Max Einstein. Genialny eksperyment - James Patterson, Chris Grabenstein - ebook

Max Einstein. Genialny eksperyment ebook

James Patterson, Chris Grabenstein

4,1

Opis

Max Einstein nie jest typową dwunastolatką. Potrafi złamać zabezpieczenia systemów komputerowych, wymyśla genialne wynalazki i rozmawia z Albertem Einsteinem.

Wszystko w życiu dziewczynki zmienia się, gdy razem z innymi nieprzeciętnymi nastolatkami trafia do tajemniczej organizacji. Czy młodzi geniusze będą umieli wykorzystać swoje zdolności i wiedzę, by uratować świat? Czasu na działanie jest mało, a wróg czai się tuż za rogiem.

Poznaj Max Einstein i jej przyjaciół, a przekonasz się, że odwaga, nauka i wyobraźnia otwierają drzwi do niesamowitych przygód!

To pierwsza i jedyna książka przygodowa oficjalnie autoryzowana przez Archiwum Alberta Einsteina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
5
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krysiakoscielniak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, rozwinięte fabuła
00
anetag51

Dobrze spędzony czas

👍
00
MagdalenaLukas

Z braku laku…

no nie najlepiej, nawet sam profesor Einstein nie pomógł
00

Popularność




1

Odór koń­skiego na­wozu gwał­tow­nie prze­bu­dził Max Ein­stein.

– No ja­sne!

Choć cała się trzę­sła, zrzu­ciła z sie­bie koc i wy­sko­czyła z łóżka. Wła­ści­wie nie było to praw­dziwe łóżko. Ra­czej nie­równy, po­pla­miony wodą ma­te­rac o po­strzę­pio­nych kra­wę­dziach. Nie miało to jed­nak żad­nego zna­cze­nia. Do­bre po­my­sły po­ja­wiały się w naj­róż­niej­szych mo­men­tach.

Po­mknęła wzdłuż ciem­nego ko­ry­ta­rza. De­ski pod­ło­gowe – nie­wy­koń­czone i uło­żone na go­łych bel­kach – trzesz­czały i chy­bo­tały się po każ­dym jej kroku. Gę­stwina jej ru­dych krę­co­nych wło­sów pod­ska­ki­wała dziko.

Max za­stu­kała knyk­ciami w prze­chy­lone drzwi, które zwi­sały z za­rdze­wia­łych za­wia­sów.

– Pa­nie Ken­nedy? – Za­pu­kała po­now­nie. – Pa­nie Ken­nedy?

– Co, do ja­snej… – usły­szała za­spane mam­ro­ta­nie. – To ty, Max? Wszystko w po­rządku?

Dziew­czynka po­trak­to­wała to py­ta­nie jako po­zwo­le­nie na wej­ście do miesz­ka­nia pana Ken­nedy’ego i wpa­ro­wała przez jego roz­kle­ko­tane drzwi.

– Jest do­brze, pa­nie Ken­nedy. A na­wet le­piej niż do­brze! Mam tu coś fan­ta­stycz­nego! A przy­naj­mniej tak mi się wy­daje. W każ­dym ra­zie to na pewno coś na­prawdę, ale to na­prawdę faj­nego. Cho­dzi o po­mysł, który może wszystko zmie­nić. Może na­wet ura­to­wać nasz świat. Pan Al­bert Ein­stein na­zwałby to „mo­men­tem aha”.

– Ma­xine…

– Tak, pa­nie Ken­nedy?

– Dziew­czyno, jest szó­sta rano.

– Po­waż­nie? Prze­pra­szam za naj­ście w nie­od­po­wied­nią go­dzinę. Ale w końcu trudno prze­wi­dzieć, kiedy czło­wieka naj­dzie do­bra myśl, no nie?

– To prawda. Trudno też prze­wi­dzieć co­kol­wiek zwią­za­nego z tobą.

Max za­rzu­ciła na sfa­ty­go­wany swe­ter luźny pro­cho­wiec. Ostat­nimi czasy sy­piała w nim pod szorstką derką, jako że w jej tak zwa­nej sy­pialni było rów­nie zimno jak tu­taj, u pana Ken­nedy’ego.

Wy­soki i do­brze zbu­do­wany czar­no­skóry męż­czy­zna o wło­sach przy­pró­szo­nych si­wi­zną wy­su­nął się z łóżka i po­tarł oczy, pró­bu­jąc od­pę­dzić sen­ność. Z kar­tonu i sta­rych ga­zet na­szy­ko­wał so­bie buty, które na­stęp­nie na­cią­gnął na stopy.

– Za­cze­kaj no chwilę – po­wie­dział. – Mu­szę za­ło­żyć kap­cie…

– Zwłasz­cza że pod­łoga jest na­prawdę zimna – po­wie­działa Max.

– Że co?

– Mu­siał pan stwo­rzyć na­prędce te bam­bo­sze, po­nie­waż co rano pod­łoga jest strasz­nie zimna. Zga­dza się?

– Ma­xine… Śpimy prze­cież nie­pro­szeni nad staj­nią pełną koni. To oczy­wi­ste, że jest nam zimno. Do tego, jak­byś nie za­uwa­żyła, nie pach­nie tu za do­brze.

Max, pana Ken­nedy’ego i pół tu­zina in­nych bez­dom­nych śpią­cych w tym sa­mym miej­scu no­wo­jor­czycy na­zy­wali po­tocz­nie squ­at­te­rami. Ozna­czało to, że nie płacą czyn­szu i za­miesz­kują pu­ste pię­tra po­nad staj­nią. Na pierw­szych dwóch kon­dy­gna­cjach bu­dynku mie­ściły się miej­sca par­kin­gowe dla po­wo­zów jeż­dżą­cych po Cen­tral Parku oraz boksy dla cią­gną­cych je koni. Je­śli cho­dzi o trzy górne pię­tra, to wła­ści­ciel bu­dynku są­dził, że ak­tu­al­nie są pu­ste.

– Zbliża się zima, pa­nie Ken­nedy. A my nie mamy tu­taj żad­nego ogrze­wa­nia.

– Ano nie mamy. A wiesz dla­czego? Bo nie pła­cimy czyn­szu, Max!

– Zga­dza się, ale tak czy owak w nad­cho­dzą­cych ty­go­dniach zrobi się tu jesz­cze zim­niej. Być może wkrótce za­mar­z­niemy na śmierć. Na­wet je­śli za­bi­jemy de­chami wszyst­kie okna…

– Ni­gdy w ży­ciu – wtrą­cił pan Ken­nedy. – Mu­simy tu mieć do­pływ świe­żego po­wie­trza. Zwłasz­cza przy tym ca­łym na­wo­zie, który za­smra­dza nam od dołu bu­dy­nek…

– No wła­śnie! Do­kład­nie o tym chcia­łam z pa­nem po­roz­ma­wiać. Tego do­ty­czy mój wspa­niały po­mysł. Koń­skiego na­wozu!

2

– Tak na­prawdę to ba­nal­nie pro­ste, pa­nie Ken­nedy – po­wie­działa Max, po czym prze­su­nęła się wzdłuż ściany po­kry­tej po­pę­ka­nym tyn­kiem i do­tarła do frag­mentu muru, któ­rego dla od­miany nie po­kry­wało graf­fiti.

Wy­cią­gnęła z roz­wle­czo­nego swe­tra gruby ka­wa­łek kredy i za­częła ry­so­wać po ścia­nie, która na­gle stała się jej ta­blicą do pi­sa­nia.

– Pro­szę mnie tylko wy­słu­chać i spró­bo­wać mnie zro­zu­mieć.

Max, która uwiel­biała ry­so­wać w sfa­ty­go­wa­nym szki­cow­niku ura­to­wa­nym ze śmiet­nika, na­gry­zmo­liła kredą ra­dio­ak­tywne sym­bole w kół­kach i opi­sała je jako „na­wóz/bio­pa­liwo”.

– Aby ogrzać się pod­czas zimy, mu­simy je­dy­nie spo­tkać się z pa­nem Sam­mym Mon­kiem.

– Masz na my­śli wła­ści­ciela na­szego bu­dynku? – za­py­tał scep­tycz­nie pan Ken­nedy. – Go­spo­da­rza, który na­wet nie wie, że tu prze­by­wamy? Czy aby na pewno cho­dzi ci wła­śnie o tego Sammy’ego Monka?

– Ow­szem, pro­szę pana – po­wie­działa Max, cał­ko­wi­cie po­chło­nięta ry­so­wa­niem na ścia­nie swo­jego dia­gramu. – Mu­simy go prze­ko­nać, żeby nam po­zwo­lił za­brać koń­ski na­wóz.

Pan Ken­nedy wstał.

– Miałby nam od­dać cały swój na­wóz? A niby dla­czego mie­li­by­śmy o to za­bie­gać, Max? Prze­cież to gnój!

– No cóż, po­nie­waż gdy już będę w po­sia­da­niu ca­łej tej koń­skiej kupy, będę mo­gła za­pro­jek­to­wać i stwo­rzyć bio­ga­zow­nię na po­trzeby po­ło­żo­nych wy­żej miesz­kań.

– Za­pro­jek­tu­jesz bio-co?

– Ga­zow­nię, pro­szę pana. Bio­ga­zow­nię. Skle­cimy tu­taj na­prędce fer­men­ta­tor bez­tle­nowy, zmie­nia­jący koń­ski na­wóz w bio­gaz, który na­stęp­nie wy­ko­rzy­stamy do wy­two­rze­nia prądu i cie­pła.

– Chcesz tu­taj na­haj­co­wać ga­zem wy­cią­gnię­tym z koń­skiej kupy?

– Do­kład­nie! Fer­men­ta­cja bez­tle­nowa za­kłada ciąg pro­ce­sów bio­lo­gicz­nych, w któ­rych mi­kro­or­ga­ni­zmy roz­kła­dają bio­de­gra­do­walny ma­te­riał, taki jak koń­ski na­wóz. A że do­ko­nują tego bez tlenu, na­zy­wamy to re­ak­cją bez­tle­nową. I w ten oto spo­sób roz­wią­żemy na­sze pro­blemy z zim­nem i bra­kiem prądu.

– Czy ty aby na pewno masz tylko dwa­na­ście lat?

– Ow­szem. Przy­naj­mniej o ile mi wia­domo.

Pan Ken­nedy po­słał Max spoj­rze­nie, do któ­rego zdą­żyła już nie­stety przy­wyk­nąć. Jego wzrok mó­wił, że jest zu­peł­nie sza­lona. Wal­nięta. Nie­spełna ro­zumu. Max jed­nak nie po­zwa­lała, by ta­kie spoj­rze­nia pod­ci­nały jej skrzy­dła. Wie­działa, że Al­bert Ein­stein miał ra­cję, mó­wiąc, że „wy­bitne umy­sły są za­wsze ata­ko­wane przez mier­noty”.

Nie cho­dziło jej oczy­wi­ście o to, że pan Ken­nedy był mier­notą. Wi­docz­nie Max nie wy­ja­śniła wy­star­cza­jąco do­brze swo­jej no­wej, prze­ło­mo­wej kon­cep­cji. Nie­kiedy po­my­sły po­ja­wiały się w jej gło­wie tak szybko, że wy­do­by­wały się z jej ust w for­mie nie­zro­zu­mia­łego beł­kotu.

– Pa­nie Ken­nedy, po­trze­bu­jemy je­dy­nie szczel­nego po­jem­nika o roz­mia­rze po­mię­dzy zbior­ni­kiem ole­jo­wym a cy­sterną pa­li­wową. – Na­ry­so­wała na ścia­nie zbior­nik przy­po­mi­na­jący sze­ścian oko­lony sta­lo­wym ogro­dze­niem. – Naj­le­piej nadałby się zbior­nik zbu­do­wany z wy­trzy­ma­łego two­rzywa sztucz­nego wzmoc­niony ocyn­ko­wa­nymi sta­lo­wymi obej­mami. Wtedy wy­star­czy­łoby już tylko zmie­rzyć i przy­ciąć trzy różne rury: jedną do­pro­wa­dza­jącą na­wóz, drugą do wy­lotu gazu i trze­cią na po­trzeby od­pro­wa­dza­nia płyn­nego na­wozu. Wszyst­kie trzy rury za­mon­tu­jemy z za­cho­wa­niem szczel­no­ści po­łą­czeń na zbior­niku. Do układu pod­łą­czymy in­sta­la­cję wo­do­cią­gową i już gra gi­tara.

Pan Ken­nedy po­cie­rał szcze­ci­nia­sty pod­bró­dek i po­dzi­wiał szcze­gó­łowy wy­kres stwo­rzony przez Max na sy­pią­cej się ścia­nie.

– To na­prawdę ge­nialne, Max – przy­znał. – Zresztą jak wszyst­kie twoje po­my­sły.

Dziew­czynka uśmiech­nęła się nie­śmiało, dumna z sie­bie.

– Dzię­kuję bar­dzo, pa­nie Ken­nedy.

– Jest tylko je­den mały pro­blem.

– Jaki, pro­szę pana?

– Cóż, cho­dzi mi o zbior­nik. O ten sze­ścian. Ja­kie to ma roz­miary? Ja­kieś trzy me­try na trzy me­try na trzy me­try?

– Mniej wię­cej.

– A do tego twier­dzisz, że bę­dziesz mu­siała wzmoc­nić go sta­lo­wymi obej­mami. Wspo­mi­na­łaś coś o trzech ru­rach. No i in­sta­la­cji wodno-ka­na­li­za­cyj­nej. Poza tym wy­daje mi się, że bę­dziesz po­trze­bo­wała od­po­wied­niego pieca do spa­la­nia gazu z koń­skich od­cho­dów.

Max ski­nęła głową.

– I ge­ne­ra­tora, żeby móc wy­two­rzyć wła­sną elek­trycz­ność.

– No wła­śnie. Czy nie bę­dzie nas to kosz­to­wało dużo pie­nię­dzy?

Max opu­ściła na mo­ment kredę.

– Pew­nie tak.

– A jak są­dzisz, czego naj­bar­dziej bra­kuje lu­dziom squ­atu­ją­cym w tym bu­dynku?

Dziew­czynka zło­żyła usta w ciup.

– Pie­nię­dzy?

– Mhm. Do­kład­nie.

Max we­pchnęła gru­ba­śny ka­wa­łek kredy z po­wro­tem do kie­szeni swe­tra i otrze­pała blade, zimne dło­nie.

– Słuszna uwaga, pa­nie Ken­nedy. Jak zwy­kle po­win­nam po­dejść do sprawy bar­dziej prak­tycz­nie. Dam znać, jak wy­my­ślę ja­kiś lep­szy plan. Po­sta­ram się zdą­żyć przed zimą.

– Wspa­niale. Mam tylko jedną prośbę, Max.

– Słu­cham, pro­szę pana?

Pan Ken­nedy wpełzł z po­wro­tem do swo­jego krzy­wego łóżka i pod­cią­gnął koc.

– Nie rób tego przed siódmą rano, do­brze?

3

Max spoj­rzała na ze­ga­rek.

Do­piero szó­sta sie­dem­na­ście rano. W prze­ci­wień­stwie do pana Ken­nedy’ego dziew­czynka była ran­nym ptasz­kiem. Było tak już od za­wsze i uznała, że pew­nie już się nie zmieni. To wła­śnie o po­ranku, zwłasz­cza pod­czas tych ci­chych chwil po­mię­dzy snem i zu­peł­nym prze­bu­dze­niem, jej za­spany mózg na­cho­dziły naj­lep­sze po­my­sły. Idee te po­ma­gały jej ode­pchnąć smu­tek, który rów­nież po­ja­wiał się zwy­kle w zu­peł­nej ci­szy. Było to uczu­cie, które praw­do­po­dob­nie dzie­liły wszyst­kie sie­roty. W jej przy­padku było o tyle go­rzej, że Max nie miała po­ję­cia, kim byli jej ro­dzice.

Prze­szła po trzesz­czą­cej pod­ło­dze przez ko­ry­tarz do po­koju, sta­ra­jąc się przy tym za­cho­wy­wać tak ci­cho, jak to tylko moż­liwe. Sły­szała, że pan Ken­nedy już zdą­żył na po­wrót za­snąć i chra­pał.

Miej­sce, w któ­rym spała, ozdo­biła w po­dob­nym stylu jak wszyst­kie po­przed­nie tym­cza­sowe po­koje: otwo­rzyła na boku wy­tartą starą wa­lizkę, za­mie­nia­jąc ją w ga­blotę na przed­mioty zwią­zane z Al­ber­tem Ein­ste­inem. Książki na jego te­mat i te jego au­tor­stwa usta­wiła u dołu tak, że wy­glą­dały jak na półce. W oby­dwu czę­ściach wa­lizki wy­ło­żyła ko­lek­cję zdjęć i cy­ta­tów na­ukowca. Miała na­wet jego fi­gurkę z ru­chomą głową, którą zna­la­zła dawno temu na mu­ze­al­nym śmiet­niku. Uży­wała jej jako pod­pórki do ksią­żek.

Max nie pa­mię­tała, skąd wzięła swoją wa­lizkę. Miała ją od za­wsze. Była star­sza niż po­wy­cią­gany swe­ter, a on nada­wał się już prze­cież do sklepu z an­ty­kami.

Naj­star­sza fo­to­gra­fia w jej ko­lek­cji, którą kie­dyś ktoś inny (Max nie wie­działa kto) przy­kleił jej we­wnątrz wa­lizki, tak że kra­wę­dzie zdję­cia wy­wi­nęły się już na ze­wnątrz, przed­sta­wiała wiel­kiego pro­fe­sora za­to­pio­nego we wła­snych my­ślach. Miał su­mia­stego wąsa i dłu­gie, roz­czo­chrane włosy. Splótł dło­nie i wy­glą­dał, jakby się mo­dlił. Oczy zaś wzno­sił w stronę nie­skoń­czo­no­ści.

Zdję­cie sta­no­wiło naj­star­sze wspo­mnie­nie Max. A w związku z tym, że ni­gdy nie po­znała swo­ich ro­dzi­ców, za­częła mó­wić przed snem do tego do­bro­tli­wego dziadka. Trzeba przy­znać, że był wy­jąt­kowo do­brym słu­cha­czem. W końcu za­cie­ka­wiło ją, kim jest ten ta­jem­ni­czy męż­czy­zna, i tak wła­śnie za­częło się jej trwa­jące do dziś za­uro­cze­nie wszyst­kim, co zwią­zane z Ein­ste­inem.

In­try­go­wało ją na przy­kład to, że choć uro­dził się w Niem­czech, mu­siał opu­ścić dom przed drugą wojną świa­tową. Albo że za­jęty my­śle­niem o waż­nych, nie­sa­mo­wi­tych spra­wach, nie­kiedy za­po­mi­nał o swo­jej pracy w biu­rze pa­ten­to­wym. Mieli ze sobą sporo wspól­nego.

Obok tej fo­to­gra­fii znaj­do­wał się jej ulu­biony cy­tat na­ukowca: „Wy­obraź­nia jest waż­niej­sza od wie­dzy”.

– Zga­dza się, oczy­wi­ście, chyba że nie masz pie­nię­dzy na to, by speł­nić swoje ma­rze­nia – wy­mam­ro­tała Max.

Pan Ken­nedy miał ra­cję.

Nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na wy­bu­do­wa­nie bio­ga­zowni. Nie mo­gła też pro­sić pana Sammy’ego Monka o koń­ski na­wóz ani o nic in­nego, po­nie­waż pan Sammy Monk nie miał zie­lo­nego po­ję­cia, że na opusz­czo­nych pię­trach jego stajni kto­kol­wiek mieszka. Mu­siała za­tem wy­my­ślić ja­kieś inne roz­wią­za­nie kwe­stii ogrza­nia squ­at­te­rów. Ta­kie, które nie bę­dzie jej kosz­to­wało ani gro­sza, a które przy oka­zji uda się zre­ali­zo­wać dzięki od­pad­kom.

Max usia­dła przy kom­pu­te­rze, który zbu­do­wała ze zna­le­zio­nych pod­ze­spo­łów. To nie­sa­mo­wite, ile rze­czy no­wo­jor­czycy wy­sta­wiają nie­kiedy na ulicę w dni od­bioru śmieci. Dziew­czynka zdo­łała przy­lu­to­wać do sie­bie (z po­mocą nie­usz­ko­dzo­nego że­lazka, które ktoś tak po pro­stu wy­rzu­cił) kilka płyt głów­nych, nie­chciane oka­blo­wa­nie, nie­po­trzebne pro­ce­sory, od­rzu­cone kla­wia­tury i pe­wien lekko uszko­dzony ekran z wy­rzu­co­nego na śmieci Mac­Bo­oka Pro, dzięki czemu stwo­rzyła ma­szynę, która pra­co­wała na­wet szyb­ciej niż jej wła­sny mózg.

Dzięki sys­te­mowi pu­blicz­nych hot­spo­tów firmy Link NYC miała rów­nież do­stęp do dar­mo­wego Wi-Fi. Mo­gła na­wet na­ła­do­wać ba­te­rie kom­pu­tera (które zna­la­zła wy­rzu­cone za jed­nym z lśnią­cych skle­pów fir­mo­wych Ap­ple) w kio­sku opo­dal stajni (sta­bilne łą­cze in­ter­ne­towe było jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych Max wy­brała obecne miej­sce za­miesz­ka­nia; ko­lej­nym była do­sko­nała po­bli­ska szkoła).

Dziew­czynka włą­czyła prze­glą­darkę i wró­ciła do czy­ta­nia za­war­to­ści strony in­ter­ne­to­wej, którą wrzu­ciła do za­kła­dek ze­szłej nocy.

Był to kosz­marny re­por­taż o sied­mio­let­nich dzie­ciach, które „w De­mo­kra­tycz­nej Re­pu­blice Konga pra­co­wały w skan­da­licz­nych wa­run­kach w ko­pal­niach ko­baltu, uży­wa­nego póź­niej do pro­duk­cji smart­fo­nów, sa­mo­cho­dów i kom­pu­te­rów sprze­da­wa­nych mi­lio­nom lu­dzi na ca­łym świe­cie”. Dzieci, któ­rych było czter­dzie­ści ty­sięcy, do­sta­wały jed­nego do­lara za każdy dzień swo­jej wy­cień­cza­ją­cej ha­rówki. A dzięki ich pracy szem­rane mię­dzy­na­ro­dowe kon­sor­cjum han­dlowe zwane Kor­po­ra­cją sta­wało się bar­dzo, ale to bar­dzo bo­gate.

Hi­sto­ria ta spra­wiła, że Max pę­kało serce.

A serce, po­dob­nie jak jej idol, pro­fe­sor Ein­stein, miała wiel­kie.

4

Max pa­ko­wała torbę z książ­kami do szkoły, gdy usły­szała do­cho­dzące z ulicy od­głosy ja­kie­goś za­mie­sza­nia.

Upu­ściła ple­cak i po­mknęła do naj­bliż­szego usma­ro­wa­nego okna, by wyj­rzeć przez dziurę w szy­bie.

Do­strze­gła dwa ra­dio­wozy. Na ich da­chach bły­skały świa­tła ko­gu­tów. Na­wet z trze­ciego pię­tra Max do­sko­nale sły­szała strzępki roz­ka­zów wy­do­by­wa­ją­cych się z ra­dio­sta­cji sa­mo­cho­do­wej.

– Squ­at­te­rzy… Eks­mi­to­wać… Aresz­to­wać… Wtar­gnię­cie…

Na­stęp­nie uj­rzała dwóch funk­cjo­na­riu­szy, męż­czy­znę i ko­bietę, któ­rzy wy­pro­wa­dzali z bu­dynku pa­nią Ra­bi­no­witz – prze­miłą wdowę, która miesz­kała na trze­cim pię­trze – i kie­ro­wali ją do ra­dio­wozu. Po­strzę­piona po­domka pani Ra­bi­no­witz po­wie­wała na wie­trze i od­kry­wała jej się­ga­jące ko­lan poń­czo­chy.

– Na wyż­szych pię­trach jest jesz­cze wię­cej squ­at­te­rów – oznaj­miła po­li­cjantka. – Być może bę­dziemy po­trze­bo­wali wspar­cia.

– Ja­sne – stwier­dził jej part­ner i oparł się swo­bod­nie o je­den z po­jaz­dów, z na­daj­ni­kiem w dłoni. Wy­raź­nie on tu do­wo­dził. – Taak, z tej strony Alfa Trzy Pięć Zero – po­wie­dział spo­koj­nym to­nem do mi­kro­fonu. – Za­trzy­ma­li­śmy jedną po­dej­rzaną. Wię­cej znaj­duje się w bu­dynku. Pro­szę o wspar­cie.

Max usły­szała już dość.

Po­spie­szyła po wi­ją­cych się stro­mych scho­dach przez cztery kon­dy­gna­cje w dół i wy­bie­gła w ja­sny blask po­ranka.

– Prze­pra­szam pań­stwa bar­dzo – po­wie­działa i unio­sła dłoń, by osło­nić oczy przed słoń­cem. – Mo­żemy za­mie­nić słówko?

– Że co? Kim ty je­steś, dziecko? – za­py­tał po­li­cjant, który był chyba do­wódcą.

– Ma­xine Ein­stein, pro­szę pana.

– Jak tam­ten ja­jo­głowy Ein­stein? Gość od E=mc²?

Max tego nie sko­men­to­wała. Za­miast tego po­sta­no­wiła, że nie da się od­cią­gnąć od głów­nego te­matu. Dawno temu prze­ko­nała się, że w trak­cie eks­pe­ry­mentu trudno bę­dzie dojść do po­żą­da­nego efektu, je­śli po­zwoli się my­ślom za­jąć bła­host­kami.

– Dla­czego aresz­tu­je­cie pa­nią Ra­bi­no­witz? – za­py­tała gło­śno sta­now­czym to­nem.

– A to dla­tego, mała panno Ein­stein, że twoja przy­ja­ciółka jest squ­at­terką. Nie ma prawa miesz­kać w tym bu­dynku, je­śli nie płaci czyn­szu. Po­dob­nie jak reszta tych lu­dzi w środku. – Po­li­cjant po­słał Max zło­wróżbne spoj­rze­nie. – Mam tu na my­śli także cie­bie, dziecko.

– Pa­nie wła­dzo, wejdę panu na mo­ment w słowo, ale czy jest panu znany ter­min „na­by­cia prawa wła­sno­ści przez za­sie­dze­nie”?

– No pro­szę. Czyli je­steś też małą praw­niczką?

– Nie, pa­nie wła­dzo. Nie mam nie­zbęd­nego wy­kształ­ce­nia, nie zda­łam też sta­no­wych eg­za­mi­nów apli­kanc­kich. Nie­mniej jed­nak wiem, że za­sie­dze­nie jest le­gal­nym spo­so­bem na to, by zaj­mo­wać cu­dzą po­sia­dłość. W ta­kim przy­padku na­bywa się tak zwane prawa squ­at­tera. W sta­nie Nowy Jork trzeba miesz­kać otwar­cie i bez po­zwo­le­nia wła­ści­ciela nie­prze­rwa­nie przez okres co naj­mniej dzie­się­ciu lat, żeby ro­ścić so­bie prawa do da­nej po­se­sji.

– Chcesz po­wie­dzieć, że ci lu­dzie miesz­kają nad staj­niami pana Monka od po­nad dzie­się­ciu lat i fa­cet do­piero te­raz do nas za­dzwo­nił w tej spra­wie?

– Nie. Wy­daje mi się, że squ­at­te­rzy prze­by­wają na tej kon­kret­nej po­se­sji do­piero od sze­ściu czy sied­miu mie­sięcy. Mu­sia­ła­bym za­py­tać pana Ken­nedy’ego o szcze­góły.

– No cóż, mała panno Ein­stein, sześć czy sie­dem mie­sięcy to nie dzie­sięć lat.

– To prawda. Nie­mniej jed­nak mia­sto Nowy Jork rzą­dzi się nieco in­nymi pra­wami niż stan Nowy Jork. Wy­cho­dzi na to, że mamy tu od­rębny ze­staw prze­pi­sów, któ­rych pan, rzecz ja­sna, przy­siągł prze­strze­gać. W mie­ście Nowy Jork prawa squ­at­tera zo­stają przy­znane już po trzy­dzie­stu dniach.

Sko­ło­wa­ciały po­li­cjant wle­piał w Max pu­ste spoj­rze­nie. Czę­sto miała taki wpływ na lu­dzi.

– Po trzy­dzie­stu dniach – kon­ty­nu­owała – no­wo­jor­ski squ­at­ter na­bywa prawa do dal­szego za­miesz­ki­wa­nia bu­dynku do czasu, gdy wła­ści­ciel po­se­sji, czyli w tym przy­padku pan Sammy Monk, przej­dzie długi i, z tego, co mi wia­domo, kosz­towny pro­ces praw­nej eks­mi­sji. Poza tym, o ile do­brze pa­mię­tam, może to po­trwać na­wet rok. W nie­któ­rych przy­pad­kach dłu­żej.

Reszta po­li­cjan­tów wpa­try­wała się te­raz w do­wódcę i wszy­scy za­sta­na­wiali się, co da­lej. Dwójka z nich w dal­szym ciągu trzy­mała pa­nią Ra­bi­no­witz, cze­ka­jąc na roz­kazy.

Ofi­cer do­wo­dzący po­krę­cił w końcu głową.

– Puść­cie ją.

Funk­cjo­na­riu­sze po­słu­chali.

Pani Ra­bi­no­witz po­tarła ra­miona w miej­scach, które ści­skali po­li­cjanci, a na­stęp­nie pod­bie­gła do Max i uca­ło­wała ją.

– Dzię­kuję ci, moja droga – wy­szep­tała.

– Nie ma za co, pani Ra­bi­no­witz. Cie­szę się, że mo­głam po­móc.

– Zna­la­złam wczo­raj baj­gla z twa­roż­kiem. Masz ochotę?

– Nie, pani Ra­bi­no­witz, ale dzię­kuję. Ja­dłam już dzi­siaj śnia­da­nie.

– To do­brze. W końcu to naj­waż­niej­szy po­si­łek dnia…

Sła­bo­wita wdowa po­spie­szyła w stronę stajni.

– Hej, Ein­stein! – rzu­cił do­wódca.

– Słu­cham, pro­szę pana?

– Do któ­rej szkoły cho­dzi­łaś? Po­ślę tam swo­jego syna.

5

Max wbie­gła po scho­dach, żeby zgar­nąć swój ple­cak.

Dys­ku­sja z po­li­cjan­tem wy­trą­ciła ją ze sta­ran­nie opra­co­wa­nego rytmu dnia.

Mu­siała bar­dzo nad sobą pa­no­wać, żeby pro­wa­dzić zor­ga­ni­zo­wane ży­cie, a bywa to trudne, gdy ktoś ma taką skłon­ność do bu­ja­nia w ob­ło­kach. Tak przy­naj­mniej twier­dzi pan Ken­nedy, który uważa, że po­winno się ma­rzyć wy­łącz­nie pod­czas snu. Su­ge­ro­wał: „Może mo­gła­byś, no wiesz… Śnić po pro­stu w trak­cie snu, a nie na ja­wie?”.

Ale Max nie miała matki czy ojca, któ­rzy mo­gliby mó­wić jej, kiedy po­winna się obu­dzić, iść do łóżka, od­ro­bić za­da­nie do­mowe, jeść wa­rzywa, wy­łą­czyć te­le­wi­zję albo po­spie­szyć się, bo w prze­ciw­nym wy­padku spóźni się na me­tro. Mu­siała so­bie ra­dzić zu­peł­nie sama.

No do­brze, może nie­zu­peł­nie. Miała prze­cież pana Ken­nedy’ego, pa­nią Ra­bi­no­witz i resztę squ­at­te­rów ze swo­jego bu­dynku. Tylko że, szcze­rze mó­wiąc, żad­nego z nich nie ce­cho­wały „ko­smiczne umie­jęt­no­ści za­rzą­dza­nia cza­sem”, jak to na­zy­wała Max.

Ko­chali ją jed­nak, a ona ko­chała ich. I to jej wy­star­czało. Bez­domni ko­czu­jący nad staj­niami byli naj­bliż­szymi jej ludźmi i je­dyną ro­dziną, jaką miała od dawna. Max nie wie­działa na­wet, czy Ein­stein to jej praw­dziwe na­zwi­sko. A może fak­tycz­nie była spo­krew­niona ze słyn­nym ge­niu­szem?

Nie miała po­ję­cia.

Max Ein­stein nie wie­działa, kim tak na­prawdę jest, skąd po­cho­dzi, ja­kim cu­dem wy­lą­do­wała w No­wym Jorku ani skąd wzięło się jej imię i na­zwi­sko. Lu­biła my­śleć, że to wszystko jest wielką ta­jem­nicą, któ­rej nie może jesz­cze roz­wią­zać, w każ­dym ra­zie na pewno nie dzi­siaj. Była już spóź­niona (na­wet bar­dziej niż zwy­kle).

– Uda­nego dnia w szkole, Max! – za­wo­łała pani Ra­bi­no­witz, wi­dząc dziew­czynkę zbie­ga­jącą po scho­dach na trze­cie pię­tro.

– Dzię­kuję pani!

– Je­steś pewna, że nie chcesz po­łówki tego baj­gla? Ma twa­ro­żek o smaku tru­skaw­ko­wym.

– Nie, na­prawdę dzię­kuję. Mu­szę le­cieć.

W końcu do­tarła na par­ter, do stajni.

– Wi­taj­cie Do­mino, Kit Kat i Opie! – krzyk­nęła. Ko­nie prych­nęły w swo­ich bok­sach i mach­nęły ogo­nami. – Pra­cuj­cie nad na­wo­zem, chło­paki. Zo­ba­czy­cie, któ­re­goś dnia do­pniemy swego i po­sta­wimy tę bio­ga­zow­nię!

Jak tylko wy­gram na lo­te­rii, po­my­ślała.

Staj­nie znaj­do­wały się na za­chod­nim krańcu Man­hat­tanu, nie­opo­dal rzeki Hud­son. Max mu­siała prze­biec cztery prze­cznice na wschód i kilka ko­lej­nych na po­łu­dnie, a na­stęp­nie prze­je­chać me­trem w stronę cen­trum, na skrzy­żo­wa­nie Pięć­dzie­sią­tej Ulicy i Ósmej Alei.

Miała szczę­ście. Gdy zbie­gała po scho­dach, po­ciąg wła­śnie sta­wał; koła pisz­czały, ha­mu­jąc o szyny. Sko­czyła do drzwi, które już się za­my­kały ni­czym głodna, sta­lowa pasz­cza.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa, wpa­da­jąc na grupę pa­sa­że­rów trzy­ma­ją­cych się po­rę­czy. Zdą­żyła zła­pać uchwyt tuż przed tym, jak po­ciąg ru­szył. Chwilę póź­niej rzu­ciło nią lekko do tyłu z po­wodu, no cóż, fi­zyki. Sir Izaak New­ton, dzia­dek współ­cze­snej na­uki, sfor­mu­ło­wał dawno temu za­sady dy­na­miki. We­dług jed­nej z nich, je­śli na ciało nie działa żadna siła lub siły dzia­ła­jące rów­no­ważą się, to ciało po­zo­staje w spo­czynku – na­wet je­śli po­ciąg po­sta­nowi ru­szyć na­przód.

Tak wła­śnie się stało z Max i całą resztą ciał ści­śnię­tych w me­trze w go­dzi­nach szczytu. Gdy po­ciąg wresz­cie sta­nął, ludźmi za­rzu­ciło do przodu, po­nie­waż po­zo­sta­wali do­tąd w ru­chu, który wy­da­wał się stały.

Pod­czas gdy wa­gon su­nął z pręd­ko­ścią około pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę, dziew­czynka za­uwa­żyła le­cącą w środku mu­chę, która zmie­rzała na pół­noc.

Jak szybko leci mu­cha? – za­sta­na­wiała się z uśmie­chem. Wszystko jest względne, oczy­wi­ście.

Mó­wił o tym je­den z naj­sław­niej­szych po­my­słów Al­berta Ein­ste­ina: teo­ria względ­no­ści.

Pręd­kość lotu mu­chy zmie­rza­ją­cej na przed­mie­ścia po­cią­giem ja­dą­cym w stronę cen­trum mia­sta za­le­żała od tego, jak za­mie­rzało się na to spoj­rzeć. Wszystko było względne i za­le­żało od two­jego punktu wi­dze­nia.

Mu­cha prze­miesz­czała się bo­wiem z pręd­ko­ścią ośmiu ki­lo­me­trów na go­dzinę w jed­nym kie­runku i czter­dzie­stu w dru­gim.

Ktoś sto­jący na to­rach w tu­nelu me­tra i pa­trzący na nad­jeż­dża­jący po­ciąg (a byłby to bar­dzo głupi po­mysł, zwłasz­cza jak na na­ukowca) mógłby stwier­dzić, że mu­cha prze­miesz­cza się na po­łu­dnie z pręd­ko­ścią czter­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Z ko­lei w wa­go­nie Max wi­działa mu­chę le­cącą osiem ki­lo­me­trów na go­dzinę na pół­noc.

Aż w końcu ja­kiś duży fa­cet sto­jący ka­wa­łek da­lej trza­snął bied­nego owada ga­zetą i zgniótł go na mia­zgę.

Wtedy jego ruch ustał zu­peł­nie.

6

Dzie­więć mi­nut póź­niej Max wy­ło­niła się ze sta­cji me­tra przy Czwar­tej Ulicy i spoj­rzała na ze­ga­rek.

Udało jej się od­ro­bić stra­cony czas. Zo­ba­czyła ja­kieś dzie­ciaki, gra­jące od nie­chce­nia w ko­szy­kówkę, któ­rych torby le­żały oparte o siatkę ogro­dze­nia bo­iska. Za­sta­na­wiała się, ja­kie to uczu­cie – grać w piłkę w dro­dze do szkoły. Max nie spę­dzała zbyt dużo czasu z in­nymi dziećmi. W jej świe­cie nie było ich zbyt wiele. Co może tro­chę dziwne, w pew­nym sen­sie Al­bert Ein­stein był praw­do­po­dob­nie jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Gdy tak szła, za­uwa­żyła wiele róż­nych rze­czy, które przy­po­mi­nały jej o nie­sa­mo­wi­tym wkła­dzie Ein­ste­ina w wy­gląd współ­cze­snego świata.

Wi­działa parę tu­ry­stów, któ­rzy spraw­dzali mapę w apli­ka­cji na smart­fo­nie. Soft po­le­gał oczy­wi­ście na mo­dule GPS, który okre­ślał pre­cy­zyj­nie ich lo­ka­li­za­cję na Man­hat­ta­nie. Te­le­fon ge­ne­ro­wał sy­gnał i od­bi­jał go od sa­te­lity or­bi­tu­ją­cego wo­kół Ziemi. Mo­gli zna­leźć naj­bliż­szego Star­bucksa wła­śnie dzięki apce i GPS-owi, który dzia­łał dzięki ein­ste­inow­skiej teo­rii względ­no­ści i cze­muś, co na­zwał dy­la­ta­cją czasu. Smart­fony były tak sprytne, bo umysł Ein­ste­ina był jesz­cze spryt­niej­szy od nich.

Max po­now­nie spoj­rzała na ze­ga­rek. Miała chwilę, by za­trzy­mać się obok Wa­shing­ton Squ­are Park i spraw­dzić, czy pan We­in­stock jest za­in­te­re­so­wany par­tyjką bły­ska­wicz­nych sza­chów.

Pan Le­onard „Lenny” We­in­stock utrzy­my­wał, że po­cho­dzi z Lon­dynu. Max jed­nak ni­gdy nie po­tra­fiła stwier­dzić, czy męż­czy­zna nie okła­muje jej w tej kwe­stii. Nie miała też po­ję­cia, czy fak­tycz­nie ukoń­czył oks­fordzką uczel­nię. Albo czy spo­tkał się z kró­lową.

– I to nie raz!

Ale wie­działa na pewno, że to miły star­szy pan z bar­dzo dys­tyn­go­wa­nym bry­tyj­skim ak­cen­tem, który za­wsze miał na so­bie ko­szulę w kratę, ka­mi­zelkę typu sa­fari i kasz­kiet – taki jak nie­gdyś no­sili tak­sów­ka­rze. Poza tym lu­bił grać w sza­chy tak samo jak Max.

– Och, dzień do­bry, Ma­xine – po­wie­dział, gdy dziew­czynka klap­nęła na ławkę na­prze­ciwko przy jed­nym z wielu par­ko­wych sto­łów sza­cho­wych.

– Dzień do­bry, pa­nie We­in­stock.

– Chcesz za­grać?

– Tak jest. Je­śli tylko ma pan ochotę.

– Ależ oczy­wi­ście, moja droga. O ile mnie pa­mięć nie myli, obec­nie pro­wa­dzisz w na­szym ma­łym ran­kingu.

– Zga­dza się, pro­szę pana. Ale mam tylko nie­wielką prze­wagę.

Tak na­prawdę Max wy­grała znacz­nie wię­cej par­tii z pa­nem We­in­stoc­kiem niż on z nią. A na­wet te, które prze­grała, tak na­prawdę mo­głaby wy­grać, ale zwy­czaj­nie się pod­ło­żyła. Są­dziła, że nie ma sensu ła­mać du­cha walki pana We­in­stocka se­rią miaż­dżą­cych po­ra­żek. Zwłasz­cza że był tak na­prawdę je­dy­nym sta­łym gra­czem w Wa­shing­ton Squ­are Park, który chciał sta­wać w szranki z Max Ein­stein. Jej re­pu­ta­cja ją wy­prze­dzała.

– Wo­la­ła­byś par­tię sza­chów bły­ska­wicz­nych typu blitz, bul­let czy li­ght­ning? – za­py­tał pan We­in­stock, od­no­sząc się tym sa­mym do róż­nych po­zio­mów szyb­kich roz­gry­wek sza­cho­wych.

– Może tym ra­zem li­ght­ning? – za­pro­po­no­wała Max. – Nie chcia­ła­bym się spóź­nić do szkoły.

– W po­rządku. A za­tem par­tia li­ght­ning.

Pan We­in­stock ude­rzył w przy­cisk cy­fro­wego ze­gara. Każdy gracz miał dzie­sięć se­kund na prze­my­śle­nie i wy­ko­na­nie ko­lej­nego ru­chu.

– Szach-mat – po­wie­działa Max po pię­ciu ru­chach. – Pro­szę się nie gnie­wać, pa­nie We­in­stock. Je­stem prze­ko­nana, że na­stęp­nym ra­zem pan wy­gra, szcze­gól­nie je­śli bę­dziemy mieli wię­cej czasu na do­kładne prze­my­śle­nie swo­ich po­su­nięć.

Męż­czy­zna za­chi­cho­tał.

– Ow­szem, Max. Je­stem prze­ko­nany, że nam obojgu przyda się nieco wię­cej czasu na luk­sus, ja­kim jest na­mysł przy sza­chach. Uda­nego dnia w szkole, moja droga.

– Dzię­kuję panu.

Max po­spie­szyła da­lej, obie­cu­jąc so­bie w du­chu, że na­stęp­nym ra­zem z pew­no­ścią po­zwoli panu We­in­stoc­kowi wy­grać.

Na szczę­ście jej szkoła znaj­do­wała się bar­dzo bli­sko Wa­shing­ton Squ­are Park.

A to dla­tego, że po­mimo swo­ich dwu­na­stu lat Max Ein­stein cho­dziła już na uczel­nię wyż­szą, a kon­kret­nie stu­dio­wała na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim!

7

Phi­lip Stark ob­ser­wo­wał dziew­czynkę, która skie­ro­wała się do szkoły chwilę po tym, jak ro­ze­grała szybką par­tię sza­chów z pew­nym sta­rusz­kiem w Wa­shing­ton Squ­are Park.

Trudno było jej nie za­uwa­żyć. Jej czu­pryna pod­ska­ki­wała przy każ­dym kroku. Jej pro­cho­wiec po­wie­wał za nią na wie­trze ni­czym ogon brud­nego go­łę­bia.

Był pe­wien, że cho­dziło o nią.

To ona za­pewni Phi­li­powi Star­kowi so­witą za­płatę. Bo z ja­kie­goś po­wodu to jej szu­kał po ca­łym świe­cie ce­niony dok­tor Zac­cha­eus Zimm.

Dok­tor Zimm nie­dawno pi­sał o tej dziew­czynce na róż­nych stro­nach in­ter­ne­to­wych i na cza­tach gru­po­wych od­wie­dza­nych przez lu­dzi, któ­rzy po­dob­nie jak Phi­lip Stark trud­nili się po­ża­ło­wa­nia godną (choć tym­cza­sową) pracą asy­stenta wy­kła­dowcy. Nie było zdję­cia, je­dy­nie bar­dzo szcze­gó­łowy opis dziew­czynki, uwzględ­nia­jący jej mi­łość do sza­chów. Stark wie­dział jed­nak o Max Ein­stein dużo wię­cej niż dok­tor Zimm.

Głów­nie dla­tego, że uczęsz­czała na jego za­ję­cia na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim.

Wie­dział też, że je­śli uda mu się bez pro­ble­mów do­star­czyć ją do dok­tora Zimma, uła­twi to szybki roz­wój jego ka­riery. Bę­dzie wtedy usta­wiony na resztę ży­cia i zaj­mie się teo­re­tyczną stroną ba­dań, do któ­rych za­wsze był stwo­rzony, choćby ze względu na swój gi­gan­tyczny mózg.

Dok­tor Zimm mógł po­da­ro­wać Star­kowi w za­sa­dzie wszystko, czego ten pra­gnął. Słynny na­uko­wiec zre­zy­gno­wał z pre­sti­żo­wej pro­fe­sury na jed­nej z naj­lep­szych uczelni w kraju, na­le­żą­cej do Ligi Blusz­czo­wej, by prze­wo­dzić think tan­kowi dzia­ła­ją­cemu dla Kor­po­ra­cji (tak wszy­scy na­zy­wali szem­raną grupę przy­wód­ców i oli­gar­chów z ca­łego świata, któ­rzy na do­brą sprawę wła­dali pla­netą). Kor­po­ra­cja była nie­zwy­kle po­tężna i po­sia­dała sze­ro­kie kon­takty. Mieli wszystko i wszyst­kich w gar­ści. Z pew­no­ścią po­tra­fili od­wdzię­czyć się za przy­sługę, naj­pew­niej w for­mie gru­bego pliku bank­no­tów.

Stark wy­ko­nał te­le­fon. Spo­kojny ko­biecy głos po dru­giej stro­nie po­le­cił mu in­for­mo­wać ich o wszyst­kim na bie­żąco. Obie­cał, że tak bę­dzie.

– Kiedy mogę się spo­dzie­wać bez­po­śred­niego po­łą­cze­nia od dok­tora Zimma? – za­py­tał.

– Bę­dziemy się do pana od­zy­wali – usły­szał.

– Do­sko­nale. Przy oka­zji do­po­wiem tylko, że moje na­zwi­sko za­pi­suje się S-T…

Ale ko­bieta zdą­żyła się już roz­łą­czyć.

Pew­nie ma po pro­stu dużo na gło­wie. Już wkrótce i on bę­dzie bar­dzo za­ję­tym czło­wie­kiem. Jak tylko za­cznie pracę u dok­tora Zimma.

Uśmiech­nął się sze­roko. Miał na­dzieję, że panna Ein­stein bę­dzie się do­brze ba­wiła pod­czas dzi­siej­szych za­jęć na uczelni.

W końcu już ni­gdy tam nie wróci.

8

Max po­spie­szyła w stronę bu­dynku Uni­wer­sy­tetu No­wo­jor­skiego po­ło­żo­nego nie­opo­dal Wa­shing­ton Squ­are Park.

Za­jęła miej­sce na ty­łach sali wy­kła­do­wej. Oso­bie w jej wieku ła­twiej było się tam scho­wać i nie rzu­cać wszyst­kim w oczy. Max zmie­niła kilka za­pi­sów w re­je­strze kom­pu­te­ro­wym uczelni (nikt nie mu­siał wie­dzieć, w jaki spo­sób), żeby stwo­rzyć so­bie sen­sowną hi­sto­ryjkę uwia­ry­gad­nia­jącą jej obec­ność na tak pre­sti­żo­wej uczelni. Ad­mi­ni­stra­cja uni­werku wie­działa je­dy­nie tyle, że Ma­xine Ein­stein jest wy­bit­nym dziec­kiem, ge­niuszką po­kroju Shel­dona Co­opera z Teo­rii wiel­kiego pod­rywu. Był to zresztą je­dyny se­rial, który Max fak­tycz­nie lu­biła oglą­dać na YouTu­bie.

Za­czerp­nęła stam­tąd na­wet (i uspraw­niła) kilka po­my­słów. Wła­śnie dla­tego jej pa­piery za­wie­rały za­pis o ukoń­cze­niu szkoły śred­niej w wieku je­de­na­stu lat, po tym jak prze­sko­czyła więk­szość pod­sta­wówki.

Kiedy maj­stro­wała w sys­te­mie, wy­ko­rzy­stała swoje umie­jęt­no­ści ha­ker­skie do przy­zna­nia so­bie kilku róż­nych sty­pen­diów. Nie wy­ni­kało to z chci­wo­ści. Wzięła tylko tyle pie­nię­dzy, żeby wy­star­czyło na cze­sne i za­kup ksią­żek. Wik­tem i opie­run­kiem zaj­mo­wała się już na wła­sną rękę, squ­atu­jąc w pa­skud­nie śmier­dzą­cym po­koju po­ło­żo­nym nad staj­nią i je­dząc mnó­stwo chiń­skich zu­pek. A gdy na­szła ją ochota na saj­gonki, zimne klu­ski i sos se­za­mowy, naj­mo­wała się jako do­staw­czyni swo­jej ulu­bio­nej chiń­skiej re­stau­ra­cji.

W po­nie­dzia­łek rano na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim od­by­wały się jedne z jej uko­cha­nych za­jęć, „Dwu­dzie­sto­wieczny dys­kurs wo­kół czasu, prze­strzeni i ma­te­rii”. Tego dnia do­ty­czyły pa­ra­doksu Kota Schrödin­gera – eks­pe­ry­mentu my­ślo­wego roz­wi­nię­tego w for­mie wy­miany li­stów po­mię­dzy Ein­ste­inem i au­striac­kim fi­zy­kiem Er­wi­nem Schrödin­ge­rem. Do­dat­kowo był tam jesz­cze kot. A Max lu­biła koty.

W pew­nym mo­men­cie do sali wszedł pan Stark, dwu­dzie­sto­kil­ku­letni asy­stent pro­fe­sora Bur­tona, który przy­pra­wiał Max o gę­sią skórkę, i dziw­nie na nią spoj­rzał. Choć był je­dy­nie asy­sten­tem wy­kła­dowcy i po­ma­gał w pro­wa­dze­niu za­jęć, ubie­rał się tak, jakby to on był tu­taj pro­fe­so­rem – no­sił muszkę i twe­edową ma­ry­narkę z ła­tami na łok­ciach. A oprócz tego oku­lary ty­po­wego in­te­lek­tu­ali­sty z czar­nymi, gru­bymi opraw­kami.

– Ach, dzień do­bry, panno Ein­stein – ode­zwał się ośli­zgłym to­nem.

– Dzień do­bry, pa­nie Stark.

Po­słał jej uśmie­szek i otwo­rzył swoją szy­kowną wa­lizkę.