Oto nadchodzi pająk... - James Patterson - ebook

Oto nadchodzi pająk... ebook

James Patterson

4,5

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Zawsze pragnął sławy. Gdy porwał dwoje dzieci z zamożnych rodzin, zaczęto pisać o nim na pierwszych stronach gazet. Później znaleziono zwłoki pierwszego dziecka i w całym kraju podniosła się wrzawa. Wykonywanie najtrudniejszych zadań wymaga najlepszych fachowców. Do walki z porywaczem dzieci stają Alex Cross, czarnoskóry policjant z dyplomem doktora psychologii, oraz Jezzie Flenagan, piękna i ambitna agentka Secret Service.
Przestępca opisany przez Pattersona ma w sobie coś z doktora Lectera, bohatera filmu i książki "Milczenie owiec".
Po raz kolejny możemy zadać sobie pytanie o pochodzenie zła w człowieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




James Patterson

 Oto nadchodzi pająk...

przełożył

Marcin Szczerbic

Prószyński i S—ka

Warszawa 1995

Tytuł oryginału angielskiego: „Along Came a Spider”

Copyright © by James Patterson 1993 The Author asserts the moral right to be identified as the author of this work

Projekt okładki:

Jerzy Matuszewski

Fotografia na okładce:

Jarosław Madejski

Opracowanie graficzne:

Barbara Wójcik

Redaktor prowadzący serię:

Magdalena Kwiatkowska

Opracowanie merytoryczne:

Waldemar Czerniszewski

Opracowanie techniczne: 

Elżbieta Babińska

Łamanie:

Ewa Moczarska

Korekta:

Jadwiga Przeczek

ISBN 83—85661—80—8

Seria „Skorpion”

Wydanie I

Wydawca:

Prószyński i S—ka

Warszawa, ul. Różana 34

Druk i oprawa:

Zakłady Graficzne Drogowiec

Kielce, ul. Sienna 2

 Podziękowania

Pragnę wyrazić moją wdzięczność dla Petera Kima, człowieka, który pokazał mi sferę tabu w amerykańskiej codzienności. Gdyby nie pomoc Anne Pough—Campbell, Michaela Ouweleena, Holly Tippett i Irene Markocki, postać Alexa Crossa byłaby niepełna. Paniom Lizie Delie i Barbarze Groszewski dziękuję za ich surowy nadzór nad moją pracą. Dziękuję Marii Pugatch (mój Lowenstein) oraz Państwu Markowi i Mary Ellen Pattersonom za konsultacje w dziedzinie psychologii. Maggie Rose nie byłaby sobą, gdyby nie Carole i Brigid Dwyer oraz Midgie Ford. Podziękowania dla Richarda i Artie Pine. Dziękuję Fredrice Friedman za jej współudział w zbrodni od początku do końca. 

 Prolog

A gdyby było tak...

(Rok 1932)

New Jersey, okolice Princeton; marzec 1932 roku

Dom i zabudowania gospodarcze Charlesa Lindbergha1 okryte były łagodnym pomarańczowym blaskiem tak, że cała farma wyglądała niczym ognisty zamek, co podkreślała ponura, porośnięta jodłami okolica. Strzępy mokrej mgły ocierały się o chłopca, który przybliżał się do pierwszej chwili swojej chwały — do swojego pierwszego zabójstwa.

Noc była czarna jak smoła, a ziemia — nasiąknięta wodą i usiana kałużami. Na to właśnie czekał. Zaplanował wszystko, nawet pogodę.

Na nogach miał męskie robocze buty numer dziewięć. Palce i pięty butów były wypchane ścinkami ubrań i gazet.

Chciał zostawić ślady stóp, mnóstwo śladów — śladów mężczyzny, a nie dwunastoletniego chłopca. Miały one prowadzić od autostrady, zwanej drogą Stoutsburg Wertsville, aż do farmy i z powrotem.

Kiedy dotarł do linii sosen, niecałe trzydzieści jardów2 od rozciągających się na wszystkie strony zabudowań, zaczął się trząść. Rezydencja była tak wielka, jak sobie ją wyobrażał — na samym tylko drugim piętrze znajdowało się siedem sypialni i cztery łazienki. Tak wyglądała wiejska rezydencja, „Lindy Szczęściarza” i Anne Morrow.

Łatwizna — pomyślał.

Chłopiec powolutku zbliżał się do okna jadalni Lindberghów. Fascynował go rozgłos ludzkich czynów zwany sławą. Wiele o tym rozmyślał; prawie cały czas. Czym naprawdę była sława? Jak pachniała? Jaki miała smak? Jak wygłądała z bliska?

„Najpopularniejszy i najbardziej czarujący mężczyzna na świecie” siedział przy stole. Charles Lindbergh był słusznego wzrostu, ubierał się elegancko, miał złote włosy, jak z bajki, i jasną cerę. „Lindy Szczęściarz” rzeczywiście robił wrażenie kogoś wyjątkowego, podobnie jego żona, Anne Morrow Lindbergh. Jej krótkie, czarne, kręcone włosy podkreślały jasność białej jak kreda twarzy. Światło ze świec stojących na stole mieniło się wokół niej w wesołym tańcu.

Oboje siedzieli wyprostowani jak struny. Tak, rzeczywiście wyglądali jak nadludzie, jakby byli wyjątkowym podarkiem danym światu przez Boga. Głowy trzymali wysoko, jedli bez pośpiechu. Wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co mieli na stole. Na wykwintnej zastawie podano kotlety baranie. Na koniec szepnął do siebie:

— Moja sława na pewno przerośnie waszą, wy żałosne sztywniaki.

Obiecał to sobie. Każdy szczegół został przemyślany tysiąc razy, przynajmniej tysiąc. Z niezwykłym znawstwem zabrał się do pracy. Koło garażu odnalazł drewnianą drabinę pozostawioną przez robotników. Trzymając ją krzepko, dotarł do miejsca obok okna biblioteki. Bezgłośnie wspiął się do pokoju dziecięcego. Krew szumiała mu w żyłach, a serce waliło tak głośno, że słyszał jego bicie. Do pokoju docierało światło z korytarza. Widział kojec i śpiącego w nim małego księcia, Charlesa juniora, „najsławniejsze dziecko świata”.

Po jednej stronie kojca stał parawan chroniący przed przeciągami. Zdobiły go rysunki zwierząt domowych. Poczuł się bardzo sprytny i przebiegły.

— Oto przychodzi „Pan Lisek” — wyszeptał otwierając cicho okno.

Jeszcze jeden szczebel i nareszcie był w pokoju.

Stojąc nad kojcem, wpatrywał się w książątko. Złote loki jak u ojca, tylko że tłuściutki. Charles junior roztył się już w ciągu pierwszych dwudziestu miesięcy swego życia.

Chłopiec nie mógł się pohamować. Gorące łzy ciekły mu z oczu. Trząsł się targany żalem, gniewem i wielką radością.

— No, kochasiu tatusia. Pobawimy się teraz razem — wyszeptał.

Z kieszeni wyjął gumową piłeczkę z przymocowaną do niej opaską z gumy. Szybko nasunął pętlę na głowę dziecka, akurat w chwili, gdy otworzyło niebieskie oczy.

Malec zaczął płakać, więc chłopiec wetknął piłkę w zaślinioną buzię. Sięgnął do kołyski i wziął małego Lindbergha na ręce, po czym zręcznie zszedł po drabinie. Wszystko według planu.

Pobiegł przez błotniste pola i zniknął w ciemnościach. Na rękach trzymał małe, cenne zawiniątko, które poruszało się w jego objęciach. Niecałe dwie mile od posiadłości pochował zepsute dziecko Lindbergha — pochował je żywcem.

To dopiero początek. Przecież sam był jeszcze chłopcem.

Właśnie on, nie Bruno Richard Hauptmann, porwał dziecko Lindberghów. Wszystkiego dokonał sam.

Łatwizna. 

1 Charles Lindbergh (1902-1974) - amerykański pilot; w 1927 roku jako pierwszy samotnie przeleciał nad Atlantykiem (przyp. red.). 
 2 Jard, U.S. yard, równy 0,91 m (przyp. red.).

 Część 1

Maggie Rose i „Knypek” Goldberg

(Rok 1992) 

Rozdział 1

Wczesnym rankiem 21 grudnia 1992 roku błogie zadowolenie malowało się na mojej twarzy, gdy siedziałem na werandzie naszego domu przy Piątej ulicy w Waszyngtonie. Mały, wąski pokój zagracono roboczymi butami, pleśniejącymi ubraniami zimowymi i okaleczonymi zabawkami. Wcale mi to nie przeszkadzało. Byłem w domu.

Grałem Gershwina na fortepianie, trochę rozstrojonym i właściwie tylko nazwą przypominającym lata swojej świetności. O piątej rano na werandzie panował ziąb jak w zamrażarce. Dla „Amerykanina w Paryżu” mogłem znieść każde cierpienie.

W kuchni zabrzęczał telefon. Może wygrałem na którejś loterii w Waszyngtonie, Wirginii albo Marylandzie? — pomyślałem. Bez powodzenia grywam na wszystkich.

—Nana? Możesz odebrać telefon? — zawołałem z werandy.

— To do ciebie. Sam mógłbyś odebrać — odpowiedziała moja nerwowa babka. — Nie ma sensu, żebym wstawała. Dla mnie jak coś nie ma sensu, to jest bezsensowne.

Może nie ujęła tego dokładnie tak, ale na pewno powiedziała coś w tym stylu. Zawsze tak jest.

Na zdrętwiałych nogach pokuśtykałem do kuchni, omijając po drodze pobojowisko zabawek. Miałem wtedy trzydzieści osiem lat. Jak to się mówi, gdybym wiedział, że dożyję takiego wieku, bardziej dbałbym o siebie.

Okazało się, że dzwoni John Sampson, mój współpracownik do spraw zabójstw. Wiedział, że nie śpię. Sampson zna mnie lepiej niż moje własne dzieci.

— Cześć, Razowiec. Nie śpisz, prawda? — powiedział. Nie musiał się przedstawiać. Byliśmy przyjaciółmi od czasu, gdy jako dziewięciolatkowie zaczynaliśmy podprowadzać jakieś drobiazgi z osiedlowego sklepu Parka z mydłem i powidłem. Nie mieliśmy wówczas pojęcia, że stary Park gotów był zastrzelić za wyniesienie paczki chesterfieldów. Nana Mama porachowałaby się z nami jeszcze surowiej, gdyby wiedziała o naszych występnych rozrywkach.

— Już nie — zagadałem do słuchawki. — Powiedz coś dobrego.

— Kolejne morderstwo. Zdaje się, że to znów nasz chłopiec — odrzekł Sampson. — Czekają na nas. Jest tam już połowa demokratycznego świata.

— Za wcześnie, żeby patrzeć na chłodnię — wymruczałem. Czułem, jak ściska mi się żołądek. Nie chciałem, żeby dzień zaczął się właśnie tak. — Do cholery!

Nana Mama spojrzała na mnie zza oparów unoszących się z jej herbaty i glutowatej jajecznicy. Posłała mi jedno ze swoich osławionych, świętoszkowatych spojrzeń pani domu. Była już ubrana do szkoły, w której nadal, mając siedemdziesiąt dziewięć lat, pracowała jako wolontariuszka. Sampson dalej podawał mi makabryczne szczegóły pierwszego tego dnia zabójstwa.

— Panuj nad swoim językiem, Alex — odezwała się Nana. — Proszę, panuj nad swoim językiem, jak długo zamierzasz mieszkać pod moim dachem.

— Będę za dziesięć minut — powiedziałem do Sampsona. — To mój dom — oświadczyłem Nanie.

Jęknęła, jak gdyby po raz pierwszy w życiu usłyszała tę straszną wiadomość.

— Znowu popełniono okrutne morderstwo na Langley Terrace. Wygląda, że to sprawka maniaka — dodałem.

— To okropne — odrzekła. Jej zwilgotniałe, brązowe oczy spotkały się z moimi. Siwe włosy Nany przypominały białe pokrowce, które zakładała na fotele w salonie. — To najgorsza część miasta, któremu politycy pozwolili zejść na psy. Czasami myślę, że powinniśmy wynieść się z Waszyngtonu.

— Też tak czasem myślę — dodałem — ale pewnie jakoś to przetrzymamy.

— Czarni przetrzymują wszystko. Zawsze cierpimy w milczeniu.

— Nie zawsze w milczeniu — powiedziałem.

Zdecydowałem, że włożę moją tweedową marynarkę. W związku z zabójstwami zawsze widuję białych. Na wierzch wdziałem jeszcze ocieplaną kurtkę z napisem Georgetown. To, żeby nie odróżniać się od moich sąsiadów.

Na komodzie przy łóżku stało zdjęcie Marii Cross. Trzy lata temu moja żona została zastrzelona. Morderstwo to, jak większość morderstw w Southeast, nigdy nie zostało wyjaśnione.

Wychodziłem drzwiami kuchennymi i po drodze pocałowałem babkę. Robię tak od czasu, gdy skończyłem osiem lat. Zawsze też żegnamy się — na wypadek, gdybym miał nie wrócić. Tak jest już od ponad trzydziestu lat, czyli od kiedy Nana Mama przygarnęła mnie i postanowiła, że wyjdę na ludzi.

Wychowała detektywa ds. zabójstw z doktoratem z psychologii, który mieszka i pracuje w gettach Waszyngtonu.

 Rozdział 2

Urzędowa nazwa mojego stanowiska to zastępca szefa detektywów, co — słowami panów Szekspira i Faulknera1 — tłumaczy się: wściekłość i wrzask, czyli wielkie nic. Z racji mojej rangi powinienem być gdzieś w pierwszej dziesiątce szyszek waszyngtońskiego wydziału policji, ale nie jestem. Mimo to moi koledzy po fachu zawsze cierpliwie oczekują mnie na miejscu zbrodni.

Przed budynkiem przy Benning Road 41—15 zaparkowano bezładnie trzy niebiesko—białe policyjne wozy. Przyjechał furgon z zaciemnionymi oknami ze sprzętem do analiz. Podjechała także karetka. Na drzwiach miała namalowane za pomocą szablonu litery układające się w radosny napis: KOSTNICA.

Przy domu, w którym popełniono zbrodnię, stało jeszcze kilka wozów strażackich. Wokół pętali się okoliczni gapie, głównie zaspani faceci przecierający oczy. Starsze kobiety w zimowych okryciach narzuconych na piżamy i nocne koszule, w różowych i niebieskich papilotach, tkwiły na gankach trzęsąc się z zimna.

Dom był zniszczonym szeregowcem, obitym deskami i pomalowanym na gryzący błękit. Stojący na podjeździe stary chevette z zaklejoną boczną szybą wyglądał, jakby go ktoś porzucił.

— Pieprzyć to. Wracajmy do łóżek — powiedział Sampson. — Właśnie przypomniałem sobie, co będzie dalej. Ostatnio nienawidzę tej pracy.

— Uwielbiam moją pracę, kocham wydział do spraw zabójstw — powiedziałem szyderczo. — Widzisz? Jest już lekarz sądowy w swoim plastikowym ubranku. I chłopcy z laborki. A to co za jeden?

Białoskóry sierżant w grubej kurtce z futrzanym kołnierzem przydreptał do nas, gdy zbliżyliśmy się do domu. Zmarznięte ręce trzymał w kieszeniach.

— Sampson? Eee, detektyw Cross? — Sierżant kłapnął szczęką, jakby był w samolocie i chciał wyrównać ciśnienie w uszach. Świetnie wiedział, kim jesteśmy. Wiedział, że należymy do wydzielonej grupy śledczej. Lekceważył nas.

— Co jest, koleś? — Sampson bardzo nie lubi, jak się go nie szanuje.

— Starszy detektyw Sampson — odpowiedziałem sierżantowi. — Ja jestem Cross, zastępca szefa grupy.

Sierżant był Irlandczykiem z wielkim brzuchem. Jego twarz wyglądała jak tort weselny pozostawiony na deszczu. Z niechęcią patrzył na moją tweedową marynarkę.

— Wszystkim dupy odmarzają — wysapał.

— Nie zaszkodzi, jak kawałek ci odmarznie. — Sampson udzielił mu porady.

— Pies cię trącał — powiedział sierżant. Co za rozkosz rozmawiać z białym Eddiem Murphym.

— Mistrz riposty — rzucił Sampson z szerokim uśmiechem na twarzy. — Słyszałeś, co powiedział? Pies cię trącał?

Obaj z Sampsonem jesteśmy potężnie zbudowani. Trenujemy na siłowni i razem ważymy prawie trzysta kilo. Umiemy nastraszyć, jeśli trzeba. W naszej pracy ta umiejętność często się przydaje. Mam ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. John — dwa metry z hakiem. Zawsze nosi ciemne okulary i do tego czasami stary kapelusz albo żółtą bandanę. Niektórzy wołają na niego „John—John”, bo jest tak wielki, jakby był podwójnym człowiekiem.

Ruszyliśmy w stronę domu, zostawiając sierżanta samego. Jako elitarna komórka mamy obowiązek puszczać płazem podobne zaczepki. Czasami jesteśmy łaskawi.

Kilku mundurowych weszło już do środka. Zaniepokojona sąsiadka zadzwoniła do naszego rejonu około czwartej trzydzieści. Zdawało jej się, że przyuważyła włamywacza. Całą noc była niespokojna i nie mogła zasnąć.

W domu patrol natknął się na trzy ciała. Kiedy zameldowali o tym przez radio, polecono im czekać na wydzieloną grupę śledczą, która składa się z ośmiu czarnych funkcjonariuszy, rzekomo przeznaczonych do czystszej roboty w wydziale.

Drzwi kuchenne były uchylone. Pchnąłem je. W każdym domu drzwi wydają charakterystyczny dźwięk przy otwieraniu i zamykaniu. Te jęknęły jak stary człowiek.

W środku panowała nieprzenikniona ciemność. Złowieszcza. Przez otwarte drzwi wpadł wiatr, usłyszałem jakiś szczęk z głębi domu.

— Nie włączyliśmy światła, proszę pana — powiedział jeden z mundurowych, stojąc za mną. — Doktor Cross, prawda?

Przytaknąłem.

— Czy drzwi kuchenne były otwarte, gdy przyszliście? — zwróciłem się do niego. Biały, o dziecięcej twarzy z wąsikiem, który go postarzał. Liczył może dwadzieścia trzy albo dwadzieścia cztery lata. Tego ranka potwornie się bał. Nie dziwiłem mu się.

— Eee, nie. Żadnych śladów włamania. Zamek był otwarty, proszę pana.

Trząsł się ze zdenerwowania.

— Tam jest coś strasznego, proszę pana. To rodzina.

Jeden z patrolujących włączył potężną latarkę z karbowanego aluminium i wszyscy zajrzeliśmy do kuchni.

Tani stół i żółtozielone winylowe krzesła. Na ścianie wisiał czarny zegar z Bartem Simpsonem, taki jak we wszystkich witrynach aptek sieci People. Woń lizolu i spalonego tłuszczu tworzyła dziwną mieszankę, choć nie do końca odrażającą. Jak na zabójstwo, zapach ten nie był jeszcze najgorszy.

Wahaliśmy się, rozważaliśmy wszystko tak, jak mógł to robić zabójca kilka godzin wcześniej.

— Był dokładnie tutaj — powiedziałem. — Wszedł przez kuchnię i stał tak, jak my teraz.

— Przestań, Alex — powiedział Sampson. — To brzmi jak z Jeane Dixon. Przerażasz mnie.

Nie ma znaczenia, ile razy to robiłeś, nigdy nie jest ci łatwo. Nie chcesz wchodzić do środka. Nie chcesz już nigdy w życiu patrzeć na makabryczne widoki.

— Są na górze — powiedział gliniarz z wąsikiem. Wyjaśnił jeszcze, kim były ofiary — rodzina Sandersów; dwie kobiety i mały chłopiec.

Jego kolega, niski, muskularny Murzyn, nie powiedział jeszcze ani słowa. Nazywał się Butchie Dykes, młody, wrażliwy gliniarz. Widywałem go na posterunku.

Wszyscy czterej weszliśmy do środka. Każdy wziął głęboki oddech. Sampson poklepał mnie po ramieniu — wiedział, że zabójstwa dzieci były dla mnie nie do zniesienia.

Trzy ciała znajdowały się na górze, we frontowej sypialni, zaraz obok schodów.

Matka, Jean „Poo” Sanders, lat trzydzieści dwa. Nawet pod śmiertelną maską jej twarz pozostała ujmująca. Miała duże, brązowe oczy, wysokie kości policzkowe i pełne usta, które — znieruchomiałe w okrzyku — zdążyły zabarwić się już na fioletowo.

Córka, Suzette Sanders, czternaście lat na tym padole. Młoda dziewczyna, ładniejsza od matki. W warkocze miała wplecioną błękitną wstążkę, a mały kolczyk w nosie dodawał jej powagi. W usta wepchnięto Suzette ciemnoniebieskie pończochy.

Synek, Mustaf Sanders, trzy latka. Leżał na wznak, a jego drobne policzki zdawały się nosić ślady łez. Miał na sobie obszerną piżamę; w takich sypiają też moje dzieci.

Tak jak powiedziała Nana Mama, to była podła część miasta, które, za czyimś przyzwoleniem, całe zeszło na psy w naszym wielkim, złym kraju. Matkę i córkę przywiązano do nóg łóżka ze sztucznego brązu satynową bielizną, czerwonoczarnymi kabaretkami i kwiecistymi prześcieradłami.

Wyciągnąłem kieszonkowy magnetofon i zacząłem nagrywać pierwsze spostrzeżenia.

— Zabójstwa Z 234 914 i 916. Matka, nastoletnia córka i mały chłopiec. Kobietom zadano rany cięte bardzo ostrym narzędziem. Możliwe, że brzytwą. Kobietom obcięto piersi; nie można ich tu znaleźć. Włosy łonowe zostały zgolone. Mają wiele ran po pchnięciach, zwanych przez patologów „zarysem nienawiści”. Mnóstwo krwi i kału. Sądzę, że obie były prostytutkami. Widywałem je w okolicy.

Mówiłem niskim głosem. Nie wiedziałem, czy później cokolwiek zrozumiem z nagrania.

— Ciało chłopca wygląda, jakby zostało niedbale odrzucone na bok. Mustaf Sanders ubrany jest w znoszoną piżamkę w miśki. Przypomina mały tobołek wrzucony do pokoju. — Nie mogłem pohamować rozpaczy, gdy spoglądałem na ciało chłopczyka, na jego smutne, pozbawione życia oczy, które patrzyły na mnie. Miałem zamęt w głowie. Bolało mnie serce. Biedny Mustafo, kimkolwiek byłeś.

— Nie wierzę, że chciał zabić chłopca — powiedziałem do Sampsona. — On albo ona.

— Albo to — Sampson zaprzeczył ruchem głowy. — Lepiej powiedzieć „to”. To jest „coś”, Alex. To samo „coś”, które złożyło wizytę przy Condon Terrace na początku tygodnia. 

1 Chodzi tu o utwory: W. Szekspira „Wiele hałasu o nic” i W. Faulknera „Wściekłość i wrzask” (przyp. red.).

 Rozdział 3

Maggie Rose Dunne zawsze pozostawała pod obserwacją, od kiedy miała trzy albo cztery latka. Gdy skończyła dziewięć lat, przywykła już, że jest pod ścisłą ochroną i obcy ludzie gapią się na nią jakby była Frankensteinem.

Tego ranka ktoś ją obserwował, chociaż nie wiedziała o tym, a powinno to ją obchodzić — tym razem miało to bowiem bardzo duże znaczenie.

W szkole Washington Day w Georgetown starała się zmieszać z tłumem stu trzydziestu dzieci. Właśnie wszyscy z zapałem śpiewali na apelu.

Nie przychodziło jej to łatwo, choć ze wszystkich sił próbowała wtopić się w szkolną społeczność. Była przecież córką Katherine Rose. Maggie zawsze widywała twarz swojej mamy, gdy mijała sklep z kasetami wideo. Filmy z jej mamą pokazywano w telewizji prawie każdego wieczora. Wśród doniesień ze świata filmu zamieszczanych w magazynie „People” przeważały wiadomości o kolejnych nominacjach do Oskara, jakie przyznawano jej mamie.

Dlatego Maggie Rose robiła wszystko, co w jej mocy, aby nie odróżniać się od pozostałych dzieci. Tego ranka założyła znoszoną bluzę z Fido Dido i dziurami przemyślnie ulokowanymi z przodu i z tyłu. Wybrała wyświechtane dżinsy i stare, różowe tenisówki. Do tego jeszcze najstarsze skarpetki z dna szuflady. Przed wyjściem do szkoły specjalnie nie umyła długich blond włosów.

Mama wytrzeszczyła oczy na widok takiej kreacji. Oceniła ją jako „ohydę do kwadratu”, ale pozwoliła córce iść tak do szkoły. Była opanowana. Wiedziała, że Maggie nie ma przez nią łatwego życia.

Dzieci od pierwszej do szóstej klasy, zgromadzone na porannym apelu, śpiewały piosenkę Trący Chapman pod tytułem „Szybki wóz”. Pani Kaminsky, zanim zagrała utwór na czarnym Steinwayu, omówiła treść piosenki.

— Tę piosenkę stworzyła młoda czarnoskóra kobieta z Massachusetts. Napisała o nędzy w najbogatszym kraju świata, o niedoli czarnego człowieka w latach dziewięćdziesiątych naszego wieku.

Malutka, chuda jak szczapa i niezwykle impulsywna pani od muzyki i rysunku uważała, że obowiązkiem dobrego nauczyciela w prestiżowej szkole było nie tylko przekazywanie wiadomości, ale także kształtowanie postaw dzieci, formowanie ich osobowości.

Dzieci lubiły panią Kaminsky, więc próbowały wyobrazić sobie ciężką sytuację ludzi biednych i pokrzywdzonych przez los. Z pewnością musiały wysilać wyobraźnię, jako że czesne w szkole Washington Day wynosiło dwanaście tysięcy dolarów.

Masz szybki samochód — śpiewały do wtóru z panią Kaminsky.

A ja mam plan, jak nas stąd wyciągnąć.

Śpiewając „Szybki wóz” Maggie starała wyobrazić sobie, jakby wyglądało jej życie w biedzie. Widziała wielu biedaków śpiących w chłodzie na ulicach Waszyngtonu. Przy odrobinie skupienia przedstawiała sobie straszne widoki z Georgetown i Dupont Circle. Zwłaszcza mężczyzn okrytych szmatami, myjących szyby samochodów na każdych światłach. Mama zawsze dawała im dolara, czasami więcej. Niektórzy żebracy poznawali jej mamę i szaleli z radości. Uśmiechali się tak, jakby spotkało ich nieopisane szczęście i Katherine Rose zawsze mówiła im coś miłego.

Masz szybki samochód — śpiewała Maggie. Miała ochotę poszybować razem ze swoim głosem.

Czy uda nam się nim stąd odlecieć?

Musimy postanowić.

Zrywamy się w nocy albo czeka nas tu śmierć.

Piosenka skończyła się radosnymi okrzykami i oklaskami całej sali. Pani Kaminsky ukłoniła się, siedząc przy fortepianie.

— Ciężka sprawa — mruknął Michael Goldberg, stojący obok Maggie, najlepszy kolega w szkole, do której przyszła niecały rok wcześniej, po przyjeździe z rodzicami z Los Angeles.

Michael był, jak zwykle, ironiczny. To jego styl panujący na wschodnim wybrzeżu — sposób traktowania ludzi, którzy nie są tak bystrzy jak on, czyli prawie wszystkich mieszkańców wolnego świata.

Michael Goldberg. Maggie wiedziała, że to prawdziwy jajogłowy. Czytywał wszystko, co wpadło mu w ręce, namiętny kolekcjoner, bardzo aktywny, a nawet miły, jeśli cię polubił. Miał wrodzoną wadę serca, przez co był mikry i słaby. Dlatego nosił przydomek „Knypek”, który do pewnego stopnia podkopywał autorytet jajogłowego.

Maggie i Michael zwykle jeździli razem do szkoły. Tego ranka przywiózł ich samochód Secret Service. Ojciec Michaela piastował urząd sekretarza Skarbu Państwa. W szkole Washington Day nie było „normalnych” dzieci i każde na swój sposób próbowało wtopić się w grupę rówieśników.

Gdy jedno za drugim opuszczały aulę, każde z nich musiało powiedzieć opiekunowi, kto miał je odebrać po szkole. Bezpieczeństwo podopiecznych w szkole Washington Day uchodziło za sprawę najważniejszą.

— Pan Devine — powiedziała Maggie swojemu opiekunowi stojącemu przy drzwiach auli. Nazywał się Guestier i nauczał języków, między innymi francuskiego, rosyjskiego i chińskiego. Dzieci przezywały go „Le Cwel”.

— I „Wesoły Chakely” — dokończył za nią Michael. — Grupa dziewiętnasta, samochód lincoln. Numer SC—59. Północne wyjście, Pelham Hall. Pilnują mnie, bo kartel z Kolumbii groził mojemu ojcu. Au revoir, mon professeur.

W szkolnym dzienniku, pod datą 21 grudnia, zanotowano: M. Goldberg i M. R. Dunne — odbiór przez tajnych agentów. Północne wyjście, Pelham, o trzeciej.

— No, chodź, „Bzduro Dido”. — Michael wbił łokieć w bok Maggie Rose. — Mam szybki wóz. Ha, ha, ha, I plan, jak nas stąd wyciągnąć.

Nic dziwnego, że go lubię, pomyślała Maggie. Któż jak nie Michael nazwałby mnie bzdurą?

Ktoś ich obserwował, gdy opuszczali aulę. Nie zauważyli niczego dziwnego, niczego podejrzanego. Bo nie mieli niczego zauważyć. O to chodziło. To był idealny plan. 

 Rozdział 4

Tego dnia, o dziewiątej rano, pani Vivian Kim postanowiła odtworzyć aferę Watergate na swojej lekcji w szkole Washington Day, potem miała tego nigdy nie zapomnieć.

Vivian Kim była ładną, inteligentną i inspirującą nauczycielką historii. Jej lekcje zaliczały się do najbardziej łubianych przez dzieci. Dwa razy w tygodniu odgrywała historyczne sceny, czasem pozwalała przyłączyć się uczniom, którzy musieli dobrze przygotować każde wystąpienie. Tak więc pani Kim mogła sobie powiedzieć, że jej lekcje nigdy nie są nudne.

Właśnie tego dnia Vivian Kim wybrała aferę Watergate. Miała lekcję z trzecią klasą, w której byli Maggie Rose Dunne i Michael Goldberg. Ktoś cały czas obserwował pomieszczenie.

Vivian Kim na zmianę wcielała się w generała Haiga, H. R. Haldemana, Henry Kissingera, Gordona Liddy’ego, prezydenta Nixona, małżeństwo Mitchellów i Deanów. Jako doskonały mim wspaniale odgrywała Liddy’ego, Nixona, generała Haiga, a szczególnie Mitchellów i Mo Dean.

— Z okazji Dnia Unii pan prezydent wystąpił w telewizji z corocznym apelem do narodu — opowiadała pani Kim dzieciom. — Wielu ludzi uważa, że kłamał. Jeśli wysoki urzędnik państwowy kłamie, to dopuszcza się ciężkiego przestępstwa. Zaufaliśmy tej osobie i jej uroczystej przysiędze, wierzyliśmy w jej uczciwość.

— Kłamstwo! Precz! — Kilkoro dzieci włączyło się do lekcji.

Vivian Kim do pewnego stopnia pochwalała takie zaangażowanie.

— Macie absolutną rację, wykrzykując te słowa — powiedziała. — Właśnie wtedy prezydent Nixon stanął przed całym narodem. Przed takimi obywatelami jak wy i ja. — Vivian Kim przyjęła pozę mówcy i rozpoczęła przed klasą interpretację postaci Richarda Nixona.

Pani Kim przybrała ponury wyraz twarzy i potrząsnęła głową z boku na bok.

— Chcę was powiadomić, iż nie mam zamiaru opuszczać stanowiska, na które powołał mnie naród amerykański, abym mu służył z oddaniem. — Po tych słowach Vivian Kim zawiesiła głos, jakby dla podkreślenia tragicznej nuty w pompatycznej operze.

W klasie panowała cisza jak makiem zasiał. Na chwilę przykuła ich uwagę. Oto nauczycielska nirwana — szkoda, że zawsze kończy się przedwcześnie. To przemiły stan, pomyślała sobie.

Ktoś zapukał do drzwi i czar prysł.

— Kłamstwo, precz — mruknęła do siebie Vivian. — Tak? Proszę! — zawołała.

Przeszklone drzwi z mahoniu otworzyły się powoli. Jedno z dzieci zanuciło melodię z „Koszmaru na ulicy Wiązów”. Z wahaniem, prawie nieśmiało, wszedł do klasy pan Soneji. Twarze dzieci rozjaśniły się.

— Jest tu kto? — zapiszczał pan Soneji cienkim głosem. Klasa wybuchnęła śmiechem. — Ooo! Proszę, kogo tu nie ma — powiedział.

Gary Soneji uczył matematyki i informatyki, a jego zajęcia cieszyły się u dzieci jeszcze większym powodzeniem niż lekcje pani Kim. Soneji miał postępującą łysinę, sumiaste wąsy i okulary angielskiego uczniaka. Nie wyglądał na bohatera, ale w rzeczywistości był idolem wszystkich dzieci w szkole jako utalentowany nauczyciel, a także mistrz gier wideo.

Jego popularność, połączona ze sławą szamana komputerów, sprawiła, że nosił przydomek „Pan Mikro”.

Po drodze do biurka pani Kim, Soneji witał się z dziećmi. Nauczyciele stanęli przy pierwszej ławce i szeptali do siebie. Pani Kim stała plecami do klasy. Mało mówiła, dużo przytakiwała. Przy mierzącym ponad metr osiemdziesiąt panu Sonejim, pani Kim wyglądała jak karlica.

W końcu nauczycielka zwróciła się do dzieci:

— Maggie Rose i Michael Goldberg? Proszę weźcie swoje rzeczy i podejdźcie.

Maggie i Michael wymienili zdziwione spojrzenia.

— Co to ma znaczyć? — Zebrali swoje rzeczy i podeszli do nauczycieli. Pozostałe dzieci zaczęły szeptać, tu i ówdzie podniosły się zaciekawione głosy.

— Już dobrze, bądźcie cicho. To jeszcze nie przerwa — uspokoiła dzieci pani Kim. — Jesteśmy na lekcji, więc proszę, by— ście mieli szacunek dla zasad, które wspólnie przyjęliśmy.

Gdy wezwana dwójka doszła do frontu klasy, pan Soneji przykucnął, żeby móc dyskretnie zamienić z nimi parę słów. „Knypek” Goldberg był przynajmniej o dziesięć centymetrów niższy od swojej przyjaciółki.

— Mamy drobny kłopot, ale nie ma się czym martwić — mówił łagodnym, opanowanym głosem pan Soneji. — W zasadzie wszystko jest w porządku, zaistniała jedynie mała niedogodność. Pomimo to nie ma powodów do zmartwień.

— Nie jestem tego całkiem pewien — powiedział Michael Goldberg, potrząsając głową. — Cóż to za „niedogodność”?

Maggie Rose nie powiedziała jeszcze ani słowa. Nie wiedziała, czemu czuła strach. Musiało stać się coś złego. Ściskało ją w dołku. Mama zawsze mówiła jej, że ma wybujałą fantazję, więc próbowała zachowywać się spokojnie i nie zdradzać zatroskania.

— Przed chwilą dostaliśmy telefon z Secret Service — odpowiedziała pani Kim. — Odebrali pogróżki. Chodzi o ciebie i o Maggie. Najprawdopodobniej mamy do czynienia z idiotycznym dowcipem, jednakże, w ramach środków bezpieczeństwa, musimy odwieźć was do domu. Zwykła ostrożność. Znacie regulamin.

— Jestem pewien, że wrócicie przed przerwą obiadową — dodał pan Soneji, ale jego słowa wcale nie brzmiały przekonująco.

— Co to za pogróżki? — Maggie zwróciła się z pytaniem do pana Soneji’ego. — Wobec ojca Michaela? Czy może chcą czegoś od mojej mamy?

Pan Soneji pogłaskał ją po ramieniu. Dzieci w prywatnej szkole ciągle zaskakiwały nauczycieli swoją dojrzałością.

— Och, to zwyczajne pogróżki, jakie miewamy od czasu do czasu. Dużo gadania, mało działania. Po prostu jakiś wariat chce zwrócić na siebie uwagę. Na pewno jakiś czubek — pan Soneji zrobił groteskową minę. Pokazał, jak nikłe wrażenie zrobiło na nim całe zamieszanie, i sprawił, że dzieci poczuły się pewniej.

— To po co mamy jechać do domu, aż do Potomacu? — Mimiką i gestami Michael przywodził na myśl miniaturową kopię prawnika. Przybierał pozy jak jego sławny ojciec, tylko że w wersji z filmu rysunkowego.

— Po to, aby uczynić zadość wymogom bezpieczeństwa. Rozumiesz? Nie będę z tobą dyskutował, Michael. Gotowi do wyjazdu? — Pan Soneji był miły, ale stanowczy.

— Jeszcze nie. — Michael nadal marszczył czoło i kręcił głową. — Naprawdę, proszę pana. To nie fair, coś tu nie pasuje. Dlaczego nie przyjedzie tu Secret Service i nie poczeka, aż skończą się lekcje?

— Bo akurat nie chcą tak robić — powiedział Soneji. — Ja nie decyduję w tych sprawach.

— Jesteśmy gotowi — ponagliła Maggie. — No, Michael, nie dyskutuj. To ponad nami.

— To ponad wami. — Pani Kim pomogła im swoim uśmiechem. — Przekażę wam pracę domową.

Maggie i Michael ryknęli śmiechem.

— DZIĘKUJEMY! — odpowiedzieli chórem. Pani Kim zawsze powie coś śmiesznego.

Szkolne korytarze pozostały ciche i prawie puste. Czarnoskóry woźny, Emmett Everett, był jedyną osobą, która widziała, jak cała trójka opuszczała budynek szkoły.

Opierając się na miotle, Everett patrzył, jak Soneji wraz z dziećmi przemierzają korytarz. On ostatni widział ich razem.

Gdy znaleźli się na dworze, pośpiesznie przebyli szkolny parking wybrukowany kocimi łbami i obsadzony brzozami. Buty Michaela stukały na kamieniach.

— Szpanerskie butki — zażartowała Maggie, pochylając się ku niemu. — Wszystko jest w nich szpanerskie — wygląd, ciężar i stukot.

Michael nie zaprzeczył. Cóż mógł powiedzieć? Starzy kupowali mu rzeczy w eleganckim magazynie Brooks Brothers.

— A co mam nosić? Może różowe tenisówki? — odciął się nieporadnie.

— Pewnie, że różowe tenisówki — rozpromieniła się. — Albo zielone, żarówiaste air—outy. Ale na pewno nie lakierki na pogrzeb, „Knypku”.

Pan Soneji zaprowadził dzieci do niebieskiego furgonu o nowoczesnej linii, zaparkowanego pod wiązami i dębami, które ciągnęły się wzdłuż budynku administracji i sali gimnastycznej. Z sali dobiegał nierytmiczny łoskot odbijanych piłek.

— Możecie wskoczyć na tył. No, hopla — powiedział. Podsadził dzieci do furgonu. Okulary zjeżdżały mu z nosa. W końcu je zdjął.

— Zawiezie nas pan do domu? — zapytał Michael.

— Zdaję sobie sprawę, iż nie jest to sześciodrzwiowy mercedes, sir Michael, ale w chwili obecnej dysponujemy tylko tym wozem. Wykonuję jedynie polecenia, które otrzymałem przez telefon. Rozmawiałem z niejakim Chakelym.

— „Wesoły Collie”. — Michael wymienił przydomek agenta Secret Service. Pan Soneji wsiadł do samochodu, zatrzaskując z łoskotem drzwi na prowadnicy ślizgowej.

— Jeszcze sekundę, zrobię wam tu trochę miejsca.

Przetrząsał tekturowe pudła stojące pod fotelem kierowcy. W samochodzie panował bałagan będący antytezą systematyczności, jaka powinna cechować nauczyciela matematyki.

— Siadajcie, gdzie macie ochotę, dzieciaki — mówił, ciągle czegoś szukając.

Gdy odwrócił się do nich, miał na twarzy potworną, czarną maskę z gumy. Trzymał przed sobą jakieś metalowe urządzenie, które z wyglądu przypominało gaśnicę, tylko że jakby kosmiczną.

— Pan Soneji? — zapytała Maggie. Intonacja jej głosu wznosiła się. — Panie Soneji! — zakryła twarz rękoma. — Niech pan się nie wygłupia! Boimy się!

Soneji trzymał niewielką metalową dyszę wycelowaną w dzieci. Zrobił szybki krok w ich kierunku. Szeroko rozstawił nogi w butach na gumowych podeszwach.

— Co to jest? — zapytał Michael, nie wiedząc czemu pyta.

— Nie mam pojęcia, geniuszku. Sztachnij się, to mi powiesz.

Soneji wypuścił na dzieci chmurę chloroformu. Przez całe dziesięć sekund trzymał palec na spuście. Okryte rosą chloroformu dzieci upadły na tylne siedzenie furgonu.

— Gaśnijcie jasne światła — powiedział cicho pan Soneji. — Nikt się nigdy nie dowie. — W tym kryło się całe piękno. Nikt nie pozna prawdy.

Soneji zajął miejsce za kierownicą i uruchomił silnik. Wyjeżdżając z parkingu śpiewał „Magiczny autobus” z repertuaru „The Who”. Tego dnia był w wyśmienitym humorze. Zamierzał, między innymi, zostać pierwszym seryjnym porywaczem w historii Ameryki. 

 Rozdział 5

Kiedy za kwadrans jedenasta przebywałem jeszcze w domu Sandersów, odebrałem „nagły” telefon. Nie chciałem z nikim rozmawiać o żadnych pilnych sprawach.

Właśnie spędziłem dziesięć minut z ludźmi z telewizji. Miałem w mediach wielu znajomych jeszcze z czasów, kiedy pracowałem nad morderstwami popełnionymi w czarnej dzielnicy. Byłem pupilem prasy i kiedyś w niedzielnym dodatku do „Washington Post” ukazał się nawet wywiad ze mną. Jak zwykle pytano mnie o wskaźnik przestępczości wśród czarnoskórych mieszkańców Waszyngtonu. Przez ostatni rok w stolicy zanotowano prawie pięćset zabójstw. Wśród ofiar naliczono osiemnaścioro białych. Część reporterów wspomniała o tym w swych doniesieniach. Uważam to za znaczny postęp.

Słuchawkę wręczył mi Rakeem Powell, młody, zdolny detektyw z wydzielonej grupy śledczej. W zamyśleniu bawił się piłką do kosza, która zapewne należała do Mustafa. Zrobiło mi się dziwnie na jej widok. Dlaczego zabito takiego ślicznego chłopczyka? Żadna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy. Przynajmniej na razie.

— To George, szef. — Rakeem zmarszczył czoło. — Jest zaniepokojony.

— Cross przy telefonie — powiedziałem do słuchawki aparatu Sandersów. Nadal kręciło mi się w głowie. Chciałem mieć tę rozmowę jak najszybciej za sobą.

Słuchawka pachniała tanimi piżmowymi perfumami. Zapach „Poo” albo Suzette, albo ich obu. Na stoliku, przy telefonie, stało zdjęcie Mustafa oprawione w ramkę w kształcie serca. Pomyślałem o moich dzieciach.

— Tu szef detektywów, Pittman; jaka jest u was sytuacja?

— Myślę, że to seryjny morderca. Matka, córka i mały synek. To już druga rodzina w ciągu niecałego tygodnia. Elektryczność została odcięta. Lubi pracę w ciemności. — Podałem kilka koszmarnych szczegółów. Zazwyczaj to mu wystarczało i zwykł zostawiać śledztwo na mojej głowie. W ogólnym rozrachunku zabójstwa w Southeast miały trzeciorzędne znaczenie.

Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy. Widziałem choinkę Sandersów stojącą w pokoju z telewizorem. Starali się, aby ją ładnie przybrać: błyskotki, tanie ozdoby, łańcuchy z żurawiny i prażonej kukurydzy. Na szczycie drzewka tkwił domowej roboty aniołek z cynfolii.

— Słyszałem, że trafiło handlarza. Handlarza i dwie prostytutki — powiedział George.

— Nie, nieprawda — odrzekłem. — Mają tu ładną choinkę.

— Na pewno śliczna. Nie wciskaj mi kitu, Alex. Nie teraz. Nie dzisiaj.

Jeśli zamierzał wyprowadzić mnie z równowagi, to dopiął swego.

— Jedną z ofiar jest trzyletni chłopiec w piżamce. Możliwe, że handlował. Sprawdzę tę informację.

Niepotrzebnie to powiedziałem. Wielu rzeczy nie powinienem mówić. Od jakiegoś czasu czułem, że jestem bliski wybuchu. Od jakiegoś czasu, czyli mniej więcej od trzech lat.

— Bierz Sampsona i przyjeżdżajcie jak najszybciej do szkoły Washington Day — polecił Pittman. — Mamy tu piekło. Mówię serio.

— Ja też mówię serio — powiedziałem szefowi. — Starałem się panować nad głosem. — Jestem pewien, że to facet od sygnowanych zabójstw. Podła atmosfera, ludzie płaczą na ulicy, za chwilę Boże Narodzenie.

Szef jednak kazał nam przyjechać do szkoły w Georgetown.

Zanim wyruszyłem, zawiadomiłem zespół do spraw zabójstw seryjnych w naszym wydziale, potem jeszcze „super— grupę” z FBI1 w Quantico. FBI ma komputerowe kartoteki wszystkich znanych seryjnych zabójstw razem z psychiatrycznymi szablonami odpowiadającymi poszczególnym przypadkom i wieloma nie publikowanymi szczegółami tamtych spraw. Potrzebowałem analogicznych danych o wieku, płci i rodzaju oszpeceń.

Kiedy wychodziłem z domu Sandersów, jeden z techników wręczył mi raport. Podpisałem po swojemu — krzyżykiem (CROSS). No właśnie — facet z ostrej dzielnicy. 

1 FBI - Federal Bureau of Investigation, czyli Federalny Urząd Śledczy USA, ścigający przestępstwa przeciw bezpieczeństwu wewnętrznemu i zewnętrznemu państwa (przyp. red.).

 Rozdział 6

Szkoła i jej otoczenie peszyły mnie i Sampsona. Świat prywatnych szkół i świat ludzi z Southeast nie przystawały do siebie.

Oprócz nas dwóch w hallu szkoły przebywało jeszcze tylko kilku czarnych. Ktoś mi mówił, że są także jacyś uczniowie z Afryki, dzieci zagranicznych dyplomatów, ale nigdzie ich nie dostrzegłem. Wyłącznie grupki przerażonych nauczycieli, dzieci i rodziców. W szkole i przed szkołą widziałem plączących ludzi.

Dwoje dzieci. Porwano dwoje dzieci z najbardziej prestiżowej szkoły prywatnej. Wiedziałem, że dla tych ludzi był to smutny i tragiczny dzień. Nie zwracaj na to uwagi — powiedziałem sobie. Po prostu rób, co do ciebie należy. Wezwano nas, bo to nasza praca. Z trudnością przychodziło mi stłumić gniew. Wciąż miałem wryty w pamięć obraz małego Mustafa Sandersa.

Mundurowy powiadomił nas, że jesteśmy proszeni do gabinetu dyrektora. George Pittman, szef detektywów, czekał tam na nas.

— Spokojnie — poradził mi Sampson. — To jeszcze nie koniec świata.

Na co dzień George Pittman nosi szary albo niebieski urzędniczy garnitur. Lubi koszule w prążki z krawatem w srebrne pasy. Przy spodniach zawsze ma pasek, a na nogach buty marki Johnson and Murphy. Włosy, gładko zaczesane do tyłu, przylegają mu do spiczastej głowy jak kask. Znany jest jako „Szef szefów”, „Drugi Duce”, „Georgie Porgie”...1

Myślę, że nasze stosunki popsuły się, od kiedy „Washington Post” poświęcił mi artykuł w swoim niedzielnym dodatku. Napisano w nim o moim psychologicznym przygotowaniu, które nie przeszkadzało mi w pracy w waszyngtońskim wydziale do spraw zabójstw. Zapytany przez reportera: dlaczego mieszkam w południowo—wschodniej dzielnicy — powiedziałem: „Dobrze mi się tu mieszka, nikt mnie stąd nie wyrzuci”.

Jednak to tytuł artykułu rozdrażnił Pittmana i innych. Ten młody dziennikarz, pracując nad tekstem, przeprowadził wywiad z moją babką, nauczycielką angielskiego. Wrażliwy redaktor wysłuchał jej do końca. Nawbijała mu do głowy, że ponieważ czarni są generalnie tradycjonalistami, to właśnie oni będą najdłużej trwać przy wartościach moralnych i religijnych. Powiedziała, że jestem „Prawdziwym Południowcem” urodzonym w Północnej Karolinie.

Tytuł artykułu, umieszczony nad zdjęciem przedstawiającym mnie zadumanego, brzmiał: „Ostatni dżentelmen z Południa”. Cała sprawa bardzo poruszyła nasz skłócony wydział. Szczególnie obrażony był Pittman. Nie mogłem tego udowodnić, ale jestem przekonany, że to ktoś z zarządu miasta zamówił ten tekst.

Krótko zapukałem do drzwi gabinetu dyrektora i razem z Sampsonem weszliśmy do środka. Zanim zdążyłem cokolwiek mruknąć, Pittman wzniósł prawicę.

— Cross, posłuchaj, co mam ci do powiedzenia — rzekł podchodząc do nas. — Uprowadzono dzieci z tej szkoły. To bardzo poważna sprawa.

— To rzeczywiście okropne — przerwałem mu natychmiast. — Niestety, zdarzyły się zabójstwa na Condon Terrace i w okolicy Langley. To już drugi raz. Sześć osób nie żyje. Sampson i ja prowadzimy te sprawy.

— Orientuję się w sytuacji na osiedlach Condon i Langley. Mam już gotowy harmonogram — powiedział Pittman.

— Dwóm czarnym kobietom odcięto dziś rano piersi. Przywiązano je do łóżek i zgolono włosy łonowe. Czy ma pan rozeznanie także w tych szczegółach? — zapytałem go. — Mały chłopiec w piżamie... zamordowany. — Znowu krzyczałem. Rzuciłem okiem na Sampsona. Przytakiwał mi. Wszyscy nauczyciele patrzyli na nas. — Dwóm młodym kobietom odcięto piersi — powtórzyłem specjalnie dla nich. — Ktoś chodzi po mieście z tymi piersiami w kieszeniach.

Pittman zaprosił nas gestem do wydzielonej części gabinetu. Potrząsnąłem głową. Wołałem rozmawiać z nim przy świadkach.

— Wiem, co myślisz, Cross. — Zniżył głos i mówił mi prosto w twarz. Silny odór papierosów buchnął mi w nos. — Myślisz, że mam zamiar dobrać ci się do dupy. Nie, nie mam takiego zamiaru. Wiem, że jesteś dobrym gliną. I wiem, że z reguły masz serce na właściwym miejscu.

— Nie, nie wiesz! Zginęło już sześcioro czarnych ludzi. Grasuje rozjuszony, żądny krwi zabójca, jest w transie, wnet upatrzy sobie następną ofiarę. A teraz dwoje białych dzieci uprowadzono ze szkoły i wszyscy lamentują. Straszne! Ale ja już pracuję nad własną sprawą!

Nagle Pittman wytknął na mnie wskazujący palec. Jego twarz była purpurowa.

— Ja decyduję, co jest twoją sprawą! Ja! Masz doświadczenie w negocjacjach o uwolnienie zakładników. Jesteś psychologiem. Wyślemy innych do Condon i Langley. Burmistrz Monroe prosił, by tobie przydzielić tę sprawę.

Więc to tak. Wszystko było jasne. Burmistrz się wtrącił — chodziło o mnie.

— A co z Sampsonem? Chociaż jego zostawcie do pracy nad zabójstwami — powiedziałem do szefa detektywów.

— Jeśli masz zastrzeżenia, to zgłoś się z nimi do burmistrza. Obaj pracujecie nad uprowadzeniem. To wszystko, co miałem wam do przekazania. — Pittman odwrócił się od nas i poszedł sobie. Czy nam się podobało, czy nie, zostaliśmy przydzieleni do sprawy porwania Dunne—Goldberg. A wcale nam się to nie podobało.

— Może powinniśmy jeszcze pojechać do domu Sandersów — zwróciłem się do Sampsona.

— Nikomu tu nie jesteśmy potrzebni — zgodził się ze mną. 

1 Gra słów, oznaczająca w slangu amerykańskim osobę, która wykorzystuje fundusze państwowe udzielane przez protekcję. Od pork - wieprzowina (przyp. red).

 Rozdział 7

Czarny, błyszczący motocykl marki BMW dotarł do niewysokiej, kamiennej bramy szkoły Washington Day. Kierowcę wylegitymowano, po czym motocykl popędził długą, wąską drogą prowadzącą do kępy szarych zabudowań szkolnych. Była jedenasta. W ciągu kilku sekund, osiągając prędkość sześćdziesięciu mil1 na godzinę, motocykl znalazł się przy budynku administracji, potem delikatnie, bez wysiłku zahamował, ledwie rozrzucając żwir. Kierowca wśliznął się na nim za perłową limuzynę; mercedesa z dyplomatycznymi numerami DP 101.

Nie schodząc ze swego pojazdu, Jezzie Flanagan ściągnęła czarny kask, odsłaniając dość długie blond włosy. Z wyglądu była przed trzydziestką, a naprawdę latem tego roku skończyła trzydzieści dwa lata.

Jeszcze trochę i życie mogło przejść jej koło nosa. Miała wrażenie, że jest zabytkiem, lekcją historii. Do szkoły przybyła prosto ze swojego domku nad jeziorem, gdzie spędzała pierwsze od dwudziestu dziewięciu miesięcy wakacje.

To że wracała z wakacji, tłumaczyło jej ubiór: skórzaną motocyklową kurtkę, wypłowiałe czarne dżinsy z ocieplaczami na kolanach, gruby skórzany pas, koszulę w czarną kratę i znoszone robocze buty.

Podbiegło do niej dwóch policjantów, każdy z jednej strony. — Wszystko w porządku, panowie. Oto moja legitymacja.

Sprawdzili dokument i szybko wrócili na swoje miejsca. Od razu stali się troskliwi.

— Może pani wejść. Boczne drzwi są zaraz za tym wysokim żywopłotem.

Jezzi wydusiła z siebie miły uśmiech.

— Wiem, że dziwnie dziś wyglądam. Byłam na wakacjach motocyklem.

Skróciła sobie drogę przez lekko pokryty szronem, wypielęgnowany trawnik. Zniknęła w budynku administracji. Żaden z policjantów nie spuścił z niej wzroku, póki nie zniknęła. Jej włosy powiewały jak wstążki na suchym, zimowym wietrze. Nie mogli się na nią napatrzeć. Do tego miała świetną pracę. Widzieli przecież jej legitymację. Była Kimś w tym fachu.

Victor Schmidt wziął ją pod rękę. Dawno temu, teraz nie mogła tego pojąć, Victor został jej współpracownikiem. Pierwszym. Teraz pracował jako ochroniarz jednego z uczniów.

Niski, łysiejący, przeciętny, nie wiadomo dlaczego bardzo pewny siebie. Zawsze, kiedy patrzyła na niego, nachodziła ją myśl, że zamiast w Secret Service, lepiej by się sprawdził na niższych szczeblach korpusu dyplomatycznego.

— Jak się mają sprawy, Jezzie? — zapytał półgłosem. Przypomniała sobie, że nigdy nic nie robił do końca. Drażniło ją to.

Później zdała sobie sprawę, że w chwili, gdy zaczepił ją Schmidt, była wykończona. Bliska załamania, zresztą tego dnia nie potrzebowała pretekstu do sprzeczki, nie w takich okolicznościach.

— Vic, czy zdajesz sobie sprawę, że ze szkoły zabrano dwójkę dzieci, może nawet zostały porwane? — warknęła. — Jedno to syn sekretarza Skarbu Państwa, a drugie to córka Katherin Rose, tej aktorki. Rozumiesz?! Myślisz, że co tu robię? Jestem wściekła i przerażona.

— Chciałem ci tylko powiedzieć: cześć. Dobrze wiem, co tu się nawyrabiało.

Ale Jezzie już przy nim nie było. Głównie dlatego, że nie chciała ze Schmidtem rozmawiać. Nerwy miała napięte jak postronki. Wzrokiem szukała twarzy w tłumie. Nie chodziło o twarze znajome, ale szczególne dla niej. Są! Charlie Chakely i Mike Devine. Jej agenci przeznaczeni do pilnowania Michaela Goldberga i Maggie Rose Dunne — dwóch, bo zaginiona dwójka dzieci jeździła do szkoły i wracała razem.

—Jak mogło do tego dojść?! — powiedziała wysokim głosem. Nic ją nie obchodziło, że rozmowy wokół ucichły i wszyscy patrzyli na nich. Nagle w bałaganie i hałasie, który panował w hallu, wycięła czarną dziurę. Zniżyła głos do szeptu, wypytując agentów o szczegóły. Słuchała w skupieniu ich wyjaśnień. Widać było, że w żadnym stopniu tego nie akceptowała.

— Idźcie w cholerę! — wybuchnęła ponownie. — Wynoście się! Precz mi z oczu!

— Nie mogliśmy nic zrobić — protestował Charlie Chakely. — Chryste, co mieliśmy zrobić?! — Zaraz potem uciekli chyłkiem.

Dla ludzi, którzy znali Jezzie, jej wybuch gniewu był zrozumiały. Zniknęło dwoje dzieci. Stało się to mimo dozoru, za który odpowiadała jako bezpośredni zwierzchnik agentów Secret Service, pilnujących wszystkich z wyjątkiem prezydenta: członków gabinetu i ich rodziny, pół tuzina senatorów razem z Tedem Kennedym. Raporty składała samemu sekretarzowi Skarbu Państwa.

Taka odpowiedzialność kosztowała ją wiele trudu. Z powodzeniem dźwigała ten ciężar; tygodnie po sto godzin pracy, żadnych wakacji przez lata, w zasadzie żadnego prywatnego życia. Już słyszała burzę, która miała się rozpętać nad jej głową. Dwaj agenci, podlegli Jezzie Flanagan, wyjątkowo zawalili sprawę. Była pierwszą kobietą na tym stanowisku i dlatego, jeżeli z niego zleci, upadek będzie bolesny i głośny, obserwowany przez opinię publiczną.

W końcu zlokalizowała w tłumie osobę, której nie chciała teraz spotkać — sekretarza Skarbu Państwa, Jerrolda Goldberga. A więc już dotarł do szkoły swego syna. Razem z sekretarzem stali: burmistrz Monroe, specjalny agent FBI Roger Graham i dwóch czarnych mężczyzn, których skądś znała. Jeden z nich mógł naprawdę uchodzić za olbrzyma. Jezzie nabrała tchu i szybkim krokiem podeszła do nich.

— Przykro mi, Jerrold — powiedziała szeptem. — Jestem pewna, że dzieci się znajdą.

— Nauczyciel. — Tylko tyle zdołał powiedzieć Jerrold Goldberg. Potrząsnął głową o krótkich, siwych, kręconych włosach. Miał zaczerwienione oczy. — Nauczyciel małych dzieci. Jak mogło do tego dojść?

Zdruzgotany, postarzał się o dziesięć lat, a jego twarz była biała jak otaczające ich ściany.

Jerrold Goldberg pracował na Wall Street, zanim przybył do Waszyngtonu. W czasie szalonej prosperity lat osiemdziesiątych zarobił dwadzieścia albo trzydzieści milionów. Światowiec, mądry człowiek, którego wiedza wielokrotnie sprawdziła się w praktyce. Pragmatyk co się zowie, dzisiaj pozostawał tylko ojcem, bezsilnym człowiekiem, któremu porwano syna. 

 Rozdział 8

Właśnie rozmawiałem z Rogerem Grahamem z FBI, kiedy podeszła do nas Jezzie Flanagan, inspektor Secret Service. Powiedziała, co mogła, aby pocieszyć Goldberga. Potem wróciliśmy do tematu uprowadzenia i kroków, które należało podjąć.

— Czy jesteśmy na sto procent pewni, że to nauczyciel matematyki zabrał dzieci? — zapytał Graham.

Łączyła mnie z nim bliska współpraca. Piekielnie inteligentny, w FBI od lat uchodził za gwiazdę. Był współautorem książki o rozbiciu zorganizowanej przestępczości w New Jersey, na podstawie której nakręcono później przebojowy film. Lubiliśmy się i szanowali nawzajem, co nie zdarza się często w relacjach policji z FBI.

Kiedy zabito w Waszyngtonie moją żonę, Roger wychodził ze skóry, żeby włączyć do śledztwa także FBI. Pomógł mi bardziej niż mój własny wydział.

Postanowiłem rozważyć jego pytanie. Zdążyłem się już na tyle uspokoić, żeby móc rozmawiać. Przedstawiłem im to, do czego zdążyliśmy dojść z Sampsonem.

— Z pewnością opuścili teren szkoły razem — zacząłem. — Widział ich woźny. Niejaki Soneji, nauczyciel matematyki, przyszedł na lekcję pani Kim. Skłamał, że odebrano telefon z pogróżkami, i że musi zaprowadzić dzieci do gabinetu dyrektora, skąd miały być odwiezione do domu. Powiedział, że Secret Service nie sprecyzowała, czy pogróżki dotyczą chłopca, czy dziewczynki. Taką wersję utrzymywał przez cały czas. Dzieci na tyle mu ufały, że poszły z nim.

— Jak potencjalny porywacz mógł dostać się do grona nauczycielskiego w takiej szkole? — zapytał Graham.

Z górnej kieszeni jego garnituru wystawały okulary przeciwsłoneczne — miały zimowe szkła. W filmie jego rolę zagrał Harrison Ford. To była udana obsada. Sampson mówił na Grahama „Scenarzysta”.

— Tego jeszcze nie wiemy — odpowiedziałem — ale dowiemy się wkrótce.

W końcu burmistrz Monroe przedstawił nas sekretarzowi Goldbergowi. Monroe rozwodził się przez chwilę nad faktem, że byliśmy jedną z najczęściej odznaczanych grup śledczych w mieście. Potem zaprosił Goldberga do gabinetu dyrektora. Graham powlókł się za nimi. Gdy mijał mnie i Sampsona, rozpaczliwie przewrócił oczami. To prawda, że nie miał wpływu na cały ten cyrk. Jezzie Flanagan została z nami.

— Teraz sobie przypominam. Słyszałam o tobie, Cross. Jesteś psychologiem. Zamieszczono o tym artykuł w „Washington Post”. — Uśmiechnęła się ładnym półuśmiechem. Nie odwzajemniłem go.

— Wiesz, jak to jest z artykułami — powiedziałem — zazwyczaj to same bzdury. Tak samo było i w tym przypadku.

— Nie jestem przekonana — stwierdziła. — W każdym razie miło cię poznać. — Ruszyła do gabinetu za Goldbergiem, burmistrzem i gwiazdorem z FBI. A mnie nikt nie zaprosił; mnie — detektywa psychologa, o którym piszą gazety. Sampsona też nie.

Monroe wystawił głowę z gabinetu.

— Poczekajcie tutaj i nie czujcie się obrażeni. Jesteście nam potrzebni. Muszę z tobą porozmawiać, Alex. Nie ruszaj się z miejsca. Nie wkurzajcie się.

Próbowaliśmy zachowywać się poprawnie. Przez następne dziesięć minut staliśmy pod gabinetem dyrektora. W końcu nie wytrzymaliśmy. Czuliśmy się podle.

Twarz małego Mustafa Sandersa wryła mi się w pamięć. Kto znajdzie jego zabójcę? Nikt. O Mustafie już zapomniano. Wiedziałem, że pamięć o dzieciach z prywatnej szkoły nie wygaśnie.

Nieco później tego popołudnia Sampson i ja wraz z kilkorgiem dzieci leżeliśmy na podłodze z sosnowych desek w bawialni szkoły Washington Day. Były z nami: Luisa, Jonathan, Stuart, Mary—Berry i jej „duża” siostra Brigid. Dzieci miały przerażone miny, bo do tej pory nikt jeszcze po nie nie przyjechał. Na wypolerowanych deskach leżała także Vivian Kim. Chcieliśmy porozmawiać z nią o Sonejim i o tym, jak przyszedł na jej lekcję.

— Jesteśmy nowymi uczniami w waszej szkole — zażartował Sampson. Zdjął nawet okulary przeciwsłoneczne, chociaż nie uważam, żeby musiał to robić. Z reguły dzieci lubią Sampsona. Pasuje do ich wyobrażenia o „dobrym potworze”.

— Wcale, że nie! — powiedziała Mary—Berry. Sampson sprowadził uśmiech na jej twarz. Dobry znak.

— Macie rację, jesteśmy policjantami — oznajmiłem dzieciom. — Przyszliśmy sprawdzić, czy wszyscy dobrze się czują, czy wszystko wróciło do normy.

Pani Kim uśmiechnęła się do mnie z drugiego końca podłogi. Wiedziała, że chciałem dodać dzieciom otuchy. Była z nimi policja i poczucie bezpieczeństwa. Nikt już nie mógł ich skrzywdzić. Porządek został przywrócony.

— Czy jesteś dobrym policjantem? — zapytał mnie Jonathan, jak na swój wiek bardzo poważny chłopiec.

— O tak. Również mój partner, detektyw Sampson.

— Jesteś wielki, olbrzymi, ogromny jak mój dom! — stwierdziła Luisa.

— To dlatego, żebyśmy mogli was lepiej bronić — powiedział Sampson do dziewczynki. Szybko wyczuł sytuację.

— Czy masz dzieci? — zapytała mnie Brigid. Obserwowała nas pilnie, zanim zapytała. Miała cudownie jasne oczy, bardzo ją polubiłem.

— Dwójkę — powiedziałem — chłopca i dziewczynkę.

— Jak mają na imię? — pytała Brigid. Zręcznie odwróciła role.

— Janelle i Damon — odpowiedziałem. — Janelle ma cztery, a Damon sześć lat.

— Jak ma na imię twoja żona? — zapytał Stuart.

— Nie mam żony.

— O rany! — Sampson mruknął pod nosem.

— Jesteś rozwiedziony? — zapytała Mary—Berry. — Prawda?

Pani Kim roześmiała się głośno.

— Nie wypytuj tak naszego kochanego pana policjanta.

— Myśli pan, że coś zrobią Michaelowi i Maggie? — Jonathan Ważniak chciał wszystko wiedzieć. Było to uczciwe, rzeczowe pytanie. Zasługiwało na odpowiedź.

— Mam nadzieję, że nie. Na pewno tobie nic złego się nie przydarzy. Nasza w tym głowa.

— Ostrzegam, że nie ma z nami żartów. — Sampson błysnął zębami. — Wrrr. Nikt nie ruszy tych dzieci. Wrrr.

W chwilę później Luisa się rozpłakała. Takie kochane dziecko. Miałem ochotę ją przytulić, ale nie mogłem tego zrobić.

— Luisa, co się stało? — zapytała pani Kim. — Mama i tato niedługo tu będą.

— Nie. — Dziewczynka potrząsnęła główką. — Nie przyjadą. Nigdy mnie stąd nie zabiorą.

— Przyjadą na pewno — powiedziałem spokojnie. — Jutro już wszystko będzie dobrze.

Drzwi bawialni otworzyły się powoli. Odwróciłem wzrok od dzieci.

— Jesteś grzeczny, prawda, Alex? — Pan burmistrz skinął głową i uśmiechnął się na widok sceny, którą ujrzał. Dobrze po czterdziestce, trochę grubo ciosany, mimo to przystojny na swój sposób. W granatowym garniturze, białej koszuli i jasno— żółtym krawacie wyglądał na biznesmena.

— Och, tak. Staram się spędzić pożytecznie mój wolny czas. Sampson też.

W odpowiedzi usłyszeliśmy burmistrzowski chichot.

— Myślę, że wam się to udało. Chodź, Alex. Wezmę cię na przejażdżkę. Mamy parę spraw do omówienia.

*

Pożegnałem się z dziećmi i panią Kim. Razem z Monroe opuściłem szkołę. Miałem nadzieję dowiedzieć się, o co naprawdę chodziło i dlaczego przydzielono mnie do sprawy uprowadzenia, a nie do śledztwa w sprawie zabójstw. Chciałem też wiedzieć, czy pozostawiono mi prawo wyboru.

— Przyjechałeś swoim samochodem, Alex? — zapytał Monroe, kiedy zbiegaliśmy drobnymi kroczkami ze schodów prowadzących do szkoły.

— Moim i banku — odpowiedziałem.

— Pojedziemy twoim.

Wyglądało na to, że odesłał kierowcę z samochodem. Nasz burmistrz lubił kontakt z obywatelami miasta.

— Jaka naprawdę jest koncepcja grupy wydzielonej? — zapytałem. Frapowała mnie moja sytuacja w pracy, zwłaszcza obowiązek składania raportów George’owi Pittmanowi.

Carl Monroe uśmiechnął się szeroko. Ma lotny umysł i wie, jak się obchodzić z ludźmi. Zawsze nakłada maskę życzliwości i troskliwości, a może to wcale nie jest maska. Potrafi także cię wysłuchać, jeśli ma w tym interes.

— Zasadniczo chodzi o to, żeby najlepszym czarnym ludziom w policji zapewnić szanse na awans, tak jak na to zasługują. Nie tylko lizusom, Alex, a w przeszłości tak bywało.

— Myślę, że obejdziemy się bez pochwał. Słyszał pan o morderstwach na Condon i Langley Terrace? — zapytałem go.

Przytaknął, ale nie powiedział ani słowa na temat tych zabójstw.

Tego dnia miał ważniejsze sprawy na głowie.

— Matka, córka, trzyletni chłopczyk — ciągnąłem, czując wzbierający gniew. — Wszystkich to gówno obchodzi.

— Czy to cię dziwi, Alex? Nikt o nich nie dbał, kiedy żyli. Dlaczego ich śmierć miałaby to zmienić?