Max Einstein ratuje przyszłość - James Patterson, Chris Grabenstein - ebook

Max Einstein ratuje przyszłość ebook

James Patterson, Chris Grabenstein

3,8

Opis

Max Einstein nie jest typową dwunastolatką. Bierze udział w tajnych misjach, wymyśla genialne wynalazki i rozmawia z Albertem Einsteinem.

Choć Max i jej przyjaciele z Centrum Mądrych Inicjatyw potrafią znaleźć rozwiązanie dla najtrudniejszych problemów, tym razem czeka na nich prawdziwe wyzwanie. Czy młodym geniuszom uda się z sukcesem zakończyć kolejną misję i sprawić, by już nigdy żadne dziecko nie cierpiało głodu?

Na drodze staje im jak zwykle chciwa Korporacja, która chce przejąć władzę nad światem. Inteligentne drony, niebezpieczne zasadzki i podróże w czasie – Korporacja nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.

Ale to jeszcze nie koniec! Max również próbuje zbudować wehikuł czasu, by dowiedzieć się, kim byli jej rodzice i dlaczego opuścili ją, gdy była małym dzieckiem. Przeszłość dziewczynki i przyszłość Centrum Mądrych Inicjatyw łączą się w historię, od której nie można się oderwać!

To pierwsza i jedyna seria książek przygodowych autoryzowana przez Archiwum Alberta Einsteina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (8 ocen)
2
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krysiakoscielniak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Warto przeczytać
10
Panda_Julka

Całkiem niezła

Przecięta. W poprzednich dwóch tomach problemom do rozwiązania jest poświęcona większa uwaga
00
anetag51

Całkiem niezła

👍
00

Popularność




Co się działo do tej pory…

Max Ein­stein nie jest ja­kąś tam pierw­szą lep­szą dwu­na­sto­let­nią ge­niuszką.

Zha­ko­wała sieć kom­pu­te­rową Uni­wer­sy­tetu No­wo­jor­skiego, aby móc się za­pi­sać na za­ję­cia. Opra­co­wała wy­na­lazki, dzięki któ­rym miesz­ka­ją­cym z nią bez­dom­nym żyło się ła­twiej.

Oprócz tego roz­ma­wia ze swoim ido­lem, Al­ber­tem Ein­ste­inem. (No do­brze, to jedno dzieje się wy­łącz­nie w jej wy­obraźni).

Wszystko się jed­nak zmie­niło, kiedy to Max – bez­domną sie­rotę, która ni­gdy nie po­znała swo­ich ro­dzi­ców – zre­kru­to­wała ta­jem­ni­cza or­ga­ni­za­cja znana jako Cen­trum Mą­drych Ini­cja­tyw! Ich mi­sja to roz­wią­zy­wa­nie za po­mocą wie­dzy na­uko­wej naj­trud­niej­szych pro­ble­mów nę­ka­ją­cych na­szą pla­netę. Max prze­wo­dziła gru­pie prze­róż­nych mło­dych ge­niu­szek i ge­niu­szów z ca­łego świata i ra­zem udało im się wpaść na nowe me­tody po­zy­ski­wa­nia elek­trycz­no­ści w naj­dal­szych krań­cach globu oraz oczy­ścić zbior­niki wodne w pew­nej hin­du­skiej wio­sce.

Jed­nak ich po­zy­tywne dzia­ła­nia będą mo­gły trwać tylko pod wa­run­kiem, że Max i jej no­wych przy­ja­ciół nie do­pad­nie zło­wro­gie sto­wa­rzy­sze­nie znane jako Kor­po­ra­cja.

Jego człon­ko­wie bo­wiem nie cofną się przed ni­czym, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać tę dru­żynę mło­do­cia­nych do­bro­czyń­ców.

Pro­log

Dwoje mło­dych lu­dzi uło­żyło có­reczkę w kar­to­nie wy­mosz­czo­nym mięk­kim, brą­zo­wym fla­ne­lo­wym ko­cem.

– Leż spo­koj­nie – wy­szep­tała czule matka.

– Dziś wie­czo­rem spo­dzie­wamy się wy­jąt­ko­wego go­ścia – do­dał oj­ciec.

Ko­bieta ski­nęła głową.

– To nasz men­tor! Ten, od któ­rego wszystko się za­częło.

Roz­chy­liła sze­roko ra­miona i wska­zała zbiór dzi­wacz­nych wy­na­laz­ków elek­tro­nicz­nych i sprzętu la­bo­ra­to­ryj­nego roz­sta­wio­nego po ca­łej piw­nicy ich skrom­nego domku przy Bat­tle Road, nie­opo­dal kam­pusu Uni­wer­sy­tetu Prin­ce­ton, gdzie za­równo mąż, jak i żona pra­co­wali jako wy­bitni pro­fe­so­ro­wie.

Zaj­mo­wali się fi­zyką, a byli przy tym nie­by­wale kre­atywni i po­my­słowi. Wła­śnie dla­tego tych dwoje ge­niu­szy po­sta­no­wiło wy­ko­nać dla córki ko­jec z kar­to­no­wego pu­dełka.

Dziew­czynka była tym za­chwy­cona. Śmiała się, ga­wo­rzyła i krę­ciła na pu­szy­stym ko­cyku, wo­dząc wzro­kiem za krzą­ta­ją­cymi się po po­koju ro­dzi­cami. Ob­ra­cali po­krę­tła, wci­skali gu­ziki i po­py­chali dźwig­nie do po­zy­cji pio­no­wej, włą­cza­jąc tym sa­mym roz­ma­ite sprzęty i uru­cha­mia­jąc róż­no­barwne ze­stawy mru­ga­ją­cych lam­pek.

Ma­leń­stwo wzdy­chało z ra­do­ści i kla­skało swo­imi pulch­nymi rącz­kami, wpa­tru­jąc się przy tym w mi­ga­jące świa­tełka.

Po chwili w ca­łej piw­nicy dało się sły­szeć mru­cze­nie.

– Po­dej­rze­wam, że na pro­fe­so­rze Ein­ste­inie zrobi to nie lada wra­że­nie – rzu­cił oj­ciec.

– Wła­śnie na to li­czę – stwier­dziła matka. – W końcu to on był in­spi­ra­cją dla na­szego eks­pe­ry­mentu. Wszystko to stało się za jego sprawą.

Kiedy jesz­cze ci bły­sko­tliwi ro­dzice byli dok­to­ran­tami na Uni­wer­sy­te­cie Prin­ce­ton (jed­nymi z naj­młod­szych w hi­sto­rii uczelni, u obojga bo­wiem stwier­dzono wy­jąt­kowy ta­lent), do­wie­dzieli się, że oto wy­bitny Al­bert Ein­stein wy­głosi wy­kład na te­mat ogól­nej teo­rii względ­no­ści. Sami zaś zaj­mo­wali się jej prak­tycz­nymi za­sto­so­wa­niami już od dawna.

W ca­łej piw­nicy po­mruk tur­bo­do­ła­do­wa­nia ener­gii elek­trycz­nej i wi­ru­ją­cych ma­gne­sów był już tak gło­śny, że mało bra­ko­wało, a para prze­ga­pi­łaby dzwo­nek do drzwi roz­brzmie­wa­jący pię­tro wy­żej.

– To on! – wy­krzyk­nął oj­ciec. – Przy­szedł. Sam pro­fe­sor Ein­stein!

– Pa­mię­ta­łeś, żeby ode­brać cia­sto po­ma­rań­czowe i tru­skawki? – za­py­tała matka, gdy ru­szyli do pro­wa­dzą­cych na górę drew­nia­nych scho­dów.

– Oczy­wi­ście, ko­chana. Bę­dziemy mu­sieli ubić śmie­tanę…

– Mo­żemy się tym za­jąć po na­szym po­ka­zie!

Po­spie­szyli scho­dami do góry, aby po­wi­tać go­ścia, na­to­miast dziecko, za­fa­scy­no­wane dziw­nymi dźwię­kami i fe­erią ja­snych, mru­ga­ją­cych świa­teł, zo­sta­wili samo w piw­nicy.

Dziew­czynka wy­do­stała się z kar­to­no­wego pu­dełka i po­peł­zła po chłod­nej be­to­no­wej po­sadzce, która z każdą chwilą sta­wała się co­raz zim­niej­sza. Po we­wnętrz­nej stro­nie piw­ni­czych okien szyby po­kryły się szro­nem.

Nie­mowlę po­mknęło po­śród drew­nia­nych skrzyń i naj­krót­szą moż­liwą drogą skie­ro­wało się w stronę otwar­tej wa­lizki.

Do unie­sio­nego wieka przy­kle­jono błysz­czącą fo­to­gra­fię je­go­mo­ścia z za­bawną czu­pryną. Lśniący por­tret od­bi­jał blask świa­te­łek i tym sa­mym przy­cią­gał do sie­bie ma­leń­stwo. We­wnątrz wa­lizki znaj­do­wał się rów­nież ja­kiś ar­ty­kuł na­ukowy. Dziew­czynka nie po­tra­fiła rzecz ja­sna prze­czy­tać ani słowa. Chciała je­dy­nie do­się­gnąć i do­tknąć mi­go­cą­cych lam­pek od­bi­ja­ją­cych się na przy­ja­znej twa­rzy bia­ło­wło­sego sta­ruszka.

Rury wodne cią­gnące się w piw­nicy stęk­nęły pod wpły­wem ni­skiej tem­pe­ra­tury.

Okna po­kryły się pię­cio­cen­ty­me­trową war­stwą lodu.

Nie­mowlę mo­gło zo­ba­czyć wła­sny pa­ru­jący od­dech.

Wtem na­stą­pił błysk ośle­pia­jąco ja­snego świa­tła. Mi­gnęło oświe­tle­nie po­ko­jowe.

Od­głosy za­częły się wzma­gać.

Zimno znik­nęło jak ręką od­jął.

I w tam­tej chwili całe ży­cie tej ma­leń­kiej dziew­czynki od­mie­niło się już na za­wsze.

1

Max Ein­stein szła po­śród lon­dyń­skiej mgły w roz­pię­tym płasz­czu po­wie­wa­ją­cym za jej ple­cami ni­czym pe­le­ryna su­per­bo­ha­terki.

Jej ruda czu­pryna była jesz­cze bar­dziej po­skrę­cana niż zwy­kle, bo – jak do­sko­nale zda­wała so­bie sprawę – struk­tura che­miczna ludz­kich wło­sów czy­niła je po­dat­nymi na zmiany za­war­to­ści wo­doru w po­wie­trzu, co rzecz ja­sna było bez­po­śred­nio po­wią­zane z wil­got­no­ścią, po­nie­waż cała woda uno­sząca się w po­wie­trzu w po­staci mgły skła­dała się z dwóch ato­mów wo­doru na czą­steczkę.

Roz­my­śla­nie na te­mat struk­tury che­micz­nej wło­sów sku­tecz­nie za­jęło jej my­śli. Przy­naj­mniej na ja­kieś dwie se­kundy.

Za­raz po­tem jed­nak Max znowu się nu­dziła.

W sto­licy An­glii z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wała na­stęp­nego zle­ce­nia od me­ce­nasa pro­gramu Cen­trum Mą­drych Ini­cja­tyw, Ben­ja­mina Fran­klina Aber­crom­biego, któ­rego Max na­zy­wała po pro­stu Be­nem. Bo niby był try­liar­de­rem, ale przy tym li­czył so­bie le­d­wie dwa lata wię­cej od niej. Oprócz tego był obłęd­nie uro­czy. Max szcze­gól­nie po­chwa­lała to, na co chło­pak wy­da­wał pie­nią­dze – a mia­no­wi­cie opła­cał ze­spół ge­nial­nych dzie­cia­ków, który zaj­mo­wał się pro­ble­mami współ­cze­snego świata w taki spo­sób, by nie wtrą­cały się w to rządy żad­nych państw. Brzmi eks­tra, co nie?

My­śli na te­mat Bena trwały może na­no­se­kundę, po czym Max znowu za­częła się nu­dzić i fru­stro­wać z po­wodu pierw­szej za­sady dy­na­miki New­tona, zwa­nej rów­nież nie­kiedy za­sadą bez­wład­no­ści, która ja­koś ni­gdy nie znaj­do­wała za­sto­so­wa­nia w przy­padku dwu­na­sto­let­niej Max Ein­stein. New­ton stwier­dził, że obiekt trwa­jący w bez­ru­chu po­zo­sta­nie w bez­ru­chu, na­to­miast obiekt ru­chomy w dal­szym ciągu bę­dzie się ru­szał.

Na czym za­tem po­le­gał pro­blem? Max Ein­stein nie miała po­ję­cia, jak się od­po­czywa. Pra­gnęła dzia­ła­nia. Cią­głego ru­chu do przodu. Po­zo­sta­wa­nie bez­czynną nie było dla niej.

Kiedy tak włó­czyła się po uli­cach Lon­dynu, jej umysł cof­nął się do mo­mentu, w któ­rym pod­jęła de­cy­zję, że nie za­łoży żad­nej dzia­ni­no­wej czapki, ma­ją­cej na celu ukryć bu­rzę jej krę­co­nych i splą­ta­nych ru­dych lo­ków dzia­ła­ją­cej ni­czym sy­gnał na­pro­wa­dza­jący dla wszyst­kich nik­czem­nych zło­czyń­ców, któ­rzy aku­rat mo­gli jej szu­kać.

A kilku ta­kich by się zna­la­zło.

Tak się bo­wiem skła­dało, że pewna po­dej­rzana grupa zwąca się Kor­po­ra­cją bar­dzo chciała spra­wić, żeby Max i jej nie­by­wale wy­soki ilo­raz in­te­li­gen­cji prze­szli na drugą stronę kon­fliktu i do­łą­czyli wła­śnie do niej. W tym celu byli go­towi na­wet ją po­rwać. Na szczę­ście lon­dyń­ski współ­lo­ka­tor Max – który daw­niej pra­co­wał dla wspo­mnia­nych zło­czyń­ców, po czym na­gle mu się od­mie­niło – po­słu­gu­jąc się swoją roz­le­głą bazą nie­moż­li­wych do ujaw­nie­nia kon­tak­tów, po­ra­dził jej tak:

– Kor­po­ra­cja nie ma po­ję­cia, że prze­by­wamy obec­nie w Lon­dy­nie na te­re­nie An­glii.

Współ­lo­ka­tor Leo za­wsze po­słu­gi­wał się zwro­tem „w Lon­dy­nie na te­re­nie An­glii”, mimo że nikt inny tak nie po­stę­po­wał. Ta­kie jego małe dzi­wac­two.

Po za­pew­nie­niach Leo Max po­sta­no­wiła, że do­łoży sta­rań, aby nie zmar­no­wać ani chwili po­bytu w tym mie­ście. Śmiało wy­cho­dziła ze swego cia­snego miesz­kanka znaj­du­ją­cego się w aka­de­miku (wy­bra­nym przez Bena), a na­stęp­nie kie­ro­wała się po ko­lei we wszyst­kie miej­sca, które jej idol, Al­bert Ein­stein, od­wie­dzał pod­czas swo­jego po­bytu w Lon­dy­nie. Dzie­liła z wiel­kim ge­niu­szem tę samą prze­strzeń, ale zu­peł­nie inny czas. Max uznała, że w ja­kiś spo­sób to ich do sie­bie zbliży. I na­wet je­śli nie była to prawda, samo to do­świad­cze­nie może oka­zać się cie­kawe i po­ucza­jące. No i jak to ma­wiał pro­fe­sor Ein­stein: „Je­dy­nym źró­dłem wie­dzy jest do­świad­cze­nie”.

Max za­mie­rzała za­tem każ­dego dnia do­świad­czać co naj­mniej jed­nej no­wej rze­czy.

I wła­śnie dla­tego ma­sze­ro­wała przez mgłę i kie­ro­wała się w stronę miej­sca, któ­rego ni­gdy do­tąd nie miała oka­zji obej­rzeć: Royal Al­bert Hall. Po­ło­żoną w dziel­nicy zwa­nej So­uth Ken­sing­ton salę kon­cer­tową otwo­rzyła w 1871 roku kró­lowa Wik­to­ria i na­zwała ją po swoim mężu, księ­ciu Al­ber­cie. Rocz­nie od­by­wało się w niej po­nad czte­ry­sta wy­stą­pień, od prze­róż­nych kon­cer­tów: roc­ko­wych, mu­zyki po­pu­lar­nej czy kla­sycz­nej, aż po ba­let i ce­re­mo­nie roz­da­nia na­gród. Słynne na­zwi­ska zo­stały uczczone po­przez nada­nie im gwiazdy i gra­we­runku na te­re­nie wo­kół bu­dynku, w tym Adele, Eric Clap­ton, Win­ston Chur­chill, Mu­ham­mad Ali i rzecz ja­sna – w po­bliżu drzwi nu­mer 5 – Al­bert Ein­stein.

Tam­tej nocy od­by­wał się tam ja­kiś kon­cert, Max jed­nak nie miała bi­letu.

Nie był on jej chyba zresztą po­trzebny.

Miała bo­wiem przy so­bie coś, co, jak uwa­żała, sta­nie się jej ta­jemną i uni­wer­salną prze­pustką.

2

Swego czasu Ein­stein po­wie­dział, że „na­sza rze­czy­wi­stość jest złu­dze­niem, acz­kol­wiek bar­dzo prze­ko­nu­ją­cym”.

Tak więc Max po­sta­no­wiła, że opra­cuje wła­sną ilu­zję rze­czy­wi­sto­ści. Wła­śnie dla­tego no­siła ze sobą pu­sty skrzyp­cowy fu­te­rał, który rów­nież sta­no­wił swego ro­dzaju hołd skła­dany jej ido­lowi. Al­bert Ein­stein za­czął po­bie­rać lek­cje gry na skrzyp­cach w wieku sze­ściu lat i kon­ty­nu­ował je przez całe ży­cie. Swoje skrzypce na­zwał „Liną” i po­tra­fił prze­pięk­nie wy­gry­wać na nich so­naty Mo­zarta. Jak sam twier­dził, mu­zyka po­ma­gała mu pod­czas roz­my­śla­nia na te­mat róż­nych teo­rii lub gdy aku­rat pra­co­wał nad ja­kimś eks­pe­ry­men­tem my­ślo­wym.

A te­raz Max li­czyła, że mu­zyka po­zwoli jej zaj­rzeć do Royal Al­bert Hall.

– Prze­pra­szam – ode­zwała się do pierw­szego ochro­nia­rza, któ­rego zo­ba­czyła. – Gdzie znaj­duje się wej­ście dla mu­zy­ków?

Mach­nęła fu­te­ra­łem tak, aby mieć pew­ność, że straż­nik za­uwa­żył, co nie­sie w ręce.

– Tuż za za­krę­tem, za drzwiami nu­mer je­den. Na pewno tra­fisz. I po­wo­dze­nia.

– Dzięki! – Max nie czuła wy­rzu­tów su­mie­nia po wy­ki­wa­niu straż­nika. Prze­cież wcale nie po­wie­działa, że jest mu­zyczką. Po­zwo­liła mu je­dy­nie, aby sa­mo­dziel­nie stwo­rzył tę kon­kretną ilu­zję, i na­wet nie mu­siała się szcze­gól­nie sta­rać.

Wej­ście dla wy­ko­naw­ców umoż­li­wiło Max omi­nię­cie tłumu, który usta­wił się w ko­lejce do wej­ścia głów­nego, a także bi­le­te­rów. Za­cho­wy­wała się tak, jakby do­sko­nale wie­działa, co robi, dzięki czemu w mgnie­niu oka zna­la­zła się za ku­li­sami w po­bliżu za­cie­nio­nej czę­ści sceny.

„Swego czasu prze­by­wał tu sam Ein­stein”, uświa­do­miła so­bie.

„Nie­prawda, sta­łem odro­binę bar­dziej po le­wej stro­nie”, po­pra­wił ją Ein­stein.

Tak na­prawdę Ein­ste­ina tam nie było. Sta­no­wiło to pe­wien na­wyk Max. Pro­wa­dziła w my­ślach wspa­niałe, nie­wy­po­wie­dziane roz­mowy z wy­obra­żo­nym Ein­ste­inem. Dla niej był on nie tylko po­wa­ża­nym na ca­łym świe­cie ge­niu­szem – był też za­bawny i ko­ja­rzył jej się ra­czej z dziad­kiem o po­krę­co­nym po­czu­ciu hu­moru.

Na­to­miast prze­by­wa­nie do­kład­nie (albo pra­wie do­kład­nie) tam, gdzie trze­ciego paź­dzier­nika 1933 roku stał jej idol, przy­pra­wiało ją o gę­sią skórkę. Tam­tej nocy pro­fe­sor Ein­stein prze­ma­wiał do wy­peł­nio­nej po brzegi sali na te­mat swo­ich obaw do­ty­czą­cych widma kry­zysu wi­szą­cego nad Eu­ropą, w któ­rej za­czy­nały do­mi­no­wać fa­szy­stow­skie na­stroje i sam Adolf Hi­tler. Miało to miej­sce na sześć lat przed wy­bu­chem II wojny świa­to­wej, ale dla Ein­ste­ina i in­nych Ży­dów miesz­ka­ją­cych w Niem­czech za­gro­że­nie było już wtedy bar­dzo re­alne.

Prze­by­wa­nie w tej sa­mej prze­strzeni co Ein­stein z pew­no­ścią po­pchnęło Max do roz­my­ślań na te­mat gra­nic czasu i prze­strzeni. Czy moż­li­wość prze­kro­cze­nia tych gra­nic i spo­tka­nia ze swoim wzo­rem nie by­łaby wspa­niała? Prze­cież on był tu­taj dawno temu. A ona jest tu te­raz. Gdyby tylko ich osie czasu mo­gły się ja­kimś cu­dem prze­ciąć i na­ło­żyć na sie­bie!

Być może wła­śnie wtedy mo­gliby prze­ła­mać jesz­cze jedną gra­nicę i prze­nieść się w przy­szłość, dzięki czemu Max mo­głaby prze­ko­nać się, co ją czeka w przy­szło­ści. Albo też pro­fe­sor Ein­stein mógłby po­ka­zać jej, jak od­być po­dróż w cza­sie dwa­na­ście lat wstecz, dzięki czemu mo­głaby w końcu do­wie­dzieć się, kim byli jej ro­dzice.

Max po­zo­sta­wała sie­rotą prak­tycz­nie całe swoje ży­cie. Miała tylko bar­dzo mgli­ste wspo­mnie­nia ze swo­imi ro­dzi­cami. Po­sza­rzałe i roz­ma­zane, czyli ta­kie, które o mały włos, a mo­głaby so­bie przy­po­mnieć – ale nie może.

Ale na­wet je­śli pro­fe­sor Ein­stein nie mógłby do­ko­nać tego wszyst­kiego, to Max zdo­ła­łaby go przy­naj­mniej ostrzec w spra­wie na­zi­stow­skich łow­ców na­gród, któ­rzy ści­gali go w trak­cie wi­zyty w Lon­dy­nie w 1933 roku.

„Czy­ta­łam na ten te­mat”, zwró­ciła się do swo­jego wy­obra­żo­nego Ein­ste­ina. „Po­wstał plan ma­jący na celu za­mor­do­wa­nie cię pod­czas po­bytu w tym miej­scu”.

„Och”, za­re­ago­wał ży­jący w jej gło­wie Ein­stein. „Ale nie był to zbyt do­bry plan, prawda? Do­ży­łem roku 1955! Poza tym czy nie są­dzisz, że to miłe, iż miej­sce to na­zwano Royal Al­bert Hall? Ja­kie to uro­cze, że na­zwali je po mnie”.

Max uśmiech­nęła się. Uwiel­biała, kiedy ten wy­my­ślony Ein­stein rzu­cał swo­imi su­chymi żar­tami. Wtedy jesz­cze moc­niej czuła, że jest dla niej jak dzia­dek, któ­rego ni­gdy nie miała.

„Czy w dal­szym ciągu po­dą­żają za tobą źli lu­dzie, Ma­xine?”, za­py­tał Ein­stein.

„Tak. To te zbiry z Kor­po­ra­cji. Ale nic się nie martw, nie ma ich w Lon­dy­nie”.

I jak to bywa, do­kład­nie z chwilą, gdy wy­po­wie­działa te słowa, z cie­nia wy­ło­niło się i ru­szyło w jej kie­runku dwóch bar­czy­stych męż­czyzn ubra­nych na czarno.

3

– Skąd się tu­taj wzię­łaś, młoda damo? – za­py­tał je­den z męż­czyzn. Z ucha wy­sta­wał mu skrę­cony ka­bel od mi­kro­słu­chawki. Jego bi­cepsy do­rów­ny­wały ob­wo­dem udom prze­cięt­nego czło­wieka. Jego na­pa­ko­wany ko­lega wy­glą­dał iden­tycz­nie, z tym że ob­cięte na jeża włosy miał ko­loru blond, a nie kasz­ta­no­wego.

Max chciała rzu­cić „chcę być jak naj­bli­żej mo­jej muzy”, ale oba­wiała się, że ci dwaj go­ście w ko­szul­kach z na­pi­sem OCHRONA mogą źle to ode­brać. Dla­tego też znowu unio­sła fu­te­rał skrzyp­cowy.

– Bo je­stem mu­zyczką? – Ow­szem, wy­ar­ty­ku­ło­wała to w for­mie py­ta­nia, co rzadko się spraw­dza, kiedy chcemy udzie­lić prze­ko­nu­ją­cej od­po­wie­dzi.

– Czyżby? – za­py­tał blond jeż. – Skrzypce?

Max ski­nęła głową.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby grupy a ca­pella ko­rzy­stały z akom­pa­nia­mentu smycz­ków, a wła­śnie taka grupa wy­stę­puje tego wie­czoru. Bo wiesz, oni zwy­kle uży­wają swo­ich ust.

Max zer­k­nęła w lewo. Sze­ścioro wo­ka­li­stów sta­nęło za ku­li­sami. Żadne z nich nie miało w dłoni in­stru­mentu mu­zycz­nego.

– Pro­szę tędy, pa­nienko – rzu­cił męż­czy­zna o kasz­ta­no­wych wło­sach, po czym wziął Max de­li­kat­nie pod rękę i od­pro­wa­dził ją w kie­runku wyj­ścia. – Chęt­nie po­zwo­lił­bym ci obej­rzeć przed­sta­wie­nie za darmo, ale wtedy za­pewne stra­cił­bym pracę. Trzy­maj się.

Dwie mi­nuty póź­niej Max stała już na ulicy przed Royal Al­bert Hall. Bar­dzo moż­liwe, że po tej ulicy prze­cha­dzał się kie­dyś Al­bert Ein­stein, a jed­nak tu­taj nie ogar­niało jej wra­że­nie uno­szą­cej się w po­wie­trzu ma­gii, jak na za­ple­czu sceny.

Sfru­stro­wana Max we­szła do jed­nej z czer­wo­nych bu­dek te­le­fo­nicz­nych (w któ­rej nie było te­le­fonu) i wy­cią­gnęła z głę­bo­kiej bocz­nej kie­szeni płasz­cza za­bez­pie­czony te­le­fon sa­te­li­tarny.

Na­de­szła pora, kiedy mu­siała za­dzwo­nić do Bena. Na szczę­ście miała jego bez­po­średni nu­mer. (To zresztą on za­pła­cił za nie­by­wale drogi te­le­fon sa­te­li­tarny zwany Iri­dium Extreme).

Ben ode­brał po trze­cim sy­gnale. Za­wsze od­bie­rał po trze­cim sy­gnale.

– Och, cześć, Max – po­wie­dział, nie py­ta­jąc o to, kto dzwoni. Max do­my­śliła się, że dys­po­nuje on pew­nie naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nym sys­te­mem iden­ty­fi­ka­cji we wszech­świe­cie. – Co tam w Lon­dy­nie?

– Nudy.

– Po­waż­nie? W Lon­dy­nie? Mó­wimy o tym sa­mym mie­ście? Prze­cież tam tyle można zro­bić i zwie­dzić…

– To kiedy za­czy­namy pracę nad na­stęp­nym pro­jek­tem?

– Wkrótce, Max. Bądź cier­pliwa. Pro­wa­dzę wła­śnie sze­roko za­kro­jone ba­da­nia. To z pew­no­ścią bę­dzie naj­więk­sze wy­zwa­nie, z ja­kim się do­tąd mie­rzy­łaś. I na pewno nie chcie­li­by­śmy, że­byś za­brała się do niego bez przy­go­to­wa­nia.

– Wkrótce?

– Ja­sne. Tak że wiesz, trzy­maj się tam. Ode­zwę się do cie­bie w tej spra­wie. I to wkrótce.

Max za­koń­czyła po­łą­cze­nie.

„Wkrótce”.

Było to jedno ze słów, które sta­no­wiły ar­gu­ment na rzecz względ­nego cha­rak­teru czasu.

Dla wielu dzieci „wkrótce” cią­gnęło się całą wiecz­ność, kiedy na przy­kład aku­rat za­częła się wi­gi­lia i nie mo­gły otwo­rzyć pre­zen­tów aż do za­koń­cze­nia uro­czy­stej ko­la­cji. Dla in­nych słowo trwało krótką chwilkę, kiedy den­ty­sta wcho­dził do po­koju i mó­wił, że „wkrótce” się nimi zaj­mie.

Max znaj­do­wała się te­raz w tej wi­gi­lij­nej ka­te­go­rii. „Wkrótce” cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność.

Znie­chę­cona cze­ka­niem ru­szyła z po­wro­tem do aka­de­mika sto­ją­cego nie­opo­dal Hyde Parku, gdzie dzie­liła po­kój z Leo.

Wtem zo­ba­czyła męż­czy­znę pcha­ją­cego wó­zek z su­per­mar­ketu wy­peł­niony po brzegi opa­ko­wa­nymi w pla­stik ka­nap­kami. Po­wo­do­wana cie­ka­wo­ścią po­dą­żyła za wóz­kiem ter­ko­czą­cym w alejce wy­ło­żo­nej ko­cimi łbami, którą oświe­tlała po­je­dyn­cza spo­wita mgłą uliczna lampa.

– Do­bry wie­czór, Franky – po­wie­dział męż­czy­zna do kształtu le­żą­cego w cie­niu na ziemi. – Co u two­jej ro­dziny?

Kształt po­ru­szył się. Max zdała so­bie sprawę, że jest to męż­czy­zna owi­nięty w śpi­wór. Kiedy jej oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści, dziew­czynka do­strze­gła kilka sko­tło­wa­nych śpi­wo­rów. Nie­które były bar­dzo małe.

– Czas na ko­la­cję! – krzyk­nął ra­do­śnie męż­czy­zna, po czym się­gnął do wózka i wy­jął z niego ka­napki za­pa­ko­wane w fo­lię spo­żyw­czą. – Prze­pra­szam, że tak się spóź­ni­łem. Mu­sia­łem po­cze­kać na za­mknię­cie sklepu. Wilt­shire pe­klo­wał szynkę na chle­bie sło­do­wym dla cie­bie i mał­żonki. Dla dzieci mam ka­napki z be­ko­nem.

– Dzię­kuję, Char­les – od­parł czło­wiek, który no­co­wał wraz z ro­dziną w śpi­wo­rach po­środku alejki.

Dwie małe głowy wy­su­nęły się na wzmiankę o je­dze­niu i Max do­strze­gła sze­ro­kie uśmie­chy wid­nie­jące na ich twa­rzach po­mimo skrom­nych wa­run­ków do snu. Wie­działa, że dzieci wiele zniosą, ale pa­trze­nie na ich małe dło­nie, które wy­cią­gają się po ka­napki, zła­mało jej serce.

Sama kie­dyś była ta­kim dziec­kiem.

Gdy Max miesz­kała na uli­cach No­wego Jorku, zna­le­zie­nie po­ży­wie­nia było jej naj­waż­niej­szym ce­lem każ­dego dnia. Po­trzeba ta pro­wa­dziła nie­kiedy do tego, że mu­siała jeść rze­czy nie tak czy­ste i schlud­nie za­pa­ko­wane, jak ka­napki wrę­czane przez Char­lesa. Zga­dy­wała, że przy­niósł te, któ­rych nie był już w sta­nie sprze­dać w skle­pie przed za­mknię­ciem.

Max ostroż­nie wy­co­fała się z alejki. Nie chciała, aby ta bez­domna ro­dzina ją do­strze­gła. Zwłasz­cza dzieci.

Pa­mię­tała jesz­cze za­kło­po­ta­nie i upo­ko­rze­nie, które cza­sami czuła, że­brząc o je­dze­nie. Uczu­cia te były silne. Ale nie tak silne, jak szpony głodu w brzu­chu.

4

Kiedy Max do­tarła wresz­cie do aka­de­mika, przy­wi­tała się z kil­kor­giem stu­den­tów, któ­rzy prze­by­wali wła­śnie w holu.

– Dzięki za po­moc z pracą do­mową, Ma­eve – po­wie­działa dziew­czyna o imie­niu Oli­via. – To wręcz nie­wia­ry­godne, jak wiele wiesz na te­mat me­cha­niki kwan­to­wej.

Max wzru­szyła ra­mio­nami.

– Tak ja­koś wy­szło, że chyba szybko to za­ła­pa­łam.

– Ma­eve, je­steś sa­kra­mencko wy­bitna – za­chwy­cała się dziew­czyna. – Ge­nialna wręcz.

(Aku­rat w tym aka­de­miku Max uży­wała imie­nia Ma­eve. Ini­cjał „M” za­wsze uła­twiał jej za­pa­mię­ta­nie ak­tu­al­nego pseu­do­nimu).

– Dzięki – zwró­ciła się do niej Max. – Do usług.

Na­stęp­nie ru­szyła wzdłuż ko­ry­ta­rza.

Otwo­rzyła drzwi i we­szła do środka, gdzie za­uwa­żyła swo­jego współ­lo­ka­tora, Leo, który ku­cał na pod­ło­dze przy prze­ciw­le­głej ścia­nie.

Pa­lec wska­zu­jący trzy­mał w gniazdku elek­trycz­nym. I to po raz ko­lejny.

– Ko­rzy­stam po pro­stu z okresu względ­nego spo­koju, aby po­now­nie na­ła­do­wać ba­te­rie – wy­ja­śnił Leo, wi­dząc, jak Max prze­wraca oczyma.

Leo był au­to­ma­tem, hu­ma­no­idal­nym ro­bo­tem. Cho­dzą­cym i ga­da­ją­cym ma­ne­ki­nem z nie­sa­mo­witą sztuczną in­te­li­gen­cją, który wy­glą­dał, jakby do­piero co uciekł ze sklepu odzie­żo­wego, z działu z chło­pię­cymi ubra­niami. Za­pro­jek­to­wano go tak, by przy­po­mi­nał dwu­na­sto­latka, dzięki czemu miał spra­wiać wra­że­nie mniej groź­nego.

Leo, znany wcze­śniej jako Le­nard, zo­stał stwo­rzony przez Kor­po­ra­cję po to, by zła­pać Max Ein­stein. Na szczę­ście je­den z przy­ja­ciół Max w Cen­trum Mą­drych Ini­cja­tyw, a kon­kret­nie po­cho­dzący z Pol­ski mi­ło­śnik kieł­ba­sek imie­niem Ka­rol, jest spe­cja­li­stą od ro­bo­tyki. Po tym, jak Max schwy­tała Le­narda, Ka­rol zdo­łał cał­ko­wi­cie prze­pro­gra­mo­wać SI ro­bota i prze­mie­nił go w po­moc­nego i bar­dzo przy­ja­znego Leo.

– Bę­dzie ide­al­nym współ­lo­ka­to­rem – za­pew­niał Max Ka­rol. – Za­daj mu do­wolne py­ta­nie, a on ci od­po­wie. A je­śli za bar­dzo się roz­gada, za­wsze mo­żesz zre­se­to­wać go kop­nia­kiem w ty­łek.

Ka­rol, żar­tow­niś ja­kich mało, umie­ścił przy­cisk re­star­tu­jący sys­tem ro­bota w miej­scu, które u lu­dzi na­zywa się pupą.

– Tem­pe­ra­tura na ze­wnątrz wy­nosi trzy­na­ście stopni Cel­sju­sza albo pięć­dzie­siąt pięć stopni Fah­ren­he­ita – do­dał Leo gło­sem przy­po­mi­na­ją­cym Alexę albo Siri. – Niebo za­chmu­rzone przy sześć­dzie­się­cio­sied­mio­pro­cen­to­wym wskaź­niku wil­got­no­ści po­wie­trza. Prze­wi­duje się okre­sowe za­mgle­nia w Lon­dy­nie i oko­li­cach…

– Dzię­kuję, Leo – ucięła Max. – Ale nie pro­si­łam cię o pro­gnozę po­gody…

– Sta­ram się uprze­dzać twoje wszel­kie prośby. Po­ziom za­gro­że­nia jest mi­ni­malny. W na­szej oko­licy nie stwier­dzono obec­no­ści Kor­po­ra­cji.

I na­gle Leo za­chi­cho­tał. A śmiał się w ten spo­sób cał­kiem czę­sto. Był to błąd w opro­gra­mo­wa­niu, któ­rego na­wet taki ge­niusz kom­pu­te­rowy jak Ka­rol nie był w sta­nie się po­zbyć z krze­mo­wych ukła­dów sca­lo­nych sztucz­nego chłopca.

– Wy­bie­ram się do łóżka – po­wie­działa Max. – Mia­łam kiep­ski dzień.

– Masz ochotę na tro­chę mu­zyki? – za­py­tał Leo. – Za­uwa­ży­łem, że po­dró­żu­jesz z fu­te­ra­łem na skrzypce. Być może je­steś w na­stroju na Kon­cert d-moll Ba­cha na dwoje skrzy­piec? Mógł­bym włą­czyć wbu­do­wany syn­te­za­tor, żeby wy­ge­ne­ro­wać li­nię me­lo­dyczną dru­gich skrzy­piec…

– Dzięki, ale nie.

– Max, a czy masz już ja­kieś plany na ju­tro? W Lon­dy­nie na te­re­nie An­glii ist­nieje kilka ko­lej­nych miejsc z two­jej trasy śla­dami Ein­ste­ina. Mo­gła­byś na przy­kład od­wie­dzić sta­cję Wa­ter­loo, gdzie wi­dziano Ein­ste­ina pod­czas fali upa­łów. Po­dobno wy­glą­dał świet­nie w cien­kiej bia­łej ba­weł­nia­nej ma­ry­narce, ko­szulce polo i luź­nych bia­łych spodniach. Su­ge­ruję wsiąść w au­to­bus li­nii N38, który co pięć mi­nut od­jeż­dża z przy­stanku Hyde Park Cor­ner w stronę sta­cji me­tra Green Park, skąd mo­żesz prze­siąść się na li­nię Ju­bi­lee, stam­tąd zaś rów­nież co pięć mi­nut od­jeż­dża po­ciąg w stronę sta­cji Wa­ter­loo. Nie po­le­cam jed­nak wkła­da­nia ko­szulki polo, jako że nie mamy do czy­nie­nia z falą upa­łów.

– Leo?

– Tak?

– Sły­sza­łeś kie­dyś, że lu­dzie nie prze­pa­dają za tym, gdy ktoś za­sy­puje ich nie­po­trzeb­nymi in­for­ma­cjami?

– Ow­szem. Pew­nego razu Ka­rol pre­zen­to­wał mi, na ile spo­so­bów po­trafi bek­nąć. Sam póź­niej stwier­dził, że nie mu­sia­łem tego wie­dzieć.

Max ski­nęła głową.

– Pa­mię­taj, co mó­wił Ein­stein: „W im prost­szy spo­sób wy­ło­żysz daną teo­rię, tym więk­sze zrobi ona wra­że­nie”.

– Zro­zu­miane. Na przy­szłość za­sto­suję się do pro­to­kołu za­kła­da­ją­cego pro­stotę.

– I spoko. Do­bra­noc, Leo. Do ju­tra.

– Śpij do­brze, Max. Jak już wspo­mi­na­łem, po­ziom za­gro­że­nia ze strony Kor­po­ra­cji wy­nosi obec­nie pięć­set sześć­dzie­siąt dzie­więć ty­sięcz­nych pro­centa. Jest mi­ni­malny.

Leo i Max nie mo­gli rzecz ja­sna wie­dzieć, że w tej sa­mej chwili w ta­jem­nej pod­ziem­nej kry­jówce w Wir­gi­nii Za­chod­niej od­by­wało się pewne spo­tka­nie.

Jaki był jego cel?

Zwięk­sze­nie wspo­mnia­nego po­ziomu za­gro­że­nia.

5

Kwa­tera główna Kor­po­ra­cji skryta była w ja­skini po­ło­żo­nej głę­boko w pa­smie gór­skim Ap­pa­la­chów w Wir­gi­nii Za­chod­niej.

I wła­śnie te­raz zwo­łano nad­zwy­czajne ze­bra­nie za­rządu.

– Wiemy z do­brego źró­dła, że te har­ce­rzyki z Cen­trum Mą­drych Ini­cja­tyw pra­cują nad czymś waż­nym – po­wie­działa człon­kini rady, która, kiedy nie prze­sia­dy­wała aku­rat na ze­bra­niach za­rządu Kor­po­ra­cji, pro­wa­dziła je­den z naj­więk­szych świa­to­wych kon­glo­me­ra­tów branży roz­ryw­ko­wej. Prawdę mó­wiąc, wszy­scy człon­ko­wie za­rządu Kor­po­ra­cji zaj­mo­wali bar­dzo ważne sta­no­wi­ska w wielu spo­śród naj­więk­szych kor­po­ra­cji. W pier­ście­niu wo­kół cięż­kiego owal­nego stołu ze­brali się przed­sta­wi­ciele naj­więk­szych ban­ków, firm far­ma­ceu­tycz­nych, kon­cer­nów pa­li­wo­wych, kom­pa­nii me­dial­nych, naj­więk­szych go­spo­darstw rol­nych, a także wszyst­kich po­zo­sta­łych zna­czą­cych ga­łęzi biz­nesu na ca­łym świe­cie. Człon­ków tejże rady łą­czyło na­to­miast tylko jedno: chci­wość.

Chcieli za­ra­biać. Tak dużo, jak to tylko moż­liwe, po­nie­waż da­wało im to do­stęp do wła­dzy. Pie­niędzmi można było zmie­niać prawo. Pie­nią­dze prze­chy­lały szale w wy­bo­rach, a co za tym idzie – kształ­to­wały to, jak wy­glą­dał świat, na mo­dłę Kor­po­ra­cji.

Ża­den po­li­tyk nie śmiał się prze­ciw­sta­wić po­tę­dze Kor­po­ra­cji. Ani też ża­den przed­sta­wi­ciel środ­ków ma­so­wego prze­kazu.

Je­dyne rze­czy­wi­ste za­gro­że­nie dla rzą­dów Kor­po­ra­cji sta­no­wiła grupa lekko dzi­wacz­nych mło­dych ge­niu­szy, pro­wa­dzona przez dwu­na­sto­let­nią Max Ein­stein, a fi­nan­so­wana przez ta­jem­ni­czego me­ce­nasa zna­nego jako „Ben”.

– Ko­lejne dzia­ła­nia świę­tosz­ków z CMI ko­li­dują z na­szymi pró­bami wzbo­ga­ce­nia się! – za­pe­rzył się męż­czy­zna w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze i kow­boj­kach. Ude­rzył w stół ka­pe­lu­szem firmy Stet­son, aby pod­kre­ślić swoje znie­sma­cze­nie. – A poza tym mają mi od­dać Le­narda! Te małe gnojki ukra­dły na­szego ro­bota. Ja­kieś prawo po­winno re­gu­lo­wać ta­kie sy­tu­acje.

– Nie, je­śli au­to­mat był wy­ko­rzy­sty­wany w ce­lach, które można by uznać za nik­czemne – pod­su­nął je­den z wielu praw­ni­ków za­rządu. – Mo­gliby twier­dzić, że zro­bili to w ra­mach sa­mo­obrony.

– Nic mnie to nie ob­cho­dzi – krzyk­nął męż­czy­zna z tek­sań­skim ak­cen­tem. – Chcę Le­narda z po­wro­tem, że­by­śmy mo­gli go prze­to­pić i prze­ro­bić jego wo­skową łe­pe­tynę na świece.

– Od­zy­ska­nie Le­narda za­iste po­winno zy­skać naj­wyż­szy prio­ry­tet – przy­znał za­sia­da­jący w ra­dzie ban­kier nie­miec­kiego po­cho­dze­nia. – W końcu sporo za­in­we­sto­wa­li­śmy w jego opra­co­wa­nie i pro­duk­cję. A już na pewno nie zro­bi­li­śmy tego, żeby nasi prze­ciw­nicy mo­gli za­prząc jego nie­sa­mo­witą sztuczną in­te­li­gen­cję do mi­sji do­bro­czyn­nych.

– Chcia­ła­bym wam wszyst­kim przy­po­mnieć przy oka­zji – ode­zwała się prze­wod­ni­cząca rady – że na­dal za­mie­rzamy, że tak po­wiem, prze­ko­nać Max Ein­stein, by ta za­częła dla nas pra­co­wać. Dziew­czynka jest ge­niuszką i może w przy­szło­ści sta­no­wić ogniwo po­śred­nie, któ­rego tak po­trze­bu­jemy, że­by­śmy jako pierwsi we­szli na ry­nek z kom­pu­te­rem kwan­to­wym.

– Na­dal uwa­żasz, że dok­tor Zimm jest w sta­nie ją zre­kru­to­wać? – za­py­tała ko­bieta z Au­stra­lii, któ­rej ro­dzina była wła­ści­cie­lem licz­nych sieci te­le­wi­zyj­nych na ca­łym świe­cie. – Czy w dal­szym ciągu ma umie­jęt­no­ści i wie­dzę, na któ­rych nam za­leży?

Prze­wod­ni­cząca po­trzą­snęła głową.

– Nie. Zu­peł­nie stra­ci­li­śmy już wiarę w dok­tora Zimma. Spo­tkał się z Max wie­lo­krot­nie i nie zdo­łał jej zła­pać. Poza tym to dok­tor Zimm utra­cił Le­narda, nie wspo­mi­na­jąc już o po­ten­cjal­nie bar­dzo do­cho­do­wym od­dziale w In­diach zaj­mu­ją­cym się wodą bu­tel­ko­waną. In­nymi słowy nad­szedł czas, żeby dok­tor Zimm znik­nął.

– W ta­kim ra­zie kto po­pro­wa­dzi po­szu­ki­wa­nia Max Ein­stein?

– Ja – rzu­cił gi­gan­tyczny męż­czy­zna, który do­piero co wma­sze­ro­wał do po­koju ob­rad. W swo­ich woj­sko­wych bu­tach miał bli­sko dwa me­try wzro­stu, a jego głowa była w kształ­cie ol­brzy­miego ana­nasa, tyle że bez li­ścia­stej ro­zety na czubku. Kle­ko­tał przy każ­dym ru­chu, ja­sno sy­gna­li­zu­jąc, że jego długi czarny płaszcz skry­wał broń.

– Pa­nie i pa­no­wie – ogło­siła prze­wod­ni­cząca – po­zwól­cie, że przed­sta­wię wam pro­fe­sora von Hin­klego. Na swo­ich ta­ble­tach znaj­dzie­cie jego résumé.

Po­zo­stali człon­ko­wie za­rządu stuk­nęli pal­cami w za­ciem­nione szklane ekrany wbu­do­wane w stół. Kilku oso­bom za­parło dech w piersi z wra­że­nia, gdy prze­glą­dali li­stę prze­ra­ża­ją­cych osią­gnięć von Hin­klego.

– To twoja za­sługa? – za­py­tał ktoś. – Tam­ten wy­ciek tru­ją­cego gazu?

Von Hin­kle wzru­szył ra­mio­nami.

– Mu­sie­li­śmy ewa­ku­ować lu­dzi z tam­tego te­renu, żeby zro­bić miej­sce na re­ak­tor ją­drowy.

– Pod­pa­le­nia ropy naf­to­wej, którą od­kryto na pu­styni po no­wych od­wier­tach – po­wie­dział ktoś inny. – To rów­nież twoja sprawka?

Von Hin­kle ski­nął głową.

– Ale nikt mi tego ni­gdy nie udo­wodni.

– I ten wy­ciek pulpy po­pio­ło­wej?

– Po­wiedzmy, że de­li­kat­nie po­pchną­łem wtedy Matkę Na­turę w od­po­wied­nim kie­runku.

– Wszystko to wy­gląda na­prawdę nie­źle, pro­fe­so­rze – rzekł męż­czy­zna z Tek­sasu. – Praw­dzi­wie im­po­nu­jące re­fe­ren­cje. Ale w jaki spo­sób umie­jęt­ność roz­pę­ta­nia ta­kiego cha­osu spra­wia, że jest pan wła­ściwą osobą, je­śli cho­dzi o po­rwa­nie Max Ein­stein, nie wspo­mi­na­jąc już o na­szym upro­wa­dzo­nym ro­bo­cie?

– Pro­ści­zna – stwier­dził von Hin­kle. – By­wam bez­względny, bru­talny i okrutny. Nie­któ­rzy na­zwa­liby mnie pew­nie nie­ludz­kim. A przy tym je­stem bar­dzo, ale to bar­dzo sku­teczny. Za­ufaj­cie mi. Po­ra­dzę so­bie z tym za­da­niem. Cho­dzi o ja­kąś dziew­czynkę i ma­łego ro­bo­cika, prawda? Nie mają ze mną szans.

6

Na­stęp­nego ranka wciąż znu­dzona Max na­cią­gnęła na sie­bie luźny swe­ter i po­szła po pa­miątki.

Wró­ciła z fi­gurką Al­berta Ein­ste­ina z nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą głową (stała na wy­sta­wie skle­po­wej tuż obok za­si­la­nej ener­gią sło­neczną kró­lo­wej Elż­biety wy­ko­nu­ją­cej oszczędne kró­lew­skie po­zdro­wie­nie). Umie­ściła naj­now­szy ga­dżet zwią­zany z Ein­ste­inem w sta­rej i po­obi­ja­nej wa­lizce, słu­żą­cej po otwar­ciu jako prze­no­śna wy­stawka, którą mo­gła za­brać ze sobą wszę­dzie.

Ten wie­kowy ba­gaż (z pew­no­ścią znacz­nie star­szy od sa­mej Max) to­wa­rzy­szył jej, jak da­leko się­gała pa­mię­cią. Wy­peł­niały go fo­to­gra­fie, książki i fi­gurki – a wszystko to po­świę­cone pa­mięci jej idola.

Naj­star­sze zdję­cie w jej zbio­rze, które ktoś inny (Max nie miała po­ję­cia kto) wsu­nął pod wieko tak dawno, że jego brzegi zbrą­zo­wiały, uka­zy­wało po­grą­żo­nego w my­ślach pro­fe­sora. Miał krza­cza­sty wąs i dłu­gie, rzad­kie włosy. Dło­nie splótł, jak gdyby po­grą­żył się wła­śnie w mo­dli­twie. Oczy uno­sił w górę, w stronę nie­skoń­czo­no­ści.

Fo­to­gra­fia ta sta­no­wiła naj­star­sze wspo­mnie­nie Max. I jako że nie po­znała ni­gdy ro­dzi­ców, pod­czas wie­czo­rów spę­dza­nych w do­mach dziecka czy ro­dzi­nach za­stęp­czych za­częła roz­ma­wiać z tym do­bro­tli­wym pa­nem przy­po­mi­na­ją­cym dziadka. A zdję­cie pro­fe­sora Ein­ste­ina było zna­ko­mi­tym słu­cha­czem. Z bie­giem lat Max za­in­te­re­so­wała się, kim jest ten czło­wiek, i wła­śnie tak za­częła się jej fa­scy­na­cja wszyst­kim, co zwią­zane z Ein­ste­inem.