Znów mogę cię zobaczyć - Liang Ann - ebook + książka

Znów mogę cię zobaczyć ebook

Liang Ann

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W tym świecie za marzenia płaci się sekretami

Alice Sun zawsze czuła się niewidzialna w elitarnej szkole pełnej bogatych i sławnych dzieciaków. Jasne, jest najlepszą uczennicą, ale i to niebawem się skończy, bo rodziców nie stać już na wysokie czesne. I jakby w jej życiu było mało problemów, Alice nagle odkrywa, że… naprawdę potrafi znikać!

Niespodziewana moc okazuje się jej wielką szansą. Ile są w stanie zapłacić jej koledzy i koleżanki, by poznać sekrety, które może wykraść tylko ktoś niewidzialny? Czy ta kwota wystarczy, żeby mogła dokończyć naukę w Akademii Airington?

Jednak nie może działać sama. Żeby jej plan się powiódł, Alice potrzebuje pomocy swojego największego rywala – bogatego, denerwującego i nieziemsko przystojnego Henry’ego Li.

Jak daleko posunie się Alice, BY W KOŃCU KTOŚ JĄ ZAUWAŻYŁ?

 

„Chyba każdy z nas poczuł się kiedyś niewidzialny, ale nikt nie zna tego stanu lepiej niż Alice Sun. Jednego jestem pewna – ta wyjątkowa historia nigdy nie zniknie z mojej głowy”. – Eli @not.my.high

„Opowieść o tym, jak cienka może być granica między dobrem i złem, szczególnie wtedy, gdy człowiek jest postawiony pod ścianą. Idealne połączenie sympatycznej młodzieżówki z ważnym komentarzem społecznym. Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na kolejne książki autorki!” – @bestsellerki

 

NA OKŁADCE ZNAJDUJĄ SIĘ ELEMENTY WIDOCZNE TYLKO POD LAMPĄ UV. UWAGA: WYDANIE LIMITOWANE!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Data ważności licencji: 4/14/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Moim rodzicom, którym nie wolno przeczytać tej książki.

I mojej młodszej siostrze, Alyssie, która chciałaby, żeby wszyscy dowiedzieli się, jak jest wspaniała.

ROZDZIAŁ 1

Istnieją tylko trzy powody, dla których rodzice zabierają mnie na jedzenie poza domem. Pierwszy: czyjaś śmierć (co, zważywszy na to, że sama nasza rodzinna grupa na WeChacie liczy ponad dziewięćdziesiąt osób, zdarza się częściej, niż można by przypuszczać). Drugi: czyjeś urodziny. No i trzeci: rodzice chcą ogłosić coś przełomowego.

Czasem to kombinacja wszystkich powyższych, jak wtedy, kiedy rankiem w dniu moich dwunastych urodzin umarła prababcia, a rodzice postanowili poinformować mnie nad miską smażonego makaronu z sosem, że od nowego roku szkolnego będę się uczyła w Międzynarodowej Szkole z Internatem Airington.

Jest sierpień, upał nie daje o sobie zapomnieć nawet w klimatyzowanej restauracji, a nikt z najbliższej rodziny nie obchodzi w tym miesiącu urodzin. Zostają zatem tylko dwie możliwości…

Z nerwów coraz bardziej ściska mnie w żołądku. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to powstrzymać się, żeby nie wybiec przez szklane dwuskrzydłowe drzwi. Może sprawiam wrażenie słabeuszki, ale naprawdę nie zniosę złych wieści.

Na pewno nie dziś.

– Alice, coś ty taka zdenerwowana? – zapytała Mama, gdy zblazowana kelnerka w qipao1 prowadziła nas do stolika w kącie.

Przecisnęliśmy się obok stołu, przy którym grupa staruszków tłoczyła się nad wielkim różowym tortem w kształcie brzoskwini, a potem minęliśmy gromadę spoconych mężczyzn w opiętych koszulach i kobiet pudrujących policzki na biało, którzy wyglądali, jakby przyszli tu na biznesowy lunch. Niektórzy gapili się na mój strój. Nie wiedziałam, czy dlatego, że rozpoznali herb z tygrysem na kieszeni marynarki, czy po prostu mój mundurek w porównaniu do tych z rejonowych szkół był obrzydliwie pretensjonalny.

– Nie jestem zdenerwowana – powiedziałam, siadając między nią a Babą2. – Zawsze tak wyglądam.

W sumie to nie było kłamstwo. Kiedyś jedna z ciotek zażartowała, że gdybym znalazła się na miejscu zbrodni, trafiłabym do aresztu tylko na podstawie mojej mimiki i mowy ciała. „Nigdy nie widziałam kogoś tak nerwowego – twierdziła. – W poprzednim wcieleniu na pewno byłaś myszą”.

Wtedy poczułam się urażona, ale teraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że naprawdę jestem jak mysz – która zaraz wpadnie w pułapkę.

Mama wychyliła się, żeby podać mi zalaminowane menu. Ostre światło z pobliskiego okna padło na jej kościste ręce i uwydatniło biegnącą wzdłuż dłoni paskudną białą bliznę. Zbyt dobrze znane poczucie winy zapłonęło we mnie żywym ogniem.

– Haizi3 – zwróciła się do mnie Mama. – Na co masz ochotę?

– Och. Yyy, na cokolwiek – odparłam, spuszczając wzrok. Baba z głośnym trzaskiem rozłamywał jednorazowe pałeczki.

– Dzisiejsza młodzież nawet nie zdaje sobie sprawy, jak ma dobrze – oznajmił, pocierając jedną pałeczkę o drugą, żeby usunąć drzazgi, a następnie pomógł mi zrobić to samo. – Żyjecie jak pączki w maśle. Wiesz, co ja jadłem w twoim wieku? Słodkie ziemniaki. Codziennie słodkie ziemniaki.

W czasie, kiedy Baba pogrążał się w szczegółowym opisie życia codziennego wiosek prowincji Henan, Mama przywołała kelnerkę i zamówiła listę dań tak długą, jakby chciała wykarmić całą restaurację.

– Ma – zaprotestowałam, wspinając się na wyżyny swojego mandaryńskiego. – Nie potrzebujemy…

– Ty potrzebujesz – powiedziała stanowczo. – Zawsze jak zaczyna się szkoła, nic nie jesz. Bardzo źle dla twojego ciała.

Zdusiłam nieodpartą potrzebę wywrócenia oczami. Jeszcze kilka minut temu komentowała, jak w czasie wakacji zaokrągliła mi się buzia; tylko według jej logiki można być jednocześnie zbyt pulchną i skrajnie niedożywioną.

Kiedy wreszcie skończyła zamawiać, ona i Baba spojrzeli na siebie, po czym Mama obróciła się do mnie z tak poważnym wyrazem twarzy, że aż wymsknęło mi się mimowolnie:

– Coś się stało dziadkowi?

Zmarszczyła brwi, co podkreśliło surowe rysy jej twarzy.

– No coś ty, skąd ten pomysł?

– M-mniejsza z tym, nieważne.

Pozwoliłam sobie na westchnienie ulgi, ale mięśnie dalej miałam spięte, jakby w oczekiwaniu na atak.

– Słuchajcie, niezależnie od tego, jaką złą wiadomość dla mnie macie, możemy po prostu… możemy już mieć to za sobą? Za godzinę zaczyna się ceremonia wręczenia nagród i jeżeli mam mieć załamanie nerwowe, potrzebuję co najmniej dwudziestu minut, żeby dojść do siebie, zanim wejdę na scenę.

Baba zamrugał zaskoczony.

– Ceremonia wręczenia nagród? Jaka ceremonia?

Mój niepokój chwilowo ustąpił irytacji.

– Coroczna ceremonia wręczenia nagród dla najlepszych uczniów i uczennic z każdego rocznika.

Baba nadal patrzył na mnie pustym wzrokiem.

– Ba, proszę cię. Przez wakacje wspominałam o tym przynajmniej pięćdziesiąt razy. – Wcale nie była to jakaś wielka przesada. Może brzmi to dość żałośnie, ale od kilku miesięcy z utęsknieniem czekałam tylko na te kilka ulotnych chwil chwały w świetle reflektorów.

Nawet jeżeli miałam je dzielić z Henrym Li.

Jak zwykle, samo jego imię sprawiło, że w ustach poczułam ostry i gorzki smak trucizny. Boże, nie znoszę go. Nie znoszę jego i tej jego doskonałej, porcelanowej skóry, i nieskazitelnie czystego mundurka, i spokoju, równie nieosiągalnego dla niej i niewyczerpanego jak stale rosnąca lista jego sukcesów. Nie znoszę, jak ludzie patrzą na niego i jak go widzą, nawet kiedy pracuje przy biurku w ciszy, ze spuszczoną głową.

Nie znoszę go, odkąd pierwszy raz przestąpił próg szkoły – jak spod igły, niemal bił od niego blask. Już pierwszego dnia pokonał mnie na teście z historii o całe dwa i pół punktu i wszyscy zapamiętali jego imię. Na samą myśl o nim aż mnie skręca.

Baba zmarszczył się. Popatrzył na Mamę pytająco.

– Powinniśmy pójść na tę całą… ceremonię?

– To tylko dla uczniów – przypomniałam mu, choć przecież nie zawsze tak było. Szkoła zrobiła z tego bardziej kameralne wydarzenie po tym, jak Krystal Lam, bardzo sławna matka mojej koleżanki, zjawiła się na gali, ściągając za sobą paparazzich. Zdjęcia Lam w szkolnej auli stały się sensacją na Weibo4. – Ale nie o to mi chodzi. Tylko o to, że wręczają nagrody i…

– Tak, tak, w kółko mówisz o tej nagrodzie – wtrąciła Mama, zniecierpliwiona. – I to są twoje wartości? Czy ta twoja szkoła nie uczy cię, co jest naprawdę ważne? Na pierwszym miejscu powinna być rodzina, potem zdrowie, później żeby mieć jakieś oszczędności na starość, potem… Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Na szczęście nie musiałam kłamać, bo właśnie przyniesiono jedzenie.

W lepszych restauracjach serwujących kaczkę po pekińsku, takich jak Quanjude – czyli w restauracjach, w których jadają moi koledzy i koleżanki z klasy, i to wcale nie dlatego, że ktoś im umarł – sam szef kuchni wjeżdża na salę z tacą z pieczoną kaczką, którą kroi dopiero przy stoliku. Wygląda to jak wymyślny spektakl: chrupiąca, szklista skóra odchodzi z każdym błyskiem noża, ukazując delikatne, białe mięso na skwierczącym oleju.

Tutaj jednak kelnerka zjawiła się z kaczką pociosaną w niezgrabne kawały, z łbem i w ogóle.

Najwidoczniej Mama dostrzegła moją minę, bo westchnęła i obróciła kaczkę łbem ode mnie, mamrocząc, że mam zachodnią wrażliwość.

Przyniesiono kolejne dania: świeże ogórki z czosnkiem skropione octem, cienkie, idealnie chrupkie naleśniki z szalotką, miękkie tofu zanurzone w złocistobrązowym sosie i ciastka z kleistego ryżu oprószone warstewką cukru. Od razu zauważyłam, jak brązowe oczy Mamy przenikliwie taksują objętość porcji; pewnie obliczała, ile posiłków zrobią z Babą z resztek.

Zaczęli jeść, a ja nadludzkim wysiłkiem woli odczekałam jeszcze chwilę i podjęłam temat:

– Hmm. Zdaje się, że chcecie mi powiedzieć coś ważnego…

W odpowiedzi Baba wziął haust parującej jeszcze herbaty jaśminowej i niespiesznie przepłukał usta, jakby miał mnóstwo czasu. Mama czasem żartuje, że odziedziczyłam po nim wszystko – od kwadratowej szczęki, prostych brwi i śniadej cery po skłonność do bezkompromisowego perfekcjonizmu. Ale ewidentnie nie odziedziczyłam ani krzty jego cierpliwości.

– Baba… – ponagliłam go, starając się wciąż brzmieć grzecznie.

Nie opuścił ręki z filiżanką, dopóki nie opróżnił jej całkowicie, i dopiero wtedy się odezwał:

– Ach, tak. Mama i ja pomyśleliśmy sobie… Nie chciałabyś pójść do innej szkoły?

– Chwila. Co? – Mój zbyt głośny i zbyt piskliwy głos przeciął restauracyjny gwar, załamując się na końcu jak u chłopca w czasie mutacji. Uczestnicy lunchu biznesowego przerwali toast, aby rzucić mi pełne dezaprobaty spojrzenie. – Co? – powtórzyłam, tym razem szeptem. Miałam rozpalone policzki.

– Może pójdziesz do szkoły rejonowej jak twoi kuzyni? – powiedziała Mama, umieszczając na moim talerzu perfekcyjnie owiniętą naleśnikiem kaczkę po pekińsku, i uśmiechnęła się. Taki uśmiech uruchamia w mojej głowie alarm, miewają go dentyści tuż przed wyrwaniem komuś zęba. – Albo możesz wrócić do Ameryki. Kojarzysz ciocię Shen? Tę moją przyjaciółkę, co ma syna lekarza?

Skinęłam powoli głową. Dwie trzecie dzieci jej przyjaciół to lekarze lub studenci medycyny.

– Mówi, że u niej w Maine jest bardzo fajna publiczna szkoła. Może gdybyś pomogła jej w restauracji, pozwoliłaby ci u siebie zamieszkać…

– Nie rozumiem – przerwałam, zniecierpliwiona. Czułam okropne kłucie w żołądku, jak wtedy, gdy przeforsowałam się na szkolnym festynie sportowym tylko po to, żeby prześcignąć Henry’ego, a potem niemal zwymiotowałam na boisku. – Ale ja… Co jest nie tak z Airington?

Baba sprawiał wrażenie zdumionego.

– Myślałem, że nie cierpisz Airington – przeszedł na mandaryński.

– Nigdy nie powiedziałam, że nie cierpię…

– A pamiętasz, jak wydrukowałaś logo szkoły i przez całe popołudnie dźgałaś je długopisem?

– No, być może na początku nie byłam największą fanką tego miejsca – powiedziałam, odkładając pałeczki na ceratę. Dłonie trochę mi się trzęsły. – Ale to było pięć lat temu. Teraz wszyscy wiedzą, kim jestem. Mam pozycję… i to dobrą. Nauczyciele mnie lubią, naprawdę mnie lubią, i prawie wszyscy w klasie uważają, że jestem mądra i… i obchodzi ich, co mam do powiedzenia…

W miarę jak mówiłam, twarze rodziców wykrzywiały się w coraz bardziej ponurym grymasie, a niepokój rosnący w moim brzuchu kostniał w lodowate przerażenie. Mimo to zdesperowana ciągnęłam:

– A poza tym mam stypendium. Jako jedyna w całej szkole. Nie uważacie, że to byłaby strata, gdybym po prostu odeszła…?

– Masz stypendium pokrywające połowę czesnego – wtrąciła się Mama.

– Bo to najwięcej, ile mogli dać. – Wtedy mnie olśniło. Niesamowite, że dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Bo z jakiego innego powodu rodzice chcieliby zabrać mnie ze szkoły, na którą przez lata ciułali pieniądze, harując bez wytchnienia? – Czy chodzi o… chodzi o czesne? – spytałam tak cicho, żeby nikt wokół nie usłyszał.

Na początku Mama nic nie powiedziała, jedynie bawiła się luźnym guzikiem nijakiej bluzki w kwiaty – kolejnym nabytkiem z taniego supermarketu, który stał się jej ulubionym miejscem zakupów odzieżowych po tym, jak Yaxiu Market przekształcono w opustoszały dom handlowy pełen podróbek sprzedawanych po zawyżonych cenach.

W końcu odpowiedziała:

– To nie twoje zmartwienie.

Czyli tak.

Osunęłam się na krześle, usiłując zebrać myśli. Nie żebym nie wiedziała, że jest ciężko, że od jakiegoś czasu, odkąd zamknięto drukarnię, w której pracował Baba, a Mamie obcięto nocne zmiany w szpitalu Xiehe, brakuje nam pieniędzy. Jednak Mama i Baba zawsze świetnie ukrywali skalę problemów, zbywając moje obawy prostym: „lepiej skup się na nauce” albo „głuptasie, myślisz, że pozwolimy ci głodować?”.

Spojrzałam na nich przez stół, tym razem z uwagą, i zobaczyłam skronie Baby upstrzone siwymi włosami oraz zmarszczki pod zmęczonymi oczami Mamy. Długie dni w pracy zbierały żniwo. Tymczasem ja pozostawałam w bezpiecznej banieczce Airington. Zrobiło mi się naprawdę wstyd. O ile łatwiejsze byłoby ich życie, gdyby nie musieli co roku wydawać dodatkowych 165 tysięcy juanów?

– To… jakie mam opcje? – Usłyszałam swój głos. – Rejonowa szkoła w Pekinie albo publiczna szkoła w Maine?

Mama odetchnęła z nieskrywaną ulgą. Zanurzyła kolejny kawałek kaczki po pekińsku w półmisku gęstego, czarnego sosu, dodała dwa kawałki ogórka, bez cebuli, dokładnie tak jak lubiłam, ciasno owinęła wszystko razem cienkim jak papier naleśnikiem i położyła na moim talerzu.

– Tak, tak. Obie opcje są dobre.

Przygryzłam dolną wargę. Przecież żadna z nich nie była dobra. Pójście do rejonowej szkoły w Chinach oznaczałoby, że po jej ukończeniu musiałabym podejść do gaokao, jednego z najtrudniejszych egzaminów, decydującego o przyjęciu na studia, czego na pewno nie ułatwiłby fakt, że znam chiński na poziomie szkoły podstawowej. Jeżeli chodzi o Maine, wiem tylko, że to najmniej różnorodny stan w Ameryce, moim jedynym źródłem wiedzy o egzaminach SAT5 są seriale dla nastolatków, które oglądałam na Netfliksie, a znalezienie publicznej szkoły, która pozwoliłaby mi kontynuować kurs przygotowujący do matury międzynarodowej, graniczyłoby z cudem.

– Nie musimy teraz decydować – dodała Mama pospiesznie. – Baba i ja i tak zapłaciliśmy już za pierwszy semestr w Airington. Możesz popytać nauczycieli i koleżanki, trochę to przemyśleć, potem do tego wrócimy. W porządku?

– OK – powiedziałam, mimo że czułam się zupełnie nie OK.

Baba zapukał w stół, żebyśmy obie zaczęły jeść.

– Aya6, za dużo gadania w czasie jedzenia. – Trącił pałeczkami dania na stole. – Wystygnie wam.

Kiedy znów wzięłam do ręki pałeczki, starsi ludzie przy sąsiednim stoliku zaintonowali głośno i fałszywie chińską wersję Sto lat: Zhuni shengri kuaile… Zhuni shengri kuaile… Siedząca pośrodku bezzębna nainai7 kiwała się i wesoło klaskała do rytmu.

Przynajmniej ktoś wyjdzie stąd w lepszym nastroju, niż tu przyszedł.

Niemal natychmiast po wyjściu z restauracji poczułam, że po czole spływa mi strużka potu. Pamiętam, jak w Kalifornii dzieciaki zawsze narzekały na upał, ale lato w Pekinie jest duszne i bezlitosne, a jedyne źródło ulgi stanowi ażurowy cień rzucany przez szpalery platanów posadzone wzdłuż ulic.

Teraz jest tak gorąco, że ledwo oddycham. A może po prostu panikuję.

– Haizi, to my idziemy! – woła Mama. Z przedramion zwisają jej małe reklamówki wypchane wszystkim, naprawdę wszystkim, co zostało po dzisiejszym lunchu. Wzięła nawet kości kaczki.

Macham jej na pożegnanie. Wydech. Z trudem jej potakiwałam i uśmiechałam się, kiedy przystanęła jeszcze, żeby udzielić mi standardowych pożegnalnych rad: nie kładź się po jedenastej, bo umrzesz; nie pij zimnej wody, bo umrzesz; uważaj na pedofilów w drodze do szkoły; jedz imbir, dużo imbiru; pamiętaj, żeby codziennie sprawdzać jakość powietrza…

Odchodzą z Babą w stronę najbliższej stacji metra. Drobna sylwetka Mamy i wysoki, kanciasty obrys Baby natychmiast znikają w tłumie, a ja zostaję zupełnie sama.

W gardle czuję straszliwy ucisk.

Nie. Nie mogę się rozpłakać. Nie tutaj, nie teraz, tuż przed ceremonią wręczenia nagród, być może ostatnią w moim życiu.

Zmuszam się, żeby ruszyć, żeby skoncentrować się na otoczeniu, znaleźć cokolwiek, co wyrwie mnie z kłębowiska czarnych myśli.

Szereg szklanych, stalowych i bezwstydnie luksusowych wieżowców rósł w oddali. Czubki budynków wrzynały się w błękitne niebo. Mrużąc oczy, można było nawet dostrzec charakterystyczny kontur siedziby CGTN8, powszechnie, ze względu na kształt, nazywanej Wielkimi Gaciami. Nie zmieniły tego nawet pięcioletnie starania Miny Huang, której ojciec był jednym z projektantów tego budynku.

Telefon zawibrował mi w kieszeni spódnicy. Wiedziałam bez patrzenia, że to nie wiadomość (nigdy nie dostaję wiadomości), tylko budzik – zostało dwadzieścia minut do zbiórki. Przyspieszyłam, klucząc krętymi alejkami, które zapchane były rikszami, handlarzami oraz małymi żółtymi rowerami i otoczone ciągami sklepów całodobowych i knajp z makaronem. Chińskie znaki na migających neonach rozmazywały mi się przed oczami.

Ruch uliczny i zgiełk zagęszczały się, w miarę jak zbliżałam się do trzeciej obwodnicy. Można tu było spotkać rozmaitych ludzi. Łysiejących wujaszków ze słomianymi wachlarzami w rękach, papierosami zwisającymi z ust i koszulami popodciąganymi tak, że odkrywały spalone słońcem brzuchy – kwintesencja postawy „mam wszystko w dupie”. Wystrojone ciotki w drodze na targ, ciągnące za sobą kwieciste wózki na zakupy. Grupę uczniów z rejonówki, którzy popijali na spółkę dużą bubble tea i jedli pieczone bataty przy straganie z przekąskami, nad stertą zeszytów ćwiczeń rozłożonych na stołku, podczas gdy kartki w kratkę trzepotały na wietrze.

Mijając ich, usłyszałam, jak jeden z uczniów teatralnym szeptem, z mocnym pekińskim akcentem, zagaił:

– Ej, widzieliście?

– Co? – odezwała się jedna z dziewczyn.

Szłam dalej, patrząc przed siebie, i z całych sił starałam się sprawiać wrażenie, jakbym nie słyszała, co mówią. Pewnie założyli, że i tak nie znam chińskiego: ciągle słyszę, że mam cudzoziemską aurę albo qizhi9, cokolwiek miałoby to znaczyć.

– Ona jest z tej szkoły, do której ta piosenkarka z Hongkongu… Jak ona miała? Krystal Lam? Wysłała tam swoją córkę. I prezes SYS też… Czekajcie, sprawdzę w Baidu10…

– Wo kao!11 – zaklęła kilka sekund później dziewczyna. Dosłownie poczułam jej wzrok na plecach. Moja twarz płonęła. – 330 tysięcy juanów rocznie? Czego oni tam uczą? Jak uwieść członka rodziny królewskiej? – Na chwilę przerwała. – A to nie jest międzynarodowa szkoła? Myślałam, że chodzą tam tylko biali.

– No na pewno! – zadrwił pierwszy uczeń. – Większość tych międzynarodowych uczniów ma po prostu zagraniczny paszport. Wystarczy, że jesteś dostatecznie bogata, żeby urodzić się za granicą.

To kompletne bzdury: urodziłam się tutaj, w Pekinie, a do Kalifornii przeprowadziliśmy się z rodzicami dopiero, gdy miałam siedem lat. Jeśli zaś chodzi o bycie bogatą… Nie. Nieważne. Oczywiście, że nie zawrócę, żeby to wyjaśnić. Poza tym wystarczająco dużo razy opowiadałam obcym ludziom historię swojego życia, by nauczyć się, że czasem łatwiej po prostu pozwolić im myśleć, co chcą. Nie czekając na zielone światło – i tak nikt tego tutaj nie robi – przeszłam przez ulicę, zadowolona, że nie muszę słuchać dalszej części rozmowy. Szybko ułożyłam w głowie listę rzeczy do zrobienia.

To dla mnie najlepszy sposób, żeby poradzić sobie z przytłoczeniem lub frustracją. Drobne cele. Pierdoły. Rzeczy, nad którymi mam kontrolę. Na przykład:

Jeden: przetrwać ceremonię wręczenia nagród, nie zrzucając Henry’ego Li ze sceny.

Dwa: oddać pracę pisemną z chińskiego przed czasem (ostatnia szansa, żeby wkupić się w łaski Wei laoshi12).

Trzy: przeczytać program kursu z historii przed lunchem.

Cztery: zebrać informacje o Maine i najbliższych rejonowych szkołach w Pekinie oraz zobaczyć, która opcja – jeśli którakolwiek – daje największe szanse na sukces w przyszłości przy najmniejszym prawdopodobieństwie, że doznam załamania nerwowego i/lub dostanę napadu szału.

Widzicie? Łatwizna.

– Na pewno jesteś naszą uczennicą? – Ochroniarz stojący przed żelazną bramą szkoły zgromił mnie wzrokiem spod zmarszczonych krzaczastych brwi. Zdusiłam irytację. Za każdym razem to samo. Nieważne, że mam na sobie szkolny mundurek albo że tego samego dnia rano zameldowałam się w internacie. Może nie przeszkadzałoby mi to tak bardzo, gdybym na własne oczy nie widziała, jak ten sam ochroniarz z uśmiechem wpuszcza Henry’ego Li, nie zadając mu żadnych pytań. Ludzie pokroju Henry’ego pewnie nie muszą nawet nosić legitymacji, przepustką są twarz i imię.

– Tak, na pewno – odparłam, wycierając rękawem marynarki pot spływający mi z czoła. – Czy mógłby mnie pan wpuścić, shushu13…?

– Nazwisko? – uciął strażnik, sięgając po tablet (wyglądający na drogi), żeby zanotować moje dane. Od momentu, kiedy kilka lat temu nasza szkoła całkowicie zrezygnowała z papieru, wprowadzono mnóstwo niepotrzebnej komputeryzacji. Nawet jadłospisy w stołówce były cyfrowe.

– Moje chińskie nazwisko to Sun Yan. Po angielsku Alice Sun.

– Która klasa?

– Dwunasta14.

– Legitymacja?

Musiał zauważyć moją minę, bo jeszcze bardziej zmarszczył brwi.

– Xiao pengyou15, jeśli nie masz legitymacji…

– N…nie, nie o to chodzi… Już wyciągam – wymamrotałam, wyłowiłam dokument z torby i pokazałam go ochroniarzowi. Zdjęcia do legitymacji robiliśmy w czasie egzaminów w zeszłym roku, więc wyglądam na swoim jak coś, co właśnie wypełzło z rynsztoka: gładki, czarny kucyk zamienił się w tłusty kołtun, bo przez tydzień nie myłam włosów, tylko non stop się uczyłam. Miałam wielkie wory pod oczami, a na twarzy krosty od stresu.

Przysięgam, że zobaczyłam, jak na widok fotografii ochroniarz lekko uniósł brwi, ale już chwilę później skrzydła bramy, rozwarłszy się ze skrzypieniem, niemal oparły się o dwa kamienne lwy zwrócone w stronę ulicy niczym żołnierze pełniący straż. Zbierając resztki godności, podziękowałam i pobiegłam do środka.

Kimkolwiek była osoba, która zaprojektowała kampus Airington, ewidentnie chciała stworzyć artystyczną fuzję Wschodu i Zachodu, architektoniczną mieszankę klasyki i nowoczesności. To dlatego główne wejście wyłożono płaskimi, szerokimi płytkami, takimi jak w Zakazanym Mieście, a dalej zaaranżowano imitacje tradycyjnych ogrodów chińskich, w których ulokowano stawy koi i wielopoziomowe pagody ze spadzistymi, cynobrowymi dachami. Same budynki szkoły są za to całkowicie przeszklone, od podłogi do sufitu, a nad zielonymi trawnikami rozpościerają się mosty ze szkła.

Jeśli mam być szczera, wszystko to wygląda, jakby nakręcono tu film kostiumowy o starożytnych Chinach i zapomniano posprzątać.

Nie pomaga też fakt, że teren szkoły jest bardzo rozległy. Dojście do audytorium przez dziedziniec okalający gmach nauk ścisłych zajęło mi prawie dziesięć minut. Gdy dotarłam na miejsce, ogromna rozświetlona przestrzeń zapełniała się już uczniami.

Podekscytowane głosy odbijały się od ścian jak fale od wybrzeża. Hałas był nawet większy niż zwykle, bo wszyscy naraz nawijali o tym, co robili przez wakacje. Nawet nie musiałam słuchać, żeby znać szczegóły, wszystko było na Instagramie: i fotki ubranej w bikini Rainie Lam w willi, w której zatrzymały się kiedyś Kardashianki, i mnóstwo podkręconych filtrami selfie Chanel Cao na nowym jachcie jej rodziców.

Hałas wciąż się nasilał. Przebiegłam wzrokiem audytorium w poszukiwaniu miejsca do siedzenia albo – jeśli chcemy być precyzyjni – ludzi, między którymi mogłabym usiąść. Jestem na wystarczająco dobrej stopie ze wszystkimi, ale podziały społeczne są tu wciąż zauważalne, począwszy od twojego języka macierzystego (najczęściej to angielski i mandaryński, później koreański, japoński i kantoński), a kończąc na tym, jak wiele razy osiągnęłaś coś wystarczająco spektakularnego, żeby znaleźć się w comiesięcznym newsletterze. Zdaje się, że w miejscach takich jak to nie ma co liczyć na bardziej zaawansowane formy merytokracji. Na marginesie: Henry’ego Li w ciągu czterech lat wymieniono tam aż piętnaście razy.

Nie żebym liczyła czy coś.

– Alice!

Podniosłam wzrok i zobaczyłam Chanel, moją współlokatorkę, która machała do mnie ze środkowego rzędu. Chanel urodą nie ustępuje modelkom z Taobao16: spiczasty podbródek, blada, porcelanowa cera, celowo zmierzwiona grzywka, talia jak moje udo i podwójne powieki17, których zdecydowanie nie miała dwa lata temu. Mama Chanel, Coco Cao, naprawdę jest modelką – w zeszłym roku miała sesję dla chińskiego „Vogue’a”, a jej twarz można było zobaczyć na prawie każdym billboardzie w mieście. Tata Chanel jest z kolei właścicielem sieci luksusowych klubów nocnych w Pekinie i Szanghaju.

I to z grubsza wszystko, co o niej wiem. Kiedy wprowadziłyśmy się do internatu w siódmej klasie, jakaś część mnie łudziła się, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. Przez pewien czas wydawało się, że tak jest – każdego ranka chodziłyśmy razem na śniadanie do stołówki, a po lekcjach czekałyśmy na siebie przy szafkach. Potem zaczęła proponować mi wspólne wyjścia na zakupy z zaprzyjaźnionymi fuerdai18 do miejsc takich jak Sanlitun Village i Guomao, gdzie dizajnerskie torebki kosztują prawdopodobnie więcej niż mieszkanie moich rodziców. Gdy po raz trzeci odmówiłam, używając kiepskiej wymówki, po prostu przestała pytać.

Ale nie pokłóciłyśmy się ani nic takiego, a obok niej było wolne miejsce…

Ruszyłam w jej stronę, mając nadzieję, że nie wyglądam tak niezręcznie, jak się czuję.

– Wolne?

Zamrugała, wyraźnie zaskoczona. Zamachała z grzeczności, a nie po to, żebym obok niej usiadła. Ale uśmiechała się, więc odetchnęłam z ulgą. Gdy światła w audytorium zaczęły przygasać, jej perfekcyjne, porcelanowe zęby niemal zaświeciły.

– Jasne.

Ledwo zdążyłam usiąść, kiedy nasz opiekun roku i nauczyciel historii, pan Murphy, wyszedł na scenę z mikrofonem w ręku. Jest jednym z wielu Amerykanów uczących w naszej szkole – skończył filologię angielską na przyzwoitym uniwersytecie, który nie należy jednak do Ivy League, ma żonę Chinkę, dwoje dzieci i pewnie przyjechał tu przez kryzys wieku średniego, ale został ze względu na wypłatę.

Dwa razy puknął w mikrofon, a sprzężenie sprawiło, że wszyscy się skrzywili.

– Dzień dobry, dzień dobry – zaczął, gdy już zapadła cisza. – Witam was na pierwszym apelu w tym roku szkolnym… Okazja, jak pewnie pamiętacie, jest wyjątkowa…

Wyprostowałam się na krześle, choć wiedziałam, że rozdanie nagród będzie na samym końcu.

Najpierw musieliśmy przebrnąć przez szereg autopromocji.

Pan Murphy dał znak, by uruchomić projektor. Na ekranie wyświetliły się znajome nazwy, liczby i charakterystyczne logo szkoły. Pokazano wskaźnik przyjęć na studia.

Według prezentacji ponad połowa zeszłorocznych absolwentów dostała się na uniwersytety Ivy League lub Oxbridge.

Kilkoro uczniów na widowni, pewnie nowo przybyłych, zaczęło szeptać z podziwem. Pozostali już do tego przywykli i choć nadal robiło to na nich wrażenie, nie byli w szoku. Zresztą absolwenci z poprzedniego roku mieli jeszcze lepszy wynik.

Pan Murphy perorował o „sukcesach na wszystkich polach” i „niestrudzonym dążeniu do doskonałości”. W końcu zapowiedział część artystyczną i gdy padło nazwisko Rainie Lam, wszyscy natychmiast umilkli, rozległy się nawet pojedyncze oklaski.

Rainie wpłynęła z gracją na scenę, wywołując gromki aplauz, a ja nie mogłam powstrzymać lekkiego ucisku w klatce piersiowej, mieszanki podziwu i zazdrości. Jakbyśmy znowu byli w przedszkolu i jakieś dziecko przyniosłoby nową zabawkę, o której skrycie marzyłam od tygodni.

Dziewczyna zasiadła do pianina, a blask reflektora spowił ją jasną, złotą poświatą. Rainie wygląda dokładnie jak jej matka, Krystal Lam, prawdziwa gwiazda z Hongkongu, która koncertowała po całym świecie. Musi wiedzieć, że tak jest, bo odgarnia lśniące mahoniowe włosy, jak w reklamie Pantene, i puszcza oko do widowni. Teoretycznie nie wolno nam farbować włosów, ale Rainie znalazła na to patent. Przez ostatni rok co dwa tygodnie farbowała włosy o odcień jaśniej niż poprzednio, żeby nauczyciele nie zauważyli zmiany. W pewnym sensie jej determinacja jest imponująca. Ale zdaje się, że mając czas i pieniądze, łatwo kombinować.

Oklaski ucichły, a Rainie otworzyła usta i zaczęła śpiewać najnowszy singiel JJ Lina, jakżeby inaczej. Bezwstydna aluzja do faktu, że gwiazdor występował gościnnie na koncercie jej mamy w zeszłym roku.

Po Rainie na scenie pojawił się Peter Oh i zarapował własny kawałek. Gdyby to był ktokolwiek inny, zapewne po sali przeszłyby ciarki żenady i chichot, ale Peter jest dobry. Naprawdę dobry. Krążą plotki, że ma dogadaną współpracę z azjatycką wytwórnią hip-hopową, choć równie dobrze mógłby przejąć stanowisko ojca w Longfeng Oil.

Kolejne występy: wiolonczelowy geniusz z klasy niżej, zawodowy śpiewak operowy azjatycko-australijskiego pochodzenia, który ma za sobą występ w operze w Sydney, i muzyk w historycznym stroju, grający na guzhengu19.

Wreszcie, po długim oczekiwaniu, nadeszła moja kolej.

Pianino przesunięto w ciemny kąt za kurtyną i zmieniono slajd: na ekranie rozbłysnął wyboldowany napis Nagroda za najlepsze osiągnięcia. Zrobiło mi się ciepło na sercu.

Ceremonia wręczenia nagród nie niesie ze sobą zbyt wielu zaskoczeń. Kilka miesięcy wcześniej dostajemy wiadomość, czy zostaliśmy zakwalifikowani do nagrody. Nie licząc ósmej klasy, kiedy słabo wypadłam na teście z chińskiego, bo zmogło mnie ciężkie zatrucie pokarmowe, zawsze, odkąd Henry jest w naszej szkole, wygrywamy ex aequo. Mogłoby się wydawać, że już powinnam przywyknąć, ale nic bardziej mylnego. Odkąd mam dobrą passę i reputację do utrzymania, stawka jest jeszcze wyższa, a dreszczyk emocji na myśl o wygranej – jeszcze większy.

To jak w relacji z ukochaną osobą (podobno, bo niby skąd miałabym wiedzieć), każdy pocałunek jest jak ten pierwszy.

– Alice Sun – huknął do mikrofonu pan Murphy.

Wszyscy patrzą na mnie, kiedy powoli wstaję. Co prawda nie słychać dzikich okrzyków, jak przy występie Rainie, ale przynajmniej patrzą. Przynajmniej mnie widzą.

Poprawiam mundurek i ostrożnie, żeby się nie wywrócić, ruszam na scenę. Staję przed panem Murphym, który ściska moją dłoń i prowadzi mnie w światło reflektorów, słychać oklaski.

Bo wiecie, na samą myśl, że ludzie mnie oceniają i obgadują, natychmiast bym uschła i padła, ale taka chwila jak ta… chwila życzliwej uwagi, kiedy na dźwięk mojego imienia rozbrzmiewają gromkie brawa… taka chwila mogłaby trwać w nieskończoność.

Trwa jednak zaledwie kilka sekund, bo pan Murphy zaraz wywołuje Henry’ego Li i nagle uwaga wszystkich skupia się na nim. Przestraja się. Aplauz zauważalnie i boleśnie się nasila.

Podążam za wzrokiem wszystkich i czuję ucisk w żołądku, kiedy dostrzegam, jak Henry wstaje w pierwszym rzędzie.

To jedna z największych niesprawiedliwości – oczywiście oprócz bezrobocia wśród młodych oraz systemu podatkowego i tym podobnych – że Henry Li został obdarzony takim wyglądem. Można odnieść wrażenie, że w przeciwieństwie do wszystkich ominął go niezręczny okres dojrzewania. Pod koniec zeszłego roku po prostu z dnia na dzień przestał wyglądać jak słodki chłopiec z plakatów Kumon20. Teraz ma wyrazisty profil, szczupłą sylwetkę i fale czarnych, gęstych włosów, które jakimś cudem zawsze idealnie układają się nad ciemnymi brwiami. Byłby równie dobrym materiałem na idola, co na właściciela drugiego największego start-upu technologicznego w Chinach.

Kroczy płynnie i pewnie, a na jego pięknej i nieznośnej twarzy rysuje się znienawidzony przeze mnie wyraz lekkiego znużenia.

Spogląda na mnie, jak gdyby usłyszał moje myśli. Ćmiący ból w moim żołądku zamienia się w potworne kłucie.

Pan Murphy przesuwa się, zasłaniając mnie.

– Gratulacje, Henry – mówi i dodaje z rozbawieniem: – Męczą cię już te ciągłe sukcesy, prawda?

Henry łaskawie odwdzięcza mu się uprzejmym półuśmiechem.

Ja także zmuszam się do uśmiechu, choć od zaciskania zębów boli mnie szczęka. Uśmiecham się, nawet gdy Henry staje obok, zostawiając między nami jedynie kilkucentymetrowy odstęp, czym doprowadza mnie do szału. Uśmiecham się, choć jestem całkiem spięta, jak zwykle w jego obecności, gdy on przybliża się do mnie i szepcze tak, żebym tylko ja usłyszała:

– Gratuluję, Alice. Obawiałem się, że w tym roku nie dasz rady.

Większość uczniów międzynarodowych szkół mówi z niezbyt wiarygodnym amerykańskim akcentem, ale akcent Henry’ego ma wyraźnie brytyjską melodię. Na początku myślałam, że naoglądał się tutoriali o tym, jak być najbardziej pretensjonalną osobą na świecie, ale po małym stalkowaniu, czy raczej researchu, dowiedziałam się, że pierwsze kilka lat podstawówki spędził w Anglii. I to w nie byle jakiej szkole, bo tej samej, do której chodził syn premiera. Mają nawet wspólne zdjęcie: uśmiechają się szeroko, stojąc przy szkolnych stajniach, a w tle ktoś sprząta końskie łajno.

Akcent Henry’ego jest tak rozpraszający, że zajęło mi całą minutę, żeby zorientować się, że mój rywal mnie obraził.

Wiem, że chodziło mu o ostatni egzamin z chemii. On, jak zwykle, miał maksymalną liczbę punktów, a mnie zabrakło jednego, bo pospieszyłam się przy wyjątkowo trudnym równaniu reakcji redoks. Gdyby nie dwa dodatkowe zadania, straciłabym swoją pozycję.

Przez chwilę nie mogę się zdecydować, co jest gorsze: reakcje redoks czy on.

W tym momencie zobaczyłam próżny uśmiech goszczący na jego twarzy i wraz z nowym ukłuciem gniewu przypomniałam sobie, jak po raz pierwszy staliśmy razem na scenie. Wówczas siliłam się na to, żeby reagować w cywilizowany sposób, nawet pochwaliłam go, że zdał test z historii lepiej ode mnie. On jednak, z tym samym uśmiechem przyklejonym do twarzy, powiedział tylko: „To był bardzo prosty test”.

Jeszcze mocniej zacisnęłam zęby.

To jedyne, co mogę zrobić, żeby zrealizować swój cel: oprzeć się pokusie zepchnięcia Henry’ego ze sceny. Nawet jeśli byłoby to bardzo, bardzo satysfakcjonujące. Nawet jeśli ten chłopak jest moim utrapieniem od niemal pięciu lat i bardzo na to zasługuje, i nie przestaje patrzeć na mnie z tym niedorzecznym uśmieszkiem.

Nie. Przestań.

I tak musieliśmy zostać na scenie, bo fotograf już biegł, żeby zrobić zdjęcie do corocznej kroniki.

Zmroziło mnie, gdy uświadomiłam sobie, że kronika ukaże się w momencie, kiedy mnie już tu nie będzie. Co więcej, nie będę tutaj świętować ukończenia szkoły, moje imię nie znajdzie się na liście uczniów, którzy dostali się do Ivy League, nie będę wychodzić przez tę bramę ku świetlanej przyszłości.

Czuję, że mój uśmiech krzepnie, a lada chwila zacznie rzednąć. Mrugam nerwowo. Kątem oka widzę baner z gigantycznym napisem: „Airington moim domem”. Airington dla kogoś takiego jak ja to nie dom – albo: nie tylko dom – Airington to drabina. Jedyna drabina, którą można wydostać rodziców z obskurnego mieszkania na obrzeżach Pekinu, jedyna, która może zbliżyć mnie do siedmiocyfrowej wypłaty, co pozwoli mi zrównać się z kimś takim jak Henry Li na wielkiej, lśniącej jak ta, scenie.

Jak, do cholery, mam się wspiąć na szczyt bez tej drabiny?

To pytanie wgryzało się we mnie jak wygłodniały szczur, kiedy zamroczona wracałam na miejsce, ledwo rejestrując szczególne skinienie pełne aprobaty, które posłała mi pani Chen, uśmiech Chanel i gratulacje pozostałych osób z klasy.

Dalsza część ceremonii wlokła się w ślimaczym tempie; w tym czasie moje ciało popadło w stan otępienia, a myśli galopowały tak, że mimo letniej duchoty poczułam przeszywający chłód.

Kiedy w końcu pan Murphy nas puścił, cała drżałam. Dołączyłam do fali uczniów przeciskających się przez drzwi i pomyślałam, że być może uczucie zimna, które mi towarzyszy, nie jest normalne.

Zanim zdążyłam sprawdzić, czy rzeczywiście mam gorączkę, usłyszałam za sobą chrząknięcie. Dźwięk był dziwnie oficjalny, jakby ktoś zbierał się do wygłoszenia przemowy.

Odwróciłam się. To był Henry.

Oczywiście, że Henry.

Przez dłuższą chwilę tylko się na mnie gapił, przekrzywiał głowę, coś tam analizował. Trudno było odgadnąć, o czym myślał.

– Nie wyglądasz dobrze – odezwał się z tym swoim doprowadzającym do szału brytyjskim akcentem.

Przeszył mnie gniew.

Dosyć tego.

– Czy teraz obrażamy mnie ze względu na to, jak wyglądam? – wyrzuciłam z pretensją. Nawet ja usłyszałam, jak surowo zabrzmiał mój głos, a sporo przechodzących obok uczniów aż obróciło się w naszą stronę.

– Co? – Henry otworzył oczy nieco szerzej, cień konsternacji zmącił perfekcyjną symetrię jego rysów. – Ja… chciałem tylko powiedzieć… – Wtedy jakby dostrzegł coś w mojej twarzy, coś okrutnego i pełnego napięcia, bo mina mu zrzedła, ręce wsunął do kieszeni. Odwrócił wzrok. – Wiesz co? Nieważne.

Gdy usłyszałam, jak płaski stał się jego głos, zakłuło mnie w żołądku i nie cierpiałam go za to, a jeszcze bardziej nie cierpiałam siebie za tę reakcję. Miałam przynajmniej dwadzieścia tysięcy lepszych powodów do zmartwień niż to, co myśli o mnie Henry Li.

Na przykład to podskórne uczucie zimna.

Odwróciłam się i wybiegłam na zielony dziedziniec. Miałam nadzieję, że na słońcu poczuję się lepiej, ale trzęsłam się jeszcze mocniej, całym moim ciałem wstrząsały dreszcze.

To nie jest normalne.

Wtedy, bez ostrzeżenia, coś walnęło mnie w plecy.

Nie zdążyłam nawet krzyknąć, upadłam na kolana. Przeszył mnie ból, sztywne źdźbła sztucznej trawy wbiły mi się w dłonie.

Skulona, spojrzałam w górę w samą porę, żeby zobaczyć, że winowajcą nie jest coś, lecz ktoś. Ktoś dwa razy wyższy ode mnie i wielki jak byk.

Andrew She.

Oczekiwałam, że pomoże mi wstać albo przynajmniej przeprosi, ale on, odzyskawszy równowagę, po prostu zmarszczył brwi, nawet na mnie nie patrząc, obrócił się i poszedł dalej.

Byłam w równym stopniu osłupiona co oburzona. Przecież to Andrew She – chłopak, który w każdym zdaniu wtrąca „przepraszam”, „wydaje mi się” lub „być może”, który rumieni się za każdym razem, gdy ma coś powiedzieć, który pierwszy wita się z nauczycielami i któremu wszyscy w klasie niemiłosiernie dokuczają za podlizywanie się.

Jednak kiedy odwróciłam się do szklanych, przyciemnianych drzwi, żeby zobaczyć w nich, czy mam jakieś obrażenia, wszystkie myśli dotyczące Andrew She i podstaw savoir-vivre’u wyparowały mi z głowy. Moje serce zaczęło gwałtownie walić o żebra w nierównym rytmie: niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe…

W drzwiach, jak w lustrze, odbijało się wszystko: dzieciaki wybiegające na boisko do koszykówki, szmaragdowy bambusowy zagajnik zasadzony wokół gmachu nauk przyrodniczych, odległe stadko wróbli wzbijające się w powietrze…

Wszystko, oprócz mnie.

1 Tradycyjna chińska obcisła sukienka. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 爸爸 – w języku chińskim zdrobniałe określenie na ojca (odpowiednik słowa „tata”).

3 孩 – w języku chińskim dziecko.

4 Chińska strona internetowa do mikroblogowania, odpowiednik Twittera.

5 Ustandaryzowany test dla uczniów szkół średnich w USA.

6 哎呀 – chińskie wykrzyknienie oznaczające dezaprobatę, zaskoczenie, niezadowolenie lub strach.

7 W języku chińskim – babcia; w ten sposób można się również zwracać do każdej kobiety w podeszłym wieku.

8 Centralna Telewizja Chińska.

9 气 – chiń. charakter, temperament.

10 Najpopularniejsza wyszukiwarka internetowa w Chinach.

11 我 – chińskie przekleństwo stosowane do opisania zaskoczenia.

12 Laoshi (老師) – chiń. nauczyciel.

13 叔叔 – chiń. wujek.

14 Ostatnia klasa liceum.

15 小 – w języku chińskim życzliwe określenie na dziecko, osobę młodszą.

16 Chińska strona z zakupami online.

17 Popularna w Chinach operacja plastyczna mająca na celu upodobnienie azjatyckich oczu do europejskich.

18 富 – chiń. dosł. bogate drugie pokolenie; zazwyczaj pejoratywnie nacechowane określenie na dzieci bardzo bogatych rodziców.

19 Tradycyjny chiński instrument szarpany przypominający cytrę.

20 Ośrodki edukacyjne oraz metoda nauczania dla dzieci.

ROZDZIAŁ 2

Moją pierwszą myślą była właściwie nie myśl, ale słowo na k.

Moja druga myśl: jak mam oddać esej z chińskiego w takim stanie?

Zaczynałam rozumieć, co miała na myśli Mama, kiedy mówiła, że powinnam przemyśleć swoje priorytety.

Gapiłam się na pustą szybę, w miejsce, w którym powinno być moje odbicie, a w głowie kotłowały mi się tysiące pytań i teorii – niczym skrzydła wystraszonych ptaków trzepoczących nimi z całych sił i lecących bez określonej trajektorii. „To tylko sen” – próbowałam przekonać samą siebie. Nie wierzyłam jednak w te słowa, mimo że w kółko je powtarzałam. Moje sny nigdy nie są tak wyraźne. W nozdrzach wciąż czułam woń przypraw i kokosowego curry ze stołówki, na udzie chłód śliskiego materiału spódnicy, a na spoconym karku delikatne muśnięcie końcówek związanych włosów.

Niepewnie podniosłam się z ziemi. Kolana strasznie mnie piekły i mgliście zdawałam sobie sprawę, że z moich dłoni sączą się kropelki krwi, ale teraz to było moje najmniejsze zmartwienie.

Spróbowałam wziąć głębszy oddech, żeby się uspokoić.

Nic z tego. Dzwoniło mi w uszach, dyszałam płytko.

Poprzez kłęby paniki przebiła się ostra irytacja. Naprawdę nie mogłam sobie teraz pozwolić na niedotlenienie mózgu.

Potrzebowałam odpowiedzi.

Nie, nawet lepiej: kolejnej listy. Jasnego kierunku działania, na przykład:

Odkryć, dlaczego, do cholery, nie widzę własnego odbicia, jakbym była wampirem z filmu z początku lat dwutysięcznych.Dostosować popołudniowe plany odrabiania lekcji do tego, co odkryję.…

Kiedy przeczesywałam zakamarki mózgu w poszukiwaniu trzeciego punktu, olśniło mnie, że to być może zwykła halucynacja, oznaka wczesnego stadium choroby psychicznej (to by także tłumaczyło wcześniejsze dreszcze). Chyba powinnam pójść do gabinetu pielęgniarki.

Jednak po drodze przeświadczenie, że nie mam racji, narastało. Wpadali na mnie kolejni uczniowie, a ich wzrok prześlizgiwał się po mojej twarzy, jakbym wcale się tam nie znajdowała. Kiedy piąta osoba nadepnęła mi na stopę, a jej jedyną reakcją było skonsternowane spojrzenie na podłogę, przyszła mi do głowy przedziwna, desperacka myśl.

W ramach testu podbiegłam do pierwszej osoby, jaką miałam w zasięgu wzroku, i zamachałam dłonią tuż przed jej twarzą.

Nic.

Chłopak nawet nie mrugnął.

Serce waliło mi tak mocno, że bałam się, iż wyskoczy mi z piersi.

Zamachałam jeszcze raz, mając resztki nadziei, że jakimś cudem się pomyliłam, ale chłopak tylko patrzył w przestrzeń.

Co oznaczało, że albo cała szkoła się skrzyknęła, żeby zrobić mi najbardziej karkołomny kawał wszech czasów, albo…

Albo jestem niewidzialna.

To nieco większa niedogodność, niż z początku myślałam.

Zanim uczeń zdążył mnie staranować, zeszłam mu z drogi i znalazłam schronienie pod dębem nieopodal. Moje myśli galopowały. Bez sensu iść do pielęgniarki, skoro nawet mnie nie zobaczy. Jednak może… na pewno!… znajdzie się ktoś, kto może mi pomóc. Ktoś, kto mi uwierzy, znajdzie rozwiązanie, a jeśli nie, to przynajmniej mnie pocieszy. Powie, że wszystko będzie dobrze.

W myślach szybko przejrzałam listę swoich znajomych i doszłam do bezlitośnie okrutnego wniosku: utrzymuję przyjazne stosunki z wieloma osobami… ale nie mam ani jednego przyjaciela.

Taka konstatacja zdecydowanie powinna sprowokować do przynajmniej kilku godzin głębokich rozmyślań nad własnym życiem – i w każdych innych okolicznościach prawdopodobnie bym się im oddała – ale przypływ strachu i skok adrenaliny nie pozwalały mi się odprężyć. Mój mózg pracował na pełnych obrotach, próbując ustalić plan działania.

Zatem nie mam nikogo, na kim mogłabym polegać w obliczu osobistego kryzysu, prawdopodobnie o nadprzyrodzonym pochodzeniu. Świetnie. Nieważne. Będę. Spójrzmy na to obiektywnie. Potraktujmy to jak dodatkowe zadanie na teście – a na teście liczy się tylko to, czy zna się prawidłową odpowiedź.

Więc, obiektywnie rzecz ujmując, jest w szkole osoba, która może okazać się przydatna. Pewna osoba, która czyta niezrozumiałe czasopisma naukowe dla przyjemności, miała staż w NASA i nawet nie mrugnęła, gdy do naszej szkoły przyszedł jakiś dygnitarz z Korei Północnej. Pewna osoba, która może być wystarczająco opanowana i kompetentna, żeby to rozgryźć.

Poza tym, jeśli on nie będzie miał pojęcia, co się ze mną dzieje… Cóż, przynajmniej odczuję satysfakcję, wiedząc, że istnieje łamigłówka, której Henry Li nie potrafi rozwikłać.

Zanim jednak moje poczucie dumy nadążyło za biegiem myśli i uświadomiło mi, że to fatalny pomysł, maszerowałam już w stronę budynku, o którym nigdy bym nie pomyślała, że się do niego zbliżę, a co dopiero, że specjalnie tam pójdę.

Kilka minut później gapiłam się na wykaligrafowane zamaszyście słowa na dwuskrzydłowych cynobrowych drzwiach:

Wzięłam głęboki oddech. Upewniłam się, że nikt nie patrzy, potem pchnęłam drzwi i weszłam.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 3

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 4

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 5

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 6

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 7

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 8

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 9

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 10

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 11

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 12

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 13

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 14

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 15

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 16

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 17

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 18

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 19

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 20

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Tytuł oryginału: If You Could See the Sun

IF YOU COULD SEE THE SUN © 2022 by Ann Liang All rights reserved

Copyright © for the translation by Joanna Sobesto

Projekt okładki Gigi Lau

Adaptacja oryginalnego projektu okładki Maria Gromek

Grafika na okładce Carolina Rodriguez Fuenmayor

Zdjęcie autorki na skrzydełku Alyssa Liang

Redaktorka nabywająca Dominika Kardaś

Redaktorka prowadząca Dominika Ziemba

Opieka redakcyjna Lidia Nowak

Opieka promocyjna Martyna Całusińska | [email protected]

Redakcja Dominika Kardaś

Korekty Katarzyna Szach-Bolaczek | Makijaż Tekstu Jolanta Gomółka | Redaktornia.com

Weryfikacja transkrypcji Katarzyna Sarek

Adaptacja makiety i składITWORKS / itworks.net.pl

ISBN 978-83-8367-013-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com