Zoo - James Patterson, Michael Ledwidge - ebook

Opis

Los Angeles. W Zoo ginie jeden z opiekunów zwierząt zaatakowany przez parę lwów. Wygląda to na nieszczęśliwy wypadek, ale nie dla Jacksona Oza, młodego biologa, który od pewnego czasu obserwuje zagadkowy wzrost agresywnych zachowań zwierząt. Choć to dziwne zjawisko potwierdzają statystki, nikt nie traktuje poważnie głosu naukowca, usiłującego przekonać świat nauki i polityki, że z przyrodą dzieje się coś złego. Tymczasem na całym świecie zaczyna dochodzić do coraz częstszych ataków zwierząt na ludzi. Świat staje na krawędzi wojny - totalnej konfrontacji przyrody z cywilizacją. Co do niej doprowadziło? Tajemniczy wirus atakujący wszystkie ssaki na ziemi z wyjątkiem ludzi? Zjawisko kosmiczne czy geologiczne? Działalność człowieka, który przez stulecia dokonał wielu nieodwracalnych zmian w środowisku naturalnym? Oz przypuszcza, że jest na właściwym tropie, ale los świata będzie zależał od tego, czy jego przywódcy będą skłonni go wysłuchać. A rozwiązanie nie będzie łatwe dla nikogo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (37 ocen)
8
14
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AniaKicia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Widziałam serial, bardzo ciekawy. Polecam i książkę i serial
00

Popularność




O książce

Thriller uznany za jedną z najlepszych powieści Jamesa Pattersona, na podstawie którego powstał popularny serial CBS/Puls2.

Na całym świecie dochodzi do serii brutalnych ataków zwierząt na ludzi. Jackson Oz, młody biolog, z coraz większym przerażeniem śledzi doniesienia o kolejnych tragediach. Już jakiś czas temu próbował ostrzec ludzi, że z przyrodą dzieje się coś złego. Lecz żaden polityk ani naukowiec mu nie uwierzył.

Kiedy Jackson dowiaduje się o urodzonych w niewoli dwóch lwach, które zaczynają mordować – z pozoru – dla przyjemności, postanawia nie czekać ani chwili dłużej. Jeśli ludzie, od których zależą losy świata, nie chcą go słuchać, zmusi ich do tego!

Jackson z pomocą ekolog Chloe Tousignant rozpoczyna wyścig z czasem. Chce ostrzec światowych przywódców, zanim będzie za późno. Ataki stają się bowiem coraz bardziej zaciekłe, przebiegłe… zaplanowane… i może się okazać, że wkrótce dla ludzi nie będzie już bezpiecznego schronienia.

JAMES PATTERSON

Czołowy amerykański autor powieści sensacyjnych, zdobywca Edgar Award, ma w swoim dorobku około stu książek, które ukazały się w kilku cyklach wydawniczych, m.in. Alex Cross, Kobiecy Klub Zbrodni, Michael Bennett. Jest również współautorem powieści dla młodzieży, np. Gimnazjum. Najgorsze lata mojego życia, Czarownica czy Dar. Łączny nakład sprzedanych powieści Pattersona sięga 200 milionów egzemplarzy.

MICHAEL LEDWIDGE

Amerykański pisarz, autor kilkunastu powieści sensacyjnych, m.in. Before the Devil Knows You’re Dead oraz (z Jamesem Pattersonem) Negocjator, Szybki numer, Terror na Manhattanie, Najgorsza sprawa, Kłamstwo doskonałe, Zoo i Michael Bennett.

Tego autora

DOM PRZY PLAŻYDROGA PRZY PLAŻYKRZYŻOWIECMIESIĄC MIODOWYRATOWNIKSĘDZIA I KATSZYBKI NUMEROSTRZEŻENIEBIKINIREJSPOCZTÓWKOWI ZABÓJCY (z Lizą Marklund)KŁAMSTWO DOSKONAŁEWYCOFAJ SIĘ ALBO ZGINIESZDRUGI MIESIĄC MIODOWYZOOKobiecy Klub ZbrodniTRZY OBLICZA ZEMSTYCZWARTY LIPCAPIĄTY JEŹDZIEC APOKALIPSYSZÓSTY CELSIÓDME NIEBOÓSMA SPOWIEDŹDZIEWIĄTY WYROKAlex CrossW SIECI PAJĄKAKOLEKCJONERJACK I JILLFIOŁKI SĄ NIEBIESKIECZTERY ŚLEPE MYSZKIWIELKI ZŁY WILKNA SZLAKU TERRORUMARY, MARYALEX CROSSPODWÓJNA GRATROPICIELPROCES ALEXA CROSSAGRA W KOTKA I MYSZKĘJA, ALEX CROSSW KRZYŻOWYM OGNIUZABIĆ ALEXA CROSSAALEX CROSS MUSI ZGINĄĆMichael BennettNEGOCJATORTERROR NA MANHATTANIENAJGORSZA SPRAWAPrivate InvestigationsDETEKTYWI Z PRIVATEDETEKTYWI Z PRIVATE: IGRZYSKA

Tytuł oryginału:ZOO

Copyright © James Patterson 2012All rights reservedThis edition published by agreement with Little, Brown and Company,New York, New York, USA. All rights reserved.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2016

Redakcja: Beata Kołodziejska

Zdjęcie na okładce: © 2015 CBS Broadcasting Inc. All Rights Reserved.

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-245-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Dla ArchackichM.L.

PrologTo wszystko dzieje się w zoo

1

Zoo w West HollywoodLos Angeles, Kalifornia

Zoo i ogród botaniczny w Los Angeles są położone w Griffith Park zajmującym tysiąc sześćset hektarów, na których znajdują się dwa pełnowymiarowe pola golfowe, muzeum Autry National Center oraz napis HOLLYWOOD. Jest raczej zaniedbaną atrakcją turystyczną niż instytucją ochrony fauny i flory.

Finansowane z mało stabilnego źródła, czyli miejskiego budżetu, przypomina mocno wysłużone wesołe miasteczko. Przy zbielałej od słońca betonowej promenadzie stoją przepełnione kubły na śmieci. Nierzadko można poczuć smród łajna dolatujący z klatek, gdzie w bezlitosnym kalifornijskim słońcu, nie zważając na krążące nad nimi muchy, zwierzęta leżą nieruchomo i patrzą przed siebie szklanym wzrokiem.

Na północny wschód od głównej bramy znajduje się wybieg dla lwów otoczony betonową fosą pokrytą szlamem. Kiedyś – gdyby mocno przymknąć oko – być może przypominał skrawek parku Serengeti. Dziś jednak przez brak dbałości o jego utrzymanie, niedobór funduszy i pracowników wygląda na miejsce, jakim jest w rzeczywistości: wybetonowaną zagrodą, która jest wypełniona ubitą ziemią i obramowana sztuczną trawą oraz drzewami z plastiku.

Pięć po ósmej rano na wybiegu, pozornie pustym, jest już gorąco. Słychać tylko lekki szelest, gdy jakiś ciemny, wężowy kształt przesuwa się wolno tam i z powrotem w kępie wysokiej sztucznej trawy. Dźwięk i ruch ustają. Po chwili zza głazu ze sklejki w odległości piętnastu metrów wyskakuje coś wielkiego.

Mosa, lwica z zoo w Los Angeles, z zawrotną prędkością pokonuje wybieg i zmierza w kierunku poruszającej się trawy, wpatrując się w nią jasnożółtymi oczami. Ale zamiast skoczyć w trawę, w ostatnim ułamku sekundy przewraca się na ziemię. Wzbijając kłęby kurzu, obraca się na grzbiecie o trzysta sześćdziesiąt stopni i znów staje na czterech łapach.

Głęboko w trawie leży Dominick, towarzysz Mosy. Z dwóch mieszkających w zoo lwów południowoafrykańskich to on jest samcem alfa. Starszy od Mosy, potrząsa królewską rudawą grzywą i obrzuca samicę chłodnym spojrzeniem. W ciągu ostatnich kilku tygodni wydaje się coraz bardziej spięty i czujny, nie ma nastroju do zabawy. Na chwilę przymyka oczy, po czym wraca do machania ogonem w wysokich źdźbłach trawy.

Mosa zerka na niego, a potem patrzy w stronę tylnego ogrodzenia na dużą gumową piłkę do ćwiczeń, którą niedawno dał im jeden z opiekunów. Wreszcie, ignorując piłkę, wolno pochyla się, by wtulić nos w grzywę Dominicka i liznąć go na znak przeprosin i szacunku.

Wielkie koty leżą obok siebie pod nieskazitelnym błękitem kalifornijskiego nieba. Mosa czyści sobie zakurzone poduszki masywnych łap. Jeśli tego ranka można dostrzec jakąś wskazówkę, że coś jest nie tak, to nie kryje się ona w tym, co robią lwy, ale w tym, czego nie robią.

U lwów, podobnie jak u innych żyjących stadnie ssaków, ważną rolę w porozumiewaniu się odgrywa wokalizacja. Lwy wydają dźwięki podczas rywalizacji seksualnej, sporów terytorialnych i koordynacji obrony przed drapieżnikami.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni Mosa i Dominick wydawały coraz mniej odgłosów. Teraz prawie cały czas milczą.

Lwy wyczuwają opiekuna dużo wcześniej, zanim brzęknie ogrodzenie z siatki czterdzieści metrów za nimi. Kiedy do ich nozdrzy dochodzi zapach człowieka, reagują zupełnie inaczej niż dotychczas. Podnoszą się. Ich ogony sztywnieją. Zwierzęta stawiają uszy, a ich sierść wyraźnie jeży się na grzbietach.

Podobnie jak wilki, lwy polują i czatują na zdobycz w zorganizowanych grupach. Zachowanie tych dwóch wskazuje gotowość do zaatakowania ofiary.

Dominick wysuwa się z trawy na nieosłoniętą część wybiegu. Nawet jak na samca jest olbrzymi – prawie dwieście trzydzieści kilogramów wagi, ponad dwa i pół metra długości i metr czterdzieści wysokości. Król dżungli wietrzy, a pochwyciwszy jeszcze raz woń człowieka, rusza w jego stronę.

2

Terrence Larson, pomocnik opiekuna wielkich kotów, otwiera zewnętrzną bramkę z siatki ogrodzeniowej prowadzącą na wybieg lwów, wsuwa haczyk w oczko, aby się nie zamknęła, i wciąga do środka czerwone plastikowe wiadro z karmą. Muskularny mężczyzna w średnim wieku, oganiając się od much, taszczy śniadanie dla lwów złożone z dziesięciu kilogramów kości goleniowych i pokrojonej w grubą kostkę krwistej wołowiny.

Po kilkunastu krokach Larson, były technik oświetleniowy z Paramount Pictures, rzuca mięso przez wysoką do piersi gęstą drucianą siatkę na końcu ogrodzenia. Mięso ląduje na ziemi z mokrym plaśnięciem. Larson przewraca wiadro do góry dnem i siada na nim obok otwartego zewnętrznego ogrodzenia. Wie, że powinien stać za zamkniętym ogrodzeniem i stamtąd oglądać jedzące lwy, ale jest weekend święta Czwartego Lipca i wszyscy szefowie są na urlopie, więc w czym rzecz?

Siedzenie z lwami o poranku, przed otwarciem zoo, to dla Larsona najlepsza chwila w ciągu całego dnia. Tommy Rector, kierownik sekcji wielkich kotów, wolał mniejsze, bardziej ruchliwe i uczuciowe zwierzęta – jaguary i rysie – lecz Larson, odkąd w wieku siedmiu lat odwiedził cyrk Ringling Brothers, co na zawsze zmieniło jego życie, jest zapalonym miłośnikiem lwów. Jego zdaniem, to zwierzę nie bez powodu symbolizuje potęgę, niebezpieczeństwo i tajemnicę; nie bez powodu musieli z nim walczyć słynni siłacze – na przykład Samson czy Herkules. Siła, wdzięk i nadnaturalne piękno lwów nie przestają go zdumiewać, choć pracuje przy nich już od piętnastu lat. Podobnie jak podczas pracy w branży filmowej, Larson często mówi znajomym, że nie może uwierzyć, iż naprawdę płacą mu za to, co robi.

Z kieszeni na piersi służbowej bluzy w kolorze khaki wyciąga paczkę parliamentów, a gdy wsuwa do ust papierosa i zapala, z motoroli przypiętej do bocznej kieszeni krótkich spodni dobiega przenikliwy sygnał alarmowy. Sięga po radio, próbując się domyślić, o co chodzi, ale w tym momencie przez trzaski przebija się piskliwy głos Ala Ronkowskiego z ekipy technicznej; wścieka się na kogoś, kto zajął jego miejsce na parkingu.

Larson ni to parska śmiechem, ni to prycha z pogardą, po czym ścisza radio i wydmuchuje nosem dwie szare smugi dymu, przyglądając się trawie na drugim końcu wybiegu, który ma długość sześćdziesięciu i szerokość trzydziestu metrów. Zastanawia się, gdzie, u diabła, mogły się podziać dwa lwy. Kiedy otwiera bramę, Mosa zwykle czeka na niego jak domowy kot, który biegiem wpada do kuchni na dźwięk elektrycznego otwieracza do puszek.

Słysząc plusk, Larson wyrzuca niedopałek i wstaje. W panice.

Co? Nie!!! W fosie?

Wysoka skarpa i taras uniemożliwiają lwom wejście do fosy, ale ta ochrona nie zdołała powstrzymać kiedyś jednego z nich przed skąpaniem się. Sprowadzenie przerażonej i przemoczonej Mosy na suchy ląd zajęło pracownikom zoo dwie godziny.

Tego mu tylko potrzeba, gdy akurat nie ma szefów, a w pracy jest połowa personelu. Bawić się w ratownika blisko dwustukilogramowego wkurzonego i całkowicie przemoczonego lwa.

Wchodzi do klatki bez ubezpieczenia: zdecydowanie wbrew zasadom, ale w rzeczywistości stale robi się takie rzeczy. Szybko otwiera bramkę dla opiekunów i biegnie na skraj skarpy.

Po chwili oddycha z ulgą, widząc jedną z zielonych piłek do ćwiczeń unoszącą się na powierzchni wody. Zapomniał o tych głupich zabawkach. Na szczęście nie stało się nic więcej. Mosa w jakiś sposób zdołała przerzucić piłkę nad tarasem. I tyle. Uff.

Odwracając się od krawędzi skarpy, Larson nagle nieruchomieje. Stoi jak skamieniały nad brzegiem fosy. Dokładnie między nim a otwartą bramką w ogrodzeniu siedzi Dominick: nieporuszony, miarowo machając ogonem, utkwiwszy złotobursztynowe oczy w twarzy Larsona. Jego śniadanie leży nietknięte obok. Siedzi, ogromny i milczący, i wpatruje się w Larsona obojętnymi oczyma barwy ognia.

Larson czuje suchość w ustach, gdy potężny kot pochyla się naprzód, a potem cofa, jak markujący cios bokser.

Przyjmuje pozy, tłumaczy sobie spokojnie Larson, starając się w ogóle nie ruszać. Oczywiście stary kocur jest po prostu zaskoczony jego obecnością na swoim terytorium. Larson wie, że na wolności ten dwudziestoletni tetryk już dawno zostałby zabity przez młodszego rywala, który miałby chrapkę na samice w jego stadzie.

Larson dochodzi do wniosku, że ma mały kłopot. Zastanawia się, czy skorzystać z radia, ale rezygnuje. Przynajmniej na razie. Był już w klatce z Dominickiem. Staruszek po prostu zgrywa ważniaka. Za chwilę znudzi go ta gra w cykora i zacznie jeść. Dominick zna Larsona od wielu lat. Zna jego zapach, wie, że nie stanowi zagrożenia.

Poza tym w najgorszym wypadku Larson ma za plecami fosę. Wystarczą trzy kroki i będzie bezpieczny. Zsunie się ze skarpy, być może złamie nogę w kostce i mokry i upokorzony zaczeka na innych opiekunów, ale kiedy się zjawią, jego kości wciąż będzie okrywać skóra, a wnętrzności nadal będą w środku, gdzie woli je zatrzymać.

– Już dobrze, dobrze, stary – mówi Larson, po czym szepcze „ciii”, jak gdyby usypiał dziecko. – Lubię twoją Mosę, ale nie jest w moim typie.

Larson zauważa ruch po lewej, właściwie bardziej go wyczuwa, niż widzi. Odwraca się w tę stronę i dostrzega coś płowego i masywnego, co wyskakuje z trawy, wzbijając w powietrze słup kurzu, nabiera prędkości i mknie w jego stronę coraz większe.

Opiekun nie zdąża zrobić nawet kroku, gdy Mosa skacze na niego. Jej łeb uderza go w pierś jak potężny taran. Z jego płuc natychmiast uchodzi całe powietrze, Larson unosi się i ląduje na plecach trzy metry dalej.

Oszołomiony leży na wznak. Serce wali mu jak oszalałe i Larson obawia się, że to zawał. Ale przestaje o tym myśleć, gdy tuż przy jego uchu rozlega się cichy, zdławiony pomruk Mosy.

Sięga po radio, lecz w tym momencie Mosa kładzie łapy na jego ramieniu i wgryza mu się w twarz. Długie górne kły przebijają mu oczy, a dolne siekacze bez trudu zagłębiają się od dołu w jego szczęce.

Mosa miota ciałem Larsona jak bezradną szmacianą lalką, trzymając go zębami za głowę. Kiedy skręca mu kark z trzaskiem do złudzenia przypominającym odgłos łamanego ołówka, ten dźwięk jest ostatnią rzeczą, jaką mózg Larsona rejestruje przed śmiercią.

3

Mosa z gardłowym warknięciem puszcza martwego opiekuna. Pazurem prawej przedniej łapy, przypominającym kciuk, wydłubuje jak wykałaczką kawałek mięsa spomiędzy zębów. Kiedy zlizuje krew z warg, na ziemi ląduje to, co zostało z zegarka Larsona.

Dominick, który już się pożywił, rusza biegiem w kierunku otwartej bramki. Na końcu korytarza między ogrodzeniami lwy mijają maleńką klatkę zabiegową, do której wpychają je opiekunowie, gdy zwierzęta potrzebują pomocy medycznej. Nie będą za nią tęsknić.

Szybko pokonują felidarium. Na przeciwległym końcu, przy gumowych wężach, jest niska bramka, a po drugiej stronie biała betonowa ścieżka. Mosa i Dominick zwinnie i lekko jednym susem przeskakują bramkę i już po chwili pędzą pustą promenadą zoo. Potem przesadzają kołowrotki przy wejściu i okrążając parking, zmierzają do najbliższej kępy dębów i orzechów Griffith Park.

Szybko wspinają się na porośnięte krzewami wzgórze i zbiegają z niego truchtem. Gorący wiatr znów przynosi zapach człowieka. Chwilę później dostrzegają jego źródło na jednym z torów gry pola golfowego. To przystojny i młody czarnoskóry mężczyzna w czerwonej koszulce i czarnych spodniach. Przed pójściem do pracy postanowił zaliczyć dziewięć dołków. Jest wyraźnie zaskoczony widokiem lwów na polu golfowym.

Dominick rzuca się naprzód, przewracając na bok mężczyznę, który gubi buty. Śmiercionośne zęby wyrywają golfiście prawie całą szyję, tryska fontanna krwi.

Zwierzę puszcza martwego człowieka i wolno się cofa, gdy widzi radiowóz zbliżający się do pola od północy. Chce zostać i zaatakować, ale wie, że ta skrzynka pełna ludzi jest zrobiona z tego samego zimnego i trudnego do sforsowania materiału co jego klatka.

Lwy biegną w stronę lasu, aby ukryć się wśród drzew. Na szczycie wzniesienia Dominick przystaje na chwilę i spogląda na miasto. Poniżej rozciąga się Los Angeles, brązowe pole zamieszkane przez ludzi, drgające w zasnuwającym je dymie i nadciągającym upale, którego granice rozpływają się we mgle.

Zapach jest silniejszy i dochodzi ze wszystkich stron. Z biurowców i domów, z ulic, z maleńkich samochodów sunących po autostradach. Powietrze jest nim przesycone. Ale zamiast od niego uciekać, Dominick i Mosa, żądne krwi, ruszają biegiem w jego kierunku, szukając łapami oparcia na zboczu.

Księga pierwszaPoczątek końca

Rozdział 1

Obudziłem się roztrzęsiony.

Z początku wpadłem w panikę, myśląc, że mam udar albo coś podobnego. Potem otworzyłem oczy i z ulgą przypomniałem sobie, że to nie ja się trzęsę. Trzęsło się moje mieszkanie.

Zza ściany zakurzonych przemysłowych okien obok łóżka dobiegał odgłos przypominający łomot, jaki wydaje pułk olbrzymów rytmicznie uderzających kolbami karabinów o beton podczas musztry paradnej. Ale to nie byli poczciwi żołnierze marines w zielonych mundurach. Wiedziałem, że źródłem huku, który mógłby wskrzesić zmarłego, jest kolejka linii metra numer 1 Broadway–Siódma Aleja, jadąca nadziemnym odcinkiem, który przebiegał obok mojego nowego mieszkania w Harlemie – loftu na czwartym piętrze. Jeszcze nie przyzwyczaiłem się do tego pociągu.

Skrzywiłem się, zakryłem głowę poduszką. Bez sensu. Tylko w Nowym Jorku trzeba płacić za przywilej spania przy wiadukcie.

Ale byłem tak spłukany, że nie stać mnie było nawet na narzekanie. Usiadłem. Nie mogłem sobie nawet pozwolić na spanie. Nie stać mnie było nawet na myślenie o pieniądzach. Wydałem wszystko, a nawet więcej; moją zdolność kredytową szlag trafił. W tym momencie widziałem przed sobą tylko jeden cel, który za wszelką cenę musiałem osiągnąć, koncentrując na nim całe swoje życie: zrozumieć to, zanim będzie za późno.

Nie zawsze było jednak tak beznadziejnie. Zaledwie dwa lata wcześniej nie tylko miałem mieszkanie, które się nie trzęsło, ale dostałem szansę szybszego uzyskania doktoratu na Uniwersytecie Columbia. Byłem ulubieńcem na wydziale ekologii, ewolucji i biologii środowiskowej i miałem sukces w zasięgu ręki, czując już zapach kontraktów na książki, przyjęć, ciepłych posad uniwersyteckich.

Wtedy właśnie zetknąłem się z pewnym zdarzeniem – inni uznali je za pomyłkę – które odmieniło moje życie.

Coś zauważyłem. Coś, co odbiegało od normy. I czego nie mogłem zignorować.

Tak się czasem zdarza. Życie płynie jak bajka i nagle widzisz coś, co nie mieści się w żadnej kategorii. Co zaczyna wypełniać każdą twoją myśl, każdą chwilę snu i jawy.

Przynajmniej tak się stało w moim przypadku. Stałem u progu wspaniałej kariery naukowej, kiedy nagle zacząłem się zmagać z czymś, o czym nie mogłem przestać myśleć, czego nie potrafiłem się pozbyć, nawet gdy mój świat walił mi się na głowę.

Wiem, że to brzmi jak czyste wariactwo. Zadatki na wybitnego intelektualistę w połączeniu z obsesją i odrzuceniem tradycyjnie pojmowanego sukcesu zwykle zapowiadają dość marny koniec. Na pewno tak było w przypadku Teda Kaczyńskiego, Unabombera, i Chrisa McCandlessa, bohatera książki i filmu Wszystko za życie, który umarł w autobusie.

Nie byłem jednak malkontentem ani mistykiem, który stara się nawiązać bliski kontakt z wyższą rzeczywistością. Bardziej przypominałem Kurczaka Małego, specjalizującego się w biologii ewolucyjnej Kurczaka Małego, który odkrył, że niebo naprawdę się wali. Tyle że nie chodziło o niebo, ale o coś więcej. Waliło się życie biologiczne. Życie zwierząt. Działo się coś bardzo, bardzo dziwnego i bardzo, bardzo złego, a mówiłem o tym tylko ja – głosem wołającego na puszczy.

Zanim jednak uprzedzę fakty, nazywam się Oz. Na imię mam Jackson, ale kiedy ktoś nosi takie nazwisko jak ja, nie używa imienia. Niestety, mój ojciec też jest znany jako Oz, podobnie jak moja mama, trzy siostry, stryjowie i wszyscy kuzyni ze strony ojca. Wprowadza to pewne zamieszanie na spotkaniach rodzinnych, ale to nie ma nic do rzeczy.

Chodzi o to, że zacząłem obserwować pewien globalny problem, któremu w dużej mierze poświęciłem życie i który próbowałem zrozumieć.

Wiem, brzmi to pompatycznie, ale obawiałem się, że jeśli mam rację – a po raz pierwszy w życiu miałem szczerą nadzieję, że się mylę – rozpoczęła się ogólnoświatowa zmiana paradygmatu, przy którym globalne ocieplenie przypominało niedzielny spacer po ekologicznym ogrodzie społecznościowym.

Rozdział 2

Wyskoczyłem z łóżka w szarych, pogniecionych spodniach od piżamy, którą podarowały mi linie Air France przy okazji niedawnego lotu do Paryża. Ogoliłem się, wziąłem prysznic, wyszorowałem zęby, po czym znów włożyłem elegancką francuską piżamę. Praca w domu ma swoje zalety. Zgoda, słowo „praca” sugeruje, że na niej zarabiałem. Ale to był inny rodzaj pracy. Tak czy inaczej, piżama była naprawdę wygodna.

Wychodząc z sypialni, sięgnąłem po jeszcze jeden cenny przedmiot wiszący na klamce – wełnianą czapkę w kolorze strażackiej czerwieni, którą zdobyłem przy okazji niedawnej wyprawy na Alaskę. Naciągnąłem ją na głowę i rzuciłem się na podłogę, żeby zrobić codzienną setkę pompek. Tego zwyczaju nabrałem jeszcze przed college’em, przy okazji innego wyjazdu – czteroletniej służby w wojsku.

Po porannej gimnastyce ruszyłem do swojej pracowni. Włączyłem listwy zasilające, a następnie telewizory, ustawione w rzędzie na metalowym stole roboczym znajdującym się pośrodku industrialnego pokoju. Miałem w sumie osiem telewizorów. Część nowoczesnych z płaskimi ekranami, ale w większości gruchoty, które wygrzebałem ze śmietników, kiedy telewizja przeszła na sygnał cyfrowy. Za nimi kłębił się gordyjski węzeł przewodów, którymi były podłączone do dekoderów kablowych i satelitarnych oraz kilku laptopów i serwerów. Zmodyfikowałem je z pomocą kilku znajomych elektroników, tworząc największy, najbardziej odjechany system rejestracji wideo.

Kiedy czekałem, aż wszystko zacznie pracować, otworzyłem pierwszą tego dnia puszkę red bulla. Następna kolejka linii numer 1 spowodowała przyspieszenie akcji serca, wzbijając obłok kurzu z parapetów. Możecie mnie nazwać świrem – śmiało, nie będziecie pierwsi – ale po pierwszym szoku nawet polubiłem tło dźwiękowe, jakie zapewniał mi w mieszkaniu nowojorski system transportu publicznego. Nie wiem dlaczego, ale odkąd byłem małym dzieckiem aż po czasy, gdy dostałem stypendium Rhodesa na Uniwersytecie w Oksfordzie, mój nadpobudliwy mózg zwykle pracował pełną parą, gdy dookoła panował ogłuszający hałas. Oldskulowe AC/DC to były moje klimaty. Metallica i Motörhead, z dźwiękiem podkręconym na maksa.

Patrząc spod zmarszczonych brwi na rozjaśniające się ekrany, przypomniałem sobie, jak mój ojciec, porucznik nowojorskiej straży pożarnej, oglądał wieczorne wiadomości. Po jakiejś dużej akcji na Bronxie przychodził do domu, siadał przed telewizorem i w trakcie pierwszej reklamy, po jednej czy dwóch butelkach piwa Miller High Life, mawiał:

– Oz, synu, czasami wydaje mi się, że ten nasz świat to po prostu jedno cholerne zoo.

Na ekranach przede mną zaczęły się pojawiać zwierzęta. Całe mnóstwo zwierząt. I wszystkie zachowywały się bardzo źle.

Ojcowie chyba rzeczywiście wszystko wiedzą najlepiej, bo działo się właśnie coś takiego. Świat zmieniał się w zoo bez klatek.

Rozdział 3

Sadowiąc się na swoim skórzanym krześle na kółkach z wyprzedaży używanych sprzętów, wziąłem czysty notatnik z nowego pliku na stole po prawej, nacisnąłem przycisk długopisu i napisałem datę.

Podkręciłem dźwięk w telewizorze numer cztery.

– „Wczoraj odnaleziono ciała zaginionego siedemdziesięciodwuletniego myśliwego i jego pięćdziesięciojednoletniego syna – powiedziała reporterka telewizji WPTZ w Plattsburghu w północnej części stanu Nowy Jork. Atrakcyjna brunetka w czerwonej kurtce trzymała mikrofon jak kieliszek wina. – Mężczyźni najprawdopodobniej zostali zabici przez baribale w trakcie nielegalnego polowania w okolicach Lake Placid”.

Na ekranie ukazała się relacja z konferencji prasowej, na której wypowiadał się młody funkcjonariusz policji stanowej. Króciutko ostrzyżony, chudy. Chłopak ze wsi, czujący się nieswojo przed kamerami.

– „Nie, na pewno nie można ich było uratować – powiedział policjant. Spółgłoski b i p wymawiał prosto do mikrofonu. – Obaj mężczyźni od dawna nie żyli i zostali częściowo zjedzeni. Ciągle jednak nas zastanawia, jak to się stało. Każdy z nich miał naładowaną broń”.

Na koniec oświadczył, że ojciec i syn byli znanymi kłusownikami i z upodobaniem stosowali nielegalną metodę polowania na jelenie, wykorzystując psy, które zapędzały zwierzęta w zasadzkę.

– „Oddaję ci głos, Brett” – oznajmiła brunetka.

– Niedobrze, Brett – powiedziałem.

Ściszyłem czwarty telewizor i nastawiłem głośniej odbiornik numer osiem. Pik, pik, pik – rósł rządek zielonych pasków na ekranie.

Zaczynał się właśnie program informacyjny na NDTV, anglojęzycznej indyjskiej wersji CNN.

– „Wczoraj w Kerali podczas tresury słoni zginął kornak – powiedział prezenter w średnim wieku. Miał wąsik i włosy zaczesane w bollywoodzkim stylu. Było w nim coś z Clarka Gable’a. – Uprzedzam, że zdjęcia, jakie państwu pokażemy, są drastyczne”.

Nie żartował. Patrzyłem, jak słonica przywiązana do pala na placu w wiosce wdeptuje w ziemię drobnego człowieczka. Potem owija trąbę wokół jego nogi i wyrzuca go wysoko w powietrze.

Prezenter wyjaśnił, że do ataku doszło w chwili, gdy rozdzielono matkę z małym słoniątkiem podczas metody tresury zwanej phajaan.

Słyszałem o tym. Phajaan, polegający na katowaniu zwierzęcia, to najpopularniejsza metoda tresury słoni w wiejskich rejonach Indii. Słoniątko zostaje oddzielone od matki i umieszczone w klatce. Mieszkańcy wioski tłuką je gorącymi żelaznymi prętami i kijami nabijanymi gwoźdźmi. Brutalne tortury trwają tak długo, aż zwierzę pozwoli się dosiąść człowiekowi albo umrze.

– Chyba mamusia nie zaliczyła pomyślnie programu, stary – powiedziałem do umierającego na ekranie tresera słoni.

Jednak clou programu była wiadomość z ostatniej chwili, którą nadał Fox News w telewizorze numer dwa. Lala Barbie poinformowała mnie, że dwa lwy z zoo w Los Angeles nie tylko zabiły swojego opiekuna i uciekły, ale zagryzły też jakiegoś faceta na pobliskim polu golfowym. Zobaczyłem kilku funkcjonariuszy policji Los Angeles uzbrojonych w M16, którzy zamknęli kordonem wysadzaną palmami ulicę, a za nimi kręcili się specjaliści ze straży ochrony zwierząt w białych kombinezonach.

– „Ostatni raz widziano lwy w dzielnicy La Brea niedaleko Beverly Hills” – szczebiotała Megyn Kelly, nie odrywając nieobecnego wzroku od telepromptera.

Rzuciłem długopisem. Byłem wkurzony, po prostu wkurzony. Swędziała mnie skóra, serce waliło jak młotem. Czy wszyscy śpią? Zostali zahipnotyzowani? Są na haju? Cholera jasna, wszyscy się naćpali?

Znów chwyciłem długopis i nagryzmoliłem w notatniku litery tak mocno, że przedziurawiłem kartkę.

K O C Z !!!!!!!!

Potem rzuciłem notatnikiem przez cały pokój.

– Ludzie, kiedy zaczniecie słuchać?! – wrzasnąłem do swojej ściany mediów.

Przyszła pora na kolejną porcję kofeiny.

Rozdział 4

Przez kilka minut siedziałem pochylony na krześle, oddając się terapeutycznej wściekłości, którą kipiałem. Słuchałem dobiegającego zza okna huku kolejki jadącej na północ, a potem kolejki jadącej na południe. Następnie poszedłem na drugi koniec pokoju, podniosłem notatnik i wróciłem do pracy.

KOCZ: konflikt człowieka ze zwierzętami. To była teoria, nad którą pracowałem.

Otóż byłem przekonany, że zmienia się zachowanie zwierząt na całym świecie. W dodatku nie na lepsze. W najmniejszym stopniu. Coraz więcej gatunków na każdym kontynencie zaczynało się nagle zachowywać hiperagresywnie wobec jednego konkretnego zwierzęcia.

To my byliśmy ich wrogiem. Ty i ja. Ludzie. Człowiek, człowieku.

Fakty nie budziły wątpliwości. Od Rumunii po Kolumbię, od Pirenejów po Góry Skaliste, od St. Louis po Sri Lankę nastąpił gwałtowny wzrost liczby ataków zwierząt na ludzi. Przeróżnych zwierząt – lampartów, niedźwiedzi, wilków, dzików. Ściślej mówiąc, w ciągu ostatnich czterech lat liczba ataków ze strony dzikich zwierząt na całym świecie wzrosła dwukrotnie w porównaniu z roczną przeciętną poprzedniego półwiecza. Podkreślam: dwukrotnie.

Zresztą nie chodziło tylko o dzikie zwierzęta. W Australii odnotowano dwadzieścia procent więcej obrażeń zadanych przez psy i koty. W Pekinie już trzydzieści cztery procent. W Wielkiej Brytanii w zeszłym roku trzeba było hospitalizować prawie cztery tysiące osób pogryzionych przez psy.

Z powodu, którego nie udało mi się jeszcze ustalić, rozpoczął się jakiś zorganizowany, międzygatunkowy ewolucyjny sprzeciw wobec homo sapiens. Innymi słowy, z jakiejś przyczyny zwierzęta fiksowały i trzeba było coś z tym zrobić, a czas na to skończy się pewnie szybciej niż zapas plastikowych różdżek na zlocie fanów Harry’ego Pottera.

Wiem, jak to brzmi – jakbym miał nierówno pod sufitem. Różne gatunki zwierząt działają wspólnie i w porozumieniu przeciwko ludziom. To niedorzeczne. Szalone, niemożliwe. Też kiedyś sądziłem, że to wielki i dziwny zbieg okoliczności. Całe mnóstwo zupełnie niepowiązanych ze sobą, pojedynczych zdarzeń. Z początku koledzy nabijali się, gdy zacząłem tropić to zjawisko na swoim żartobliwym blogu Człowiek kontra przyroda.

Przestałem się śmiać, kiedy uważniej przyjrzałem się dowodom. Przyroda naprawdę wypowiedziała człowiekowi wojnę. A nasza strona w ogóle tego nie zauważała.

Wyrażenie „między Scyllą a Charybdą” pochodzi z mitologii. Były to dwa morskie potwory, które czyhały na żeglarzy przepływających przez cieśninę między Sycylią a Półwyspem Apenińskim. Scylla porywała marynarzy z pokładów, a Charybda pochłaniała i wypluwała wodę razem z okrętami. Jeżeli statek przepływał bliżej Charybdy, oznaczało to pewną śmierć. Zbliżając się do Scylli, załoga ryzykowała stratę sześciu ludzi. Żadne wyjście nie było bezpieczne. Tak czy inaczej, miałeś przesrane.

Znalazłem się właśnie w takiej sytuacji, w wąskim przesmyku między złym a jeszcze gorszym. Czułem, jak gdyby z obu stron rozdziawiały się żarłoczne paszcze potworów.

Jeżeli się myliłem, to zwariowałem. Jeśli miałem rację, światu groziła zagłada.

Robiłem, co mogłem, żeby to rozgłosić, ale nic nie wskórałem. Wyczyściłem wszystkie karty kredytowe, swoje i życzliwych mi członków rodziny, żeby rozmawiać z każdym, kto chciał słuchać. Pojechałem do Paryża na konferencję na temat praw zwierząt, gdzie nałgałem, żeby dopuszczono mnie do głosu. Kiedy byłem w połowie przemowy, sala mnie wyśmiała i nie pozwoliła mi dokończyć.

Nie, ludzie nie przejmowali się tym ani trochę. Bylibyście zszokowani i przerażeni ogromem intelektualnej nietolerancji wobec osób, które lubią chodzić w czerwonych czapkach i pogniecionej piżamie.

Zdarzenie w zoo w Los Angeles przebiło wszystkie poprzednie. W relacji powiedziano, że lwy urodziły się w niewoli. Dlaczego para drapieżnych kotów z zoo pewnego dnia zaczyna zabijać ludzi i grasować po mieście? Bo jest dwieście kanałów w telewizji i nie ma w nich co oglądać? Przecież to bez sensu. Lwy z zoo nie wpadają w szał. Po prostu nie ma żadnego powodu, żeby wychodziły zza krat i mordowały. W każdym razie dotychczas tak nie było.

Wcisnąłem przycisk szybkiego wybierania i zadzwoniłem do swojej agentki prasowej, żeby spróbowała skontaktować mnie z Fox News. Jak zwykle natychmiast odezwała się poczta głosowa. Nawet agentka uważała mnie za świra, chociaż jej płaciłem. Zły znak.

Kiedy nagrałem najnowszą prośbę, postanowiłem zrobić jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Podłączyłem się do iPoda i puściłem na cały regulator Motörhead, żeby dodać umysłowi bardzo potrzebnej energii. Pomóż mi, Lemmy. Siorbnąłem red bulla i spróbowałem pomyśleć, oglądając następne z najmniej zabawnych klipów świata.

Nagle się wyprostowałem, bo Attyla wyrwał mi słuchawki z uszu.

– Hej, Attyla – powiedziałem. Gdy mój współlokator wyciągnął rękę, przybiłem mu piątkę. – Popatrz na to szaleństwo. Za każdym razem, kiedy myślę, że wszystko się nareszcie uspokaja, zaczyna się dziać dwa razy więcej. Sarah nie zadzwoni. Chłopiec, który wołał o pomoc, rozumiem twój ból, coś w tym stylu.

– Hiiaaa! Hiiaaa! Hiiaaa! – odrzekł Attyla.

Następnie wydał z siebie parę pohukiwań, wgramolił mi się na kolana, dał mokrego całusa i objął kosmatym ramieniem.

Attyla jest bowiem szympansem.

Rozdział 5

Ponieważ wiedziałem, że telewizory mu przeszkadzają, wziąłem Attylę za rękę – suchą i zaskakująco miękką, jak skórzana rękawiczka – i zaprowadziłem go do kuchni. Attyla: pięć lat, metr dwadzieścia i czterdzieści pięć kilogramów szympansa.

Na śniadanie dałem mu mango, górę ciastek Newton z figowym nadzieniem (które wcinał jak małpa kit) i połowę tego, co zostało z kanapki z indykiem. Na deser podałem mus jabłkowy zmieszany z rozgniecionymi witaminami i tabletkami zoloftu.

Zgadza się, zoloftu.

W naszym zwariowanym świecie nawet małpy potrzebują pigułek szczęścia. A może tylko te, które mieszkają w Nowym Jorku.

Umyłem Attyli zęby i zaprowadziłem go z powrotem do jego pokoju. Na wyłożonej gazetami podłodze walały się jego zabawki: minipiaskownica, skrzynka pełna piłek i lalek, stół do cymbergaja i stary automat do ćwiczenia rzutów do kosza. Właściwie te dwie ostatnie były raczej moimi zabawkami. Ale konsola Wii bez dwóch zdań należała do Attyli. W kręgle potrafił mi nieźle dokopać.

Przez chwilę stałem w drzwiach i patrzyłem, jak się bawi. Zainstalowałem w jego pokoju solidną stalową siatkę, chociaż był coraz starszy i wiedziałem, że niedługo znajdzie na nią sposób. Będę musiał niebawem znaleźć mu nowy dom. Ostatnio ulubioną zabawką Attyli była lalka, którą niedawno kupiłem mu w American Girl. Miała warkocze i kraciastą sukienkę, bardzo w stylu Domku na prerii. Attyla całował i kołysał w ramionach dużą jasnowłosą lalkę. Potem przyniósł mi ją i uniósł, żebym też mógł ją pocałować. Sapnął zadowolony, wrócił na swoje siedzisko z wypełnionej kulkami poduchy i zaczął udawać, że ją karmi.

Ludzie, którzy twierdzą, że traktują swoje psy jak dzieci, nigdy nie mieszkali pod jednym dachem z szympansem, możecie mi wierzyć. Pokręciłem głową i uśmiechnąłem się do swojego małego kumpla. Przyjemnie było widzieć go, jak się spokojnie bawi. Kiedy się poznaliśmy, wyglądał zupełnie inaczej.

Znalazłem Attylę dwa lata wcześniej w Willis Institute, firmie biomedycznej w południowej części New Jersey, gdzie zatrudniłem się jako asystent laboratoryjny. Było późno, gdy sprzątając po drugim dniu pracy, otworzyłem jakieś drzwi i zobaczyłem go. Najbardziej uroczą trzyletnią małpę, jaką w życiu widzieliście, która leżała na ziemi, przyciskając różowy pysk do zimnych prętów maleńkiej klatki.

Utkwił we mnie żałosne spojrzenie zaczerwienionych oczu. Okropnie ciekło mu z nosa. Badania biomedyczne na szympansach na ogół wyglądają tak: najpierw zarażają szympansa jakąś chorobą, a potem podają mu nowy lek, który chcą przetestować. Jeżeli nie będzie działał, trudno; szympans umiera. Albo badają skutki uboczne i tak dalej. Przeglądając papiery doczepione do klatki, dowiedziałem się, że jakiś mężny człowiek przeprowadzał na nim dziwne badania olfaktoryczne. Testował perfumy czy coś w tym rodzaju.

Kiedy brązowe oczy małpy – która jeszcze nie była wtedy Attylą i nosiła numer 579 – popatrzyły na mnie przenikliwie i smutno, w mojej frajerskiej głowie zrodził się pewien plan. Tydzień po zakończeniu pracy jeszcze raz ruszyłem na południe drogą międzystanową I-95, mając w kieszeni klucz do laboratorium z wytłoczonym napisem ZAKAZ KOPIOWANIA, który w wyjątkowym roztargnieniu zapomniałem oddać. Gdy po północy odjeżdżałem z parkingu laboratorium, Attyla leżał na tylnym siedzeniu mojego wysłużonego hyundaia sonaty, przykryty pudełkami po pizzy Papa John’s.

Przez pierwsze kilka tygodni, mieszkając ze mną, był nieufny, bardzo czujny i prawie w ogóle nie spał. Czekał ze strachem, czy nie zrobię mu krzywdy. Znajomy weterynarz zdiagnozował u niego zespół stresu pourazowego i przepisał zoloft, który podziałał jak zaklęcie.

Wiem, co sobie myślicie. Albo jestem lewicowym oszołomem stukniętym na punkcie praw zwierząt, albo w dzieciństwie naoglądałem się za dużo odcinków B.J. and the Bear. Albo jestem wariatem. Albo idiotą. Zwykle nie mówię innym naukowcom, że trzymam w mieszkaniu szympansa. Nigdy nie zamierzałem zostać panem „Ciekawskiego George’a” dwudziestego pierwszego wieku. Tak się po prostu złożyło. Początkowo zamierzałem odwieźć Attylę do schroniska w Luizjanie, przygarniającego małpy, na których prowadzono badania. To ciągle jest mój ostateczny plan. Na razie jednak szympans mieszka ze mną.

Attyla odłożył lalkę i podszedł do drzwi prowadzących na taras, stukając w nie, żebym wypuścił go na ogrodzoną przestrzeń, gdzie zainstalowałem huśtawkę z opony.

– Orientuj się, Attyla! Atakuję! – zawołałem i zagłębiłem palce w jego sierści po bokach, żeby go połaskotać.

– Uu-uu-uu-uu aa-aa-aa hiiaa hiiaa hiiaaaaaaaaa!

Patrzyłem, jak podbiega do huśtawki, opierając się na kostkach zgiętych palców, i wskakuje na nią z radosnym wrzaskiem, a potem odwróciłem się, zamknąłem kratę i wróciłem do pracy.

Rozdział 6

Attyla leży na brzuchu na huśtawce i macha długimi, silnymi ramionami, żeby się rozkołysać. Końce długich sękatych palców muskają ziemię. Przednie kończyny ma mocne i szczupłe, przystosowane do wspinaczki po drzewach. Jak większość szympansów Attyla lubi się bawić. Lubi zapasy, śmiech i łaskotki.

I podobnie jak ludzie, jest bardzo świadomy swojej pozycji społecznej i potrafi uciekać się do podstępu.

Przypomina człowieka bardziej niż jakakolwiek inna istota.

Gdy dostrzega, że człowiek zniknął w korytarzu, wydaje krótki wysoki dźwięk, świadczący o wzburzeniu i zaniepokojeniu. Nie doczekawszy się reakcji, rzuca się z powrotem na huśtawkę i miota się tam i z powrotem, napinając łańcuch, który głośno skrzypi pod jego ciężarem.

Wszystko jest takie dziwne. Poruszające się w dole pudełkowe kształty. Mały grzmot, który czasem przetacza się nad głową. Czasem wszystko nagle nabiera tego zapachu. Strasznego zapachu, Złego Zapachu, który kiedyś wypełniał jego klatkę w dużym jasnym pokoju; zapachu, który jeży sierść na grzbiecie Attyli i wywołuje u niego ból brzucha. Zapach staje się silniejszy. Ciągle silniejszy. Nawet na zewnątrz. Co dzień coraz bardziej.

Znudzony, zły i zalękniony Attyla odwraca się od okna i przetrząsa ogrodzony plac zabaw, dopóki nie znajduje lusterka. Przysuwa je blisko twarzy i przygląda się swojemu odbiciu. Jak każdy szympans potrafi rozpoznać samego siebie. Ma teraz pięć lat, jego twarz traci różowawy odcień i ciemnieje. Kępka szorstkich białych włosów na brodzie już prawie zniknęła.

Lusterko go nudzi, więc odkłada je i biega tam i z powrotem, potrząsa ogrodzeniem, wrzeszczy na dziwne mury i przesuwa rzeczy. Po jakimś czasie zaczyna się bawić, rozrzucając przedmioty po całym tarasie. Plastikowe krzesło. Trójkołowy rowerek z parowozem Tomkiem. Nagle jego wzrok pada na pluszowego królika. Attyla podnosi go i zabiera do kąta.

Przytula go, delikatnie gładzi palcami jego miękkie futerko, gdy powiew wiatru przynosi na taras Zły Zapach, który uderza go w nozdrza niczym cios.

Attyla dłońmi rozdziera królika na pół. Szympans ma chwyt tak silny jak szczęki pitbula. Wydając stłumiony krzyk, rozszarpuje zabawkę na strzępy. Potem wypycha kawałki królika przez otwory ogrodzenia i pohukuje, gdy jak śnieg, jak popiół sypią się na alejkę za budynkiem.

To poprawia Attyli nastrój.

Po chwili znów rzuca się na huśtawkę i odbijając się długimi ramionami, zatacza na niej koła.

Rozdział 7

Przez następną godzinę rozsyłałem wiadomość o ataku lwów w Los Angeles do wszystkich swoich kontaktów, żeby poznać ich reakcje. Próbowałem między innymi skomunikować się z niejakim Abrahamem Bindixem, przewodnikiem safari z Botswany, którego poznałem w Paryżu. Facet naprawdę sporo wiedział o lwach i należał do wąskiego grona znanych mi osób, które nie uważały mojej teorii KOCZ za czyste wariactwo.

Kiedy nadal czekałem na sygnały od ludzi i drugi raz dzwoniłem do swojej agentki prasowej, dostałem SMS-a.

KOCZ 911! GDZIE JESTEŚ?

– Cholera – powiedziałem. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem.

W drodze, skłamałem w odpowiedzi. I zaraz zadzwoniłem do właściciela mieszkania. Pięć okropnie długich minut później zjawiła starsza, koścista kobieta w spłowiałej sukience w kwiaty z tamborkiem do haftowania i hiszpańskimi krzyżówkami w rękach. Była to matka właściciela mieszkania, która od czasu do czasu opiekowała się Attylą. Oprócz tego, że miała do mnie dzwonić, gdyby coś się działo, nie musiała nic więcej robić.

Kiedy stanąłem w drzwiach prowadzących na taras, Attyla patrzył w lusterko, które mu kupiłem jakiś czas temu.

– Słuchaj, przystojniaku. Pani Abreu przyszła cię popilnować, więc bądź grzeczny, dobra? Muszę wyjść coś załatwić, ale jak wrócę, zagramy w piłkę. Obiecuję.

Attyla spuścił głowę i wysunął wargi w grymasie niezadowolenia. Dopiero gdy szeroko rozłożyłem ręce, skoczył mi w ramiona, omal nie przewracając na podłogę. Wyrzucił z siebie serię urywanych okrzyków. Pohukiwanie było znakiem rozpoznawczym, jakim przedstawiają się szympansy.

Attyla wyraźnie się ucieszył, kiedy odpowiedziałem mu identyczną serią pohukiwań.

Po pożegnaniu zarzuciłem na ramię rower Cannondale i zniosłem go po schodach z czwartego piętra, a następnie ruszyłem na północ zakorkowanym Broadwayem. Z opuszczoną głową pedałowałem jak szalony, śmigając obok nielegalnych, nielicencjonowanych taksówek, supermarketów C-Town i kwiaciarni. Przy numerach od 140, gdzie Broadway zaczyna się piąć aż do Washington Heights, poczułem pulsujący ból w udach.

Przecinając drogę śmieciarce na Sto Pięćdziesiątej Dziewiątej, skręciłem po łuku w lewo w Fort Washington Avenue i ruszyłem dalej na północ. Kilka minut później skręciłem w prawo w wąską Sto Osiemdziesiątą Pierwszą, a następnie z piskiem hamulców, cały spocony, zatrzymałem się przed przedwojennym budynkiem, który czasy świetności miał już za sobą. Obok wejścia znajdował się sklep Wszystko po 99 centów. Założyłem blokadę na rower, wszedłem tam i dokonałem pewnego zakupu, wywołując lubieżny uśmieszek na kamiennej twarzy Chinki stojącej za ladą.

Ociekając potem w obskurnym korytarzu budynku, wcisnąłem kciukiem przycisk domofonu mieszkania „N. Shaw”. Od razu rozległ się brzęczyk otwierający drzwi. N. Shaw czekała na mnie na piątym piętrze przy windzie w zielono-niebieskim stroju chirurgicznym i nerwowo przytupywała w wytarte płytki posadzki stopą obutą w adidas. Sytuacja chyba naprawdę była poważna; jak kryzys KOCZ.

– Nie można ci wierzyć. Przecież wiesz, jak mało czasu mam między zajęciami a dyżurem – powiedziała Natalie, a następnie popchnęła mnie korytarzem do swojego mieszkania.

W tym stroju Natalie wyglądała posągowo. Ciemnozielone oczy, rude włosy – naprawdę rude, rude jak płomień, włosy Irlandki – mleczna cera i mnóstwo piegów, jak gdyby cukiernik obsypał ją całą cynamonem.

– Obiecałeś, że będziesz tu czekać. „Z wielką ochotą”, bo chyba tak się wyraziłeś, o ile pamiętam – rzekła, spoglądając na mnie oczami lśniącymi jak kryptonit i szarpiąc w przedpokoju moją koszulę. Jej dłonie znalazły się na moim pasku. – No to sprawdźmy, jak wielką, Ozzy.

Natalie była wulkanem seksu, libido rozmiarów XL uwięzionym w szpitalnych turkusach. Poza tym była świetną studentką medycyny na Uniwersytecie Columbia i miała duże szanse na karierę neurologa. Całkiem miłe zestawienie, chociaż czasami się zastanawiałem, czy nie zależy jej bardziej na moim ciele niż umyśle. Pewnie będę się musiał po prostu z tym pogodzić.

– Udało mi się kupić ci pewien drobiazg – powiedziałem i wyciągnąłem z kieszeni swój zakup za 99 centów.

Zawiesiłem na palcu parę najbardziej mikroskopijnych i nieprzyzwoitych stringów, jakie kiedykolwiek wyprodukowano w Tajlandii – jaskrawoczerwonych i przezroczystych jak celofan.

– Kto powiedział, że nie wiem, ile jest wart dolar? – dodałem.

Natalie oparła ręce na biodrach.

– Wyjaśnijmy coś sobie. Najpierw się spóźniasz, chociaż mamy jedyną szansę na seks od trzech dni – oznajmiła, przechylając głowę i mocno mrużąc oczy. – A kiedy w końcu przychodzisz, chcesz, żebym wskoczyła w jakieś badziewie, które wstydziłaby się włożyć nawet dziwka, tak?

– Mniej więcej – odparłem.

– Całowałeś tę małpę przed przyjściem tutaj? Jeżeli tak, to w tył zwrot i spadaj stąd.

– Nie – odrzekłem perfekcyjnie przekonującym tonem.

– W takim razie… – Wyrwała mi stringi z ręki. Rozciągnęły się i strzeliły jak guma. – Oz, naprawdę cię nienawidzę! – krzyknęła przez ramię w drodze do sypialni.

– Ja też cię nienawidzę, skarbie.

– Właź na kanapę! – rozkazała zza otwartych drzwi do sypialni. W lustrze widziałem, jak chwieje się na nogach, wciągając majteczki. – Zdejmij koszulę, ale zostaw spodnie. Chcę ci rozpiąć pasek zębami.

Rozdział 8

– To… było… – zaczęła Natalie. Nie mogła złapać tchu i gryzła własny palec, a jej mokre od potu ciało leżało jak zepsuta marionetka na podłodze w sypialni, gdzie znaleźliśmy się pół godziny później.

– Jak miłość z dżungli? – spytałem, wyplątując się ze swojego zakupu za 99 centów. Stringi jakimś sposobem znalazły się na moim lewym ramieniu. Zgarnąłem odłamki stłuczonego szkła z ramki zdjęcia, które spadło ze ściany. Była to fotografia jej ojca. Facet handlował akcjami w Connecticut.

W dziewczynie płynęło trochę błękitnej krwi. Odwróciłem zdjęcie i szybko wsunąłem pod łóżko.

– Miłość z deszczowych lasów równikowych – powiedziała Natalie. Wspięła się na mnie i polizała w ucho. – Żeby robić to, stojąc na kanapie?

– Hm, tylko ja stałem, o ile pamiętasz – odrzekłem. Kątem oka zobaczyłem czerwone światełko mojego iPhone’a, informujące o nadejściu wiadomości.

– Jak mogłabym zapomnieć? – oznajmiła, ścierając palcem pot z oczu. – To nie była biologia. To była geologia. No wiesz, sejsmologia, tektonika.

– Jak mówimy z Archimedesem: dajcie mi punkt oparcia, a poruszę Ziemię – odparłem.

Zaczekałem, aż Nat pójdzie pod prysznic i dopiero wtedy złapałem telefon. To był SMS od Abrahama Bindixa, mojego eksperta od lwów.

NIEWIARYGODNE, OZ. TO NIE TYLKO LA. TU SIĘ DZIEJE TO SAMO!

Natychmiast do niego zadzwoniłem.

– Rany, Oz, jednak wcale nie jesteś takim wariatem – powiedział Abe z mocnym akcentem afrikaans. Lekko grasejował i twardo wymawiał spółgłoski. – Miałeś rację. Lwy zachowują się nie tak. Zupełnie, na sto procent nie tak. Właśnie wróciłem z przerwanego polowania na północy, niedaleko Zimbabwe. Trafiliśmy na pustą wioskę, zupełnie pustą. Od jednego końca do drugiego były tropy lwów i krew. Nigdy czegoś takiego nie widziałem ani o niczym takim nie słyszałem.

W głosie Abe’a brzmiał ton paniki. Dziwne, bo Abe był krzepkim Afrykanerem, który przypominał emerytowanego atletę cyrkowego.

– Prawdę mówiąc, jest tu paru wojskowych, więc nie bardzo mogę o tym mówić. Ale kiedy w wiadomościach powiedzieli o ataku lwów w zoo w Los Angeles, wiedziałem, że muszę do ciebie zadzwonić. Stary, musisz przyjechać do Botswany. I wziąć ze sobą kamery. Musisz to zobaczyć, żeby uwierzyć. Ty i reszta świata.