Śmierć czarnej wdowy - James Patterson, J.D. Barker - ebook + audiobook

Śmierć czarnej wdowy ebook i audiobook

James Patterson, J.D. Barker

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

JEDEN POCAŁUNEK I JESTEŚ MARTWY…

W trakcie swojego pierwszego dyżuru młody policjant Walter O’Brien przybywa na miejsce zbrodni, gdzie odnajduje ciało mężczyzny oraz dwudziestoletnią Amy Archer. Dziewczyna była więziona i torturowana, zabiła w obronie własnej. Gdy Walter odwozi ją samochodem do szpitala, kobieta ucieka... Z biegiem lat odnalezienie Amy Archer staje się obsesją Waltera. Co jakiś czas prowadzi dochodzenia, które przypominają mu zbrodnię sprzed lat. Ku swojemu zdumieniu odkrywa, że nie tylko on szuka zaginionej dziewczyny, tropią ją też agenci FBI...

James Patterson to autor światowych bestsellerów, mistrz narracji. Współpracował jako autor ze znanymi osobistościami, m.in. prezydentem Billem Clintonem, a także spadkobiercami Alberta Einsteina. Cała kariera pisarska Pattersona jest podporządkowana jednej idei: udowodnić, że nie ma ludzi, którzy „nie lubią czytać”; są tylko osoby, które nie znalazły właściwej książki. Podarował przeszło trzy miliony książek szkołom i armii amerykańskiej, przekazał ponad siedemdziesiąt milionów dolarów na wsparcie edukacji i ufundował przeszło pięć tysięcy stypendiów dla nauczycieli. Za niezwykłą wyobraźnię i działalność na rzecz czytelnictwa otrzymał w 2019 roku The National Humanities Medal. The National Book Foundation uhonorowała go The Literarian Award for Outstanding Service to the American Literary Community. Otrzymał również Nagrodę Edgara i dziewięć Nagród Emmy. Mieszka wraz z rodziną na Florydzie.

J.D. Barker to autor bestsellerów „New York Timesa”, w tym powieści Dracul i Czwarta małpa. Jego książki przetłumaczono na przeszło dwadzieścia języków; opcje do ich ekranizacji zakupili producenci filmowi i telewizyjni. Mieszka w stanie New Hampshire na wybrzeżu Atlantyku wraz z żoną Dayną i córką Ember.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 32 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,2 (68 ocen)
36
18
8
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElbietaN

Dobrze spędzony czas

To ksiązka dla osób, które lubią horrory . Ja do nich nie nalezę ,ale ogólnie mogę stwierdzić,że jest akcja i czyta się dobrze.
10
izunda
(edytowany)

Nie polecam

Beznadziejna książka. Zmęczyłam się czytając to.
00
Innekarta_irmina

Nie oderwiesz się od lektury

Na wstępie zacznę, że nie jest to standardowy thriller. Śmierć czarnej wdowy to połączenie thrillera z fantastyką. Ten wątek jest kluczowy dla całości. Nie będzie to więc książka dla każdego, ale w mój gust wpasowała się idealnie. Walter O’Brien to młody policjant, który podczas jednej z pierwszych spraw znajduje w obskurnym mieszkanku zmaltretowaną, wystraszoną kobietę. Zabiła ona mężczyznę, który ją uwięził. Kiedy odwozi poszkodowaną do szpitala, ta ucieka. Od tego czasu staje się ona jego obsesją. Książkę czyta się z dużym zaciekawieniem. Ze względu na motyw fantastyczny nie wiemy czego się spodziewać. Główny bohater chociaż nieporadny to daje się lubić a akcja nie zwalnia do samego końca. Fabuła przypomina klimatem serial z archiwum X. Polecam tym co lubią takie miksy gatunków.
00
jolant33

Całkiem niezła

zmęczyła mnie
00
Sintra73

Nie polecam

Nie czytałem chyba nigdy tak złej, głupiej książki. Nagromadzenie idiotyzmów przebiło nawet nasze rodzime grafomanki w osobach Katarzyn B. i P. Zaczęło się nawet ciekawie ale później wziął górę bełkot i nachalne wmawianie czytelnikowi, że ta historia trzyma w napięciu i ma chociaż cień realizmu. Tymczasem zamiast walki demonicznej femme fatale z superdetektywem wyszło budzące politowanie a czasem obrzydzenie sadomaso dla ubogich. Żenada..
00

Popularność




TERAZ

Roz­dział

1

CZY BUDY­NEK MOŻE SIĘ POCIĆ?

Gdyby Wal­ter O’Brien usły­szał to pyta­nie, odpo­wie­działby, że nie. Jed­nak wyda­wało się, że ceglany dom na rogu Park Ave­nue i Woodward Ave­nue w cen­trum Detroit się poci. Spło­wiałe czer­wone cegły lekko lśniły; wil­goć odbi­jała świa­tło lamp ulicz­nych, neon na dachu i reflek­tory prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów, któ­rych kie­rowcy nie mieli poję­cia, co się za chwilę sta­nie.

Miał ochotę trza­snąć lor­netką o zie­mię.

– Dla­czego cią­gle jeż­dżą samo­chody?! Zamknij­cie ulicę, do cho­lery!

Po chwili w słu­chawce roz­legł się opry­skliwy głos Lin­colna Sealeya.

– Nie możemy.

– Dla­czego?

– Bo nic się jesz­cze nie wyda­rzyło.

Sprze­czali się o to wie­lo­krot­nie i cho­ciaż Wal­ter uwa­żał, że tym razem ma rację, uznał, że nie warto się dener­wo­wać. Wkrótce coś się wyda­rzy.

Popa­trzył na zega­rek.

Dzie­wiąta pięć­dzie­siąt dwie.

Neon w dal­szym ciągu włą­czał się i wyłą­czał, oświe­tla­jąc ota­cza­jące budynki i jezd­nię fio­le­to­wym bla­skiem.

KLUB STOMP.

Osiem minut.

Pięć­dzie­się­cio­sied­mio­letni Wal­ter nie powi­nien cho­dzić po dachach. Wstał i wyj­rzał znad okapu, sły­sząc trzesz­cze­nie swo­ich sta­wów. Pie­kiel­nie bolała go noga. Ści­snął laskę dło­nią mokrą od potu.

Czwarte pię­tro.

Znaj­do­wał się naprze­ciwko klubu.

Obser­wo­wał drzwi fron­towe.

Ze środka dobie­gały dźwięki ucho­dzące obec­nie za muzykę, wpra­wia­jąc powie­trze w drga­nie. Mono­tonne bum, bum, bum, bum, bez przerw, bez śpiewu. Bra­ko­wało mu gitar, melo­dii, har­mo­nii. Pamię­tał czasy, gdy Detroit sza­lało za muzyką. Muzyką i samo­cho­dami. Teraz odwie­dzano to mia­sto tylko w poszu­ki­wa­niu tanich nie­ru­cho­mo­ści.

Przy wej­ściu stał bram­karz, który spraw­dzał w świe­tle kie­szon­ko­wej latarki doku­menty wcho­dzą­cych gości. Drugi bram­karz cho­dził wzdłuż kolejki zło­żo­nej z około trzy­dzie­stu osób sto­ją­cych za spło­wiałą czer­woną liną. Wyda­wało się, że jego zada­nie polega na wyła­wia­niu naj­ład­niej­szych dziew­czyn i wpusz­cza­niu ich poza kolej­no­ścią. Obaj bram­karze byli gro­te­skowo masywni. Każdy z bicep­sów tego sto­ją­cego przy drzwiach był więk­szy od głowy Wal­tera. Bram­karz miał tatuaż, który zaczy­nał się za lewym uchem i wspi­nał na łysą czaszkę. Wal­ter nie mógł się zorien­to­wać, co przed­sta­wia rysu­nek, lecz wie­dział, że zupeł­nie nie pasuje do gar­ni­turu za trzy tysiące dola­rów.

Na dachu budynku fede­ral­nego zauwa­żył ubra­nego na czarno Sealeya. Leżał na brzu­chu, lekko unie­siony, i obser­wo­wał tłum przez celow­nik optyczny kara­binu spo­czy­wa­ją­cego w odpły­wie wody desz­czo­wej. Był to model Para­tus-16, skła­dana pół­au­to­ma­tyczna broń snaj­per­ska miesz­cząca się w etui nie­wiele więk­szym od pudełka na lunch.

Jakieś sześć metrów za Wal­te­rem wyszedł przez klapę na dach Red Lar­son, szybko się rozej­rzał i zaczął mon­to­wać kara­bin iden­tyczny jak ten nale­żący do Sealeya.

– Zgło­si­łem strze­la­ninę w skle­pie spo­żyw­czym na Woodward Ave­nue, jakąś prze­cznicę stąd – rzekł w trak­cie pracy. – Powie­dzia­łem, że sły­szę serie z broni maszy­no­wej. Może wię­cej niż jed­nego kara­binu. To powinno ścią­gnąć lokalną poli­cję i dzien­ni­ka­rzy. Nie mia­łem oka­zji posłu­chać radia, ale trzy­dzie­sty siódmy komi­sa­riat jest zale­d­wie trzy kilo­me­try stąd.

– Potrze­bu­jemy kare­tek, nie poli­cjan­tów. Gli­nia­rze będą prze­szka­dzać.

– Wyślą też karetki. To stan­dar­dowa pro­ce­dura.

– Nie powi­nie­neś mówić o strze­la­ni­nie, tylko że ktoś miał zawał.

– Potrze­bu­jemy wię­cej niż jed­nej karetki.

Miał rację. Wal­ter posta­no­wił zakoń­czyć dys­ku­sję.

– Znisz­czy­łeś tele­fon?

Red spoj­rzał na niego z urazą, wyjął z kie­szeni tanią komórkę na kartę, prze­ła­mał na pół i wyrzu­cił za okap.

– Tak, mamu­siu, znisz­czy­łem.

Wal­ter w mil­cze­niu pokrę­cił głową.

Red zmon­to­wał kara­bin i poło­żył się na brzu­chu. Skrzy­wił się, gdy jego stawy rów­nież zatrzesz­czały, znacz­nie gło­śniej od sta­wów Wal­tera. Red był jede­na­ście lat star­szy.

– To zabawy dla mło­dych. Żaden z nas nie powi­nien tu być.

– Mamy jesz­cze coś do zała­twie­nia.

W słu­chaw­kach roz­legł się głos Sealeya:

– Jest jesz­cze czas, żeby wró­cić do motelu i obej­rzeć koń­cówkę meczu Detroit Tigers.

– Prze­stań się wygłu­piać – odparł Red.

Wal­ter poczuł dra­pa­nie w gar­dle, wyjął z kie­szeni chu­s­teczkę i zaka­słał. Gło­śno, ale bez prze­sady. Wsu­nął popla­mioną chu­s­teczkę z powro­tem do kie­szeni, nim Red zdą­żył zauwa­żyć krew. A nawet gdyby zauwa­żył, to nie mia­łoby żad­nego zna­cze­nia. Lar­son wie­dział, co się dzieje z Wal­terem, podob­nie jak Sealey.

„Jesz­cze coś do zała­twie­nia” – pomy­ślał. Wszystko powinno nie­długo się zakoń­czyć.

Trą­cił butem stopę Reda.

– Kiedy ostat­nio padało?

– Wyglą­dam jak pogo­dynka?

– Budy­nek wydaje się mokry.

– Jeste­śmy w Detroit – mruk­nął Red, jakby to coś wyja­śniało. – Ile czasu zostało do roz­po­czę­cia akcji?

Wal­ter zer­k­nął na zega­rek.

– Trzy minuty.

– Jest w środku?

– Podobno.

– Jesteś pewien?

Wal­ter nie był niczego pewien, ale nie zamie­rzał tego mówić Redowi ani Sealey­owi. Nie chciał im dawać żad­nego pre­tek­stu do wyco­fa­nia się.

– Zają­łeś się tyl­nymi drzwiami? – Głu­pie pyta­nie. Nie­spełna pół godziny wcze­śniej obser­wo­wał, jak Red je zaspa­wał.

– Zostało tylko wej­ście od frontu – odparł mimo to Lar­son.

– Zała­do­wa­łeś nor­malne poci­ski?

Red pokle­pał zapa­sowy maga­zy­nek leżący po lewej stro­nie kara­binu.

– Nor­malne są w komo­rze, pochrzyny w rezer­wie. Nie mam jesz­cze demen­cji. Jeste­śmy dobrze przy­go­to­wani.

– Nie przy­da­łyby się dwa kara­biny?

Lar­son cmok­nął z dez­apro­batą.

– Mogę bły­ska­wicz­nie zmie­nić maga­zynki.

– Sły­szę syreny – prze­rwał Sealey. – Dwa, może trzy wozy poli­cyjne. Nad­jeż­dżają od zachodu.

Lokalni gli­nia­rze, któ­rzy zare­ago­wali na tele­fon Reda.

– Potwier­dzam – powie­dział Wal­ter, choć jesz­cze nic nie sły­szał. Spoj­rzał z powro­tem na klub. – W Chi­cago też było kiep­sko. Podob­nie jak w tej nędz­nej dziu­rze nie­da­leko Reno w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym roku. Przy­po­mi­nam sobie jesz­cze kilka takich miejsc.

Red wzru­szył ramio­nami.

– Może nam się udać albo nie. Powin­ni­śmy zna­leźć spo­sób, by wyko­rzy­stać sytu­ację. Jeśli zakoń­czymy dziś tę sprawę, będziemy mogli sobie pogra­tu­lo­wać. Pro­po­nuję dzia­łać zgod­nie z pla­nem. Nie mam ochoty tego powta­rzać.

– Na zacho­dzie leje jak z cebra – powie­dział Sealey. – U nas już się wypo­go­dziło. Uwa­żaj­cie na to, co się dzieje.

Wal­ter znowu zer­k­nął na zega­rek.

– Co z cza­sem?

Wyjął z kie­szeni spodni tele­fon na kartę i wystu­kał numer zapi­sany na dłoni czar­nym mar­ke­rem.

– Klub Stomp! – ode­zwał się męski głos, prze­krzy­ku­jąc muzykę.

Wal­ter mówił powoli, z całych sił sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać lęku:

– Pod­ło­ży­łem w klu­bie bombę. Macie dwie minuty na ewa­ku­ację albo wszy­scy zgi­nie­cie. Rozu­mie pan?

– Bombę?

– Rozu­mie pan?! – powtó­rzył Wal­ter.

– Tak, ale…

Wal­ter się roz­łą­czył. W odróż­nie­niu od Reda nie znisz­czył komórki. Będzie jesz­cze potrzebna. Wrzu­cił ją do kie­szeni.

Po chwili gło­śne basy umil­kły. Nagle zapa­dła cisza. Wyda­wało się, że we wnę­trzu klubu coś ogło­szono. Słowa były jed­nak zbyt przy­tłu­mione, by je zro­zu­mieć.

– Zaczyna się – rzekł cicho Sealey w słu­chaw­kach.

Wal­ter dotknął pal­cem szorst­kiej, nie­rów­nej bli­zny na lewym nad­garstku. Uniósł lor­netkę i obser­wo­wał drzwi klubu.

– Uwa­żaj­cie.

– Jesteś zupeł­nie pewien? – spy­tał Sealey.

Wal­ter przy­po­mniał sobie ese­mesa: „Klub Stomp, 10 wie­czór. Tęsk­nię za tobą”.

– Jestem pewien.

Zadzwo­niła komórka pierw­szego bram­ka­rza. Uniósł ją do ucha musku­larną ręką i słu­chał. Po chwili się roz­łą­czył i powie­dział coś do dru­giego bram­ka­rza, który natych­miast popę­dził do tyl­nych drzwi. Powie­dział coś szybko do ludzi sto­ją­cych w kolejce, któ­rzy roz­bie­gli się w popło­chu.

W drzwiach poja­wiła się dziew­czyna. Bram­karz ją popchnął, wybie­gła na zewnątrz. Ciemne włosy się­ga­jące do ramion, czarna sukienka.

– Bru­netka, dwa­dzie­ścia kilka lat, biała! – zawo­łał Sealey.

– Potwier­dzam! – odparł Red.

– Prze­pu­ścić – roz­ka­zał Wal­ter, cho­ciaż nie miał stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści. Nie było na to spo­sobu.

Zza ple­ców dziew­czyny wypa­dli na ulicę dwaj męż­czyźni, po czym popę­dzili w stronę par­kingu po prze­ciw­nej stro­nie jezdni. Wal­ter i jego ludzie ich zigno­ro­wali.

W klu­bie roz­le­gły się krzyki. Goście rzu­cili się do wyj­ścia. Hałas miał swoje zalety. Zagłu­szy to, co nastąpi póź­niej.

W drzwiach poja­wiła się druga dziew­czyna. Roz­sze­rzone oczy, szok malu­jący się na twa­rzy.

– Blon­dynka! Oczy piwne! – powie­dział Sealey.

– Blon­dynka, oczy piwne, potwier­dzam – rzekł Red.

– Prze­pu­ścić – ode­zwał się Wal­ter.

Z klubu wyszły dwie następne dziew­czyny. Pod­trzy­my­wały się. Ta po lewej miała ciem­no­czer­woną plamę na udzie, a druga ranę na ramie­niu, może po nożu albo stłu­czo­nej butelce. Spo­mię­dzy jej pal­ców spły­wała krew. Bram­karz popchnął je do przodu i wska­zał par­king.

– Prze­pu­ścić – roz­ka­zał Wal­ter, nim Sealey i Red zdą­żyli się ode­zwać.

Z czoła spły­wał mu pot, kro­pla wpa­dła do oka. Otarł je wierz­chem dłoni i moc­niej ści­snął lor­netkę.

Poprzed­niego dnia odwie­dził klub. Oświad­czył, że musi spraw­dzić rury gazowe, i wszedł do środka. Prze­szklone drzwi wej­ściowe były wąskie i pro­wa­dziły do jesz­cze węż­szego kory­ta­rza z kasje­rem po pra­wej i szklaną gablotką z licen­cjami klubu po lewej. Za kasje­rem wcho­dziło się do sali tanecz­nej, ale były to jedyne drzwi, ponie­waż tylne zaspa­wano. Domy­ślał się, że w środku znaj­duje się około dwu­stu osób, może wię­cej. Trudno było oce­nić liczbę gości w czwar­tek.

Zamknął oczy i wyobra­ził sobie, jak goście się prze­py­chają, bie­gną w stronę drzwi i tra­tują, pró­bu­jąc się wydo­stać.

Z klubu wypa­dło trzech chło­pa­ków, chyba nie­peł­no­let­nich.

Sealey i Lar­son ich zigno­ro­wali. Poja­wiły się dwie następne dziew­czyny. Jedna czar­no­skóra, druga Laty­no­ska. Z klubu usi­ło­wało wybiec coraz wię­cej gości.

Czar­no­skóra dziew­czyna miała ranę na policzku i chyba zła­maną rękę. Trudno powie­dzieć, ale pod­trzy­my­wała ją, jakby coś ją bolało. Poma­ga­jąca jej kole­żanka, ubrana w mini, zgu­biła gdzieś but.

Sealey zigno­ro­wał zra­nioną dziew­czynę i opi­sał drugą.

– Laty­no­ska, kasz­ta­nowe włosy pra­wie do ramion. Zie­lone oczy.

– Zie­lone? – prych­nął Red. – Jesteś pewien?

Wal­ter nie wahał się ani przez chwilę.

– Strze­laj, Sealey!

Sealey naci­snął spust.

Pocisk tra­fił Laty­no­skę tuż pod bar­kiem i wyszedł z dru­giej strony. Ude­rzył w ścianę z żuż­lo­be­tonu, wzbi­ja­jąc chmurkę pyłu i odłu­pu­jąc kawa­łek ściany. Dziew­czyna puściła kole­żankę i chwy­ciła się za rękę. Mię­dzy jej pal­cami cie­kła krew.

– Reak­cja nega­tywna – ode­zwał się Sealey. W jego gło­sie brzmiało zde­ner­wo­wa­nie. – Jest ranna.

– Kurwa mać! – zaklął Wal­ter. Przez drzwi wyszły cztery następne osoby. Trzech męż­czyzn, jedna kobieta.

– Nie widzę kobiety – powie­dział Red. – Zasła­niają ją faceci.

– Ja też nie widzę – dodał Sealey.

Wal­ter sły­szał zbli­ża­jące się syreny.

– Strzel do jed­nego z męż­czyzn, jeśli to konieczne. Musimy zoba­czyć dziew­czynę!

– Jesteś pewien?

– Strze­laj, do cho­lery!

Red Lar­son strze­lił. Chło­pak sto­jący z przodu się zachwiał i upadł w lewą stronę. Chwy­cił się za kostkę.

– Rudawa blon­dynka – szybko zawo­łał Sealey. – Różowe pasemko po lewej stro­nie. Błę­kitne oczy.

– Po two­jej lewej czy jej lewej?

– Słu­cham?

– Mówię o pasemku!

– Jej lewej! Jej lewej!

Red wes­tchnął.

– Zga­dza się.

– Prze­pu­ścić – roz­ka­zał Wal­ter.

Krzyki sta­wały się coraz gło­śniej­sze. Bram­karz zauwa­żył, że na ulicy trwa strze­la­nina, i pró­bo­wał zatrzy­mać ludzi pró­bu­ją­cych wybiec z klubu, ale mimo impo­nu­ją­cej postury nie był w sta­nie sobie pora­dzić z naci­skiem ciał pró­bu­ją­cych się prze­pchnąć do wyj­ścia.

W słu­chaw­kach Wal­tera roz­legł się głos Sealeya:

– Widzę poli­cję miej­ską. Nad­jeż­dża od strony Woodward Ave­nue, nie zatrzy­mali się przy skle­pie wspo­mnia­nym przez Reda. Jadą w naszym kie­runku. Widzę sześć wozów poli­cyj­nych, nie, osiem. SWAT-u jesz­cze nie ma, na razie.

Z klubu wybie­gło pięć następ­nych osób, wypchnię­tych za drzwi przez napie­ra­jący tłum.

Jeden z męż­czyzn z ostat­niej grupy przy­kuc­nął, wska­zy­wał Sealeya na dachu i krzy­czał coś do bram­ka­rza.

– Nie zatrzy­mamy ich – rzekł szybko Sealey. – Za wielu wycho­dzi!

Wal­ter ści­snął laskę, szybko się odwró­cił i ruszył w stronę scho­dów.

– Strze­laj­cie w drzwi wej­ściowe! Zmu­ście ich, by pozo­stali w budynku! Sealey, prze­nieś się w inne miej­sce, zosta­łeś zauwa­żony. Scho­dzę!

Dokuś­ty­kał do klatki scho­do­wej i ruszył w dół, ale już w poło­wie drogi poczuł ból w piersi. Kiedy dotarł na par­ter i wyszedł na chod­nik, znowu się roz­ka­słał. Na war­gach poja­wiła się krew.

Zamknęły się za nim drzwi budynku. W tej samej chwili na Park Ave­nue zatrzy­mały się z piskiem opon trzy wozy patro­lowe Depar­ta­mentu Poli­cji Detroit. Cztery następne przy­je­chały z Woodward Ave­nue. Jedna karetka pogo­to­wia. Nie, dwie. W dali sły­chać było następne syreny.

Wal­ter rozej­rzał się po uli­cach ota­cza­ją­cych budy­nek, niczego nie zauwa­żył i zaklął.

– Gdzie cię­ża­rówka?

Żad­nej odpo­wie­dzi.

– Gdzie ta cho­lerna cię­ża­rówka?! – powtó­rzył.

– Jesz­cze kilka minut – odpo­wie­dział Sealey. – Pięć, może dzie­sięć.

Za wolno. O kurwa… Pokrę­cił głową.

– Żad­nych akcji bez mojego roz­kazu. To nie strze­la­nina z lokalną poli­cją. Nie chcę, żeby do tego doszło. Pamię­taj­cie o instruk­cjach.

– Jesteś pewien? – spy­tał Red. – Naprawdę tego chcesz?

Wal­ter pokuś­ty­kał na śro­dek skrzy­żo­wa­nia, pod­pie­ra­jąc się laską. Pochy­lił się ciężko, uklęk­nął na asfal­cie i poło­żył laskę na ziemi. Uniósł ręce nad głową, a wóz poli­cyjny zatrzy­mał się około trzech metrów od niego.

To, czego chciał, nie miało już zna­cze­nia. Za godzinę i tak będzie mar­twy.

1986

Wal­ter O’Brien, dwa­dzie­ścia dwa lata

Roz­dział

2

JEST PANI PEWNA, ŻE KTOŚ KRZY­CZAŁ?

Star­sza kobieta z miesz­ka­nia 1A wyraź­nie nie prze­pa­dała za poli­cjan­tami. Patrzyła przez chwilę na Herba Nad­lera zza drzwi zabez­pie­czo­nych łań­cu­chem i doszła do wnio­sku, że nie sta­nowi zagro­że­nia. Odpięła łań­cuch i wyszła na kory­tarz, po czym sta­nęła jak naj­bli­żej detek­tywa. Była niska, miała nie­wiele ponad sto pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu. Pra­wie nie patrzyła na Wal­tera O’Briena, osten­ta­cyj­nie go igno­ru­jąc. Ski­nęła głową w stronę klatki scho­do­wej.

– Nie mówi­łam, że krzy­czał. To raczej wycie. W 2D. Musi­cie coś z tym zro­bić. Nie wytrzy­mam następ­nej nocy.

– Wycie? Zra­nio­nego psa? – spy­tał Nad­ler.

– Tak, wycie, ale nie psa. Czło­wieka.

– Jest pani pewna?

– Myśli­cie, że bym zadzwo­niła, gdy­bym nie była pewna?

Spło­wiały różowy szla­frok frotté się roz­chy­lił. Nie pró­bo­wała go popra­wić. Pod szla­frokiem miała na sobie pod­nisz­czony T-shirt z wize­run­kiem zespołu Harold Melvin & the Blue Notes i szare spodnie od dresu z ucię­tymi nogaw­kami. Była bez sta­nika. Kiep­ski pomysł, bo czasy, gdy mogła cho­dzić bez sta­nika, minęły co naj­mniej pięć­dzie­siąt lat temu. Fio­le­towe papi­loty we wło­sach, nie­które umo­co­wane gum­kami.

Wal­ter, sto­jący kilka kro­ków za nowym part­ne­rem, usi­ło­wał wyma­zać obraz zako­do­wany w pamięci. Pod­cią­gnął pas z pisto­le­tem; jego cię­żar cią­gle przy­po­mi­nał, że roz­miar jest nie­wła­ściwy. Ofi­cer dyżurny w komi­sa­ria­cie oświad­czył, że nie ma mniej­szego, gdy wrę­czył mu pas, kaj­danki, gaz pie­przowy, krót­ko­fa­lówkę, zapa­sowe bate­rie, pałkę, latarkę i inne akce­so­ria nie­zbędne w pracy poli­cjanta. Wszystko ważyło kil­ka­na­ście kilo­gra­mów, a póź­niej doszły do tego rewol­wer Smith & Wesson i zapa­sowa amu­ni­cja otrzy­mana poprzed­niego dnia.

Gruba kobieta prze­stą­piła z nogi na nogę.

– To trwa już dwa tygo­dnie.

– Dla­czego nie zadzwo­niła pani wcze­śniej?

– Dzwo­ni­łam osiem razy. Przed wami nikt nie przy­je­chał.

Part­ner Wal­tera spoj­rzał na niego pustym wzro­kiem. Wal­ter się domy­ślał, co mógłby powie­dzieć. Wyra­ził to jasno w samo­cho­dzie, gdy jechali na miej­sce: „Pada śnieg, a gli­nia­rze, któ­rzy zapusz­czają się po jede­na­stej do dziel­nicy Forest Park, łatwo mogą dostać kulkę w plecy. Połowa zgło­szeń z tej dziury to lipa, po pro­stu próba zwa­bie­nia kogoś w mun­du­rze, żeby gang­ste­rzy mieli do kogo strze­lać. Awan­tury zwy­kle koń­czą się samo­ist­nie, a poza tym zawsze lepiej prze­słu­chi­wać oca­la­łych w szpi­talu, już po spra­wie, niż brać udział w strze­la­ni­nie”. Nad­ler gadał w ten spo­sób przez dwa­dzie­ścia minut i skar­żył się, że będzie miał na sumie­niu nowi­cju­sza takiego jak Wal­ter (i to w cza­sie pierw­szej noc­nej służby).

– Nic nie sły­chać – rzekł Wal­ter, spo­glą­da­jąc na klatkę scho­dową.

Kobieta zmru­żyła oczy.

– Myśli pan, że to dobrze?

Z miesz­ka­nia wyszedł mały chło­piec, co naj­wy­żej dwu­la­tek, mający na sobie tylko pie­lu­chę wypchaną gów­nem. Objął nogę kobiety i gapił się na poli­cjan­tów.

Pogła­skała go po gło­wie.

– Wra­cam do sie­bie i po raz trzeci położę go spać, żeby jego matka mogła się z nim poba­wić w prze­rwach mię­dzy pracą. A wy idź­cie na górę i zaj­mij­cie się tym, co się tam dzieje, żaden z miesz­kań­ców nie chce tego słu­chać.

Wpro­wa­dziła chłopca do miesz­ka­nia i zatrza­snęła drzwi. Nad­ler i Wal­ter zostali sami na kory­ta­rzu.

Nad­ler popa­trzył na klatkę scho­dową.

– Jesteś gotów dotrzy­mać przy­sięgi?

Wal­ter pod­cią­gnął pas, który znowu się zsu­nął. Zaklął. Nad­ler prze­wró­cił oczami.

– Stare kawały robione nowi­cju­szom. Jeśli z tym nie skoń­czą, ktoś w końcu zgi­nie. – Wyjął nóż i podał Wal­te­rowi. – Zrób dodat­kową dziurkę, nim to gówno spad­nie na zie­mię. Wysy­łają was pierw­szej nocy z za wiel­kim pasem, obła­do­wa­nych jak żoł­nie­rzy na patrolu w dżun­gli. Nie potrze­bu­jesz nawet połowy tego wypo­sa­że­nia. Kiedy wró­cimy do samo­chodu, pokażę ci, co naprawdę jest konieczne. Reszta może iść do szafki. Jeśli komuś powiesz, że ci pomo­głem, zaprze­czę, więc ma to zostać mię­dzy nami, jasne?

– Wszystko w porządku – odparł Wal­ter i odwró­cił się w stronę scho­dów.

– Posłu­chaj. Jeśli chcesz skoń­czyć z pasem wokół kostek, gdy ktoś będzie do nas strze­lał, pro­szę bar­dzo. Jeśli nie, weź ten cho­lerny nóż, zrób nową dziurkę i oszczędź nam obu papier­ko­wej roboty.

Wal­ter wziął nóż, zro­bił nową dziurkę i zaci­snął pas. Bez słowa oddał nóż Nad­le­rowi.

– Gotowe.

Nad­ler scho­wał go i roz­piął skó­rzany pasek chro­niący rewol­wer. Poło­żył dłoń na kol­bie.

– Trzy­maj pisto­let w kabu­rze. Nie wyj­muj go, dopóki ci nie powiem. Nie chcę, żebyś zastrze­lił kogoś pierw­szej nocy. Naj­praw­do­po­dob­niej to po pro­stu ćpuny na dłuż­szym odlo­cie. Wielu z nich w tej oko­licy szpry­cuje się hero­iną, po czym zamy­kają się w miesz­ka­niach i nie wycho­dzą, chyba że skoń­czy im się żar­cie albo muszą znowu się napruć. W tym budynku są co naj­mniej trzy takie meliny. Jeśli tam wej­dziesz, zoba­czysz dwu­dzie­stu ludzi leżą­cych we wła­snym gów­nie, kom­plet­nie nie­przy­tom­nych, pra­wie mar­twych. Więk­szość jest nie­szko­dliwa, ale nie pozwól nikomu na sie­bie splu­nąć. Nie powinni cię tra­fić w oczy albo usta. Jeśli to zro­bią, znajdź naj­bliż­szy zlew i umyj się. Są tu dziwki mające tyle cho­rób, że szczury prze­cho­dzą na ich widok na drugą stronę ulicy. Jeśli poczę­stu­jesz czymś takim swoją dziew­czynę, utnie ci fiuta, chyba że wcze­śniej sam odpad­nie.

Wal­ter zer­k­nął na zamknięte drzwi miesz­ka­nia 1A. Nad­ler natych­miast odgadł, o czym myśli.

– Aresz­tu­jesz smar­ka­cza w pięć sekund, na oczach matki i babki. Miejmy nadzieję, że się zawaha, więc zdą­żysz strze­lić pierw­szy. Albo my ich, albo oni nas, żół­to­dzio­bie. Pamię­taj o tym, bo ina­czej zgi­niesz. Chodź…

Nad­ler ruszył w górę po wytar­tych stop­niach. Trzy­mał jedną pulchną dłoń na porę­czy, a drugą na kol­bie pisto­letu.

Wal­ter wsu­nął rękę do kie­szeni. Dotknął pal­cami wytar­tej skóry nie­wiel­kiej psiej obroży. Wyczuł nie­rów­no­ści, małe otworki, kra­wędź meta­lo­wej zawieszki.

– Zaczy­namy – powie­dział cicho, po czym ruszył scho­dami za Nad­le­rem.

Roz­dział

3

PIERW­SZE PIĘ­TRO WYGLĄ­DAŁO podob­nie jak par­ter. Ściany pokry­wało mnó­stwo warstw farby, a poni­żej znaj­do­wała się łusz­cząca się tapeta. W powie­trzu uno­sił się zapach stę­chli­zny i moczu i gdyby nie żółte świe­tlówki zwi­sa­jące z sufitu, na kory­ta­rzu pano­wałby mrok. Ide­alne śro­do­wi­sko dla kara­lu­chów, pają­ków, szczu­rów i myszy. Wal­ter czuł, że go obser­wują.

U szczytu scho­dów Nad­ler omi­nął zużytą pre­zer­wa­tywę, po czym rozej­rzał się ostroż­nie na boki i skrę­cił w kory­tarz.

Na tym pię­trze znaj­do­wało się sześć miesz­kań. Tabliczka 2D wisiała na dru­gich drzwiach po pra­wej.

Ski­nął ręką w stronę Wal­tera, by go minął i sta­nął po prze­ciw­nej stro­nie drzwi, po czym gło­śno zapu­kał i się odsu­nął.

Ni­gdy nie należy sta­wać bez­po­śred­nio przed drzwiami – wbi­jano im to do głowy w aka­de­mii. „Jeśli prze­stępca strzeli, to pra­wie zawsze w śro­dek”. Ta myśl prze­le­ciała Wal­te­rowi przez głowę, kiedy przy­warł do popę­ka­nej gip­so­wej ścianki obok drzwi. Był prze­ko­nany, że nie zatrzy­ma­łaby ona kuli, gdyby prze­stępca źle wyce­lo­wał albo strze­lił w prawo.

Nad­ler bęb­nił pal­cami w kolbę rewol­weru. Odcze­kał kilka sekund i znowu zastu­kał w drzwi.

– Poli­cja! Otwie­rać!

Jeśli w środku ktoś się poru­szał, zacho­wy­wał się bar­dzo cicho. Drzwi do miesz­ka­nia 2E uchy­liły się o kilka cen­ty­me­trów i wyj­rzał z nich chudy czar­no­skóry nasto­la­tek. Posta­no­wił spraw­dzić, co się dzieje. Popa­trzył Wal­te­rowi w oczy i się zawa­hał.

– Trzyma tam dziew­czynę – powie­dział i zaczął zamy­kać drzwi.

– Kto?

– Nie wiem, jak się nazywa. Jakiś biały. Jest tam od dwóch mie­sięcy.

– On czy dziew­czyna?

Nasto­la­tek nie odpo­wie­dział. Zamknął drzwi i zasu­nął kilka rygli. Wal­ter spoj­rzał na Nad­lera, który przy­gry­zał poli­czek.

– Powie­dział, że facet trzyma tam dziew­czynę. Nie mówił, że więzi ją wbrew jej woli. Mógł spro­wa­dzić pro­sty­tutkę, z którą się zaba­wia. Nie możemy wejść bez uza­sad­nio­nego podej­rze­nia, że popeł­niono prze­stęp­stwo.

Wal­ter popa­trzył na drzwi miesz­ka­nia 2E w głębi kory­ta­rza.

– Mam go przy­pro­wa­dzić? Wycią­gnąć od niego coś kon­kret­nego?

Nad­ler nie odpo­wie­dział. Odwró­cił się ple­cami do drzwi miesz­ka­nia 2D.

– Nie powie­działby tego, gdyby nie uwa­żał, że dziew­czyna ma kło­poty – zauwa­żył Wal­ter.

– Wycią­gasz zbyt daleko idące wnio­ski, młody.

– Wiec dla­czego nikt nie otwiera?

„Chry­ste, Nad­ler się boi” – pomy­ślał Wal­ter. „Świetny wzór dla mło­dego poli­cjanta”. Wal­nął w drzwi nasadą dłoni.

– Wiemy, że jesteś w środku! Otwie­raj, natych­miast!

Nad­ler wyda­wał się bar­dzo nie­za­do­wo­lony. Popa­trzył wście­kle na Wal­tera i pokrę­cił głową.

– Cho­lerny nowi­cjusz! – mruk­nął. – Chcesz dać się zastrze­lić pierw­szego dnia?!

Zza drzwi dobiegł głu­chy łoskot. Gło­śny. Coś upa­dło na zie­mię. „Chyba ciało upa­da­jące na pod­łogę” – pomy­ślał Wal­ter.

Po chwili roz­legł się krótki okrzyk, zdu­szony i natych­miast uci­szony.

„Wcho­dzimy”.

Nad­ler się oży­wił. Wycią­gnął rewol­wer z kabury, prze­szedł na prze­ciw­le­głą stronę kory­ta­rza i skie­ro­wał lufę w stronę drzwi.

– Depar­ta­ment Poli­cji Detroit, wcho­dzimy!

Wal­ter miał w nosie rady Nad­lera. Nie zamie­rzał wcho­dzić do miesz­ka­nia bez broni. Odpiął pasek i wyjął rewol­wer.

Nad­ler kiw­nął głową w stronę drzwi i uniósł brwi, jakby chciał powie­dzieć: „W porządku, wykop je, mądralo”.

Wal­ter cof­nął się o krok, poli­czył do trzech i kop­nął w drzwi pod klamką. „Kilka cen­ty­me­trów pod zam­kiem, piętą, całym cię­ża­rem ciała”. Coś jak w fil­mie Police Aca­demy 101.

Fra­muga pękła. Drzwi zady­go­tały, ale się nie otwo­rzyły. Coś blo­ko­wało je na górze, praw­do­po­dob­nie rygiel. Wal­ter musiał ude­rzyć jesz­cze dwa razy, nim w końcu ustą­piły.

Nad­ler poru­szał się bły­ska­wicz­nie. Znacz­nie szyb­ciej, niż Wal­ter ocze­ki­wał. Wpadł do miesz­ka­nia, trzy­ma­jąc przed sobą rewol­wer, a następ­nie przy­kuc­nął, zro­bił pół­ob­rót i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu.

Wal­ter podą­żył za nim.

Nie­wielki salo­nik i maleńka kuch­nia po pra­wej stro­nie.

Zoba­czył pod ścianą znisz­czoną brą­zową kanapę sto­jącą naprze­ciwko dzie­więt­na­sto­ca­lo­wego tele­wi­zora umiesz­czo­nego na skrzyn­kach po mleku. Na pod­ło­dze leżało otwarte pudełko z dwoma kawał­kami pizzy w środku. Ser był zaschnięty i pokryty bia­ławą ple­śnią. Wokół walały się roz­gnie­cione puszki po piwie, a w rogu paliła się lampa z gołą żarówką, oświe­tla­jąc pomiesz­cze­nie ostrym bla­skiem. Na bla­cie kuchen­nym pię­trzyły się śmieci i stare opa­ko­wa­nia po potra­wach na wynos.

Żad­nego męż­czy­zny ani dziew­czyny. Nie w tym pokoju.

Nad­ler wska­zał lufą pisto­letu zamknięte drzwi, które musiały pro­wa­dzić do sypialni w głębi miesz­ka­nia.

W aka­de­mii powta­rzali tę pro­ce­durę milion razy i Wal­ter zdał się na wyćwi­czone umie­jęt­no­ści. Trzeba dzia­łać na zmianę z part­ne­rem: naj­pierw on, potem ty, potem znowu on. „Jak naj­szyb­ciej spraw­dzić każde pomiesz­cze­nie. Poru­szać się bły­ska­wicz­nie. Nie dać prze­stęp­com czasu na reak­cję”.

Minął Nad­lera, prze­szedł przez nie­wielki pokój i wpadł sku­lony do sypialni. Poru­szał się tak szybko, że o mało nie potknął się o ciało leżące na progu.

Męż­czy­zna.

Leżał z twa­rzą przy­ci­śniętą do drew­nia­nej pod­łogi, ubrany tylko w popla­mione bok­serki. Jedną rękę miał wycią­gniętą nad głową, trzy­mał w niej zardze­wiały nóż kuchenny. Drugą przy­gnia­tał wydatny brzuch. Zatłusz­czone siwe włosy były pokryte krwią pły­nącą ze świe­żej rany w poty­licy.

Wal­ter przy­klęk­nął i pró­bo­wał wyczuć puls.

Nic.

Szyja męż­czy­zny była cie­pła. Zgi­nął nie­dawno.

Wal­ter widział w mroku nie­wy­raźny kształt mate­raca na pod­ło­dze, a obok pudło albo sto­lik, może kolejną skrzynkę po mleku. Nie był pewien.

Z tyłu poja­wił się Nad­ler z wycią­gniętą latarką. Snop świa­tła padł na zwłoki, pustą szafę i łóżko. Mate­rac nie leżał na pod­ło­dze, tylko na niskiej meta­lo­wej ramie. W każ­dym rogu przy­wią­zano sznury. Jeden był prze­siąk­nięty krwią i postrzę­piony, jakby go prze­gry­ziono. Nie było prze­ście­ra­dła. Zapla­miony mate­rac śmier­dział kałem.

Nad­ler omiótł latarką resztę pokoju. Nagle zauwa­żył zamknięte drzwi.

Łazienka?

Na pewno.

Kiedy prze­cho­dził przez pokój, coś zachrzę­ściło mu pod butami, może szkło. Zachwiał się i o mało nie prze­wró­cił. Poświe­cił latarką i Wal­ter spo­strzegł, że to inna lampa. Żarówka była roz­bita, a kolumna wygięta pod dziw­nym kątem przy cięż­kiej pod­sta­wie. Praw­do­po­dob­nie narzę­dzie zbrodni.

Nad­ler prze­szedł ostroż­nie nad lampą i zatrzy­mał się przy wej­ściu do łazienki. Ski­nie­niem dłoni naka­zał Wal­te­rowi otwo­rzyć drzwi.

Wal­ter omi­nął zwłoki i lampę, pod­szedł do drzwi i ujął gałkę.

Nad­ler zaczął odli­czać, a kiedy doszedł do trzech, Wal­ter szybko prze­krę­cił gałkę i pchnął drzwi.

Obaj w tej samej sekun­dzie zoba­czyli dziew­czynę w świe­tle latarki Nad­lera.

Co naj­wy­żej dwa­dzie­ścia kilka lat.

Naga.

Sie­działa na pod­ło­dze, wci­śnięta mię­dzy umy­walkę a muszlę klo­ze­tową. Pod­cią­gnęła kolana do piersi; połowę jej twa­rzy zasła­niały dłu­gie, ciemne, splą­tane włosy. Patrzyła na nich z prze­ra­że­niem, drżąc na całym ciele. Wyda­wała się zawsty­dzona.

– Nie chcia­łam tego zro­bić – powie­działa, zer­ka­jąc na zwłoki męż­czy­zny. – Pomo­że­cie mi?

Roz­dział

4

WAL­TER WSZEDŁ DO ŁAZIENKI i zna­lazł kon­takt. Poje­dyn­cza żarówka oświe­tliła nie­wiel­kie, pozba­wione okien pomiesz­cze­nie ostrym, zim­nym bla­skiem. Ośle­piona dziew­czyna zamknęła oczy. Wci­snęła się głę­biej pod umy­walkę.

W tym momen­cie zauwa­żył wiszące pod nią kaj­danki. Jedno kółko przy­pięto do rury wodo­cią­go­wej, dru­gie było otwarte. Kawa­łek zardze­wia­łego drutu na pod­ło­dze, pry­mi­tywny wytrych.

Policzki dziew­czyny były pokryte kro­pel­kami krwi, które miały podobną barwę jak piegi na jej nagim ramie­niu.

– Spo­koj­nie, wszystko w porządku. Nie zro­bimy ci krzywdy. – Scho­wał broń do kabury, zdjął bluzę i ukląkł, ale kiedy pró­bo­wał okryć plecy dziew­czyny, Nad­ler zatrzy­mał go i wska­zał krew. Była cią­gle wil­gotna.

– Dowody – powie­dział cicho.

Mimo to Wal­ter przy­krył dziew­czynę. Odgar­nął jej włosy z twa­rzy.

– Wszystko będzie dobrze. Jesteś bez­pieczna.

Otwo­rzyła oczy, ośle­piona świa­tłem, i popa­trzyła na niego ostroż­nie. Miała wyra­zi­ste, ciem­no­szare oczy. Wal­ter jesz­cze ni­gdy nie widział takich oczu. Nie zda­wał sobie sprawy, że się w nie wpa­truje, aż po chwili Nad­ler odchrząk­nął i wska­zał wannę.

W rogu leżała pod­nisz­czona zie­lona koł­dra, a na niej poduszka. Na pod­ło­dze walało się kilka opa­ko­wań po bato­nach cze­ko­la­do­wych. Wal­ter zauwa­żył nad­gry­ziony boche­nek chleba. Ktoś nie­dbale czy­ścił kafelki, pozo­sta­wia­jąc na nich smugi brudu. Ręcz­nik leżący na pod­ło­dze wyda­wał się pokryty zakrze­płą krwią. Zardze­wiała rama nad umy­walką była pusta, lustro dawno znik­nęło.

„Chry­ste, wię­ził ją tutaj. Ten pie­przony potwór wię­ził ją w łazience przy­kutą do ściany”.

– Jak się nazy­wasz? – spy­tał Nad­ler zza jego ple­ców.

Wyda­wało się, że go nie sły­szy. Spo­glą­dała na Wal­tera. Póź­niej popa­trzyła na jego bluzę. Zaci­snęła ją, pró­bu­jąc się zasło­nić. Chwy­ciła ją tak mocno, że suwak wbił jej się w dłoń.

Wal­ter zdał sobie sprawę, że wyciąga rękę w jej stronę, dopiero gdy musnął pal­cami jej kostkę. Nie cof­nęła nogi; przy­ci­snęła stopę do jego ręki. Skóra dziew­czyny wydała mu się lodo­wata.

– Zejdź do samo­chodu i zawia­dom komendę, O’Brien – rzekł Nad­ler. Jego głos zabrzmiał dziw­nie ostro.

Wal­ter spoj­rzał na niego z iry­ta­cją.

– Natych­miast – dodał Nad­ler.

Wycią­gnęła rękę spod bluzy i chwy­ciła Wal­tera za nad­gar­stek. Miała drobne, deli­katne palce, ale ści­skała jego rękę jak ima­dło.

– Niech pan mnie nie zosta­wia!

Nad­ler jęk­nął.

– Chry­ste, okej. Zostań tutaj, ale niczego nie doty­kaj. Zaraz wrócę.

Zanim Wal­ter zdą­żył odpo­wie­dzieć, jego part­ner się odwró­cił, ostroż­nie okrą­żył zwłoki, lampę i potłu­czone szkło na pod­ło­dze, a następ­nie wyszedł z pokoju. Wal­ter usły­szał głosy na kory­ta­rzu, które przy­ci­chły, gdy Nad­ler zamknął za sobą uszko­dzone drzwi.

Został sam na sam z dziew­czyną. W miesz­ka­niu pano­wała nie­zręczna cisza.

„Dla­czego jest tu tak zimno?”

Po raz pierw­szy usły­szał szum kli­ma­ty­za­tora. Kiedy się odwró­cił, zauwa­żył archa­iczne urzą­dze­nie wyrzu­ca­jące chłodne powie­trze. Widział w sła­bym świe­tle kłęby pary.

„Na dwo­rze jest dwa­dzie­ścia stopni. Po co włą­czono kli­ma­ty­za­cję?”

– Amy… – powie­działa tak cicho, że Wal­ter nie był pewien, czy w ogóle się ode­zwała. – Nazy­wam się Amy Archer.

Odchrząk­nął.

– Wal­ter. Wal­ter O’Brien.

– Zabi­łam go, prawda?

Nie widział sensu w okła­my­wa­niu jej. Ski­nął głową. Pró­bo­wała wsu­nąć się głę­biej pod umy­walkę, ale nie było tam miej­sca. Jej bose stopy śli­zgały się po pod­ło­dze, pozo­sta­wia­jąc brudne ślady.

– Zabiłby mnie, gdy­bym go nie…

– Wszystko w porządku, Amy. Dzia­ła­łaś w obro­nie wła­snej. Nie powin­naś się niczego oba­wiać – zapew­nił Wal­ter. Spoj­rzał na nad­gry­ziony boche­nek chleba. Z boku wyro­sła pleśń, na folii osia­dły kro­pelki wody. – Jak długo tu jesteś?

Pokrę­ciła głową.

– Nie jestem… nie jestem pewna. Dwa tygo­dnie, może trzy?

– Możesz mi powie­dzieć, co się stało?

Po policzku spły­nęła jej łza.

– To tak­sów­karz. Przy­naj­mniej tak mówił. Wsia­dłam do jego samo­chodu w cen­trum, w pobliżu Eastern Mar­ket. Poda­łam mu swój adres, ale zamiast zawieźć mnie do domu, ruszył na pół­noc. Kiedy powie­dzia­łam, że jedzie w złym kie­runku, odwró­cił się i psik­nął mi czymś w twarz. Nie wiem, co to było, ale zemdla­łam, a kiedy się ock­nę­łam… – Urwała i popa­trzyła na kaj­danki wiszące na rurze. – Trzy­mał mnie w łazience, kiedy nie leża­łam na łóżku.

– Czy…

Zro­zu­miała, o co mu cho­dzi, zawa­hała się i lekko ski­nęła głową. Trzy­mała go za rękę. Wal­ter nie był pewien, kiedy ją ujęła. Nie pamię­tał, by znowu wycią­gał dłoń w jej stronę, nie pamię­tał, by brał ją za rękę. Wyda­wała się teraz cie­plej­sza. To dobrze.

– Może stąd wyj­dziemy?

Spoj­rzała na muszlę klo­ze­tową, umy­walkę i kaj­danki, po czym ski­nęła głową.

Wal­ter pomógł jej wypeł­znąć z cia­snej prze­strzeni i usiąść na skraju wanny. Zer­k­nęła na swoje nagie ciało, skrzy­żo­wała nogi i szczel­niej otu­liła się bluzą. Zaczer­wie­niła się i odwró­ciła wzrok. Wyda­wała się zawsty­dzona.

– Gdzie jest twoje ubra­nie?

– Nie wiem, co z nim zro­bił.

Wal­ter zasta­na­wiał się, kiedy wróci Nad­ler, i zer­k­nął przez ramię.

– Poszu­kam go. Zacze­kaj tutaj, dobrze?

– Mogę iść z panem?

– Nie oddalę się od drzwi, będziesz mnie widzieć. Lepiej, żebyś tu została.

Włosy znowu opa­dły jej na twarz; odgar­nął je i wsu­nął za ucho. Przy­ci­snęła poli­czek do jego dłoni i przez chwilę się uśmie­chała. Jej wargi odzy­skały kolor. Były inten­syw­nie czer­wone. Miała w sobie coś egzo­tycz­nego, euro­pej­skiego, a może śród­ziem­no­mor­skiego. Wal­ter nie wie­dział, skąd może pocho­dzić.

Nie zauwa­żył jej ubra­nia, ale zna­lazł czer­wone spodnie od dresu i spło­wiały T-shirt z logo Detroit Lions, bar­dzo obszerny.

Wró­cił do łazienki i podał jej odzież. Zrzu­ciła bluzę mun­du­rową i szybko się ubrała. Kiedy skoń­czyła, sta­nęła i popa­trzyła na niego z wdzięcz­no­ścią.

Otarł kro­pelkę krwi z jej policzka. Nie mógł się powstrzy­mać.

Roz­dział

5

NAZY­WAŁ SIĘ ALVIN SCHALK. Trzy­dzie­ści jeden lat, kawa­ler. Samot­nik, nie­ka­rany. Tak­sów­karz w fir­mie Detroit Metro Taxi. Ofi­cjal­nie zamel­do­wany przy Cam­bridge Ave­nue 83, nie tutaj. Według wła­ści­ciela lokal powi­nien być pusty. Domy­ślam się, że wyko­rzy­sty­wał to miesz­ka­nie jako miej­sce scha­dzek.

Wal­ter i Nad­ler stali w sypialni nad zwło­kami z detek­ty­wem Fred­diem Weede­nem z Wydziału Zabójstw Depar­ta­mentu Poli­cji Detroit.

Wal­ter mimo woli spoj­rzał na Amy.

Weeden popro­sił, by pocze­kała w łazience na przy­by­cie karetki pogo­to­wia. Wkrótce zawiozą ją do szpi­tala, spraw­dzą, czy została zgwał­cona, i opa­trzą jej rany.

Amy musiała poczuć na sobie wzrok Wal­tera. Zer­k­nęła na niego i spoj­rzała mu w oczy.

– Zna­leź­li­śmy w piw­nicy wyłą­czoną zamra­żarkę z dwoma tru­pami zawi­nię­tymi w koł­dry. Roz­kład posu­nął się tak daleko, że nie mogłem okre­ślić, czy to męż­czyźni, czy kobiety. Zwłoki leżały tam od dłuż­szego czasu. Przy­czynę zgonu ustali sek­cja. – Ski­nął głową w stronę łazienki. – Nie jest pierw­sza, to pewne. Ten gość opra­co­wał wła­sny sys­tem. To wymaga prak­tyki. Nie był­bym zdzi­wiony, gdy­by­śmy zna­leźli kolejne zwłoki w jego domu. Cze­kam na nakaz rewi­zji. Tak­sówka znik­nęła, ale jestem pewien, że kiedy się odnaj­dzie, będą w niej jakieś ślady.

W miesz­ka­niu usta­wiono reflek­tory i mar­kery wska­zu­jące miej­sca, w któ­rych odkryto dowody rze­czowe. Foto­graf sys­te­ma­tycz­nie doku­men­to­wał stan miesz­ka­nia; co kilka sekund bły­skał ośle­pia­jący flesz. W tej chwili pochy­lał się nad łóż­kiem i pstry­kał zdję­cia sznu­rów, zwłasz­cza postrzę­pio­nego, który wyglą­dał jak prze­gry­ziony. Dowód rze­czowy numer 43. Weeden pytał Amy o sznur, ale nie odpo­wie­działa. Na jej twa­rzy poja­wiło się prze­ra­że­nie, oczy wypeł­niły się łzami. Prze­stał zada­wać pyta­nia.

– Skąd pan wie, że zamra­żarka należy do Schalka? – spy­tał Wal­ter.

Weeden prze­wró­cił oczami i spoj­rzał na Wal­tera.

– Pierw­szy dzień pracy?

Nad­ler kiw­nął głową.

– Tak.

– Pie­prz­cie się – mruk­nął Wal­ter.

– Przy­pusz­cze­nie oparte na solid­nych pod­sta­wach – rzekł Weeden. – Znaj­dziemy tam jego odci­ski pal­ców. Nie jest to naj­lep­sza dziel­nica, ale miesz­kańcy dość rzadko trzy­mają trupy w piw­ni­cach, młody czło­wieku. Więk­szość strzela do sie­bie na ulicy i zosta­wia ciała na chod­niku. Ukry­wa­nie zwłok wymaga przy­go­to­wań, ozna­cza, że ten facet to pla­no­wał. – Ski­nął głową w kie­runku łazienki. – Pró­bo­wa­łem ją prze­słu­chać, ale zamknęła się w sobie. Powie­działa wam coś jesz­cze?

Wal­ter pokrę­cił głową.

– Tylko to, o czym mówi­łem.

– Cią­gle jest w szoku – rzekł Weeden. – Na szczę­ście przy­je­cha­li­ście i go spło­szy­li­ście. Gdyby nie wy, skoń­czy­łaby w zamra­żarce, nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści. – Kop­nął czub­kiem buta znisz­czoną lampę leżącą na pod­ło­dze o kilka cen­ty­me­trów od pęk­nię­tej czaszki męż­czy­zny. – Przy­naj­mniej oszczę­dziła podat­ni­kom tro­chę forsy.

Wal­ter dotknął obroży w kie­szeni.

– Gdzie jest ta cho­lerna karetka?

Jeśli dziew­czyna wszystko sły­szała, nie dawała tego po sobie poznać. Spo­glą­dała w bok. Była pogrą­żona we wspo­mnie­niach albo sta­rała się o nich zapo­mnieć.

Wyła­mane drzwi miesz­ka­nia znowu się otwo­rzyły. Wyda­wało się, że na kory­ta­rzu stoi połowa miesz­kań­ców budynku, usi­łu­jąc zaj­rzeć do środka. Nad­ler zamknął je kop­nia­kiem i pod­parł torbą na dowody rze­czowe.

– Nie powinna tu sie­dzieć. Zabie­rzemy ją – ode­zwał się Wal­ter do Weedena.

– Słu­cham?

– Możemy ją zawieźć do szpi­tala. Czy naprawdę musimy cze­kać na karetkę?

– Młody może mieć rację – zgo­dził się Nad­ler. – Po co mar­no­wać czas sani­ta­riu­szom? Mają lep­sze rze­czy do roboty.

Weeden zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Potrze­buję jed­nego z was, żeby pil­no­wał drzwi. Nie mogę was obu zwol­nić.

– Wygląda na to, że czeka cię służba war­tow­ni­cza przy drzwiach, O’Brien – powie­dział sucho Nad­ler. – Ja pojadę.

– Młody jej się podoba – zauwa­żył cicho Weeden. – Cały czas robią do sie­bie maślane oczy. Uwa­żam, że to on powi­nien poje­chać. Dziew­czyna może się wyga­dać, powie­dzieć coś, o czym jesz­cze nie wiemy. Przez trzy tygo­dnie była zamknięta z dege­ne­ra­tem, nie wia­domo, co jej mówił. Mogli­by­śmy zna­leźć tak­sówkę, a może wię­cej zwłok, kto wie?

Nad­ler pokrę­cił głową.

– Pra­cuje od trzech godzin. Nie mam ochoty odpo­wia­dać za to, że coś schrzani.

– Dziew­czyna nie będzie z tobą roz­ma­wiać – odparł Weeden. – Masz takie same siwe włosy i wielki kał­dun jak gość, któ­remu roz­biła głowę. Wyglą­da­cie jak bliź­niacy, któ­rzy się odna­leźli po wielu latach. Do licha, nawet ja nie mam ochoty z tobą roz­ma­wiać!

– Chrzań się.

– Zawiozę ją na komendę – wtrą­cił Wal­ter. – To tylko trzy kilo­me­try. Nawet mniej.

– Nie jestem…

Weeden cmok­nął nie­cier­pli­wie.

– Sto lat temu ty też byłeś nowi­cju­szem, Herb. Daj chło­pa­kowi szansę. To ja odpo­wia­dam za pro­wa­dze­nie tego śledz­twa. Może namówi ją do zwie­rzeń? Tak czy ina­czej, warto spró­bo­wać. – Zanim Nad­ler zdą­żył odpo­wie­dzieć, Weeden wyjął z kie­szeni magne­to­fon mikro­ka­se­towy i wrę­czył go Wal­te­rowi. – Gdyby coś powie­działa, masz to nagrać. Zawieź ją bez­po­śred­nio na oddział ratun­kowy i spy­taj o dok­tora Lomaxa. Uprze­dzę go, że ją odsta­wisz do szpi­tala.

Nad­ler spo­glą­dał przez chwilę na Weedena, po czym gniew­nie wyjął klu­czyki z kie­szeni i rzu­cił Wal­te­rowi.

– Zawieź ją i natych­miast wra­caj. Żad­nych głu­pot.

Wal­ter szybko zasa­lu­to­wał, nieco wysu­wa­jąc środ­kowy palec.

– Tak jest, sir.

Roz­dział

6

AMY SIE­DZIAŁA Z TYŁU, lecz obser­wo­wała Wal­tera w lusterku wstecz­nym. Dziwna sza­rość jej oczu w pół­mroku wyda­wała się jesz­cze bar­dziej inten­sywna. Kiedy mijali lampy uliczne, prze­su­wał się po niej blask: świa­tło muskało ją jak pędzel mala­rza.

Wal­ter wyjął magne­to­fon, wci­snął przy­cisk nagry­wa­nia i poło­żył urzą­dze­nie na sie­dze­niu obok sie­bie.

– Dobrze się czu­jesz?

Popa­trzyła na niego, ale nie odpo­wie­działa. W dal­szym ciągu miała na sobie jego bluzę mun­du­rową, teraz zarzu­coną na T-shirt, i dres. Jeden z tech­ni­ków śled­czych zna­lazł parę sta­rych teni­só­wek. Roz­miar nie paso­wał, ale był do przy­ję­cia. To lep­sze niż cho­dze­nie na bosaka w taką noc. Było zimno i z każdą minutą robiło się chłod­niej; od rzeki Detroit wiały gniewne podmu­chy wia­tru. Zaci­na­jący śnieg sta­wał się coraz gęst­szy.

Wyda­wała mu się dziw­nie zna­joma. Odchrząk­nął.

– To zabrzmi tro­chę dziw­nie, ale czy już się kie­dyś spo­tka­li­śmy?

Natych­miast poża­ło­wał, że zadał to pyta­nie. Zabrzmiało jak kiep­ski pod­ryw w barze.

Popa­trzyła na niego w lusterku wstecz­nym, praw­do­po­dob­nie w ten sam spo­sób, jakby usły­szała to pyta­nie w barze. Lekko pokrę­ciła głową.

W mil­cze­niu prze­je­chali dwa następne skrzy­żo­wa­nia.

– Co się z nim sta­nie?

Wal­ter zwol­nił i zmie­nił pasy ruchu, by minąć powol­nego volks­wa­gena.

– Z kim?

– Z mar­twym męż­czy­zną.

– Kiedy zba­dają miej­sce prze­stęp­stwa, prze­trans­por­tują go do miej­skiej kost­nicy.

– Zro­bią mu sek­cję?

Popa­trzył jej w oczy w lusterku.

– Praw­do­po­dob­nie. Dla­czego pytasz?

– Jestem po pro­stu cie­kawa.

Sta­ran­nie ważył słowa. Nie chciał jej spło­szyć.

– To ruty­nowa pro­ce­dura w wypadku nagłego zgonu. Norma w takiej spra­wie.

– Nie chcia­łam go zabić, tylko uciec.

– Wiem. – Skrę­cił w Wil­mont Ave­nue i poje­chał środ­ko­wym pasem. – Gdzie są inne?

– Inne dziew­czyny?

Sku­liła się na sie­dze­niu i wyj­rzała przez okno.

– Pierw­szej nocy poczu­łam w łóżku per­fumy. Słabo, ale kiedy o tym wspo­mnia­łam, zwi­nął pościel, zabrał poduszkę i wszystko wyniósł. Powie­dział, że spa­lił pościel. Ktoś wyrył na pod­sta­wie umy­walki ini­cjały J.K.

– J.K.?

– Nie wyda­wały się nowe. Pierw­szej nocy, gdy mnie zamknął w łazience, zauwa­ży­łam koło wanny sta­nik, ale następ­nego dnia znik­nął. – Zawa­hała się, ale zaraz dodała: – Myślisz, że w zamra­żarce w piw­nicy zna­leźli kogoś o ini­cja­łach J.K.?

– Sły­sza­łaś o tym?

– Detek­tyw mówił bar­dzo gło­śno.

– Dowiemy się wię­cej, gdy ziden­ty­fi­ku­jemy ciała.

– Kolejne sek­cje zwłok…

– Praw­do­po­dob­nie naj­waż­niej­sze będą odci­ski pal­ców.

Spoj­rzeli na sie­bie w lusterku.

– Czy to moż­liwe? Detek­tyw powie­dział, że ciała są… w złym sta­nie.

W trak­cie szko­le­nia Wal­ter nauczył się, że lekarz sądowy nie­kiedy jest w sta­nie zdjąć skórę z dłoni zwłok w zaawan­so­wa­nym sta­nie roz­kładu, a następ­nie wło­żyć ją na wła­sną rękę jak ręka­wiczkę, by pobrać odci­ski pal­ców. W owym cza­sie wyda­wało mu się to fascy­nu­jące, ale nie nale­żało tego opo­wia­dać dziew­czy­nie, która za kilka dni mogłaby tra­fić do zamra­żarki.

Musiała się tego domy­ślić. Kiedy zer­k­nął do tyłu, Amy zbla­dła i zasło­niła dło­nią usta.

– O nie, zaraz… – Szybko ski­nęła głową. – Zatrzy­maj się. Chyba będę musiała się…

– O kurwa, zacze­kaj…

Padał coraz gęst­szy śnieg i samo­chody jechały wyjąt­kowo wolno. Dotknął pokrę­teł na desce roz­dziel­czej, po czym zawyła syrena i włą­czyły się nie­bie­sko-czer­wone świa­tła. Amy zrzu­ciła bluzę i chwy­ciła za klamkę. Szybko się zorien­to­wała, że z wozu poli­cyj­nego nie da się tak łatwo wysiąść.

Wal­ter szybko prze­krę­cił kie­row­nicę w prawo, prze­je­chał pas ruchu pod ostrym kątem i zatrzy­mał się przy kra­węż­niku. Wyszedł z auta, przedarł się przez zaspy zosta­wione poprzed­niej nocy przez pługi śnieżne i otwo­rzył drzwi od strony Amy.

Sie­działa zgar­biona, zasła­nia­jąc dło­nią usta. Pró­bo­wał pomóc jej wysiąść, ale ode­pchnęła jego rękę. Odstą­pił na bok, pozwa­la­jąc jej iść w krzaki. Nagle ude­rzyła go w brzuch lewym łok­ciem. Stra­cił oddech i upadł w zaspę. Kop­nęła go poży­czo­nym butem w oko­lice krzyża i poczuł ostry ból w nerce. Prze­wró­cił się na bok z unie­sio­nymi rękami, by zasło­nić się przed następ­nym cio­sem, ale Amy już nie było. Pędziła przez Wil­mont Ave­nue, omi­ja­jąc wolno jadące auta.

Wstał i pró­bo­wał krzyk­nąć, lecz się roz­ka­słał. Pobiegł za nią, ledwo mija­jąc zie­lony samo­chód kombi i czarny sedan jadący ulicą. Zauwa­żył ją znowu po dru­giej stro­nie Wil­mont Ave­nue, w odle­gło­ści stu pięć­dzie­się­ciu metrów. Jak mogła biec tak szybko? Prze­pchnęła się obok kilku prze­chod­niów, skrę­ciła w zaułek i popę­dziła mię­dzy pral­nią samo­ob­słu­gową i chiń­ską restau­ra­cją.

Zaułek miał około pięt­na­stu metrów dłu­go­ści i koń­czył się cegla­nym murem. Wal­ter dotarł do wylotu i zoba­czył, że Amy wcho­dzi po skrzyn­kach na kon­te­ner na śmieci.

– Amy, stój!

Nawet na niego nie popa­trzyła. Pod­cią­gnęła się na rękach i zni­kła za murem.

Ruszył za nią, lecz kiedy wszedł po skrzyn­kach, sta­nął na kon­te­ne­rze i wyj­rzał za mur, już jej nie było. Pada­jący śnieg szybko zasy­py­wał ślady.

TERAZ

Roz­dział

7

DRZWI SAMO­CHODU POLI­CYJ­NEGO gwał­tow­nie się otwo­rzyły. Od strony pasa­żera wychy­liła się umun­du­ro­wana funk­cjo­na­riuszka.

– Pro­szę zająć miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu, natych­miast!

Wal­ter nie patrzył na nią. Wpa­try­wał się w asfalt.

– Nie zro­bię tego. Nie ma pani poję­cia, o co cho­dzi.

– Nie? Pro­szę wsiąść do samo­chodu i mi to wyja­śnić, zanim pan zgi­nie!

Odgłos strza­łów. Z obu przed­nich kół uszło powie­trze. Trzeci strzał tra­fił w maskę; sil­nik zachar­czał i zgasł.

Ktoś usi­ło­wał się prze­ci­snąć przez drzwi wej­ściowe klubu i kolejny strzał tra­fił w mur kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od jego głowy, wzbi­ja­jąc chmurę pyłu. Męż­czy­zna szybko się cof­nął.

Bram­karz sku­lił się za cegla­nym murem po lewej stro­nie drzwi klubu. Spo­glą­dał na dachy po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, wypa­tru­jąc, skąd padają strzały.

Kie­rowca samo­chodu poli­cyj­nego wyrwał mikro­fon z deski roz­dziel­czej.

– Dwa­na­ście osiem­dzie­siąt cztery. Pojazd nie nadaje się do użytku. Tra­fili nas kilka razy. Nawiąż…

Kolejny strzał. Red był naprawdę świet­nym snaj­pe­rem. Pocisk prze­bił przed­nią szybę, tra­fił w tablicę roz­dziel­czą i śro­dek radia. Wytry­snęła fon­tanna skier i funk­cjo­na­riusz upu­ścił mikro­fon, klnąc gło­śno.

Wal­ter przez cały czas wpa­try­wał się w chod­nik. Kiedy się ode­zwał, jego głos był spo­kojny:

– Musi­cie wysiąść z samo­chodu, iść do swo­ich przy­ja­ciół i przy­słać dowódcę.

Na odznace funk­cjo­na­riuszki znaj­do­wało się nazwi­sko RODRI­GUEZ. Usia­dła na fotelu i popa­trzyła na Wal­tera. Kiedy się nie ode­zwała, odwró­cił się w jej stronę.

– Jeśli nie zrobi pani tego, o co pro­szę, następny pocisk moich snaj­pe­rów trafi w głowę pani zastępcy.

– Pań­skich snaj­pe­rów?

Wal­ter patrzył na chod­nik. Wal­czył z łasko­ta­niem w gar­dle.

– Pięć… cztery… trzy… dwa…

– W porządku! – zawo­łał męż­czy­zna – W porządku! – Roz­piął pas bez­pie­czeń­stwa, otwo­rzył drzwi od strony kie­rowcy i ześli­zgnął się na asfalt. Czoł­gał się, obser­wu­jąc ota­cza­jące budynki. – Nie będą strze­lać?

– Nie, jeśli się pan pośpie­szy!

Ode­tchnął głę­boko i obej­rzał się na sze­fową sie­dzącą z tyłu. W dal­szym ciągu się kuliła. Lekko kiw­nęła głową, lecz się nie poru­szyła.

Zer­k­nął i prze­szedł sku­lony przez skrzy­żo­wa­nie. Na Woodward Ave­nue usta­wiono blo­kady. Dotarł do nich, ruszył dalej i znik­nął w powięk­sza­ją­cym się tłu­mie służb mun­du­ro­wych i sani­ta­riu­szy.

Rodri­guez się nie poru­szyła.

– Pro­szę mnie nie zmu­szać, żebym panią zabił. Niech pani wysią­dzie.

– Mogę ją tra­fić w rękę albo kolano – ode­zwał się Red w słu­chawce. – To nie musi być śmier­telny strzał.

– Jeśli nie wyj­dzie z samo­chodu, umrze – odparł spo­koj­nie Wal­ter.

Obró­ciła głowę, zmie­rzyła go wzro­kiem od stóp do głów, zauwa­żyła słu­chawkę w uchu, a następ­nie spoj­rzała na budynki.

– O co w tym wszyst­kim cho­dzi?

Wal­ter potrzą­snął w mil­cze­niu głową.

– Pro­szę wysiąść i przy­słać swo­jego szefa.

Tym razem posłu­chała. W prze­ci­wień­stwie do part­nera odpięła pas, nie oka­zu­jąc paniki. Wysia­dła z unie­ru­cho­mio­nego samo­chodu i poszła, tam gdzie cze­kali pozo­stali funk­cjo­na­riu­sze. Nie bie­gła, szła wol­nym kro­kiem; zatrzy­mała się w poło­wie drogi i spoj­rzała na Wal­tera. Póź­niej zer­k­nęła na dachy i okna ota­cza­ją­cych budyn­ków.

– Ma jaja, trzeba jej to przy­znać – zauwa­żył Red.

– Prze­chodź z miej­sca na miej­sce, zmie­niaj pię­tra, jak uzgod­ni­li­śmy – odparł Wal­ter. – Nie chcemy, żeby ktoś cię namie­rzył.

Poli­cjan­tów było coraz wię­cej, poja­wił się rów­nież oddział anty­ter­ro­ry­stów SWAT. Duża opan­ce­rzona fur­go­netka poma­lo­wana na czarno.

Otwo­rzyły się tylne drzwi i z wozu wysko­czyło sze­ściu funk­cjo­na­riu­szy w kom­bi­ne­zo­nach bojo­wych. Usta­wili się wzdłuż samo­chodu. Po chwili wysiadł siódmy i zer­k­nął na wej­ście do klubu, gdzie bram­karz kulił się przy drzwiach. Goście ukry­wali się w pobliżu skrzy­żo­wa­nia.

Wal­ter patrzył, jak Rodri­guez prze­cho­dzi przez blo­kadę i prze­ci­ska się mię­dzy poli­cjan­tami. Poszła pro­sto do fur­go­netki anty­ter­ro­ry­stów. Zbli­żyła się do siód­mego funk­cjo­na­riu­sza. Kilka razy wska­zała ręką Wal­tera, ale był za daleko, by usły­szeć, co mówi. Funk­cjo­na­riu­sze po kolei obra­cali głowy w jego kie­runku.

Wszy­scy nale­żeli do poli­cji Detroit, lecz Wal­ter nikogo nie poznał. Już dawno wypadł z gry. Wyda­wało się, że akcją dowo­dzi jedna z kobiet. Obser­wo­wała Wal­tera, słu­cha­jąc mel­dunku Rodri­guez, po czym obe­szła pew­nym kro­kiem samo­chody – jej postawa wyra­żała pośpiech, pew­ność sie­bie i ostroż­ność. Zbli­żyła się, trzy­ma­jąc dłoń na kol­bie pisto­letu w kabu­rze na bio­drze. Raczej nie mar­twiła się, że może zostać zastrze­lona.

Wal­ter dostrzegł z bli­ska, że ma jakieś pięć­dzie­siąt lat, krótko ostrzy­żone ciemne włosy lekko przy­pró­szone siwi­zną i bli­znę nad lewą skro­nią. Zatrzy­mała się przed Wal­terem i zer­k­nęła na Rodri­guez.

– Ktoś go prze­szu­kał?

Kiedy nikt nie odpo­wie­dział, roz­su­nęła stopą nogi Wal­tera.

– Jest pan uzbro­jony?

Potrą­cony Wal­ter o mało się nie prze­wró­cił. Cały cię­żar jego ciała spo­czął na pra­wym udzie, Plecy prze­szył mu ból i ogar­nął krę­go­słup. Spoj­rzał na laskę leżącą na ziemi, ale po nią nie się­gnął.

– Ostroż­nie, mam chorą nogę – powie­dział przez zaci­śnięte zęby.

– Zada­łam panu pyta­nie.

– Nie, nie jestem uzbro­jony.

Dotknęła pra­wej kostki Wal­tera, póź­niej lewej. Roz­chy­liła jego płaszcz i zmarsz­czyła brwi.

– Co to takiego, do licha?!

– Kami­zelka kulo­od­porna.

Kobieta wsu­nęła palec pod jedną z meta­lo­wych kla­mer, poma­cała gruby mate­riał na barku Wal­tera i zmarsz­czyła brwi.

– Z jakiej epoki? Waży ze dwa­dzie­ścia kilo.

Wzru­szył ramio­nami.

– Gdy­bym nie był spłu­kany…

Zajęła się jego kie­sze­niami. Wyjęła tele­fon na kartę. Kiedy nie zna­la­zła niczego innego, cof­nęła się o krok. Na bliź­nie na jej skroni poja­wiło się kilka zmarsz­czek świad­czą­cych o nie­po­koju.

– O co w tym wszyst­kim cho­dzi?

Wal­ter chciał odpo­wie­dzieć, ale z jego ust wydo­był się wil­gotny kaszel docho­dzący z głębi płuc. Miał wra­że­nie, że połknął odłamki szkła i zaczyna się dusić. Zdo­łał obró­cić głowę i kasłać w rękaw. Kiedy atak ustał, odsu­nął rękę, na któ­rej znaj­do­wały się kro­pelki czer­wo­nej śliny.

– Jezu… – mruk­nęła Rigby. – Jak się pan nazywa?

– O’Brien – odparł. – Wal­ter O’Brien.

W jej dłoni zadzwo­niła komórka. Sealey.

– Niech się pani nie krę­puje i odbie­rze – popro­sił.

Kobieta patrzyła na niego przez kilka sekund, zer­k­nęła na tele­fon i przy­jęła połą­cze­nie.

– Rigby z Depar­ta­mentu Poli­cji Detroit, dowo­dząca akcją. Z kim roz­ma­wiam?

Wal­ter usły­szał w słu­chawce głos Sealeya.

– Powiem to tylko raz, więc pro­szę, by słu­chała pani bar­dzo uważ­nie. Mam snaj­pe­rów roz­miesz­czo­nych na budyn­kach ota­cza­ją­cych skrzy­żo­wa­nie. Jed­nych z naj­lep­szych strzel­ców na świe­cie. Pro­szę ich uwa­żać za kon­tro­le­rów. Jeśli będzie pani wyko­ny­wać moje pole­ce­nia, nie każę oddać ani jed­nego strzału. Jeżeli nie, zoba­czy pani naj­lep­sze tra­fie­nia w całej swo­jej karie­rze. Będzie pani odpo­wie­dzialna za każdy strzał, każdą śmierć. To pani ponosi odpo­wie­dzial­ność za to, co się dzieje.

– Wstaję. Moje kolana nie mogą tego znieść – rzekł Wal­ter, cią­gle klę­cząc na asfal­cie.

Rigby zer­k­nęła na niego z iry­ta­cją.

– Pro­szę zostać na miej­scu, do cho­lery! Ja tu decy­duję.

Gniew­nie skie­ro­wała dwa palce w stronę funk­cjo­na­riu­szy SWAT za zaporą, a póź­niej na Wal­tera. Męż­czyźni unie­śli broń i wyce­lo­wali w niego.

Poru­szył się lekko. Zimny asfalt wrzy­nał mu się w kolana. Chorą nogę prze­szył ból, który dotarł do krę­go­słupa. Wal­ter przy­gryzł wargi i z całych sił usi­ło­wał nie zwra­cać na niego uwagi.

– Nie powinna pani spraw­dzać, czy to prawda – ode­zwał się Sealey.

Red strze­lił.

Kula ude­rzyła w chod­nik kilka cen­ty­me­trów od lewego buta Rigby. Wzdry­gnęła się, ale deli­kat­nie. Red strze­lił po raz drugi. Pocisk ude­rzył w lufę jed­nego z kara­bi­nów maszy­no­wych AR-15 trzy­ma­nych przez anty­ter­ro­ry­stów. Broń wypa­dła męż­czyź­nie z ręki i ude­rzyła w asfalt z gło­śnym brzę­kiem.

Wal­ter dawno nie widział strze­la­ją­cego Reda. To było wspa­niałe.

– Ma pani zada­nie do wyko­na­nia. Nie polega ono na drę­cze­niu czło­wieka, który przed panią klę­czy. Powinna pani opa­no­wać sytu­ację. Niech nikt nie wycho­dzi z klubu bez mojego zezwo­le­nia. Moi kon­tro­le­rzy mają zadbać, by postę­po­wała pani zgod­nie z pla­nem. Jeśli wszy­scy zro­bią to, co do nich należy, nikomu nic się nie sta­nie. Pro­szę nie wzy­wać wspar­cia z powie­trza, bo zda­rzy się coś złego.

– Czego pan wła­ści­wie chce?

– To pro­ste. W klu­bie jest kobieta odpo­wie­dzialna za śmierć setek ludzi. Chcemy ją dostać. Jeśli się podda, nikt nie zosta­nie zra­niony.

– Nie pozwolę, żeby kto­kol­wiek został zra­niony – odparła Rigby. – I nie zamie­rzam wam nikogo prze­ka­zać.

– Nie pro­wa­dzimy z panią nego­cja­cji. Wcze­śniej umie­ści­li­śmy w klu­bie bombę. Jak pani myśli, ilu ludzi tam cią­gle jest? Bomba wybuch­nie, jeśli ta kobieta nie znaj­dzie się w naszych rękach w ciągu godziny. Ma pani wybór: jedna ofiara albo wiele ofiar. Albo ją dosta­niemy, albo wszy­scy zginą. Zostało pięć­dzie­siąt dzie­więć minut. Pro­szę nie roz­sta­wać się z tele­fo­nem. Wkrótce otrzyma pani dodat­kowe instruk­cje.

Sealey się roz­łą­czył. W słu­chawce Wal­tera roz­legł się głos Reda:

– Zapo­mnia­łeś popro­sić o sto milio­nów dola­rów w uży­wa­nych bank­no­tach i odrzu­to­wiec na Tahiti.

Rigby popa­trzyła na tele­fon w dłoni, a póź­niej na Wal­tera. Bez słowa wrzu­ciła komórkę do kie­szeni, wyjęła wła­sny apa­rat, wystu­kała numer i ruszyła w stronę fur­go­netki anty­ter­ro­ry­stów, igno­ru­jąc Wal­tera i strzel­ców wybo­ro­wych.

Wal­ter rów­nież ją zigno­ro­wał. Się­gnął po laskę, wsparł się na niej i wstał. Anty­ter­ro­ry­ści trzy­ma­jący kara­biny AR-15 zesztyw­nieli, ale nie zare­ago­wali, gdy pod­szedł do porzu­co­nego samo­chodu poli­cyj­nego i usiadł na miej­scu Rodri­guez. „Znacz­nie lepiej”. Widział teraz blo­kadę poli­cyjną na Woodward Ave­nue; wej­ście do klubu znaj­do­wało się po pra­wej.

Rigby roz­ma­wiała ze swo­imi pod­ko­mend­nymi przy fur­go­netce. Pode­szło do niej trzech poli­cjan­tów. Byli zbyt daleko od Wal­tera, by mógł roz­po­znać emble­maty na ich mun­du­rach, lecz wyglą­dali na ofi­ce­rów. Stra­cił z oczu Rodri­guez.

– Widzia­łeś kie­dyś kobietę dowo­dzącą oddzia­łem SWAT? – spy­tał Red.

– Czasy się zmie­niają, chłopcy – odparł Sealey.

Wal­ter wie­dział, że zarówno Red, jak i Sealey trzy­mają poli­cjan­tów na muszce i że mogą ich natych­miast zli­kwi­do­wać, jeśli coś pój­dzie nie tak. Nie zary­zy­kują, że kobieta uciek­nie z powodu biu­ro­kra­tycz­nych prze­py­cha­nek. Widział w oko­licy grupę anty­ter­ro­ry­stów z oddziału SWAT, dwu­dzie­stu sze­ściu poli­cjan­tów, czte­rech sani­ta­riu­szy pogo­to­wia i co naj­mniej trzy­dzie­stu taj­nia­ków po cywil­nemu; a praw­do­po­dob­nie było ich jesz­cze wię­cej. Poja­wił się pierw­szy wóz trans­mi­syjny z ekipą tele­wi­zyjną; omi­nął sto­jące wozy, wjeż­dża­jąc na chod­nik. Nie chcieli strze­lać do nie­win­nych ludzi, lecz będą musieli to zro­bić, jeśli okaże się to konieczne.

Po chwili wró­ciła Rigby. Na jej pobruż­dżo­nej twa­rzy malo­wał się gry­mas.

– Kim jest kobieta, któ­rej szu­ka­cie?

Zanim Wal­ter zdą­żył odpo­wie­dzieć, po dru­giej stro­nie skrzy­żo­wa­nia roz­legł się głu­chy ryk motoru. Przez blo­kadę poli­cyjną przedarł się duży pług śnieżny, roz­trą­ca­jąc samo­chody jak zabawki, i minął wej­ście do klubu. Na drzwiach masyw­nego pojazdu znaj­do­wał się spło­wiały zie­lony napis ZAKŁAD OCZYSZ­CZA­NIA MIA­STA. Z tyłu sypała się sól, pokry­wa­jąc asfalt i chod­niki białą war­stwą podobną do szronu. Wszy­scy patrzyli ze zdu­mie­niem na pług, który potrą­cił kolejny wóz poli­cyjny i bez wysiłku ode­pchnął go na bok, po czym ruszył dalej. Obje­chał budy­nek, zawró­cił i znik­nął po prze­ciw­nej stro­nie, na Park Ave­nue, pozo­sta­wia­jąc po sobie kłęby czar­nego dymu i war­stwę soli pokry­wa­jącej ulicę.

Rigby opa­dła szczęka. Zro­biła kilka kro­ków do przodu.

– Co to za cho­ler­stwo? – spy­tała.

– Zaczyna się zabawa – ode­zwał się w słu­chawce Red.

1992

Amy Archer

Alvin Schalk

Dwie ofiary /zamra­żarka w piw­nicy

Wal­ter O’Brien, dwa­dzie­ścia osiem lat

Roz­dział

8

WYPI­JESZ JESZ­CZE JED­NEGO shota albo znowu pusz­czę tę pio­senkę. Takie są zasady.

Wal­ter obró­cił się na stołku baro­wym w stronę Herba Nad­lera i poczuł, że sala lekko się koły­sze. Kiedy sku­pił wzrok, zoba­czył, że stoi przed nim trzech Nad­le­rów z kie­lisz­kami w rękach. Popa­trzył się na środ­ko­wego.

– Nie mogę wypić następ­nego shota. Mam jutro robotę.

Co prawda zabrzmiało to raczej jak: „Maju­ro­robte”, ale Nad­ler zro­zu­miał. Podob­nie mówili jego zna­jomi. Prze­wró­cił oczami, uniósł kie­li­szek i krzyk­nął do tłumu:

– O’Brien nie chce pić! Billy, wrzuć ćwiartkę do szafy! Zmu­sił nas do tego!

Billy Pre­ston, sto­jący obok szafy gra­ją­cej w kącie baru U Miga, krzyk­nął coś i odwró­cił się w stronę szafy. Połowa piwa z kufla wylała mu się na rękę i chlu­snęła na pod­łogę. Po chwili z gło­śni­ków dobie­gły pierw­sze tony pio­senki Eye of the Tiger grupy Survi­vor, grane po raz ósmy. Roz­le­gły się okrzyki i kocia muzyka.

Wal­ter oparł łok­cie o bar i zato­pił twarz w dło­niach.

Bar U Miga był ulu­bio­nym loka­lem gli­nia­rzy już od czter­dzie­stu trzech lat. Każ­dego wie­czoru zapeł­niali go poli­cjanci z czte­rech oko­licz­nych komi­sa­ria­tów w Detroit. Ta środa niczym nie róż­niła się od pozo­sta­łych. Piwo było tanie, a wod­ni­sta whi­sky jesz­cze tań­sza; goście skła­dali się z umun­du­ro­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy i poli­cjan­tów po cywil­nemu. Nad­ler zabrał tu Wal­tera pierw­szego wie­czoru, gdy się poznali; wypa­dało spę­dzić w tej knaj­pie rów­nież ostatni wie­czór.

Pokle­pał Wal­tera po ple­cach.

– Jutro, przy­ja­cielu, nie będziesz już pra­co­wał w mun­du­rze, tylko jako detek­tyw Wydziału Zabójstw Depar­ta­mentu Poli­cji Detroit. Jako twój były part­ner powi­nie­nem zadbać o godne poże­gna­nie.

Wypił oba shoty i z roz­ma­chem odsta­wił kie­liszki na ladę. Wal­ter uniósł palec wska­zu­jący, dając znak bar­ma­nowi.

– Pro­szę o wodę, czy­stą wodę.

Bar­man uśmiech­nął się iro­nicz­nie, napeł­nił kie­li­szek wodą z kranu i posta­wił przed Wal­te­rem, który opróż­nił go jed­nym hau­stem.

Nad­ler zmarsz­czył brwi.

– Poważ­nie?

– Muszę iść.

– Pra­co­wa­li­śmy razem sześć lat i pozwo­lisz, żeby to się tak skoń­czyło? Po pro­stu odej­dziesz w siną dal? Pokaż jesz­cze raz swoją nową bla­chę.

Wal­ter wes­tchnął i wycią­gnął z tyl­nej kie­szeni złotą odznakę.

– Robi się późno.

Nad­ler gwizd­nął i chwy­cił ją.

– Bar­dzo się błysz­czy. – Zanim Wal­ter zdo­łał odzy­skać odznakę, Nad­ler odszedł kilka kro­ków od baru i uniósł ją nad głowę. – Billy, wyłącz to pudło!

Szafa gra­jąca zaskrze­czała i uci­chła.

– Pro­szę wszyst­kich o uwagę! – zawo­łał Nad­ler. – Spójrz­cie na mnie! Zamie­rzam powie­dzieć coś waż­nego!

– Herb zaczyna pate­tyczną prze­mowę! Wyłącz­cie go! – krzyk­nął ktoś z tyłu.

Nad­ler odchrząk­nął.

– Przez sześć cięż­kich lat byłem niańką Wal­tera O’Briena. W tym cza­sie wypi­sał ponad tysiąc dwie­ście man­da­tów, aresz­to­wał sze­ściu­set dwu­dzie­stu trzech nie­ska­zi­tel­nych oby­wa­teli naszego pięk­nego mia­sta, otrzy­mał trzy pochwały, trzy przy­śpie­szone awanse i dwa razy do niego strze­lano. Wycią­gał broń czter­na­ście razy i przy­naj­mniej raz ura­to­wał mi życie. Nauczy­łem go wszyst­kiego, co umiem, ale na szczę­ście miał dość rozumu, by to zigno­ro­wać i uczyć się od innych, więc awan­so­wał do wydziału zabójstw. Pra­cuję w mun­du­rze od dwu­dzie­stu dwóch lat i jestem pewien, że sze­fo­wie nie mają wobec mnie takich pla­nów.

– Czy przy­pad­kiem nikt mu nie zwiał, Herb? – krzyk­nął z tyłu Billy Pre­ston.

– Ach, tak. – Nad­ler ski­nął głową. – Ucie­kła mu dziew­czyna. Chu­chro, które go kop­nęło i dało dra­paka pierw­szego dnia służby. Nauczyła go przyj­mo­wać ciosy na klatę. Wstał, otrze­pał mun­dur i dalej pra­co­wał, niczym się nie przej­mu­jąc. Zacho­wał się jak pro­fe­sjo­na­li­sta. Przez sześć lat był pro­fe­sjo­na­li­stą. – Nad­ler uniósł złotą odznakę wysoko nad głowę. – Nie mogłem mieć lep­szego part­nera, będzie mi go bra­ko­wało i życzę mu wszyst­kiego najlep­szego na nowej dro­dze życia. Chłopcy, wznie­śmy toast za nowego detek­tywa Wydziału Zabójstw Poli­cji Detroit!

– Nie masz czym wznieść toa­stu, Herb! – zawo­łał ktoś.

– Rze­czy­wi­ście, nie mam – powtó­rzył Nad­ler, zer­ka­jąc na swoją pustą dłoń. Szybko chwy­cił pierw­szą z brzegu szklankę piwa ze sto­lika obok.

Bar­man posta­wił przed Wal­te­rem piwo marki Coors draft, on zaś uniósł je wraz z innymi, podzię­ko­wał Nad­le­rowi i wypił.

Po dwu­dzie­stu minu­tach szedł do swo­jego miesz­ka­nia w Ben­ton. Nad­ler i kilku kole­gów chcieli go wsa­dzić do tak­sówki, ale jego miesz­ka­nie było nie­da­leko i miał ochotę się przejść, by roz­ja­śniło mu się w gło­wie. Chciał sma­ko­wać tę chwilę. Sierp­niowe powie­trze było cie­płe i lekko wil­gotne po wcze­śniej­szej mżawce. Smród mia­sta zła­god­niał po desz­czu. Zer­k­nął na zegar na gma­chu pobli­skiego banku i zauwa­żył, że jest za osiem dwu­na­sta.

Awan­so­wać w ciągu sze­ściu lat z kom­plet­nego nowi­cju­sza na detek­tywa wydziału zabójstw to duży wyczyn. Haro­wał jak wół, by to osią­gnąć – będzie jed­nym z naj­młod­szych funk­cjo­na­riu­szy wydziału. Wie­dział, że czeka go ciężka praca, ale był na to gotowy: w tym momen­cie życia nie oba­wiał się nawet naj­trud­niej­szych wyzwań.

Chod­nik koły­sał mu się pod sto­pami, a wiatr łagod­nie poru­szał budyn­kami. Dla­czego wszy­scy nagle zaczęli cho­dzić tak szybko?

A może to on idzie wolno?

Czyżby za dużo wypił? Nie­wy­klu­czone.

Po pra­wej stro­nie znaj­do­wał się przy­sta­nek auto­bu­sowy. Ciężko klap­nął na ławkę.

Na skraju sie­działa star­sza kobieta. Dziw­nie na niego spoj­rzała, po czym wbiła wzrok w trzy­maną w ręku książkę w mięk­kiej opra­wie. Cztery pory roku Ste­phena Kinga.

– Jestem detek­ty­wem wydziału zabójstw – wybeł­ko­tał Wal­ter. Nie miał poję­cia, dla­czego to powie­dział, ale słowa brzmiały przy­jem­nie.

Kobieta wsu­nęła kciuk mię­dzy stro­nice i spoj­rzała na niego.

– Będę o tym pamię­tać, kiedy posta­no­wię kogoś zabić.

– Zosta­łem detek­ty­wem wydziału zabójstw w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat.

– Gra­tu­luję.

– Czym się pani zaj­muje?

Patrzyła na niego przez chwilę, obej­rzała od stóp do głów, po czym wbiła wzrok w książkę.

– Sie­dzę na tym przy­stanku co drugi wie­czór i cze­kam na zamknię­cie restau­ra­cji U Gio­van­niego. Cza­sami dają mi coś do zje­dze­nia, jeśli coś im zosta­nie. To moja praca. Może da mi pan spo­kój, żebym mogła wró­cić do swo­ich zajęć?

Wal­ter po raz pierw­szy zwró­cił uwagę na jej ubra­nie. Dziu­rawy swe­ter. Zno­szone buty, na oko o dwa numery za duże. Na chod­niku stał wózek z super­mar­ketu wyła­do­wany śmie­ciami, butel­kami i pusz­kami przy­kry­tymi postrzę­pio­nym nie­bie­skim kocem.

– Został pan detek­ty­wem w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat – mruk­nęła. – Ja mam pięć­dzie­siąt sześć. Jak pan sądzi, kim pan będzie w wieku pięć­dzie­się­ciu sze­ściu lat? Ni­gdy tego nie wiemy, dopóki nie prze­ko­namy się na wła­snej skó­rze.

– Prze­pra­szam. – Wal­ter usły­szał wła­sny głos. Zda­wał sobie sprawę, że powie­dział coś nie­wła­ści­wego, ale nie mógł tego cof­nąć.

Prych­nęła, ale się nie ode­zwała. Pokrę­ciła głową i wró­ciła do lek­tury.

Przy­sta­nek auto­bu­sowy znaj­do­wał się naprze­ciwko wło­skiej restau­ra­cji U Gio­van­niego.

Pra­wie każdy sto­lik był zajęty, choć zbli­żała się pora zamknię­cia. Zupeł­nie inny świat znaj­du­jący się zale­d­wie kil­ka­na­ście metrów dalej: dzie­siątki roze­śmia­nych albo uśmiech­nię­tych twa­rzy, w więk­szo­ści pary, mło­dzi i sta­rzy ludzie, sto­liki przy­kryte obru­sami w biało-czer­woną kratkę, zasta­wione winem, maka­ro­nem i piz­zami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

B. Sto­ker, Dra­cula, przeł. G. Kula, Ofi­cyna Wydaw­ni­cza „Rój”, War­szawa 1991, s. 197. [wróć]