Żołnierz Imperialny 1800-1814 Tom II/1 - Jean Morvan - ebook

Żołnierz Imperialny 1800-1814 Tom II/1 ebook

Jean Morvan

3,0

Opis

Po dobrej strawie i napitku żołnierze odpoczywali w czasie wolnym. Nie mieli oni prawie żadnej łączności ze swą ojczyzną, gdyż otwierano ich listy, przetrzymując część z nich, lub opóźniając dostarczenie, a czasem nawet niszczono. Davout przechwytywał całą korespondencję nadchodzącą z Hiszpanii, „gdyż przedstawiała ona ten kraj jako pogrążony w rebelii”. Niektórzy bili swoich gospodarzy idąc za przykładem generała Vialannesa, który na kwaterze w Polsce „Żydowi, który go karmił, od czasu do czasu dawał cięgi szpicrutą” lub tak jak pewien pułkownik „robił wszystko, co w jego mocy by rozzłościć właścicieli”. Inni z żołnierzy żenili się, a księża z Księstwa Warszawskiego udzielali sakramentu „z łatwością i nie czekając na przyzwolenie dowódców”. Wszyscy wałęsali się po oberżach; „dostawcy jadła, kupcy, domy publiczne nie narzekały na ich wizyty”, tylko na towarzyszące im rozpasanie i bójki. W Polsce, co rusz wybuchały bijatyki między nimi a polskimi żołnierzami. Polacy często szukali zwady bez powodu, zabierając Francuzom ich wyposażenie i broń.

W swoim własnym kraju byli powodem „większej liczby skarg niż Francuzi”. Zmiany miejsc stacjonowania były pretekstem do bratania się spotykających się przy tej okazji żołnierzy, a wieczorne uczty kończyły się pijaństwem i pojedynkami. Pułki, które były ulokowane w miastach, jeden obok drugiego nie mogły ścierpieć swej obecności, dlatego pojedyncze starcia powtarzały się, póki jeden z oddziałów nie został przeniesiony. We Wrocławiu podczas bijatyki w knajpie czterech żandarmów i jeden huzar zostało zabitych, a sześciu huzarów, trzech żandarmów, pontonier i artylerzysta zostali ranni. Oficerowie, którzy wkroczyli między nich z dużym trudem odesłali oddziały na kwatery. Nieco później przy grze w bilard posprzeczali się oficerowie dragonów i huzarów, co doprowadziło do pojedynku. Huzar zabił dragona, w związku z czym czterech dragonów chciało pomścić jego śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 581

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645559250257274

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Tytuł oryginału

Le soldat impérial (1800-1814)

© Copyright

Jean Morvan

Oświęcim 2015

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

© All rights reserved

Tłumaczenie:

Malwina Małecka

Redakcja:

Mariusz Promis

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Ilustracja na okładce:

Mariusz Kozik

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-7889-554-1

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

WSTĘP DO POLSKIEGO WYDANIA

Jednym z najciekawszych źródeł historycznych są niewątpliwie pamiętniki, co prowadzi do prostego wniosku, że badając historię wojskowości, nie sposób pominąć zapisków żołnierzy. Czytając kolejne z nich można się pokusić o stworzenie obrazu epoki, zbudowanego na bazie wspomnień jego uczestników, którzy wszak byli niejednokrotnie w centrum wydarzeń, a już z całą pewnością mogli rozmawiać z tymi, którzy „widzieli je na własne oczy”.

W epoce napoleońskiej powstało mnóstwo relacji, stworzonych przez wojskowych, będących najczęściej oficerami, ale część z nich zaczynała jako podoficerowie, a nawet żołnierze. Spoglądali oni na wojny ze swojej perspektywy, która drastycznie różniła się od punktu widzenia „wielkich tego świata”, czy historyków, rekonstruujących wydarzenia, pewien czas po tym, gdy miały miejsce1. Z całą pewnością tego rodzaju źródło jest niezwykle zajmujące i nosi bardzo osobisty charakter. W oparciu o nie można się pokusić o stworzenie dzieła, które pokaże wojnę oczami jej uczestników, podobnie jak zrobił to P. Austin, w trylogii o kampanii 1812 roku2. Być może nawet wzorował się na dziele Morvana, tyle tylko, że w nieco mniejszej skali.

Badanie historii poprzez pryzmat pamiętników niesie jednak ze sobą takie ryzyko, że autor za bardzo zawierzy opisom swoich bohaterów, którzy w ogromnej części spisywali swoje wspomnienia po latach, a czasem nawet nie robili tego bezpośrednio, lecz ich potomkowie. W dodatku źródła pamiętnikarskie są najmniej obiektywnym rodzajem spuścizny i trzeba do nich podchodzić z ogromną ostrożnością.

Po przeczytaniu pierwszej części II tomu dzieła Morvana, można zadać sobie pytanie, „jak to się działo, że armia francuska, odnosiła w tej epoce tyle sukcesów?”. Autor, który przedstawia dzieje wojen napoleońskich z perspektywy żołnierza, maluje przed naszymi oczami tak ponury obraz, że powyższe pytanie z całą pewnością przychodzi do głowy większości czytelników. Oto nawet w pierwszym rozdziale, opisującym zwycięskie wojny z lat 1805-1807, dominuje wszechogarniająca nędza pod każdym względem. Nie tylko szeregowym, ale i oficerom, ciągle brakuje jedzenia, dobrego miejsca do spania, a dowódcy są zbyt surowi i zawsze wymagający. W dodatku rzadko kiedy stanowią wzór do naśladowania, zarówno pod względem moralnym, jak i wojskowym. Takie warunki prowadzą do tego, że żołnierz permanentnie kradnie, łupiąc zarówno swoich wrogów, jak i sojuszników, po to, aby zdobyć pożywienie i ciepły kąt. Zasadniczo nie ma mowy o jakimkolwiek funkcjonowaniu służb tyłowych, maruderka jest sposobem na wszystko, a wspominany wcześniej niski poziom moralny wyższych stopni, w połączeniu z brakiem zainteresowania losem podwładnych, prowadzi do tego, że żołnierz nie poprzestaje na grabieniu jedzenia, zabierając również kosztowności. Tym bardziej, że żołd jest wypłacany nieregularnie, o ile w ogóle.

Kolejne dwa rozdziały, omawiające wojnę w Hiszpanii i kampanie 1809, 1812, 1813 i 1814 r., tylko pogłębiają to wrażenie. Obraz życia szeregowego na Półwyspie Iberyjskim przypomina w znacznym stopniu amerykańskie filmy o wojnie w Wietnamie, gdzie każdy cywil może w dowolnej chwili pozbawić życia znajdującego się tam wojaka. Dochodzą do tego niesprzyjające warunki klimatyczne oraz zwielokrotnione problemy, zarysowane w poprzednim rozdziale. Przedstawienie Aragonii, w której dowodził od pewnego momentu Suchet, jest tylko pozornym promykiem nadziei, w tym zalewie potworności, oczekującym na francuskich zdobywców.

Morvan z całą pewnością przedstawia w wielu momentach nierealistyczny obraz wydarzeń, skupiając się na „ciemnej stronie” żywota żołnierzy I Cesarstwa. W niektórych przypadkach korygują go przypisy, chociaż rzecz jasna ich liczba jest ograniczona, gdyż należałoby zbadać każde dzieło, na które powołuje się autor i dokonać jego krytycznej oceny. Typowym przykładem nie do końca rzetelnego podejścia, jest deprecjonowanie oddziałów cudzoziemskich, służących w wojskach Napoleona, lub też pomijanie ich dokonań. Autor dość klasycznie podchodzi do tematu kampanii 1812 i 1813 roku, gdzie jednym ze źródeł porażki, jest właśnie słaba postawa sojuszników, na czele z Niemcami. Podobnie wygląda sytuacja w Hiszpanii.

Nie oznacza to jednak, że ogromna praca, jaką wykonał, poszła na marne. Warto po prostu zwrócić uwagę, na oryginalne opracowania źródeł, jak również inne prace, przedstawiające dane wydarzenia.

W polskiej edycji Żołnierza imperialnego, doszło sporo przypisów odredakcyjnych. System miar i wag, pozostał w zgodzie z oryginałem, gdyż często opiera się na źródłach, tak więc należy pamiętać, że nie zawsze są to dokładne dane. Z kolei przełożenie ich na system metryczny w głównym tekście, prowadziłoby do stosowania ułamków i bardzo precyzyjnego określania dystansów, co nie zawsze było zamiarem twórców. Autor stosuje skrótowy zapis przypisów, który został rozwinięty w tym tomie, mimo iż nie do końca wiadomo, z jakich wydań danego dzieła korzystał. Zapis Corr. dotyczy korespondencji Napoleona, która jest numerowana i w związku z tym łatwa do zweryfikowania. W pozostałych przypadkach Morvan poprzestał najczęściej na nazwisku autora, ewentualnie tytule dzieła, co znakomicie utrudnia próby odnalezienia odpowiedniego fragmentu źródła. W nielicznych przypadkach dokonałem konfrontacji, która nie zawsze wypadała dobrze dla autora niniejszej publikacji. Jednak jest to jego prawo, aby w taki, a nie inny sposób przedstawić wizerunek cesarskiego wojaka.

Przypisy odredakcyjne znajdujące się na początku II rozdziału niniejszej pracy pochodzą w znakomitej większości z prac Grasseta, lub wspomnień generała Thiebaulta z wojny w Portugalii.

Styl autora, jest niezwykle ciężki i zawiły, tak więc dokonano licznych przeróbek zdań, mających na celu ułatwienie lektury i zarazem zrozumienia przekazu. Zarówno tłumacz, jak i redaktor starali się nie zmieniać przy tym treści, dzieląc po prostu nazbyt długie zdania, lub łącząc takie, które pozornie nie miały sensu, czy też nie wiązały się z poprzednimi.

Ogromna ilość wykorzystanych źródeł, jak również skupienie się na nieco mniej chwalebnej stronie zawodu wojskowego sprawiają, że niniejsza praca ma unikatowy charakter. Znacznie mniej w niej bowiem wzniosłej muzyki, granej przez orkiestry pułkowe, przy okazji kroczenia do ataku, a więcej brzęku oporządzenia w trakcie niezliczonych marszów, burczenia w brzuchu wiecznie głodnych żołnierzy, plusku padającego deszczu i narzekania na wszystko zarówno ze strony wojska, jak i dręczonych przez jego działania cywili. Albowiem tak właśnie wyglądała szara codzienność szeregowych, podoficerów i znakomitej większości oficerów armii Napoleona. Czy jest to obraz odmalowany zbyt szarymi barwami? Na to pytanie z pewnością każdy odpowie sobie sam.

Na zakończenie chciałem podziękować za pomoc w przygotowywaniu przypisów mojemu serdecznemu koledze Marcinowi Baranowskiemu. Bez jego udziału nie mógłbym „namierzyć” wielu opracowań, z których korzystał Morvan.

Mariusz Promis

1 Zwrot „rekonstrukcja” w odniesieniu do wydarzeń historycznych z pewnością powoduje lekkie drgawki u zwolenników szkoły J. Topolskiego. Nie wdając się w zbędne dywagację chcę tylko zaznaczyć, że do nich nie należę, lecz używam tego zwrotu z pełną świadomością.

2  P. Austin, 1812, t. I-III, Warszawa 2002-2005. W przypadku tego dzieła efekt jest jednak nienajlepszy, gdyż obraz jest pozbawiony ostrości i za bardzo skupia się na odczuciach uczestników, pomijając zupełnie ogólny opis działań, przez co niezmiernie trudno zorientować się w przebiegu wydarzeń. Dodatkową wadą jest niezwykle powierzchowna krytyka, albowiem autor w ogromnej mierze pokłada bezkrytyczną wiarę w słowa pamiętnikarzy.

ROZDZIAŁ IZWYCIĘSKIE WOJNY

W trakcie kampanii skrupulatne przestrzeganie zasad służby zostało zarzucone. Jedynym strapieniem dowódców było pragnienie zwycięstwa, a żołnierzy zaczynała nękać myśl o własnym przetrwaniu. Ci pierwsi nie kryli się ze swą skłonnością do lekceważenia dyscypliny, drudzy zaś otwarcie nią gardzili, kiedy tylko przestawała być im potrzebna. Porzuceni na pastwę losu, bez żywności i grosza przy duszy dawali prowadzić się swym żołądkom. Jedynie mundur powstrzymywał ich zapędy. Dzięki niemu czuli się wyróżnieni i byli rozpoznawalni, ale mógł on również ściągnąć na nich niebezpieczeństwo. Mundur w związku ze swoim charakterem, symbolizował nienaruszony honor, a zachowywany bez skazy mógł być powodem wielu zaszczytów. Ale jeśli godność munduru została naruszona lub zatracona, osoby będące częścią wojskowego organizmu, nie brały na siebie odpowiedzialności za swoje czyny i w ten sposób znikał ostatni widoczny bastion dyscypliny.

Pod koniec XVIII wieku armia opłacana była mizernie albo wcale. Pozbawieni pożywienia żołnierze oddawali się maruderce, rabunkom i grabieżom. Brakowało im często mundurów. Natura ludzka, pozostawiona samej sobie w wieku młodzieńczym, skłaniała się ku destrukcji, wskutek czego żołnierze wpadali w wir namiętności. Sposób na danie upustu swym żądzom był łatwy i w zasięgu ręki, ale raz zaspokojone namiętności powracały jeszcze silniejsze, bardziej gwałtowne i bezwzględne.

Można by rzec, że w czasie Wielkiej Rewolucji żołnierze nieustannie oddawali się grabieżom. Zdobywszy twierdzę Landau spustoszyli ziemie nadreńskiego Palatynatu; grabili również w Belgii i we Francji. W roku 1794 i 1795 siali zniszczenie wszędzie tam, gdzie nie powstrzymali ich mieszkańcy. W Wandei „mieli w zwyczaju strzelać do ptactwa, które na widok wojskowego uniformu dawało swym towarzyszom sygnały do ucieczki, niczym na widok jastrzębia szybującego nad ich łebkami”. Polowanie było surowo zakazane w tym kraju, ale żołnierze dopuszczali się tego procederu bez ograniczeń. W ten sam sposób zachowywali się we Włoszech i Holandii. W obu tych krajach nie przestawali polować dopóki tamtejsi mieszkańcy ich nie zabili w momencie, gdy będąc w pojedynkę oddalali się od swoich towarzyszy. Pewnego razu w Holandii, żołnierze zakwaterowani w domach zbudzili się ze snu o jedenastej w nocy. Zarzuciwszy lejbiki na opak oraz zaopatrzywszy się w worek po owsie i pistolety, ruszyli w stronę wsi, po czym wrócili z większymi bądź mniejszymi łupami. Cały ten cyrk skończył się, gdy jeden z rabusiów został ranny plądrując kurnik. Zdarzało się, że plądrowanie nie przynosiło nic dobrego. W 1799 roku w rejonie Alp Nadmorskich kilku żołnierzy „zatruło się korzeniami cykuty, które skusiły ich wyglądem dzikich marchewek”. Czasami było ono zabronione, tak jak w 1796 roku w armii Jourdana. Jako że generał nie zapewnił swej armii godziwego utrzymania, podczas odwrotu szybko znalazła się ona „na skraju nędzy i wyczerpania”. W 1799 roku w Armii Renu, by zastosować metody z Armii Włoch, rozstrzelano na oczach całego regimentu „starego strzelca1, który wedle swego uznania przywłaszczył sobie dwie chłopskie koszule”2.

W istocie chciwość była wyjątkowo silnym uczuciem u każdego żołnierza. Nie równała się ona jednak zachowaniu pruskich oficerów, „wśród których znajdowało się niewielu, którzy opuszczając Francję nie powiększyli swego dobytku nawet dwukrotnie”, ani postępowaniu pruskich najemników, którzy porzucali swych towarzyszy padających ze zmęczenia na drodze do Szampanii po tym, jak ich „ograbili jeszcze dyszących” podczas postoju. Mimo to chciwość pojawiała się przy każdej sposobności i nie powstrzymywała jej obfitość jedzenia, ani czyhające niebezpieczeństwa. Na drodze do Winterthur 102. półbrygada piechoty liniowej przypuściła szturm na baterię rosyjską. W tym samym momencie francuska kula armatnia dosięgła nieprzyjacielskiego furgonu niszcząc beczkę pełną pieniędzy i rozrzucając wszędzie monety. „Żołnierze poruszeni podobnym odkryciem szybko zarzucili wszelkie inne zajęcia na rzecz grabieży. Beczki zostały rozbite i opróżnione, a następnie zapanował chaos. Posyłając oddział kozaków na nieprzyjaciela, rosyjska armia szukała wyjścia z sytuacji”. Na szczęście huzarzy pilnujący naszych szeregów odrzucili wrogie siły. Francuscy oficerowie wrócili z pustymi rękami, z braku powozów i koni nie mogli zgromadzić łupów tak, jak ich zagraniczni towarzysze.

Ich generałowie zaś korzystając z posiadanych wozów i kolasek nie przepuszczali nadarzającej się okazji. Zarówno w 1789 roku, jak i w czasie wojen żyli w biedzie, prawie bez żołdu. Natomiast w 1799 zobaczyliśmy ich jako panów posiadłości ziemskich i zamków3.

Poza skłonnością do grabieży, żołnierze byli żądni pieniędzy, które czasem przeciekały im przez palce, a innym razem ratowały ich od zguby. Wykazywali się wielką niezależnością, niezdyscyplinowaniem i poczuciem oderwania od ojczyzny, która wtedy stawała się wyrodną matką. Gdy nadchodził czas poboru, dwie trzecie rekrutów uchylało się od służby wojskowej. W czasie kampanii, połowa żółtodziobów zostawała na tyłach i znikała na terenach zabudowanych. Pułkownik Landrieux zorganizował oddział wybornych strzelców, który dumnie prezentował się w mundurach krocząc ulicami miast południowej Francji4. Byli to najprawdziwsi sankiuloci. Choć schludnie ubrani, potrafili być twardzi, chociażby w gębie. Ich liczba nie przekraczała 1800 ludzi. Po przejściu przez most na rzece Var pozostało ich tylko 450. Coignet został wcielony do batalionu podobnie jak setki innych poborowych: „Nie było dyscypliny, bo tak działała rewolucja. I w oczach połowy z nich wszystko było w porządku. Wyznaczono piętnaście dni na dołączenie do batalionu, w przeciwnym razie zostawało się uznanym za dezertera. Spóźnialscy byli doprowadzani przez żandarmów i tak batalion, czasem nawet niekompletny, zaczynał istnieć”. Odseparowane od swych rodzin, zagubione dzieci wydane na pastwę wroga, w obliczu bezdusznej dyscypliny skłaniały się do ucieczki w czasie przekraczania granic państwa. Nad Renem strzelcy przechodzili „przegląd czystości tak często, że aby dobrze wyczyścić swoje oporządzenie, musieli przekupić grangardę gliną do robienia fajek”5. Sierżant, który przeszedł z bronią i wyposażeniem na stronę austriacką „dał pretekst do dezercji. Z tego powodu 11. pułk piechoty lekkiej stracił 50 dobrych żołnierzy”. W związku z tym pułk został wycofany do Doubs i Górnej Saony6. Kiedy wojsko stawało twarzą w twarz z przeciwnikiem znikała kpiarska mina. Kilka razy „dochodzi między stronami do zawarcia cichego pokoju, który pozwalał choć na chwilę cieszyć się wspólnym spotkaniem”. Wedety i patrole biesiadowały razem stukając się szklaneczkami i przyjacielsko przekazując sobie fajki nabite tytoniem. Potem wracały na swoje pozycje i kontynuowały pojedyncze starcia bardziej przypominające rycerskie pojedynki w czasie turniejów, niż śmiertelne ataki prawdziwej wojny. Nie dbając o prawo Republiki oficerowie podejmowali wyrzutków w przygranicznych garnizonach. Ci z Huningue przyjmowali emigrantów z Bazylei i zarówno w trakcie kampanii, jak i po bitwie, starali się pozostać dla nich serdecznymi7.

Nawet, jeśli znajdowali się poza prawem państwa i pozostawali pobłażliwi wobec tych, których polityczne poglądy skazywałyby na szafot, zachowywali między sobą honorowe zwyczaje, szacunek dla monarchii, jej person i oddziałów, których Rewolucja nie zdołała obalić wprowadzając dekret o amalgamacie, numerację półbrygad i surowe kary wymierzone w uczestników pojedynków. W koszarach fechtowali bez wytchnienia, w trakcie kampanii znajdując się zaledwie kilka kroków od wroga, bez powodu dobywali broni, zadawali ciosy i pozbawiali się wzajemnie życia. Artylerzyści przeciwko kawalerzystom, kawalerzyści przeciw piechurom, żołnierze kompanii wyborczych przeciw tym z kompanii centralnych8, starzy żołnierze przeciw rekrutom, poborowy rozwścieczony swoją nędzną karierą przeciwko śmiałemu ochotnikowi rozbawionemu jego lamentowaniem. Ich cel był jasny: naznaczyć bliznami twarz przeciwnika, wyjść z pojedynku w blasku chwały lub polec w nim. W Renchen w Czarnym Lesie9, w pojedynku z węgierskimi huzarami, „jeden z brygadierów został zraniony przez kaprala grenadierów... mówiło się, że coś nie poszło według planu”10. Ustalono więc, że 50 strzelców zmierzy się w walce z 50 grenadierami. Całą sprawę zachowano w tajemnicy. Spotkanie przerwała kantynierka, która znalazła się na polu walki i nagle wszystko im się rozjaśniło. Zapanował pokój, a żołnierze wycofali się jak starzy dobrzy koledzy opróżniwszy uprzednio zawartość całej baryłeczki przyniesionej przez kantynierkę11.

Oddalenie od rodziny rozwijało w nich zuchwałe instynkty. Stawali się zobojętniali na los swój i innych, pragnęli zaspokoić swe najprostsze instynkty, upijając się winem, władzą i szukając zaspokojenia potrzeb ciała. Aby je sobie zapewnić, potrzebowali pojedynków i pieniędzy, których nie mieli zbyt wiele. Stąd te pojedynki, chciwość, przemoc wobec innych, sprzedawanie nawet małowartościowych przedmiotów, ogołacanie swych jeńców i kamratów, którzy padli w bitwach. Stąd również, niejako przy okazji, poświęcenie.

I

W 1800 roku w czasie tworzenia się Armii Rezerwowej duch zniszczenia zaczynał panoszyć się nawet wśród poborowych, których zapędów nie gasili generałowie. To co najbardziej uderzyło uczciwego wiejskiego chłopaka, jakim był Coignet, to fakt, że jego dowódca generał Chambarlhac „zarządził obozowanie w winoroślach” nieopodal Corbeil, zamiast zatrzymać się w mieście Auxerre, gdzie mieszkańcy chętnie udzielali żołnierzom gościny. Generał zaś wyprowadził ich za miasto, odesłał furmanki ze słomą, które mu zaproponowano, a żołnierze mieli „spalić tyczki ogrodowe i ściąć topole”. Wiadomość o tych zniszczeniach dotarła do Paryża. Opinia publiczna była poruszona. By załagodzić skutki Bonaparte napisał do Mareta: „Półbrygady, które opuściły Paryż dopuściły się kilku ekscesów i zebrały się nad nimi czarne chmury. Pragnę, żeby przypomniał im Pan o dobrym prowadzeniu się, które miało miejsce w Dijon”12. Ale nie tylko one przysparzały problemów. Nadchodzące w pośpiechu z zachodu półbrygady robiły podwójne etapy13 i trzeba było „nakarmić je podwójnymi racjami żywności i traktować tak, jakby spędziły tu dwa dni”. Ale racji było niewiele, dlatego na postojach żołnierze nie dostawali całego prowiantu. W związku z tym grabieże miały miejsce na całej drodze przemarszu. Nawet gidowie Konsula, żołnierze doświadczeni i doborowi dopuścili się w Avalon tych haniebnych występków14. Nazajutrz zjawił się komisarz, któremu dowódca gidów Eugeniusz de Beauharnais obiecał sowite wynagrodzenie za powstałe zniszczenia. Jednak zamiast gotówki Eugeniusz grozi przybyszowi kulą w łeb. Burgundczyk wyciąga pistolet i ripostuje: „Proszę, oto moja odpowiedź”. Ostatecznie odszkodowanie zostało wypłacone, a niedługo potem komisarz został odwołany ze stanowiska15.

Podczas gdy w Genui oblężeni żołnierze „znajdowali przyjemność w młóceniu słomy przeznaczonej do szpitala” i „wspomaganiu się” winem, którego było pod dostatkiem, na drodze do Przełęczy Świętego Bernarda grabieże nie ustawały. Przypadki braku dyscypliny, które nie podlegały żadnej karze, dawały o sobie znać. „Rabusie Chambarlhaca” nie pałali miłością do swojego dowódcy, który nie obozował z nimi. W trakcie górskiej przeprawy jeden z kanonierów, który dbał o swoje działa, radził mu uważać na śmierć z każdej strony. Pod Marengo ten obłudnik zniknął jak tylko padły pierwsze strzały, w związku z czym nazajutrz żołnierze dali do niego ognia16.

Oczywiście każdy pułk unikał opuszczania swych stanowisk bez rozkazu, by wieść dostatnie życie, jak to miało miejsce w trakcie wcześniejszej kampanii. Ale nadal tlące się pragnienia, próbował ugasić swoją comiesięczną obecnością Pierwszy Konsul. Choć armię ozdobiły zielone gałązki lauru, to krocząc za wycofującymi się Austriakami żołnierze znów oddawali się grabieżom, gdy dotarli do lewego brzegu Mincio17, który został utrzymany przez wroga. Wszędzie gdzie przeszli Francuzi z dworów znikały kurczęta i srebrne zastawy stołowe. Czasem bywało, że kantynierka będąca wspólniczką skazanego była golona i sadzana całkiem nago na osła, na którym defilowała przed pułkiem. Jednakże bardziej przypominało to okrutną maskaradę niż karę. Tymczasem starych łupieżców i wytrawnych złodziei prawie w ogóle nie ścigano. Żołnierze dowodzeni przez generała Brune’a18, który okazał się niekompetentny i pozbawiony autorytetu, podczas zawieszenia broni wybierali przypadkowe miejsca kwaterowania czy obozowania i w związku z tym wegetowali w bogatej Lombardii pozostawieni sami sobie. Ich ubrania zamieniły się w łachmany, a jedzenie pokryło się pleśnią, zepsuło się i zgniło. Ten stan nędzy i braku aktywności sprawiał, że spacerowanie poza kwaterami zmieniało się w poszukiwanie pokątnych zysków. W Cremonie19 kompani Coigneta odkryli piwniczkę wydrążoną w masywie skalnym. „Istniało niebezpieczeństwo naruszenia dóbr domostwa zważywszy, że wojna nie została ogłoszona”. Mimo to furier20 w porozumieniu z porucznikiem kompanii i służącym pułkownika prawdopodobnie pozwolił na kilkudniowe pijaństwo oddziałów. Wojska Republiki Włoskiej dawały przykład, kradnąc majątek swoich obywateli, wymieniając ciosy sztyletami po partyjce mora21 w cieniu starych budowli.

Każdy korzystał ze swych zdobyczy i wyczerpywał je do cna. Generał artylerii Savournin, nie odczuwając żadnego wstydu godził się „z powodów ekonomicznych na zamieszkanie u swej utrzymanki” w Genui22. Miasto było wzięte szturmem i tak jak martwy wróg, należało do żołnierza. Ubrania, plecaki, buty, koronki dla jednych, bogactwa, jadło, kobiety dla innych, stanowiły bogate łupy. Generał Brune, oszczędziwszy mieszkańców Arezzo, otrzymał od Bonapartego upomnienie: „Kiedy miasto pozwala się wziąć szturmem, musi ponieść karę. Trzeba być w tym względzie bezlitosnym (…). Wszystkie obce ludy, a zwłaszcza Włosi potrzebują od czasu do czasu surowej kary”. Nie można było absolutnie dawać przykładu ułaskawienia. Jednakże, gdy działania ustawały, ważne było by wstrzymać użycie siły i żyć w kraju bez stosowania niepotrzebnej przemocy23.

Armia Moreau miała bardziej surowy wygląd. Panowały tam oziębłość i prostota będące w dobrym tonie, a dowodzący armią generał ubrany w niebieski surdut bez ozdób i palący dużą niemiecką fajkę, zdobywał swą wyrachowaną poczciwością młodzież, którą się otaczał i ludzi, którymi dowodził. Panująca tam dyscyplina i nieco spartański wygląd były utrzymywane na pokaz i dla kontrastu z Armią Włoch, cieszącą się swoim bezładnym zapałem i rozmachem w działaniach. Podczas gdy sztabowcy Armii Włoch świętowali w Mediolanie pławiąc się w nadmiernym luksusie, ekscytując się powierzchowną i pełną pasji muzyką, popuszczając cugli swoim zachciankom, w tym samym czasie w Monachium oficerowie Moreau kultywowali taktowne znajomości z pięknymi Bawarkami, pilnując mieszczańskiej oraz prostolinijnej postawy i starali im się przypodobać udając zamiłowanie do bardziej familijnej i głębokiej muzyki. Jak tylko żołnierz mógł wydostać się z pęt dyscypliny, to tu, to tam popełniał podobne uczynki. Wszelako, jeśli dowódcy zwracaliby na niego uwagę, żołnierz mniej by niszczył, żeby mieć więcej dla siebie. Niestety najedzonemu człowiekowi szaleństwem wydawało się robienie zapasów na przyszłość. Podczas marszu wyrzucał swój chleb na drogę. Czasem jakiś miły oryginał „służący w wojsku jako grenadier z kapitańskimi epoletami”, jak La Tour d’Auvergne24 zbierał ten chleb i „nawlekał go na sznur, a wieczorem w obozie rozdawał tym, którym go brakowało”. Bywało, że przynosił go „ogromne ilości”.

Po wtargnięciu do Górnej Austrii żołnierze czuli się prawdziwie nieszczęśliwi, gdyż zostali wysłani w góry, w których panował suchy klimat, co przeszkadzało im i to mimo gęsi dyndających u siodeł, szynek w plecakach i butelek przymocowanych do flintpasów. Był mróz i nieustannie padał śnieg z deszczem, a pożywienie mieli tylko nieliczni25. Grabieże stawały się niemożliwe. „Wieśniacy mordowali tych Francuzów, którzy lekkomyślnie poruszali się w pojedynkę. Rzadki był widok oficerów, ośmielających się wyprowadzić swe konie. Obawiali się biednych rozjątrzonych wieśniaków, którzy nie atakowali tylko stajennych, przytrzymujących im konie podczas wsiadania”. Dla odmiany ci, którzy obozowali w Styrii „zostali dobrze przyjęci przez mieszkańców”, podobnie jak ci w dolinie Dunaju. W Kremsmünster „wypili zapas klasztornego wina”26. Austriacy o pogodnym usposobieniu byli dla nich życzliwymi gospodarzami, choć prawie niezależny żywot, jaki przyszło im pędzić w podbitym kraju przyczynił się utrzymania braku dyscypliny zmniejszanej przez wojenny zamęt27.

Kiedy został podpisany pokój armie powracały na francuskie ziemie. Nie łatwo jest zrozumieć ciężką sytuację, w jakiej znaleźli się ci mężczyźni, którzy przez dziewięć lat wojaczki przywykli do wolności, w czasie której ich pokojowe przyzwyczajenia zostały zapomniane, a zastąpiły je nowe potrzeby i przywary. Możemy się tylko domyślać jak tym twardym ludziom brakowało odpowiedniej porcji zabawy, aktywności, ekstrawagancji, podstępów i innych aspołecznych zachowań28.

Skądinąd jedynym zmartwieniem Bonapartego nie było tylko poskromienie swoich zwycięzców. Pod koniec Dyrektoriatu i podczas pierwszych miesiącach Konsulatu na drogach Francji można było spotkać co 12 kilometrów mnóstwo żołnierzy chodzących w rozsypce. Była to armia awanturników licząca być może 20 tysięcy ludzi. Dzięki porozumieniu z pisarzami poszczególnych jednostek, sztabowcami oraz pracownikami biur przydziału służbowego, żołnierzom wydawano nieodpowiednie „karty drogowe”, które szybko były zmieniane, rysowane albo fałszowane w trakcie podróży w zależności od ich fantazji czy pod wpływem kolegów z długiej podróży. I tak wędrowali przez Alpy do Holandii, a następnie do Bretanii przez Ren. W taki oto sposób Routier z armii w Bawarii trafił do 13. półbrygady piechoty lekkiej w Bernie skąd został skierowany do 102. półbrygady piechoty liniowej we Włoszech. W Genewie zaś zaopatrzywszy się w nową „kartę drogową” chciał dołączyć do 46. półbrygady piechoty liniowej w La Rochelle, co mu się nigdy nie udało.

Skierował się w stronę Nantes i Laval, skąd wyruszył do 102. półbrygady. Jako że „srogo doświadczyło go życie w armii awanturników i obrzydziło mu ją na zawsze”, pozostał w Alessandrii29, gdzie natychmiast otrzymał odzienie, cały ekwipunek i dobrze wykorzystał piętnaście dni zasłużonego odpoczynku, po którym został mianowany furierem30.

Cierpiący z nudów w garnizonie strzelcy, o których mawiało się, że są subordynowani, marzyli o jego opuszczeniu. Koszarowe życie ich nużyło. „Żołnierski stan jawił im się jako niewola”. Na południu „dezercja dotkliwie rujnowała armię”. W lepszym stanie utrzymywały się pułki, które przemierzały Francję prawie bez odpoczynku31. Na drogach szerzyła się działalność „rysownicza”32 żołnierzy podczas kampanii, a w tym samym czasie oddziały zbierały po kilku ochotników. Jednakże dezerterzy byli tak liczni, że trzeba kreślić listy uciekinierów w przybliżeniu. Należało również „przyznać żandarmerii 12 franków za każdego złapanego i odstawionego do oddziału”. Mimo że od kwietnia 1805 roku nadzór zacieśnił się, gdyż większa część armii skupiała się w obozach33, 439 wojskowych zostało osadzonych w więzieniach przez radę wojskową, 824 skazanych na rozstrzelanie, a 8330 zostało odnalezionych wewnątrz kraju i odeskortowanych do swoich jednostek34.

Wielu weteranom zabrano urlopy, a zwłaszcza wszystkim tym, którzy wyruszyli na poszukiwanie przygód. Część z nich przemierzyła Hiszpanię i dotarła na skraj Portugali, która wprawiła ich w osłupienie; inni, dotarłszy na półwysep najedli się szaleju, zostali zjedzeni przez wszy i nadziali się na hiszpański nóż lub też zostali potraktowani maczugą za swą śmiałość wobec tamtejszej płci pięknej. Jeszcze inni zostali wysłani dyliżansem na Zachód, tudzież na kwaterę do bretońskich miast. Byli wśród nich także wojskowi, którzy wsiedli na statek z kursem na San Domingo nie myśląc o powrocie. Armia sterowała „tłumami mężczyzn, pragnącymi skrycie zaznać uczestnictwa w wyprawie wojennej. Było to szczególnie korzystne, dla duchów żywych, niespokojnych, dla których pokój był nie do zniesienia i których wolą było iść tam, gdzie ich jeszcze nie było”. Byli tam Szwajcarzy, Polacy, dezerterzy z Francji i innych krajów, „ludzie dobrej woli” proszący się o to w pułkach i niektórych batalionach armii Renu wrogo nastawionych do Konsulatu, które po tułaczce z miasta do miasta rząd zsyłał za morze skazując na wygnanie i śmierć 35.

Wśród pozostałych, część kopała lub naprawiała kanały w Carcassonne, Narbonie lub w Saint Quentin. Inni podejmowali się przywrócenia dawnych stanów dróg lub pracowali przy umocnieniach Alessandrii36, jeszcze inni wreszcie stawiali sobie za cel przywrócenie kultu religijnego, uczęszczali na mszę w oddziałach, podejmowali święconym chlebem, a po tygodniach hucznych zabaw przyjmowali postawę świętoszków37. Ale czego by się nie podejmowali, niewiele to zmieniało, a ich przybycie do garnizonu nie zwiastowało niczego dobrego. Północne Włochy nie spoglądały na nich oczami Chateaubrianda, który pisał: „Na środku obozowiska Włoszki rozkładały swe kramiki i sprzedawały owoce... Żołnierze dawali im podarki w postaci fajek lub krzesiwa... Próbowali naśladować swych gospodarzy w codziennych obowiązkach: wyciągali wodę ze studni, zaganiali baranki do wodopoju, rąbali drewno, rozniecali ogień, czuwali nad kociołkiem, nosili dzieci w swoich ramionach i usypiali je w kołyskach”. Jednak najczęściej lombardzki chłop zamiast poddać się tej sielankowej atmosferze stwierdzał, że żołnierz za bardzo miesza się w jego sprawy i tylko sztylet może go od tego powstrzymać. Stojący garnizonem Francuz pił tu tęgo, wszczynał bójki przez co niekiedy bywało jak w Turynie, gdzie zmasakrowano szefa batalionu, którego zgubił zapał do szkolenia włoskich żołnierzy za pomocą bicia kijem, a w 1804 roku „uchybiał mieszkańcom pewnego państwa, których trzeba było nauczyć kochać, a nie nienawidzić”38.

We Francji w okolicach swych koszar, żołnierze grabili nocami, czasem kradli ptactwo domowe i prześladowali obywateli. Gdy tylko nadarzała się ku temu sposobność zachowywali się jak ci dragoni w porcie Saint-Martin, którzy z końcem 1800 roku kilka nocy z rzędu „ściągali podatki od miejscowych handlarzy warzywami, którzy nie posiadali dokumentów”. Od czasu do czasu wybuchały bunty tak jak w 82. półbrygadzie w czerwcu 1802 roku czy w tym samym czasie w 20. pułku strzelców konnych39, który dołączył do zamieszek w Rouen. W 1803 roku garnizon z Tours idąc za przykładem Grenoble, bez przerwy uczestniczył w bijatykach między wojskiem a ludnością cywilną. W kolejnym roku w Charente żołnierze zabili żandarma, zaś w obozie w Boulogne pod nazwą „księżycowej kompanii” powstała, „banda złodziei i zawistników, która pod osłona nocy rabowała z zaskoczenia samotnych żołnierzy gwardii. Okradano ich z zegarków, ze srebrnych sprzączek, a ich samych wrzucano do morza. W takich okolicznościach zabroniono nocnych powrotów do obozu bez eskorty kilku towarzyszy”40.

Jak żołnierze mieli nie dopuszczać się tych występków, jeśli ich młodzi dowódcy, pełni brawury i nieroztropności, również nie grzeszyli zdyscyplinowaniem i sami naprzykrzali się mieszczanom, lekceważyli ustanowioną władzę i słownie szkalowali dobre imię Pierwszego Konsula? Czyż to nie kapitan huzarów uderzył wartownika, który wykonywał tylko swoje rozkazy w Vaudeville, czy to nie pułkownik Lasalle wyrzucił przez okno naczynia prefekta41, który nie wyraził chęci zaproszenia go na wystawny obiad, czy generał Solignac nie naraził się na kpiarskie spojrzenia przywdziewając na bal kostium Sabaudczyka, a głównodowodzący Marmont nie chciał wprowadzić w błąd swoich generałów? Tu zabawa była zabroniona, tam tolerowana, lecz jawna czy skryta, zawsze wyrządzała straty. Podczas gdy żołnierz bez grosza przy duszy umilał sobie czas sztuczkami lub zabawą „z rozwidlonym kawałkiem drewna, który przegrywający w karty musiał utrzymać samymi nozdrzami”, w Paryżu furorę robił poker. W obozie w Brugii oficerowie grywali w tą „straszną grę” i pojawiało się pytanie czy jest w tym coś zdrożnego, że generał Junot oszukiwał podczas gry w Frascati w Palais-Royal, oczywiście w mniej zajmujący sposób niż Konsul kantujący w Malmaison, który po wszystkim zwracał wygraną. W Moguncji trudniono się przemytem, za co obwiniony został szef batalionu. W Mantui zapominano o płaceniu czynszu, do czego żołnierze byli zobligowani listem od samego Bonapartego. Gdzie indziej trzeba było przenieść majora z powodu „szpiegostwa na rzecz wroga”. Prawie w każdym garnizonie znajdował się ktoś, kto spiskował znużony ciągłym czekaniem na awans, który nie nadchodził i traktowaniem na równi z oficerami przeniesionymi na reformę. Ich schronieniem były francuskie loże masońskie, nawet jeśli większość z nich była kontrolowana przez rząd. Loże turyńskie były „wysoce niebezpieczne”, a te w Arras, „stworzone z pozostałości trybunału rewolucyjnego pozostawionego przez Josepha Lebon”42, zdawały się być jeszcze bardziej podejrzane. Doszło również do nieudanego powstania zbrojnego na Zachodzie w 1801 roku, które spaliło na panewce, kiedy pułkownik Pinoteau43 ściągnął na siebie zgubę próbując działać w pojedynkę, a chytry Gaskończyk Bernadotte, ten wielki podżegacz, wolał schować się za kulisami i w razie niebezpieczeństwa uciec w podskokach44.

Jednakże dzięki duchowi porządku i energii Pierwszego Konsula armia osiągała właściwą postawę i zwiększała dyscyplinę. Nadzór i wzmożona gorliwość żandarmerii zmniejszała liczbę dezerterów i wałęsających się żołnierzy. Armia nie była już armią królewską, gdzie dobrzy oficerowie nie potrafili wymienić nazwisk chociażby trzech szeregowych ze swej kompanii, nie była też armią rewolucyjną, gdzie oficerowie wybierani przypadkiem bardziej przypominali rekrutów. Już w sztabach ujawniała się troska o toaletę i dążenie do dobrego samopoczucia i dlatego mimo rozkazów wielu żołnierzy zostawało służącymi. Ale zatrudnianie żołnierzy i liczne bagaże nie powodowały zatłoczenia. Oczywiście większość dowódców nie odznaczała się ani wykwintnymi manierami, ani grzecznością, czasem plugawe słowa padały z ich ust, a zdarzał się i taki, co postępował jak adiutant generalny Petiet45, „który chcąc pochlebić córce swej gospodyni, nazwał ją ladacznicą”. Tymczasem raporty policji, które zwracały uwagę na wybryki oficerów i wzywały do stosowania kar, przywracały obyczajność kadr. Pewien pułkownik, który zatracił się w kartach, otrzymał na rozkaz Bonapartego notkę obwieszczającą, że jego „konduita jest niegodna oficera, od którego wymaga się dawania przez cały czas dobrego przykładu swym żołnierzom”46. Ich praworządne zachowanie (o ile się zdarzało) było tylko fasadą, gdyż, w głębi duszy pozostawali wierni swoim zgubnym cechom, które próbowała ujarzmić władza konsularna. Ich powściągliwość była tylko na pokaz. A jeśli pod ich surdutami byli mniej wytworni niż strojnisie, którzy „kpiąc z krzyża woleli nosić czerwone maki” i chcieli skorzystać ze swej gwałtownej śmiałości, wtedy ich poczucie moralności stawało się surowe, ich serca jak i słowa brutalne, a oni sami podobni do grenadierów Gwardii, wśród których nie było takiego, co nie znalazłby sobie kochanki wśród paryskich szwaczek, która prałaby mu bieliznę i w niedzielę podarowała wszystko, na co pracowała cały tydzień. Mogli też być podobnymi do pułkownika, który zrobił dziecko młodej mieszczce z Palatynatu i ożenił ją z jednym ze swoich kapitanów, który ochoczo „przyjął i krowę i cielę”47.

II

Na San Domingo brakowało sposobów, aby dostarczyć żołnierzom zaopatrzenie, a upały, które były początkowo do przeżycia, stawały się coraz większe. Upijanie się tafią48 przytępiało żołnierzy, żyjących w ciągłym strachu przed żółtą febrą podkopującą morale, w związku z czym słabsze jednostki odpadały. Murzyni byli uzbrajani przez Amerykanów, lecz nie znając się na taktyce, stosowali swoją, wciągając żołnierzy w zasadzki. Najczęściej czołgali się w zarośla, w które wprowadzali oddziały, aby je potem wybić. W celu ich wytropienia Rochambeau49 organizował pościgi „z kubańskimi dogami”. Na rzeź jeńców odpowiadano „topieniem czarnych”. I tak wojna, w której miały miejsce zarówno otwarte starcia jak i pełne podstępów oraz zdrady zawieszenia broni, dla jednych i drugich stawała się nieubłaganą.

To wojna przeciwko czarnym zbiegom jeszcze raz pokazała jej dehumanizację; toczono również walki przeciw mulatom, którzy po swoich rasach dziedziczyli tylko ich przywary. Właśnie takie dwuznaczne oblicze ukazała ona żołnierzom. Żaden z nich nie miał powrócić, a ich okrucieństwa i heroizm zostały pochowane na tej wyspie porośniętej bujną roślinnością, gdzieś za oceanem i trudno będzie odszukać ich w pamięci, choć tak mężnie walczyli w tych bojach za Konsulatu50.

Natomiast kampania roku XIV51 przyniosła nam dla odmiany wielu świadków, dzięki którym odżyła postać żołnierza – sprawcy wielkiej wojny, który organizował obóz w Boulogne.

W czerwcu 1805 roku we Włoszech „krążyła pogłoska, że jeszcze przed końcem lata zmierzymy się z Austriakami”. Nikt w to nie wątpił, ani garnizony nad Renem, ani armie stacjonujące w obozach Holandii czy w Hanowerze. Rozkazy wymarszu były przygotowane w tajemnicy i spotkały się z tak błyskawicznym wykonaniem, że zdezorientowany żołnierz nie wiedział, gdzie się udaje. Zdarzało się, że oficerowie, którzy w pośpiechu opuszczali Boulogne i zaprzęgli konie pociągowe nad Renem, przez trzy tygodnie pozostawali w Strasburgu, w Kolonii i Akwizgranie, po czym przez Trèves wracali do pierwszego z tych miast. Oddziały, które wsiadały na statki 21 sierpnia ufając, że ujrzą na zamglonym kanale La Manche zwyciężoną w walnej bitwie flotę przeciwnika, musiały powrócić na ląd. Piesi dragoni opuszczali barki o dziesiątej wieczorem i ruszali do Saint-Omer. Pośpiech był ogromny, a żołnierze nie mieli żadnej wprawy w maszerowaniu. „Mężczyźni trzymali się jedni drugich by utrzymać pion, a nieszczęśników, którzy padali nic nie było w stanie wyrwać z odrętwienia”. Wyobrażano sobie, że wyruszano do Holandii. W przeddzień wymarszu Gwardia oznajmiła zwijanie obozu. Mężczyźni wydawali z siebie „okrzyki radości”, ponieważ strasznie źle znosili tutejszy pobyt i wierzyli, że wrócą do Paryża. Tempo marszu i krótkie odpoczynki, które były narzucone, pozbawiły ich złudzeń. Niektórzy z tych ludzi w marcu zeszłego roku przebyli drogę z Paryża do Lyonu w dziesięć dni, ale „przenigdy przemarsz nie wydawał się tak wyczerpujący. Nie dawano im nawet godziny snu. Dzień i noc maszerowali w kolumnach plutonowych trzymając zwarte szeregi by żaden z nich nie upadł (…). Niektórzy jednak wpadali do rowów. Ciosy płazem szabli nie robiły na nich wrażenia. Grała muzyka, a bębny biły do ataku, żeby nikt nie mógł zmrużyć oka (…). Kiedy byli na wysokości Saverne, potrzebne były powozy do przewiezienia śpiących”. W Strasburgu śpiących zobaczył cesarz i „dwie noce odpoczynku przywróciły im siły”. Chociaż wydano rozkaz, aby gromadzić dywizje tylko „w okręgach odległych o dzień dobrego marszu”, generałowie skupiali je w okolicy sztabów zmuszając tym samym do zbędnego przemieszczania. Mężczyźni, którzy byli w swych stronach, opuszczali oddziały bez pozwolenia by zobaczyć się z rodziną, po czym dołączali do wojska podwajając etapy. Ci, którzy służyli pod generałem Dupont otrzymali pozwolenie i „często w pułkach maszerowały same sztandary w asyście 100 lub 150 ludzi”. Jednak mimo tego Davout dotarł nad Ren z garstką dezerterów, a Soult naliczył ich od „30 do 40”. Najmniej sprawnie maszerowali dragoni, gdyż ani generałowie, ani pułkownicy nie towarzyszyli im w drodze. Ich konie dotarły do Alzacji, poranione i wychudłe. I choć zostali dobrze przyjęci przez mieszkańców wschodnich prowincji, nie krepowali się ukraść praczce w Chalon całą bieliznę pod pretekstem rychłego wymarszu, a jednemu ze swoich wyższych oficerów, niejakiemu Reisetowi, jak sam przyznał, ponad 300 liwrów52.

Za Renem marsz trwał „prawie bez odpoczynku dniem i nocą”. 30 września dragoni maszerowali czternaście godzin, a 2 października musieli przebyć jeszcze jedenaście mil53. Na ich czele znajdowali się wyżsi oficerowie, którzy „nie wiedzieli nic o powziętych przez cesarza dyspozycjach, ani o marszu innych dywizji z armii”. Piechota posuwała się trójkami jak w korpusie Neya lub w kolumnach z pełnymi odstępami54. Davout i Soult obozowali dywizjami, zaś inni marszałkowie i Gwardia rozkładali swoje stanowiska szeroko. W miarę jak posuwano się do przodu, przychodziły spóźnione rozkazy. Żołnierze kładli się spać późno i byli zrywani wczesnym rankiem tak, że odsypiali w marszu, nie mając chwili by przygotować posiłek ze zdobytych wcześniej zapasów. Maruderzy i żołnierze, narzekający na nogi trafiali się rzadziej niż we Francji, mimo to byli liczniejsi, niż się mówiło. Dlatego też Napoleon zalecił Kellermannowi by kierował ich do niego co osiem dni oddziałami liczącymi od 300 do 400 ludzi. Ich liczba rosła, a miejsce zmęczenia zajmowało zniechęcenie. Zwłaszcza, że padało nieprzerwanie, a wkrótce stopniały śnieg zmieszał się z deszczem. Drogi stawały się nie do przebycia, a żołnierzy obiegały sprzeczne rozkazy, każące całym dywizjom godzinami posuwać się do przodu, cofać się i błąkać na zaoranych polach. Pewnego wieczora generał Friant zatrzymał się na biwak na skraju drogi. Innej nocy wojsko Soulta odpoczywało grzęznąc w błocie w głębokiej wyrwie, a „żołnierze z plecakami na grzbietach, cisnęli się i psioczyli, nie szczędząc od czasu do czasu szyderstw i wyzwisk swym dowódcom”. Ludzie, będący na flankach kolumny szli po żywność, a znalazłszy przytulny dom zostawali w nim. W obozowiskach pozostawali tylko żołnierze nie mający problemów z zaopatrzeniem. Inni zasypiali na kupce siana, leżąc wokół wielkich rozżarzonych do czerwoności kotłów, spod których płomienie trawiły niekiedy przez przypadek ich dobytek, zmuszając żołnierzy do kontynuowania tego niespokojnego snu w obłokach pary i ludzkiego potu. 11 listopada Davout napisał: „plądrowanie i grabieże osiągnęły swoje apogeum, wnoszę o przyznanie mi prawa do rozstrzelania kilku rabusiów”, nazajutrz zaś dopisał: „brak dyscypliny wśród żołnierzy wymaga surowych przykładów”. Gwardia „odbierała chłopom, za ich zgodą lub bez, drób, drewno i słoninę” zazwyczaj nic im nie pozostawiając. W Anzing oficerowie sztabowi rościli sobie prawo do stajni i skromnych pokoi, co było „nieszczęściem dla oddziałów liniowych zmuszonych do dzielenia się zajętymi przez siebie miejscami”. I tak w strugach deszczu żołnierze trwali do świtu, zanurzeni po kolana w błotnistej mazi, w której ludzie kipieli gniewem, a wszelkie waśnie rozwiązywano za pomocą pojedynków. Pojedynkowano się nie tylko pomiędzy pułkami, ale także wewnątrz oddziałów. „Przeszło 30 ludzi nie przeżyło spotkania” z wyborczym batalionem z dywizji Oudinota, który zwykł zawierać znajomości z tasakiem w dłoni. Z powodu niedostatku rodził się okrutny egoizm. Lecz w jaki sposób żołnierze mieli wyzbyć się łypania z pożądliwością na wszelki dostatek, jeśli na stole generalnego inspektora artylerii Songisa, który miał do dyspozycji powozy z końmi, „przez 6 dni królowała pieczeń z ziemniakami zamiast chleba”55. Nieopodal Ulm rozprężenie armii sięgnęło zenitu. Od 12 do 14 października Marmont zostawił po drodze połowę swoich francuskich oddziałów56. Po upływie doby większość Francuzów powróciła do sił głównych, ale 8. pułk piechoty batawskiej, który 12 października był w sile ponad tysiąca żołnierzy, dotarł do Ulm zaledwie z 37 oficerami i żołnierzami57. Po ośmiu dniach ich liczba wzrosła do 80, by w efekcie nigdy nie przekroczyć 130 żołnierzy. Pozbawieni swoich dowódców żołnierze rozpierzchali się po farmach, gdzie znajdowali schronienie. Małe dépôts powstające na tyłach zaczynały się powiększać58. Szpitale były wypełnione po brzegi. 16 października 59. pułk piechoty liniowej, który odbywał długie marsze aż do 8 października, stanął twarzą w twarz z Austriakami. Żaden żołnierz nie był na swojej pozycji, ani grangarda, ani wartownicy, a nawet park artylerii59. Dywizja Oudinota, która również nie była przygotowana, wpadła w straszliwą panikę. Stanowiska były szybko obsadzane z okrzykami: „Do broni! Otóż jesteśmy”. Chmara francuskich dragonów przegalopowała w poprzek obozu „wprawiając piechotę w niewyobrażalny popłoch”. Jeden z pułków, który był gotowany do starcia, próbował zapanować nad chaosem, w którym zostało rannych dwadzieścia osób. Trochę później żołnierze broniący mostów w Elchingen zostali pochłonięci przez nurt Dunaju, który wdarł się do pobliskich stodół topiąc rannych, którzy szukali w nich schronienia. Olbrzymie nagromadzenie wojsk zmuszało do dzikiego poszukiwania żywności. Günzburg został obrócony w perzynę60. „Piesi dragoni dopuścili się najniegodziwszych występków”. Żołnierze okradali się wzajemnie. Adiutant Soulta, Saint-Chamans czekając na rozkazy Napoleona stracił wszystkie konie. Aby uchronić od zguby choćby jednego, przywiązał go do wozu i czuwał przy nim nawet w czasie deszczu. „Wszystko co znajdowało się na koniu można było sprzedać, dlatego kradziono siodła i zabijano się za lejce”. Żołnierze prześladowali oficerów, którzy pragnęli ukrócić grabieże. By uniknąć kary ofiarowywali pułkownikom swoje łupy i sugerowali, że ich kapitanowie „wymierzali im razy kijami”. Najbogatsze oddziały „żyły tylko z dnia na dzień”. Reszta szła w rozsypkę, a ich liczba stale rosła. „Muzykanci, żołnierze i służący dosiadali kradzionych koni” i uciekali. Jednak po bitwie pod Ulm wrócili do szeregu, lub żyli w 50-60 osobowych grupach, podążając śladami armii w poszukiwaniu łupów. Na odgłos dział stawali w linii pierwszego pułku znajdującego się w pobliżu61. Artyleria rozrzucona na drogach, miała słabe zaprzęgi i była źle dozorowana, więc porzucała swoje wozy w bagnach przyłączając się do „chmar” spóźnialskich. Piechurzy stanowiący czoło kolumny starali się dotrzeć w wyznaczone miejsce przemierzając w bród strumyczki, które raptownie zmieniały się w rwące potoki. Zwykle na drugi brzeg przeprawiali się prowizorycznymi kładkami „zanurzonymi w wodzie” lub tak chwiejnymi, że cudem udawało się je przebyć wozom przed zawaleniem. Kiedy maszerowali przed oczami cesarza „zapominali o zmęczeniu i niebezpieczeństwach” i pozdrawiali go okrzykami na swój własny sposób. Natomiast napływ ochotników spośród maruderów do Wielkiej Armii „był powodem zdziwienia i pogardy o piątej wieczorem, a zupełnego podziwu o siódmej rano”62.

Wraz z kapitulacją Ulm szaleńczo szybkie przemarsze zostały wznowione. W Bawarii, która została „najechana, złupiona i ograbiona przez płynące wzdłuż niej oddziały sprzymierzonych”, nakazano oficerom zatuszować rabunki wojska. Ów „strumień” unosił na swych falach bawarską artylerię włączoną do armii, ze względu na jej korzystny stan, a także cesarza otoczonego służalczymi i uprzejmymi Niemcami. Orszakowi temu przewodziła grupka szyderców, wyrażająca głośno swe sądy, podśpiewująca i strojąca żarty, urągające zarówno zabłąkanym przybyszom, jak i kpiąca z „małego kaprala”63. Żołnierz wśród swych sprzymierzeńców „zachowywał się jak wśród wrogów”. By podreperować swe siły wynoszono z podwórek wszystko to, co znaleziono. I tak region wcześniej wyeksploatowany przez Austriaków został zniszczony przez Francuzów. Pośpiesznie zabierano wszystko, co można było zjeść i co znajdowało się w zasięgu wzroku, a resztę roztrwaniano. Żołnierze tłukli przeszklone szafy, wyważali drzwi w pokojach, strzałami otwierali zaryglowane zamki. Dowódcom również doskwierała nędza, w związku z czym pośpiesznie wracali do swoich schronień po tym jak przemokli na deszczu „który napełniał nawet miski przymocowane do tornistrów na plecach żołnierzy”, nie zwracając na nich uwagi i pobłażając ich czynom. Chciwość żołnierza stale była podsycana, już sam tytuł „żołnierza cesarza” dopuszczał wszelkie nieposłuszeństwa i grabieże. A jeśli żołnierz był zadowolony i miał pełen żołądek, to pojawiało się pragnienie kobiet i pieniędzy. W Memmingen widziano takich, którzy ograbili kasy jubilerskie, pozostawione przy bramie miejskiej i to mimo grożącego za to rozstrzelania lub kartaczowania64. I chociaż ponad 40 z nich straciło życie z powodu uprawiania tego procederu, ci głupcy nazywali to „wojowaniem na własny rachunek”. W Bawarii żołnierze bili wieśniaków, żeby dowiedzieć się, gdzie chowali pieniądze. Zważywszy na krótki dzień, przemarsze wojsk odbywały się również pod osłoną nocy. I tak żołnierz przybywając do obozu lub na kwaterę wyruszał na poszukiwanie żywności w ciemność nocy, co usprawiedliwiał ściskający go głód. Było to spowodowane tym, że pierwsi, którzy przybywali do obozu, zabierali chleb. Dla następnych zostawała tylko mąka i masło, a dla ostatnich już prawie nic. Armia poczuła się swobodniej za Monachium i pozwalała sobie na wiele. Podczas 18 dni marszu z Ingolstadt do Wiednia grenadierzy Oudinota grabili wszędzie. Mimo tego, że w Sankt Pölten „mieszkańcy nie żałowali im swoich zapasów”, i tak zostali obrabowani. Dragoni, którzy przemierzali skute lodem górskie szlaki „usłane martwymi ciałami ludzi i zwierząt, które wróg pozostawiał z całym rynsztunkiem i bronią”, nie byli skorzy do oszczędzania żadnego z mieszkańców po tak morderczym przemarszu, który nieraz trwał „od dziesiątej wieczorem po trzecią po południu”. Od czasu do czasu rozstrzeliwano niektórych rabusiów. Jednak nieliczni marszałkowie, jak Ney przymykali oko na „wiele żołnierskich grzeszków popełnionych w Tyrolu”, aż do czasu, gdy w Innsbrucku ten ostatni został zmuszony do rozstrzelania artylerzystów, którzy spustoszyli kościół. W innych sytuacjach zmiana rozkazów zmuszała żołnierzy do szybkiego zabierania wszystkiego, co zobaczyli. Tak było w przypadku 5. pułku dragonów, który wtargnął do Wiednia, po tym jak obozował pod jego murami „od dziesiątej rano do dziewiątej wieczorem” lub w przypadku piechurów, którzy w stolicy maszerowali krokiem szturmowym, a po zwolnieniu ze służby znikali w uliczkach65.

Dodatkowo na tyłach wciąż pozostawali liczni i niebezpieczni maruderzy. Oficerowie, którzy cofali się, by zorganizować służbę na tyłach byli zdziwieni „widząc drugą twarz zwycięskiej armii”. Wzdłuż drogi dostrzegali zamknięte oberże i zdewastowane farmy dookoła nich. Kurierzy, którzy byli odpowiedzialni za utrzymywanie łączności wyrywali sobie siłą lub przy użyciu gróźb garstkę koni pocztowych, która się jeszcze ostała. Około 6 listopada żandarmi zaczęli wyznaczać trasy przemarszów i ścigać maruderów, dla których ustalono garnizony na etapach lub na pocztach66. Ci, których wyznaczono do tej ciężkiej służby, godzili się na to ze ściśniętym sercem, walcząc co rusz z niepokojem i z nieprzewidywalnością tak szybko prowadzonej wojny. Jeśli żołnierz potrafił opuścić swe szeregi, to i oni porzucali swoje misje, jeśli zdawały im się nużące. Taki dowódca szwadronu Reiset, poważny oficer, który był oddelegowany do Bawarii bez żadnej konkretnej misji, opuścił swoje stanowisko, mimo rozkazu, mówiącego o tym, że ma udać się do Wiednia i stacjonującej w nim armii. Książę Murat, który dołączył do niego po drodze „złajał go za to nieprzemyślane posunięcie” i odesłał do Wiednia na prośbę jego pułkownika. Jednakże generał Baraguey d’Hilliliers „wsadził go do aresztu na kilka dni” i zamiast wykonywać swoje obowiązki w małej smutnej mieścinie, szef szwadronu zdołał ich uniknąć. Pod koniec grudnia po przyjemnie spędzonym miesiącu w Wiedniu, bez żadnych trudności, powrócił do swojego korpusu na Morawy 67.

W Wiedniu pierwsi przybysze, którzy byli źle odziani i bez butów, zostali dobrze przyjęci. Oficerom „najbardziej eleganckie niewiasty” – jak powiedział Bigarré, człowiek o dość wątpliwym guście – „przyniosły laury i orzeźwienie”. Wioski znajdujące się poza miastem nie były mniej zniszczone, tym bardziej, że zostały ograbione podczas odwrotu wojsk rosyjskich. Aby łatwiej było szybko skoncentrować wszystkie wojska francuskie w tym zimnym okresie, zgromadzono je w obozach. Mieszkańcom pobliskich miejscowości zabrano drzwi i okiennice, aby mieć się czym zakryć przed zimnem, łóżka, materace by mieć na czym spać oraz fotele i kanapy by móc rozprostować kości. Poczciwi Austriacy, powolni i spolegliwi, stracili wszystko do cna niczym po przejściu cyklonu. Za Dunajem w Spitz prawie wszystkie domy straszyły pustymi otworami po okiennicach i drzwiach. Sklep z odzieżą w Stockerau, będący „najpiękniejszym z możliwych” został zniszczony bez żadnego pożytku dla armii. Generał Salligny potraktował identycznie żydowskiego kupca z pomocą swojej eskorty. Żołnierze francuscy chodzący w podartych łachmanach nie sprawiali wrażenia zwycięskiej i wyśmienicie zorganizowanej armii. By pobudzić wyobraźnię wiedeńczyków, trzeba było zaplanować przemarsz Gwardii, która po wypoczęciu przez dwa dni w Litz i kilka następnych w Schönbrunn, defilowała przez „miasto w mundurach wielkich”68, po czym „w okropną śnieżycę” zatrzymała się na spoczynek w bardzo zniszczonych okolicznych wioskach. Ale choć Gwardia potrafiła pięknie się prezentować, to i tak była znienawidzona przez resztę armii. Namiętności, które targały gwardzistami były równie silne jak u innych; przykładem może być sierżant, który dopuścił się gwałtu na córkach gospodarza, który ugościł go dobrym jadłem. „Gwardzista, biorąc przykład ze swych dowódców, stawiał się ponad swoich przełożonych z linii” i często „wykazywał brak szacunku” dla innych oficerów; lubił spierać się ciągle o lepsze kwatery, zamiast jak inni żołnierze wrócić do obozu. „Cała armia obawiała się zetknięcia z jej jednostkami, zepsutymi życzliwością, pobłażliwością i stronniczością monarchy”. Widok tych wspaniałych baterii, w których najmniejszy nawet wóz był zaprzężony w sześć dobrze wykarmionych koni, w niczym nie przypominał dział i jaszczy ciągniętych przez czwórkę szkapin pozbawionych paszy69. W takich sytuacjach pojawiało się pytanie czy każda szarża nie mogłaby być wspomagana przez dobrze utrzymaną, dopieszczoną artylerię? Widząc domostwa spalone przez Gwardię, Napoleon grzmiał w swoich rozkazach dziennych: „Zapłacicie za swe czyny. Ja zapłacę sześćset franków, wy zapłacicie dziennym żołdem”70. Gwardziści palili na swojej drodze więcej niż pozostałe oddziały, nie próbując naprawić zniszczeń, których byli przyczyną. Podążali za swym władcą, pierwsi otrzymywali rozkazy mimo, że nie byli zmuszani do nagłych wymarszów. Mieli także zapewnione jedzenie na postojach i lepsze miejsca na noclegi. Mimo tego stan Gwardii po dotarciu do Brna można było określić słowami: „skrajne wyczerpanie”71.

Na Morawach żołnierz nużył się niewiedzą na temat celu przemarszów i byciem „maszyną bojową”, więc korzystał z każdej okazji, jaką stwarzało takie życie. Domostwa były obdzierane „z wiązań i strzech, które pokrywały dachy”, gdyż okrutny niedostatek tej pory roku pozbawił żołnierzy drewna i słomy. „Delektowaliśmy się smakiem konfitury, której pełne beczki znaleźliśmy w wioskach i robiliśmy z nią smakowite kanapki” jak pisał Coignet. Żołnierze nie gardzili również wieprzowiną, którą próbowali wkupić się w łaski dowódców. I chociaż nie zawsze udało się schwytać wiele sztuk świń, w razie potrzeby wykradano je sobie wzajemnie. W Brnie żołnierze przechodzili nudne przeglądy i inspekcje wymagające „stanu czystości i porządku w umundurowaniu jakby to było w Paryżu”. Pomimo bliskości wroga i wielu usiłowań służba przebiegała jak w Ulm. Po spotkaniu z Dołgorukim, Napoleon wracał pieszo do pierwszego uzbrojonego posterunku, w wewnętrznym łańcuchu wedet, gdzie: „wartownik słuchając go zachowywał się dość swobodnie, nabijając fajkę i trzymając karabin między nogami”. Noce w obozie poprzedzające bitwę pod Austerlitz były upiorne, ale jedzenie przyniesione przez maruderów, wino wydobyte z ukrycia i wódka wskrzeszały entuzjazm i dodawały energii. W wigilię bitwy oficerowie Berthiera pili tokaja z beczek przez słomiane rurki. A następnego ranka stała się rzecz niesłychana, gdyż muzykanci otrzymali rozkaz zajęcia pozycji w szyku zamiast ukrywać się na tyłach z dala od niebezpieczeństw. Wieczorem „szczątki pobliskich wsi nie starczyły, aby podsycać ogień”. Żołnierze opróżniali tornistry, które Rosjanie zdejmowali przed bitwą i położyli w równej linii wzdłuż płaskowyżu Pratzen. W czasie odwrotu pokonani „szukali ukojenia w alkoholu”, zwycięzcy zaś okrywali się płaszczami poległych i bez odrazy kładli się spać zbroczeni krwią, a niektórzy spali nawet na „stosach trupów” jak pod Hollabrünn72. Inni spostrzegłszy ule podpalali szopy by dobrać się do słodkiego miodu. Jeszcze inni z pustymi żołądkami mościli sobie posłanie z kit zebranych z żołnierskich nakryć głowy na dwukołowych powozikach, dokąd zaprowadziły ich nogi. Kiedy generał Friant zebrał swoich ludzi, co dwudziestemu wystarczyło zaledwie 36 godzin, aby pokonać 100 kilometrów dzielące ich od pola bitwy. Reszta zaś razem z działami doganiała ich z godziny na godzinę „bez słowa sprzeciwu”. Nocą pozostała połowa była wciąż w drodze73. Wszystkim dłużyła się ta mizerna część żołnierskiego żywota, którą mogło zakończyć jedynie tylko zawieszenie broni74.

Zasięg działania armii powoli rozszerzał się i pochłaniał kraj, dokonując coraz większych zniszczeń na terenach wroga. Część żołnierzy „odwiedzała” dawne kwatery nieprzyjaciela lub miasteczka, zakładane kiedyś przez mieszkańców Szampanii czy Burgundii, które pamiętały czasy Marii Teresy. Każdemu pułkowi przypadały w udziale trzy bądź cztery małe mieściny, które w zaledwie dwa tygodnie zostawały w całości pozbawione zapasów. Wkrótce nie pozostawało nic oprócz miast. Po nastaniu pokoju armia wycofała się do Bawarii, a Napoleon pisał: „żołnierze mają wykonywać na raz tylko trzy krótkie przemarsze. Nie godzi się zamęczać oddziałów długimi godzinami marszu, należy natomiast zwalczać pojawiających się maruderów i wycofywać się z wolna, by uniknąć podejrzeń o ucieczkę. Nastawcie ich na przebycie czterech mil każdego dnia i odpoczynek po każdych trzech dniach marszu”. Oczywiście były oddziały, które maszerowały piętnaście godzin bez wytchnienia przez górskie tereny, bądź takie, co na odludnych drogach napotykały tylko nędzne osady skryte pośród lasów. Kanonierzy wywożący wiedeński arsenał musieli unikać kamieni, których nie szczędzili im śpieszący za nimi Austriacy. Konie do ciągnięcia sprzętu były rekwirowane w Styrii i w Karyntii. Na wzór Napoleona każdy starał się czerpać garściami z dobrodziejstw kraju. W Styrii generał Delzons domagał się w mieście Harburg czterech koni o wartości nie mniejszej niż 500 florenów, które przyjął jako nagrodę. Wielu jego kompanów w Górnej Austrii wymuszało rekompensatę pieniężną od zakonników pod pretekstem niezaoferowania noclegów ich żołnierzom, mimo iż bataliony znalazły miejsce do spania w chatach w dolinie. „Kilka wdzięcznych kobiet o wątpliwej cnocie” spotkanych w Wiedniu podążało za dowództwem i zarówno w Sankt Pölten, jak i w Linzu „nie doskwierał im brak schronienia”75.

Żaden subordynowany żołnierz napoleoński nie złupił wsi ani nie obchodził się brutalnie z chłopem w południowych Niemczech, które od 5 lat starały się naprawić zniszczenia wojenne czy w Dolnej Austrii, gdzie nie widziano obcokrajowców od najazdu Turków. Ludność niemiecka była dobra, doceniała uroki suto zastawionego stołu, a jeśli brakowało wykwintnych dań, zawsze znalazł się sposób na zapełnienie pustego żołądka. Większa część żołnierzy francuskich tj. dwie trzecie, które nie doświadczyły wojny, pozbawiona była barbarzyństwa. Jednakże braki w dostawach żywności, szybkość cesarskich manewrów, instrukcje dla podwładnych, które były często źle wykonywane powodowały, że każdy postój stawał się okazją do napełnienia żołądków. A jako, że to uczucie było luksusem, to ktokolwiek go doświadczył nie bał się walki o przetrwanie szukając zawzięcie jedzenia w czasie każdego postoju i oddawał się grabieżom z bronią w ręku zarówno nocą, jak i w ciągu dnia. Ten ludzki strumień zostawiał po sobie cały osad, a w nim szumowiny: krętaczy, oszustów, służących i kramarzy, którzy sprawiali więcej kłopotów niż sama armia, ponieważ wciąż istnieli, a armia nie potrafiła ich zwalczyć, gdyż jej wszystkie wysiłki, koncentrowały się na marszu naprzód. Napoleon nie zdawał sobie sprawy, że gdyby musiał postawić pod pręgierzem wszystkich złoczyńców, znalazłaby się wśród nich część jego sztabu. Nie wiedział, że Masséna bardziej zajmował się w Wenecji trwonieniem pieniędzy, niż odnoszeniem zwycięstw, ani że dowódca kirasjerów w Armii Włoch generał Pully, to człowiek, z którego żołnierze kpili i który posiadał: „bardzo dwuznaczną reputację”. Nie słyszał też tego, o czym mówiła głośno jego eskorta, że szeregowi okazaliby się głupcami, gdyby nie pozwolili sobie na pieczeń z drobiu zabronioną przez Jego Ekscelencję. Czy też o tym, że często służyli swym dowódcom za narzędzie do pomnażania fortuny, kosztem których generalicja próbowała poprawić swoją nadszarpniętą reputację. Zresztą czy to ważne, że nie wiedział o tych złych rzeczach o ile tylko osiągnie swój cel? Wydaje się, że raczej potrzebował takiego dowódcy kolumny piechoty, który wsiadał na konia pociągowego by szybciej przebyć drogę i oszczędzić swych nóg, a później dołączał do księcia Ferdynanda! Skoro przebywał 200 mil swojego cesarstwa bez parków artyleryjskich, transportu i zapasów, za to z działami bawarskimi, kulami ściągniętymi z Wiednia, czy nie mógł zmiażdżyć Austriaków i Rosjan za jednym zamachem?76

III

Po zawarciu pokoju Armia Włoch, którą zastąpiły w Dalmacji pułki przybyłe z Holandii, częścią sił przebyła Apeniny, gdzie „podpaliła pięć, a może sześć wsi i rozstrzelała sześćdziesiąt osób”, aby ukarać zbuntowanych chłopów; pozostałą częścią sił ruszyła na podbój Neapolu. Co do Wielkiej Armii, to została ona w Niemczech, oprócz dywizji Oudinota, która brodząc w sześciostopowym śniegu przedzierała się górskimi szlakami przez Jurę, aby dotrzeć do Neuchatel77.

W Dalmacji powodem wielu strat była nie tylko gwałtowność klimatu, niezdrowe powietrze w dolinach, trudności komunikacyjne, ale także dzikość mieszkańców, którzy „napadali na żołnierzy, żeby okraść ich z miedzianych guzików”. Wszelako z czasem Francuzi przyzwyczaili się do tego, zmieniając zwyczaje panujące w tej krainie i bez skargi służyli godnie swemu „królowi Marmontowi”78.

W Neapolu egzystencja była trudniejsza, mimo iż żołnierze przywykli do malarycznego klimatu Wenecji czy Mantui. Żołnierze zostali wmieszani w tłumy Włochów, Korsykanów, pseudo-Szwajcarów, Hanowerczyków, Polaków na służbie Królestwa Włoch, cudzoziemców z pułku La Tour d’Auvergne79, jak i czarnych przybyłych z Afryki przez San Domingo. Francuzi w wielkim pośpiechu opuścili Wenecję w połowie stycznia i po sześciu tygodniach byli w Basilicacie80. Oczywiście żaden konwój zaopatrzeniowy nie podążał z nimi. I po tym, jak widzieliśmy ich dokonania w czasie wcześniejszych kampanii, nie trudno wyobrazić sobie jak się zachowywali w ubogich wioskach, wśród rolników przyzwyczajonych do nędznego żywota. Król Józef pragnął przywrócić ład w swym królestwie. Czy było to możliwe przy udziale wycieńczonych żołnierzy, nie do końca przystosowanych do warunków i których wymagania zdawały się rosnąć wprost proporcjonalne do włożonego przez nich wysiłku i ich przydatności? W Neapolu pewien żołnierz zabił jednego z mieszkańców, inny targnął się na swojego kapitana. Oczywiście obaj zostali rozstrzelani. W Basilicate bandyci, którzy strzelali do żołnierzy spowodowali zniszczenie okolicznych miejscowości. Pewnym było, że owi bryganci nie walczyli wcale dla Burbonów, lecz wykorzystywali zamieszanie, które panowało w tym rejonie. Ich lojalistyczne pobudki były pretekstem do skrycia anarchistycznych dążeń. Żołnierze nie potrzebowali takiego rozróżnienia, albowiem na razie nie miało to dla nich znaczenia. Jeśli całe miasto, w którym zgładzono im kapitana zostawało ogołocone tak, że po „upływie godziny w domach pozostawał tylko gwóźdź na kapelusz”, można zrozumieć, dlaczego rozpoczęła się wojna na noże. Miejscowi mordowali więc żołnierzy, którzy przemieszczali się w pojedynkę, a ci w odwecie mścili się na miastach i na tej części ludności, która była najmniej skłonna do atakowania ich i nie decydowała się uciec w góry. Pewnego razu rolnicy napadli na konwój przejeżdżający przez ich wieś i zmasakrowali część obrońców81. W odpowiedzi 300 Francuzów otoczyło wioskę, zaatakowało ją i uratowało 63 jeńców. Generał Verdier osobiście wpakował kulę w łeb strażnikowi wiezienia. W przeciągu trzech kwadransów wieś została zrównana z ziemią, a chłopów wrzucono w ogień. Stamtąd żołnierze pobiegli do innej wioski, gdzie schwytaną w niej czterdziestoosobową bandę brygantów, lub uznanych za takowych, spotkał taki sam los jak ich płonących domostw. I od tej pory każdego zatrzymywały słowa: „kto idzie?”, przez co służba stała się bardzo męcząca82. Sytuację pogarszało powołanie do życia niezbędnych stanowisk związanych z systemem łączności, co było dodatkowym obciążeniem. Prócz tego żołnierze kontynuowali grabieże. Pewnego razu w Casercie odkryli zboże ukryte w silosach wydrążonych pod brukiem ulicznym. Gdzie indziej okradali nawet kościoły tłumacząc się, iż z powodu braku zapasowej odzieży, muszą się utrzymywać na koszt królestwa. W tym kraju pozbawionym produkcji podstawowych artykułów, wojsko ubożało coraz bardziej. Nędza w Gaecie popychała czarnych do aktów miłosierdzia, jakim było dobijanie rannych kamratów, a dla kilku sous, ryzykowali życiem zbierając kule armatnie. W Kalabrii niedola, z dnia na dzień, powodowała wzrost nastrojów powstańczych. Oficerowie francuscy i żołnierze z innych krajów ciągnęli za sobą chmarę kobiet i dzieci, która była brzemieniem dla całej kolumny i elementem wichrzycielskim, osłabiając morale oddziału, zwłaszcza w ciężkich chwilach83.

Zobojętnienie dopadało żołnierzy zostawionych samych sobie. Letnie palące słońce potęgowało uczucie odrętwienia, marazmu i wschodniego fatalizmu. Spotkanie mieszkańców z tym bezmiarem pomieszanych w obozach narodowości, tłamsiło francuską naturalność. Podobnie kontakt z neapolitańskimi oddziałami pomocniczymi, składającymi się z najbardziej nikczemnych i zarazem skorumpowanym ludzi wyciągniętych z galer lub z zapuszczonych nor Neapolu, zamieniał francuską rubaszność i brawurę w okrucieństwo i zuchwałość. Przejawiały się one na przykład tym, że artylerzyści transportujący proch nie martwili się faktem, iż ich ładunek wysypuje się na ulicę, gdzie dzieci bawiły się ogniem. Można było też zobaczyć magazyn amunicyjny i wartownika z artylerii, który zostawił zapaloną świeczkę nad otwartą beczką prochu. Byli też chorzy, którzy w czasie wrogiego ataku nie bronili się za pomocą karabinów i dział znajdujących się na miejscu, ale woleli okraść kasy korpusu, które były tam zgromadzone, dzięki czemu poddali się z pełnymi sakwami. Jedna brygada została zaatakowana, gdy „większość żołnierzy zajmowała się toaletą osobistą”. Kiedy żołnierze uczestniczący w ekspedycji do Kalabrii, zostali zmuszeni do opuszczenia „rozpustnego” Neapolu, ich porywczość nie znała granic. Niszczyli wszystko, co stawało im na drodze. „Zabijano wszystkich bez rozróżnienia płci czy wieku, strzelając zarówno z dział, jak i karabinów”. Generałowie nie potrafili ich powstrzymać, mimo iż zdarzało się, że dowodzili 600 ludźmi, co królowi Józefowi wydawało się zbyt dużą liczbą84. W odwecie chłopi napadali i torturowali samotnych żołnierzy, zatruwali potrawy i wodę, pozbawiając tym ostatnim sposobem życia całego sztabu 102. pułku piechoty, nad którym dowodzenie musiał przejąć kapitan85. Dodatkowo Szwajcarzy, żołnierze pułku La Tour d’Auvergne i Korsykańczycy dezerterowali, „dołączając do brygantów”. Neapolitańczycy robili sobie z tego zabawę, a Józef w obawie przed podobnym obrotem sprawy jesienią 1807 roku odmówił przyjęcia na służbę Prusaków z pułku z Isembourga86, który miał przekazać mu Napoleon87.

W 1808 roku 100 tysięcy owiec pozdychało z powodu zimna panującego w Pouilles. Na drodze, którą przemierzał król „splądrowano trzy z siedmiu wiosek, a każdy kolejny ruch oddziałów tylko wzmagał pokłady niezadowolenia”. Znużenie i śmierć kilku przywódców sprawiła, że bryganci nieco przycichli. Niektóre obszary należące do władcy były omijane szerokim łukiem przez Francuzów, a na innych nie pojawiali się wcale. Armia traciła na wartości wysyłając kilkaset żołnierzy do Gwardii Cesarskiej, a z najlepszych poborowych ogałacała ją Gwardia Królewska. Za to szybko się aklimatyzowała, a zamieszkała tam ludność, będąca zawsze pod kontrolą cudzoziemców, z czystego lenistwa przyzwyczaiła się do nowo przybyłych. Ale czy w związku z tym dobrze czy źle wypełniała swe obowiązki w pięknych koszarach w Neapolu, w Kapui, w Avers lub obozując na twardej ziemi na Sycylii? A może w Kalabrii, gdzie generał Manhes wzbogacał się przymykając oko na angielską kontrabandę i terroryzował okolice, albo na Wyspach Jońskich88 wśród Greków i Albańczyków? Tak czy inaczej zostali tam do ostatnich, gorzkich dni upadającego Cesarstwa, czasem w szykach, często odpoczywając, odcięci od wszelkich nowin i listów, dostarczanych przez pocztę cesarską. Te braki silnie odczuwał król Joachim Murat, który wraz ze swą małżonką Karoliną byli okropnymi egoistami, folgującymi swoim poddanym i tracącymi kontakt ze swoją ojczyzną89.

IV

Wielka Armia została rozproszona po kwaterach w państwach niemieckich i nabierała sił. Gwardia wracała do Paryża. W Szampanii jej żołnierze upili się i potrzebowali trzygodzinnego odpoczynku dwie mile przed Epernay, aby ściągnąć grenadierów, których gospodarze z Ay odstawili na miejsce wozami. Dopiero nazajutrz batalion był gotowy do wymarszu. Jego uroczyste przyjęcie odbyło się na Polach Elizejskich w deszczu, gdzie ugoszczono ich zimnymi zakąskami i „zalakowanym winem”. Żołnierze odkorkowali butelki i opróżnili je na stojąco – tak oto zachowywał się kwiat francuskiej armii. Bawarczycy widzieli już niejedno goszcząc ich u siebie. Okupacja francuska to czas „uświęcony” pijaństwem, który odciskał silne piętno na tej pracowitej ludności. Oficerowie „świętowali” bez wytchnienia. Obojętność i bezbożność żołnierzy oburzała mieszkańców tego ultrakatolickiego kraju, w którym „gniew najświętszej dziewicy i krzyża były rzadkim zjawiskiem”, chociaż właśnie te symbole wiary można znaleźć nawet na schodach domostw. Mimo tego panowała pozorna harmonia nawet, jeśli „poczciwi Bawarczycy mieli ochotę pozbyć się niewygodnych gości”, nie okazywali tego otwarcie90.

Zupełnie inaczej było w Hanowerze, gdzie Prusacy stacjonowali w miastach. Nie pozwoliliby sobie nigdy na pułk rozproszony na dystansie 25 mil w obawie przed dezercją i grabieżą pozbawionych kontroli „najemników”. Jeśli oficerowie udawali się na polowanie w godzinach popołudniowych podczas marszu, to żołnierze o ile nie byli wykorzystywani jako służba, przygotowywali się do przeglądów, które trwały bez końca. W okolicach lata zaczęły „dochodzić słuchy o zbliżającej się wojnie”. Prusakom zależało na niej bardziej niż Francuzom, gdyż w jej wyniku mogliby wrócić do swojej ojczyzny, tym bardziej, że od dłuższego czasu okłamywano ich w tej kwestii. Nieco później nadeszły rozkazy przygotowania ekwipunku, zebrania wojsk i rozpoczęła się seria marszy i kontrmarszy.

Oczekiwanie i niepokój pobudzały ich, a kiedy wojna stała się pewną, rozbudziła w nich zmienne uczucia i pokłady ukrytej energii91.

Koncentracja oddziałów nastąpiła 30 września, w dość sprzyjającym momencie, pomimo dyluwialnych deszczy92. Gwardziści i oddziały z obozu w Meduon93 wyruszyli w kierunku Renu na trzęsących się furmankach i dotarli na miejsce w pierwszych dniach października. We Frankonii kwatery były tak przepełnione, że wyżsi rangą oficerowie wyszukiwali sobie wolne miejsca na kupkach siana w stodołach. Brakowało żywności, koni i wozów. W takiej sytuacji nic dziwnego, że kantynierki przy pomocy swoich protektorów ukradły furgon zaprzężony w dwa konie, który udało im się przechwycić. Praczki miały prawo do posiadania jednego konia jucznego, którego powinny dostać w pierwszej kolejności, niestety pozostawiano im tylko trupy zwierząt. Obozujące oddziały zużywały codziennie ogromne ilości słomy, żeby podtrzymać ogień do ogrzania i do alarmowania. Co noc dbał o to marszałek Ney¸ sprawdzając nawet najbardziej wysunięte posterunki. Po wkroczeniu do Saksonii każdy postój kończył się tragicznie dla okolicznych miejscowości: mieszkańcy uciekali, ogołacano domy z drzwi, zdzierano strzechy, zabierano suche drewno, odłożone na opał, jak również meble, żywność i słomę zgromadzoną w stodołach. Nowa wioska powstawała na miejscu dziwnych, porzuconych chat, w których większość przedmiotów leżała w nieładzie, a meble służyły do podsycania porannego ogniska, jeśli pod ręką nie było suchego drewna. W ten sposób zniszczono bogatą dolina Soławy i nikogo to nie wzruszyło, aż do bitwy pod Jeną. Marsz był szybki jak w kampanii roku XIV. Korpusy, które przemierzały góry znajdujące się w wypadających po drodze krainach, pokonywały dziennie średnio 28 kilometrów, nierzadko walcząc w trakcie. Nie szłoby im tak dobrze, gdyby niektóre części armii nie podwajały tempa. A jeśli weźmiemy pod uwagę obecność wroga, przemierzanie nieznanego terenu, hierarchię dowodzenia, wielkie oczekiwania i fatalne błędy, które się zdarzały, możemy odgadnąć, że osłabienie marszu mogło zależeć od najsłabszego ogniwa: żołnierza. Nie dziwi więc fakt, że generałowie mimo całej swojej surowości mieli więcej zmartwień niż zniszczone plony, spalone domostwa czy spustoszone wsie94. Nowa armia miała w swoich szeregach rekrutów, którzy nie posiadali krzty zaradności i byli jeszcze mniej przygotowani do wojny niż ich poprzednicy. Ich tropem tłumnie, niczym drapieżnik, podążała zgraja rabusiów. Na początku żołnierze ograniczali się do kradzieży żywności, kur, bydła, ziemniaków, później zaś pod pozorem odkrycia schowanych zapasów zaczęli przeszukiwać mieszczańskie szafy, sklepiki, z których zabierali pieniądze oraz inne wartościowe przedmioty. Weszło im w krew wyrzucanie przez okno wszystkiego, czego nie zdołali zabrać. Za rosłymi żołnierzami o „marsowych twarzach” podążali maruderzy o „odpychającej, zwierzęcej fizjonomii”, którzy niszczyli wszystko, co spotkali na swojej drodze. Przemarsz korpusów Davouta i Soulta „pozostawiał za sobą tylko krwawy ślad”, a wcielone do ich oddziałów setki pruskich dezerterów były bardzo pomocne w sianiu zniszczenia. W wigilię bitwy pod Jeną dwudziestu szeregowych z każdej kompanii Gwardii wyruszyło na poszukiwanie żywności. Jena była opuszczona i żołnierze znaleźli wszystko, czego im było potrzeba, jak również wino i cukier. Każdy grenadier wrócił z lekko zwilżonymi winem wąsami trzymając trzy butelki, z czego dwie w bermycy i jedną w kieszeni95. Kiedy Napoleon przechodził przez stanowiska wart otworzono do niego ogień. „Z trudem udało się powstrzymać ostrzał”96. W wieczór bitwy Jena stanęła w płomieniach, a Auerstadt było tak zniszczone, że korpus Augereau nie znalazł tam żywności, furażu ani nawet żadnego miejsca do spania97. Ci, którzy przybyli do Weimaru po akcji i po 15 milowym marszu byli tak wyczerpani, że oficerowie przez pół godziny nakłaniali żołnierzy do rozpalenia ogniska i załatwienia żywności. Oczywiście pochłonęli wszystko cokolwiek znalazło się pod ręką. Gdy chirurg Percy98 opatrywał rannych, skradziono mu najlepsze konie. Żołnierze jedli, co się dało, pili nie znajdując umiaru, a po przybyciu do Nordhausen99 dopuścili się wszystkich możliwych ekscesów, by na końcu grozić śmiercią próbującemu ich powstrzymać oficerowi100.

Po zwycięskiej bitwie należało przywrócić do porządku spuszczoną ze smyczy bestię i każdy dowódca do tego się stosował. 18 października Ney pisał tak: „Niebywałe spustoszenia zostały poczynione bez żadnej korzyści dla ich autorów” i obiecywał, że ci, „którzy będą się odznaczać nienagannym porządkiem i dyscypliną zostaną nagrodzeni”; owe zalecenia były skierowane do każdej kompanii, do nadgorliwych grenadierów, rabusiów i maruderów. 21 października Soult wydał rozkaz: „Drogę korpusu znaczyły pożoga, zniszczenie i potworne zbrodnie, które nie sposób ogarnąć” i nakazał: „Co czwarty dzień odbędzie się rewizja tornistrów piechurów, mantelzaków artylerzystów i kawalerzystów. Również co czwarty dzień markietanki, praczki, służące, wędrujące za wojskiem będą przeszukane, a w przypadku kradzieży, wóz tych kobiet zostanie spalony, markietanka przywdzieje czerń i zostanie wystawiona na widok publiczny i wygnana z armii”. Każde zadanie miało być wykonywane na rozkaz oficerów. Z powodu toczących się działań wojennych takie rozkazy były martwą literą, a rabowanie słabło tylko wtedy, gdy armia była rozproszona i maszerowała wolniej101.

Po