zachęca do zadawania sobie pytań - na temat naszych uprzedzeń, empatii, egocentryzmu i... macierzyństwa, które ma niejedno oblicze.
Napisana pięknym językiem, Zwiezda mówi także o samotności w związku, wpływie przemocy na nasze życie i – o miłości. To poruszająca historia o trudnych emocjach i wyzwaniach na pełne chaosu czasy, w których niespodziewanie przyszło nam żyć.
„Zwykło się mawiać, że dobra literatura to taka, która w nieuchwytny sposób ciąży ku życiu i ku śmierci. Katarzyna Michalczak udowadnia, że gdzieś pomiędzy są jeszcze ludzie, których można naprawdę pięknie opowiedzieć, biorąc garściami z jazgotu, który w nich wiruje. Żywiołem Katarzyny Michalczak jest życie i światło, które emituje. Pamiętajcie o tym – ta historia świeci jasno, chociaż przychodzi z ciemności. Zwiezda to powieść, która bez wątpienia pozycjonuje jej autorkę w ścisłej czołówce współczesnej polskiej prozy”.
Marcin Zegadło
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Opieka redakcyjna: PIOTR TOMZA
Redakcja: BIANKA DZIADKIEWICZ
Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, ANNA DOBOSZ, OLENA ROGUSKA, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych oraz opracowanie graficzne: KIRA PIETREK
Ilustracja na okładce: © Kira Pietrek
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Katarzyna Michalczak © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2025
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-09303-0
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] tel. (+48 12) 619 27 70
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawca zakazuje eksploatacji tekstów i danych (TDM), szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji w odniesieniu do wszelkich materiałów znajdujących się w niniejszej publikacji, w całości i w częściach, niezależnie od formy jej udostępnienia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).
Kiedy przyszła wojna w Ukrainie, zmiotła wszystko, co było między nami dobre. Zostawiła nam tylko pretensje i podupadające zaufanie. Ale nawet wtedy trzymałam się tych słów jak bojki na środku jeziora w strugach deszczu: „My tak na poważnie”.
– Bądźmy w tym razem – powiedziałam. Setny raz prosiłam, żebyśmy przyjęli do mieszkania nad garażem osoby z Ukrainy. Te, którym udało się uciec.
– Ale w czym? W czym mamy być razem? W tej wojnie? Powiedz mi, Kinga, czy ty myślisz racjonalnie?
– Jak mam być racjonalna w tym, co się dzieje?! To jest wojna, Mateusz! Rozumiesz to słowo? Wojna! Racjonalna? To jest absurd, czego ty ode mnie wymagasz!
Ale moje wrzaski go nie przekonywały.
Któregoś wieczora, po kłótni, która skończyła się kompletną ciszą, wszedł do sypialni po ładowarkę do komputera. Chciał przed snem obejrzeć serial. Zastał mnie wyjącą w ciemności, z kneblem z poduszki w ustach. Malinek spał obok.
– Co się dzieje? – Usiadł na łóżku, próbował wymacać w ciemności moją rękę.
– Nie daję rady tego znieść, Mateusz. Nie daję rady. Moglibyśmy zrobić tę jedną rzecz. Naprawdę jesteśmy w stanie! I nie zrobimy tego, bo ty nie chcesz, bo się boisz, bo „tu jest twoja granica”!
– Boże, kochanie, nie wiedziałem, że tak ci na tym zależy. Przepraszam, nie chciałem doprowadzić cię do takiego stanu. Przepraszam, dobrze, słuchaj, przyjmijmy ich, pewnie. Zgadzam się. Cofam wszystko, co mówiłem. Nie mam już żadnej granicy. Przyjmijmy ich, dzwoń do tej straży pożarnej! Albo nie. Ja sam tam jutro zadzwonię.
Następnego dnia po południu odebrałam telefon od Gunia.
– Słuchaj, Kinga, wy podobno chcecie przyjąć osoby z Ukrainy? To świetnie, bo jest taka sprawa, znajoma mojej siostry właśnie ratuje jakieś kobiety, jadą z granicy, z Rumunii, do Polski, dam jej twój numer, dobra?
– Ale my czekamy na wieści ze straży pożarnej. Zgłosiliśmy się tu, na miejscu. Lokalnie. Lada moment mają się do nas odzywać. Na sali gimnastycznej koczuje dużo ludzi.
Z Guniem znałam się ze studiów. Kiedyś myślałam, że jest tym legendarnym typem przyjaciela, który podtrzymuje głowę przy rzyganiu. I że będziemy się spotykać regularnie, aż do emerytury, a potem odwiedzać wzajemnie swoje groby. Ale to przeświadczenie dawno już wyparowało. Teraz mieliśmy dzieci w podobnym wieku i na grupce we czwórkę z jego żoną zarzekaliśmy się, że muszą się spotkać. Lepiej się poznać. Że to skandal. Że musimy razem wyjechać na wakacje, dobrze się bawić, przecież umieliśmy kiedyś razem tak dobrze się bawić.
Ale to się nie wydarzało.
A teraz, kiedy przyszła wojna w Ukrainie, Guniu chwycił za telefon na spacerze z synem, wcisnął mój numer.
– Zawieście straż pożarną, zawieście wszystko, zadzwoni do was Kirsten, ona siedzi w Szwecji, w Sztokholmie, w Göteborgu, nie wiem, gdzie dokładnie, ale koordynuje wszystko, jej mąż tutaj jedzie, w busie prowadzonym przez Wasię, Ukraińca, wiezie babcię, matkę i dziecko.
– Szwedzi?
– Szczegóły poznasz od nich, to super, że przyjmiecie te Ukrainki, nie przemęczajcie się tam z przygotowaniami, ja już muszę lecieć, Natan właśnie wchodzi z rowerkiem na ten zwisający mostek koło nas, no wiesz, który, a, może nie wiesz, no tak, muszę go ratować, one będą jutro rano, pa!
Tak było z Guniem. I z każdą z osób, z którymi kiedyś byłam blisko. Te osoby nadal żyły obok, ale ich istnienie blakło, jak w kółko prana koszulka. Coraz bardziej oczywiste i coraz bardziej niewyraźne.
To czas mijał. Nie byłam już młoda i już młody nie był nikt z ludzi, których sprawami kiedyś żyłam i z którymi spędzałam mnóstwo czasu. Każde z nas zasklepiło się we własnej, osobnej codzienności. Może wstydziliśmy się przed sobą nawzajem tego, że mimo zapewnień, że komu jak komu, ale nam to się nigdy nie przydarzy – to nas dopadło. Bez ostrzeżenia. Starzeliśmy się tak szybko, jak szybko ulatuje z balonu hel. Głupio nam było, więc woleliśmy się chować za zasłoną z porannego wstawania, gnania do pracy i z powrotem. Za zasłoną z Netflixa płaskiego jak kartka. Za konsumowaniem, czym prędzej, bez nadziei.
Dałam się nabrać młodości. Jak tyle osób za mną i przede mną. Wierzyłam, że wszyscy, tylko nie ja. A raczej: nie wierzyłam, że dla mnie młodość mogłaby się skończyć. Przecież miałam twarz, swoją twarz. Jak mogłaby być ona twarzą pani w średnim wieku? A jednak to się stało. Nie zostałam oszczędzona. Zrozumiałam to w pełni pewnego popołudnia, kiedy wyrwałam się z domu po bułki. To była wczesna jesień, o czwartej jeszcze jasno. Mateusz został z małym, skoczyłam do Żabki na rowerze. Kiedy przypinałam go do słupka przy sklepie, świeciło słońce, a moja zielona plisowana spódnica szeleściła z każdym ruchem. Podniosłam głowę, by schować kluczyk do nerki zapiętej na biodrach. Chciałam uśmiechnąć się do siebie w witrynie, dać sobie znać: jesteś silna, jesteś pełna, jesteś pociągająca. W odbiciu zobaczyłam panią po czterdziestce, która się dobrze trzyma.
A przecież czułam się tak świetnie, tak młodo. Budziłam się rano pełna werwy, bolały mnie wprawdzie kolana i barki, ale czy to nie jest tak, że wszystkich dzisiaj, przy tym siedzącym trybie życia, pobolewają rozmaite stawy? Budziłam się z mnóstwem energii, myślałam o sobie „dziewczyna”, a potem spoglądałam w lustro i nie mogłam uwierzyć, że to już. Że to już, minęło. I wciąż mija bardziej. Że nie da się tego zatrzymać. Zawrócić. Nie da się tego dostać z powrotem, choć się płacze i tupie nogą, tarza w pościeli i wyje, kiedy nikt nie patrzy.
Przemijanie. To nie jakiś tam ot, taki sobie filozoficzny koncept. To namacalne żegnanie się z tym, w czym się tak bardzo jest, każdego dnia. Pa, pa, życie! A życie odpowiada: pa, pa!
Kiedy miałam jedenaście lat, mama czytała Bądź zawsze piękną Lilo Aureden, wydaną w 1959 roku. Zajrzałam do książki i wsiąkłam. Co zrobić, żeby nigdy nie mieć zmarszczek? Zwłaszcza kurzych łapek, bo to fe? Jak zadbać o skórę, żeby w żadnych okolicznościach nie straciła jędrności? Jak zapobiec wypadaniu włosów, które przychodzi z czasem? Na pytania mniej zorientowanej Annie odpowiadała Irena. Staraj się jak najmniej śmiać, radziła. A jeśli już ci się zdarzy, palcami po bokach podtrzymuj kąciki oczu.
To wydawało mi się wtedy tak absurdalne! Próbować zatrzymać ten nurt? Ja chciałam weń wskoczyć, chciałam więcej i więcej, chciałam, żeby mnie porwał, pochłonął! Chciałam żyć, przeżywać. I nie zastanawiałam się nad tym, w jakim stanie ten pęd wyrzuci mnie na brzeg. Bać się zmarszczek? Co za durny pomysł. Zmarszczki to dowód, że się naprawdę istnieje! Brzeg był tak odległy, brzegu nie było widać.
Ja i Paulina, moja najlepsza przyjaciółka z liceum, siadałyśmy na balkonie z prażynkami w dłoni i wyobrażałyśmy sobie, że jesteśmy już staruszkami. Że patrzymy wstecz na całe życie. Mamy pewność, że to wszystko, o czym fantazjowałyśmy w młodości, naprawdę się wydarzyło.
Nie zdawałam sobie sprawy, że to, co się wydarzy, przestaje być naszą własnością. Staje się wspomnieniem, a my zostajemy nadal z niczym. I znowu byśmy chciały. Ale już nie możemy.
Nie zdawałam sobie sprawy, że niezależnie od tego, ile bym przeżyła, nadal będę tą dziewczyną, która nie wie, co robić. Nie zdawałam sobie sprawy, że starzejąca się twarz to nie do końca tryumf przeżycia. To bardziej dowód na ciągły rozpad wszystkiego wokół. Przypomnienie o zbliżającym się końcu. Zmarszczki? Phi! To było dekadę wcześniej. Teraz twarz zmieniała kształt. Skóra przestawała dogadywać się z mięśniami i kośćmi. Zupełnie jakby rzeczywistość mówiła: „Hej, już wystarczy, już długo tu jesteś, skacz do ziemi i rozkładaj się czym prędzej, tam twoje miejsce”.
Przypominałam sobie, jak mama udawała, że wygląda przez okno. Słońce zachodziło, inne mamy zaczynały wołać moje koleżanki na kolację. Siedziałam przy biurku, uczyłam się do klasówki z matmy. Mama udawała, że wygląda przez okno, a tak naprawdę starała się ujędrnić podbródek za pomocą ćwiczeń zamieszczonych w książce. Teraz ja sama robiłam te ćwiczenia w łazience, przy zamkniętych drzwiach. I zdawałam sobie sprawę, że to tylko działanie doraźne, próba zatrzymania tej fali, która zaraz wróci po mnie, i będzie wracać, będzie zabierać mnie coraz głębiej, coraz dalej od brzegu, aż któregoś razu zobaczę, co jest na dnie, i nie będę mogła z nikim się tym podzielić.
I im bardziej byłam tego świadoma, tym mniej mi się chciało starać. Walka o siebie? A po co? Przecież na końcu jest dno.
A teraz: tak, przyjmujemy kogoś. Otwieramy się. Otwieramy swój dom. Jesteśmy gotowi pomóc. To mnie wybawi. To mnie wskrzesi.
Tego dnia mijał miesiąc od wybuchu wojny. Miesiąc kłótni wszczynanych nagle, po seksie w łazience, podczas gdy Malinek spał w sypialni. Kłótni w środku nocy w łóżku, naszym bezpiecznym dotąd miejscu. Wystarczyło zapytać: „Śpisz?” – i wybuchał pożar. Kłótni takich, które sprawiały, że nic nie wychodziło z zaplanowanego na wieczór seksu. Miesiąc, w którym Mateusz setki razy chował się w koc ze słowami „Nie dam rady”. W którym setki razy zrywałam się znad stołu, krzycząc: „Musimy uciekać! Dlaczego jeszcze się nie pakujemy?”. Malinek, widząc to, wybuchał płaczem i nie dało się go potem uspokoić przez godzinę. Miesiąc, w którym pod prysznicem zamiast się myć, trzęsłam się ze strachu. Po tym miesiącu nadszedł ratunek, można było pomóc, i to komuś, kto naprawdę tego potrzebował.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki