Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
"Zimowla" to niebywale wciągająca, znakomicie napisana, wielowątkowa opowieść.
/Michał Nogaś, „Gazeta Wyborcza”, Radio Książki/
Dominika Słowik zna klucz do mojej czytelniczej wrażliwości.
/Łukasz Orbitowski/
"Zimowla" zachwyca pomysłowością, humorem, mocnymi puentami.
/Justyna Suchecka, „Książki. Magazyn do czytania”/
Świetnie skonstruowana i nieoczywista historia, w której co kilka stron czytelnik jest zaskakiwany.
/Anna Dziewit-Meller (z uzasadnienia nominacji do nagrody Odkrycia Empiku 2019 w kategorii Literatura)/
"Zimowla", thriller z elementami powieści grozy, daje bardzo ciekawy obraz historii najnowszej – lat 80. i 90. Zachłannie pożera czas czytelnika.
/Wojciech Szot, Zdaniem Szota/
Twin Peaks gdzieś w okolicach Wadowic.
/Olga Drenda, „Książki. Magazyn do czytania”/
Demistyfikująca powieść Słowik skrzy się od humoru i ukrytej ironii.
/Justyna Sobolewska, „Polityka”/
Dominika Słowik napisała świetną powieść, w której wszystkie elementy pasują do siebie jak ulał.
/Leszek Bugajski, „Wprost”/
Jestem "Zimowlą" zachwycona.
/Olga Wróbel,
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 746
Data ważności licencji: 8/27/2030
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Babci Mariannie Czesławie i Babci Stefanii
A może wszystko zaczęło się, kiedy przecięli mnie na pół?
Pamiętam, że mogłam poruszyć tylko głową, obok leżała Magda, której nie znałam, ale o której słyszałam od babki Sareckiej (już wtedy zapisała mi babiznę). Nad sobą widziałam lamperie sali gimnastycznej, brudny sufit, bibułowe kotyliony, litery wycięte ze styropianu. Gdzieś z tyłu parawan obciągnięty granatowym materiałem z naszytymi foliowymi gwiazdkami przypominającymi żółte plamy. Tablice wuefisty Baniowskiego z instrukcjami ćwiczeń wypełnione postaciami zatrzymanymi w mechanicznym ruchu. Mężczyzna, który nas przecinał, dyszał ciężko, jakby to była bardzo wyczerpująca praca, miał cuchnący oddech. Dotknął mojej głowy, zanim zabrał się do cięcia. W dłoni ściskał zębatą piłę. Na widowni siedział ojciec, specjalnie wziął w pracy wolne, i klaskał z zachwytem. Próbowałam patrzeć w dół, chciałam zobaczyć, co piła robi z moim ciałem, ale widok zasłaniał mi brzeg drewnianej skrzynki, z której wystawała tylko moja głowa. Reszty jakby zupełnie nie było.
Gdy mężczyzna skończył, wziął do ręki kartkę – zwykłą kartkę papieru – i wsunął w szczelinę, w ślad po przecięciu, a papier, czułam to wyraźnie, przeleciał przeze mnie na wylot, upadł na ziemię i prześlizgnął się po parkiecie aż pod stopy widzów.
Już po wszystkim dowiedziałam się, że wybrano nas ze względu na buty: miałyśmy z Magdą takie same zielone tenisówki, co z jakichś powodów było ważne dla sztuczki, którą pokazywał w naszej szkole obwoźny magik, zarabiający na chałturach w prowincjonalnych podstawówkach.
Mój ojciec, kiedy dzień wcześniej usłyszał, że potrzebuję pieniędzy na bilet wstępu, wpadł w osobliwe podniecenie. Wtedy wciąż jeszcze z nadzieją szukał okazji do doświadczenia jakiegokolwiek „prawdziwego cudu”.
Nie zdziwiłam się, gdy następnego dnia zobaczyłam go przepychającego się pomiędzy kilkulatkami. Wyraźnie podekscytowany usadowił się na zbyt niskiej ławeczce. Kolana sterczały mu aż pod brodę. W pracy skłamał, że się rozchorowałam i musi mnie zabrać do lekarza.
Magik miał na sobie frak z błyszczącego materiału, a na głowie przekrzywiony cylinder. Kiedy zapowiedział najważniejszy punkt programu – przecięcie na pół człowieka – i poprosił o „chętnych ochotników”, niemal wszystkie ręce wystrzeliły w górę. Dzisiaj nie pamiętam już, czy i ja się zgłosiłam, wydaje mi się, że nie, bo patrzyłam zawstydzona na ojca, który także machał dłonią, i to z jakimś szczególnym zacięciem na twarzy, jakby naprawdę bardzo mu zależało, żeby magik wybrał właśnie jego.
Któraś nauczycielka wypchnęła do przodu niecierpliwego ucznia, ale magik pokręcił głową i zawołał:
– Proszę państwa, drodzy widzowie, tym razem na scenę zapraszam dziewczynki! Dwie dzielne dziewczynki!
Przyjęto to ze zrozumieniem, bo w tamtym czasie w telewizji puszczano pokazy Copperfielda i rzeczywiście na pół zawsze przecinało się kobiety. Magik rozglądał się w skupieniu, jakby czegoś albo kogoś szukając, a potem, zanim się zorientowałam, o co chodzi, złapał mnie za rękę i wyciągnął na środek sali.
Lubię myśleć, że zaczęło się właśnie od tego przecięcia.
Długo obserwowałam Magdę na szkolnym korytarzu, ale ona zdawała się tego w ogóle nie zauważać. Najbardziej fascynowały mnie chyba cienkie bawełniane rękawiczki, których nigdy nie zdejmowała.
Dygnarówna chodziła do innej klasy. Pewnie wcale mnie nie pamiętała. Przecież kiedy ją przecinano, nawet nie patrzyła w moją stronę.
A jednak gdy spotkałyśmy się kilka miesięcy później w kolejce do gabinetu naszej higienistki, przyglądała mi się tak uważnie, że aż się zarumieniłam.
– Krew ci się leje z nosa.
Odruchowo dotknęłam twarzy. Czerwień na palcach. Odchyliłam głowę do tyłu.
– To nic, zaraz przejdzie. Mam na to jabłko.
– Jabłko?
– Tak, ojciec mi daje takie specjalne na anemię – wymamrotałam zawstydzona. Sięgnęłam do kieszeni plecaka i wyjęłam podziurawione, sczerniałe jabłko. – Gdzieś przeczytał, że to najlepsze na uzupełnienie żelaza. Wbija do jabłka dużo gwoździ i zostawia na noc. Rano je wyjmuje. Żelazo z gwoździ przechodzi do jabłka.
– Brzmi strasznie głupio.
Pokiwałam głową.
Zdziwiłam się, że Magda stoi tutaj z nami. Czekałyśmy na bilans dziesięciolatka, a ona była przecież o klasę wyżej. Dopiero później się dowiedziałam, że Dygnarówna poszła do szkoły ze starszym rocznikiem.
Do gabinetu wchodziło się dwójkami.
W środku czekała na nas ubrana w biały kitel higienistka. Na biurku leżał stos formularzy, w których musiała wpisać nasz wzrost, wagę, ostrość wzroku, skrzywienia kręgosłupa, zaznaczyć, czy mamy płaskostopie, wyliczyć przebyte szczepienia.
Obok biurka stała przeszklona szafka z ciemnymi buteleczkami. Waga lekarska. Parawan. Leżanka obita brązowym skajem i nakryta zmiętym prześcieradłem.
– No już, dziewczynki, rozbieramy się! Ściągajcie wszystko, zostawiamy tylko majtusie! – Wskazała na parawan.
Ruszyłam za Magdą i nagle znów poczułam się zupełnie jak wtedy, kilka miesięcy wcześniej, gdy znalazłyśmy się obie za niemal identycznym parawanem, a magik hochsztapler wsadzał nas do dwóch drewnianych skrzynek. Pod ścianą, ukryte przed oczami widzów, leżały porzucone bez ładu kable, przedłużacze, już niepotrzebne, wybebeszone magiczne szkatułki z otwartymi zapadkami, różdżki z wystrzelonymi serpentynami, sztuczne gołębie, wywrócone na lewo surduty i kamizelki pełne ukrytych kieszeni. Gapiłam się na to, co jeszcze przed chwilą z końca sali gimnastycznej wydawało się pełne niezwykłości, a teraz zamieniło się w kilka zniszczonych, tanich rekwizytów. Sam magik oglądany z bliska okazał się zupełnie innym człowiekiem. Błyszczący frak śmierdział zastarzałym potem. Mężczyzna wyglądał na zmęczonego i zirytowanego. Na nosie miał pełno drobnych czarnych wągrów, jakby ktoś ponakłuwał mu skórę igłą.
– No, dalej, kochanie, nie ma czasu. – Popchnął mnie w stronę skrzynki.
– No, dalej, kochanie, nie ma czasu – zaświergotała higienistka.
Zaczęłam zdejmować golf, oczywiście utknęła mi w nim głowa, nie mogłam sobie poradzić, szarpałam mocno, ale tylko coraz bardziej się zaplątywałam i miałam wrażenie, że zaraz się uduszę, czy można udusić się własnym swetrem? Bałam się, że znowu puści mi się krew z nosa. Nagle poczułam czyjeś dłonie, ktoś delikatnie, ale stanowczo rozplątywał rękawy, ciągnął za golf, aż sweter zsunął się z mojej głowy, a ja, cała czerwona, wciągnęłam haustem powietrze.
– Dzięki – mruknęłam do Magdy, która uśmiechnęła się bez słowa.
Zdjęła już dżinsy i T-shirt, stała przede mną w błękitnych majtkach w drobną łączkę i w swoich jasnych rękawiczkach. Nie zakrywała się, czekała wyprostowana, aż higienistka ją zawoła. Piersi Magdy lekko już sterczały, zupełnie jak moje; zaczęło się to zresztą całkiem niedawno. Jakby coś złożyło pod naszą skórą jajeczka, które teraz rosły, i jeśli – pomimo bólu – się tam dotykałam, wyczuwałam w środku twardą pestkę zanurzoną w bardzo cienkim miąższu. Przestałam wtedy chodzić w białych koszulkach, bo przez te bardziej obcisłe prześwitywały ciemne krążki sutków.
Kiedy Dygnarówna ruszyła w stronę wagi, na której skali higienistka przesuwała tulejowate ciężarki niczym w jakimś specjalnym liczydle do ważenia mięsnych tusz, spojrzałam uważnie na plecy Magdy – już wtedy z obsuniętą łopatką, która sterczała jak ostry nożyk – i na jej niezarysowaną talię. Szukałam, zrozumiałam nagle ze wstydem, blizny po przecięciu. Chciałam się upewnić, że naprawdę nie ma tam żadnego śladu, żadnej kreski, nawet zadrapania; że skóra, ciało, cała Magda pozostały nietknięte.
Poczułam nagle, że moje majtki robią się mokre, jakbym się zesikała. Przerażona, wciąż chowając się za parawanem, dotknęłam ręką materiału, przez który powoli przesiąkała wilgoć.
Do gabinetu higienistki zaczęłam wracać częściej, odkąd dostałam wreszcie pierwszą miesiączkę: niedługo po wyprawie z ojcem pod czakram, a krótko przed atakiem na World Trade Center. Pamiętam, że wszystkie wyczekiwałyśmy okresu z niecierpliwością i kiedy tylko któraś z nas wreszcie zaczynała menstruować, zaraz się tym chwaliła: owinięte w ciemnozieloną folię kwadraciki podpasek przypadkiem wypadały z plecaka, z etui legitymacji szkolnej sterczał niby przez nieuwagę zostawiony na wierzchu kalendarzyk miesiączkowy z zaznaczonymi kolorowym pisakiem datami, a na wuefie natychmiast zgłaszano „niedysponowanie”, i to tak głośno, żebyśmy wszystkie usłyszały.
Ja też najpierw się ucieszyłam, kiedy w łazience zobaczyłam na majtkach brązową plamę, ale bardzo szybko przeraził mnie spazm bólu, który od tamtej pory co miesiąc obejmował moje ciało. Kiedyś w szkole bolało tak bardzo, że nie mogłam się ruszyć, czułam się, jakby ktoś odebrał mi w tym ciele władzę i pozostał tylko ciężki, ciągnący do ziemi ból; od pępka w dół nic innego nie miałam. Najbardziej zdziwiło mnie, że bolał nie tylko brzuch, ale plecy, odbyt, krocze – jak gdyby wcześniej ktoś długo i mocno w nie kopał. Przez chwilę wydawało mi się, że to tamten papier ze sztuczki magika wciąż rośnie w moim brzuchu i rozcina go ostrymi brzegami.
Nauczycielka wysłała mnie na dół. Koleżanka pomogła mi zejść, bo nie byłam w stanie sama iść po schodach. Higienistce ostatnio zabrano godziny i w szkole pojawiała się tylko w niektóre dni; na szczęście akurat siedziała w gabinecie. Położyła mnie na kozetce, wyjęła z przeszklonej szafki butelkę i nalała żółtego, błotnistego płynu do dużego kieliszka.
Ziółka były bardzo mocne, na spirytusie.
– Dalej boli?
Kiwnęłam głową.
– To jeszcze jeden.
Wypiłam drugi kieliszek. Gorąco rozlewało się po żołądku. Wydawało mi się, że ból naprawdę trochę zelżał.
– No, co ty teraz masz?
– Polski.
– A z kim?
– Z Jaskułą. Z dyrektorką.
Higienistka skrzywiła się na dźwięk tego nazwiska. Czułam, jak ciepło ogarnia moją głowę. Zachichotałam.
– Poleż tu sobie do dzwonka, jeśli masz ochotę. – Kobieta uśmiechnęła się do mnie i zaczęła wypełniać jakieś papiery, które leżały w równym stosiku na jej biurku.
Od tej pory wracałam do higienistki niemal co miesiąc. Mijałam się czasem z innymi dziewczynami w drzwiach gabinetu. Jakiś spokój emanował z tej uśmiechniętej, nieco porywczej kobiety, ale przede wszystkim z jej wspaniałego eliksiru, nalewki, lekarstwa na dziewczęce bóle.
Magdy nigdy więcej tam nie spotkałam.
Tuż przed Nowym Rokiem w naszym mieście nocami zaczęły się pojawiać na śniegu tajemnicze ślady.
Nie mówiliśmy o tym głośno, ale tropy odnajdywano niemal co rano, w coraz to innych częściach miasta. Urywały się dziwnie i znienacka, aż wydawało nam się, że ten, kto je zostawiał, nagle wzlatywał w górę albo po prostu… znikał. Prowadziły znikąd donikąd.
Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego (w końcu tamtej zimy niemal codziennie nad ranem śnieg przysypywał całą Cukrówkę), gdyby nie to, że w śladach mieszały się odciski ludzkie i zwierzęce. Zupełnie jakby ktoś wyprowadzał na spacer wielkiego psa – tyle tylko, że stopy, które zostawiały znaki na śniegu, były bose.
Wraz z upływem zimy odnajdywaliśmy ślady coraz częściej, coraz gęstsze, w coraz bardziej niepokojących miejscach. Przestraszeni odkrywaliśmy je zawsze wczesnym rankiem – wiodły przez chodniki i ogrody, przebiegały wyraźnym czarnym ściegiem przez zamknięte na klucz furtki i bramy, oplatały solidne ogrodzenia, grube mury i rozchwiane stare płoty, wreszcie – co przerażało cukrowian najbardziej – urywały się tuż pod oknami sypialni, czasem na progu drzwi. Tak jakby coś podglądało nas nocą, gdy spaliśmy. Okrążało nasze domy.
Próbowało wejść do środka.
Sprawy nie dało się już dłużej ignorować, kiedy obok śladów bosych stóp i zwierzęcych łap zaczęło się pojawiać coś jeszcze – wżarte w śnieg drobne, ale wyraźne ciemnoczerwone plamki: skrzepnięta krew.
Owszem, staraliśmy się walczyć z rosnącym w nas irracjonalnym strachem. Mówiło się wtedy coraz częściej, że to wilki przyszły ze Słowacji. (Ale przecież zima była tamtego roku łagodna, skąd więc niby wilki? Ostatni raz widziano je w 1978 roku, w czasie zimy stulecia, a i to wcale nie na pewno). Może nawet jakiś niedźwiedź rozbudzony zbyt wysoką temperaturą zabłąkał się w Puszczy Franciszka? Wygłodniałe lisy? Zdziczałe psy?
Mimo tych uspokajających wyjaśnień mało kto w tamtym czasie chodził nocami samotnie po ulicach Cukrówki. I chociaż miasta takie jak nasze mają to do siebie, że wieczorami zwykle zupełnie pustoszeją, pamiętam przecież doskonale: u początków 2005 roku w domach po zmroku trzymało nas coś więcej niż zwykła nocna pustka prowincji.
Nikt nie wypowiadał tych słów na głos, a jednak wszyscy wiedzieliśmy: w Cukrówce grasował wilkołak.
*
Misza oblizał palce i ostrożnie podał mi dopiero co otwartą butelkę musującego wina.
Jak co sobotę mieliśmy grać w króla wzgórza, ale Hans się spóźniał. Siedzieliśmy z Miszą na najwyższym okolicznym wzniesieniu. U naszych stóp leżała cała Cukrówka, miasto trzech zmornickich cudów. Widzieliśmy stąd nasze domy – willę Sareckiej i Szklany Dom, szarą bryłę urzędu miejskiego, krzywą dzwonnicę kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Szkaplerznej. Po wschodniej stronie wzgórza znajdował się cmentarz, a na zachodzie rozciągał się las, Puszcza, która ściśle okalała Dolinę aż do wysokości dawnego Zakładu. W zaroślach za naszymi plecami połyskiwało zakole Zmornicy. Na wschodzie, już za miastem, biegła prosta linia drogi krajowej Kraków – Wadowice – Wysoka i dalej; tej samej drogi, którą niedługo, o czym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, miał na zawsze uciec Misza – w dniu kiedy mój ojciec zniknął w szafce na buty, a ja w końcu znalazłam skarb Inków.
Pociągnęłam duży łyk i natychmiast się zakrztusiłam.
– Gdzie on jest? – Misza zaczynał się powoli niecierpliwić. Grzebał nerwowo końcem zapalniczki w rozmiękłej ziemi. Trawa na wzgórzu dopiero zaczynała się zielenić.
– Zadzwoń do niego.
– Na karcie mam mało. Pewnie mu nie chcą sprzedać… – Westchnął. – Mogłem sam iść.
Jako jedyny z naszej trójki miał skończone osiemnaście lat.
Wzruszyłam ramionami, ukradkiem powstrzymując ziewnięcie. Misza udał, że niczego nie widzi. Od dwóch tygodni prawie nie spałam.
Nikomu nie powiedzieliśmy o tym, co się wydarzyło w nocy na początku kwietnia.
Powinniśmy jednak wreszcie kogoś powiadomić, pomyślałam zawstydzona. Tak byłoby dla wszystkich bezpieczniej. Zabębniłam palcami w ciemnozielone szkło butelki.
W tym samym momencie telefon głośno zawibrował. Misza jednym ruchem nadgarstka otworzył klapkę i bez słowa pokazał mi ekran z wiadomością: „DZIAŁKI. SZYBKO”. Pokręciłam bezradnie głową.
Wyglądało na to, że nasz przyjaciel Hans zupełnie oszalał.
Cukrowskie działki znajdowały się na północnym zachodzie, niedaleko Puszczy; stanowiły szczególną gęstwinę rzeczywistości, jakby były barykadą wzniesioną pomiędzy miastem a napierającym na nie lasem.
Poprzecinane plątaniną płotów, ogrodzeń, dróg, dróżek i ścieżek, pozastawiane altanami, daczami, prowizorycznymi grillami, szopami, szałasami, namiotami szklarni, zarośnięte niezmierzoną ilością rabat, grządek, klombów, drzew i drzewek działki wydawały się pozbawione jakiejkolwiek przestrzennej logiki. Nawet wędrując od lat tą samą ścieżką, wciąż można się tu było łatwo zgubić i bezradnie szukać drogi wyjścia, zwłaszcza po zmroku (ale teraz oczywiście nikt w mieście nie odważyłby się chodzić tamtędy nocą).
Ojciec Hansa kupił swoją działkę zaraz po powrocie do kraju, skuszony wyjątkowo okazyjną ceną. Szybko okazało się jednak, że niska cena miała swoją przyczynę – sąsiedztwo Pszczelarza i jego uli uprzykrzało życie na tyle, że pan Dariusz bardzo szybko zrezygnował z urządzania tam zakrapianych grillów dla kolegów i kilka tygodni później zupełnie zapomniał, że w ogóle posiada w Cukrówce jakieś grunty.
Zanim Misza wymyślił grę w króla wzgórza, spędzaliśmy więc na Hansowej działce prawie każdy weekend. Pszczelarza widywaliśmy bardzo rzadko. Parę razy zrobił nam awanturę o to, że dym usypia mu pszczoły, ale większość dnia spędzał zamknięty w swoim rozpadającym się domku ze szczelnie zasłoniętymi oknami. Właściwie aż do wydarzeń z początku wiosny nie zwracaliśmy na niego uwagi.
– Ciszej!!! – z krzaków rozległ się zirytowany szept Hansa.
Ostrożnie zamknęłam za sobą skrzypiącą furtkę. Działka była niewielka, obsadzona wzdłuż granic posesji przerzedzonym, zaniedbanym żywopłotem. W rogu stała drewniana altanka, przed nią brudne krzesła i popękany stół z niegdyś białego plastiku. Po trawie walały się stare puszki i rozmokłe worki z resztkami węgla drzewnego.
– Kupiłeś? – Misza z trudem wczołgał się w żywopłot. Był znacznie wyższy od Hansa, musiał się mocno skulić, żeby zmieścić się w dziurze pod płotem.
– Co? – Hans nawet na nas nie spojrzał. Cały czas przyciskał twarz do szpary w bardzo wysokim, ale dość niestarannie wykonanym płocie. Jego ojciec naiwnie liczył, że ogrodzenie uchroni go od smrodu zawiewanego, jak twierdził, znad posesji Pszczelarza, powstrzyma zagubione pszczoły, które wpadały do słodkich drinków i irytowały oganiających się nerwowo gości.
– No, Igristoje, kupiłeś?
Hans niedbale machnął ręką. Na trawniku leżała porzucona reklamówka z dwiema butelkami i paczką fajek. Podniosłam ją i wcisnęłam się w krzaki obok chłopaków. Misza wyjął z kieszeni zawiniątko w folii i z wprawą zaczął kruszyć palcami trawę do bibułki.
– Dobra, od Słowaczki. Nie ta, co ostatnio – wymamrotał uspokajająco, kiedy zauważył moje niepewne spojrzenie.
Przez chwilę słychać było tylko szelest rozcieranego suszu. Często brałam dla siebie trochę towaru od Miszy, sprzedawał mi nieco taniej niż innym. Czasami lubiłam próbować tych dziwniejszych rzeczy, przede wszystkim jednak paliłam trawę. Hans kupował rzadko, na ogół brał tylko to, czym częstował nas Misza – głównie dlatego, że prawie nigdy nie miał pieniędzy, a młody Masztalerz nawet po znajomości nie chciał dawać na kreskę.
– I…? – nie wytrzymałam.
Hans chyba wyczuł w moim głosie zniecierpliwienie, bo nareszcie się do nas odwrócił.
– Znowu go widziałem.
Żałowałam, że parę tygodni wcześniej opowiedziałam mu o dziwnych odwiedzinach w muzeum u mojej matki. Przez to zaczął przesiadywać na działce.
– Miał ze sobą łopatę i plecak. Dokładnie jak, no wiecie… wtedy. Wszedł na chwilę do sklepu, ale najpierw wszystko schował w krzakach, pewnie żeby ci z Zakładu nie widzieli. Przy stoliku siedziało już chyba ze czterech… – Hans urwał, spoglądając niepewnie na Miszę. Jego ojciec też był przecież przed laty w Zakładzie. Ale Misza pisał coś na telefonie i wydawało się, że w ogóle nie słucha tego, co mówi Hans. – Poszedł do Puszczy.
– Czemu nie poszedłeś za nim?
Hans wyraźnie się zmieszał. Wziął ode mnie na wpół spalonego skręta i zaciągnął się powoli. Nie, nie bał się Pszczelarza. Ale jednak wolał nie przebywać z nim sam na sam.
– Zauważyłby mnie. – Wzruszył ramionami. – Zajrzałem za to do jego plecaka.
– No i?
Hans pociągnął następnego bucha. Nagle cały poczerwieniał i zaniósł się gwałtownym kaszlem. Sięgnął szybko po otwartą butelkę. Wypił długi łyk, aż szampan pociekł mu po brodzie na koszulkę.
– Był pusty – wychrypiał wreszcie niechętnie, udając, że nie widzi mojego zirytowanego spojrzenia. – Ale pewnie stary dopiero po coś szedł.
Wytarł dłonią usta, a potem podał mi skręta i znów przycisnął twarz do szczeliny w płocie.
Hans uważał, że w naszym mieście coś ukryto. A stary Makowski wie co.
Dwa tygodnie wcześniej, na początku kwietnia, widzieliśmy nocą Pszczelarza ze szczytu wzgórza. Z plecakiem i ubłoconą łopatą szedł drogą od strony Puszczy. Nie zauważył nas. Oglądał się co jakiś czas za siebie, jakby bał się, że ktoś za nim idzie. I rzeczywiście, przez chwilę mieliśmy wrażenie, że na zakręcie, obok Maryi Stanowojennej, mignęła jakaś sylwetka w ciemnym płaszczu, ale złudzenie natychmiast rozwiało się w załamaniach cienia rzucanego przez figurę oświetloną słabym światłem latarni. Stary był przecież dziwakiem, stetryczałym wariatem. Spaleni za mocną trawą, patrzyliśmy bez większego zainteresowania, jak Makowski skręca w stronę działek i znika w mroku.
Wydawało mi się, że wiedziałam, dlaczego Hans uchwycił się tej historii o Pszczelarzu. Dzięki temu mógł udawać, że zwyczajnie nie pamięta o tym, co wydarzyło się potem.
A przecież jeśli się o czymś nie pamięta, to prawie tak, jakby nigdy tego nie było.
*
Pszczelarz był starszym mężczyzną w bliżej nieokreślonym wieku. Jeśli kazano by mi zgadywać, powiedziałabym, że wtedy, w 2005 roku, miał około siedemdziesięciu pięciu lat, a przynajmniej na tyle wyglądał.
Raczej średniego wzrostu, o dość przysadzistej sylwetce, w młodości musiał być barczysty i dobrze zbudowany; teraz została mu z tego tylko starcza otyłość. Nosił okulary w charakterystycznych oprawkach z półkoliście wygiętym podwójnym mostkiem przywodzącym na myśl połyskujące ostrza. Pod lekko zasiniałymi ustami sterczała przerzedzona broda, w którą czasem zaplątywały się kawałki jedzenia. Na brudnych włosach tkwił kaszkiet. Te włosy, zawsze trochę za długie i nierówno przycięte, miały brzydki kolor matowej siwizny: tłuste, zbijały się w strąki, przyklejały do czoła i Makowski wyglądał przez to, jakby się ciągle pocił. Roztaczał zresztą wokół siebie osobliwy, nieprzyjemny zapach – Hans twierdził, że „śmierdział starym dziadem”. Z jego posesji unosił się kwaśny odór niemytego ciała, stęchlizny i czegoś przypominającego wilgotną ziemię. Kiedyś, gdy jak zwykle przyniósł miód na sprzedaż Wosiowej, sklepikarka chciała mu dyskretnie podarować dezodorant, ale odmówił nieuprzejmie, tłumacząc, że „wszystkie takie zapachy drażnią pszczoły”, i może właśnie w tym tkwiło rozwiązanie całej zagadki.
Na co dzień Makowski chodził w szarym, poplamionym frotowym szlafroku, który traktował jak płaszcz – narzucał go zazwyczaj na flanelową koszulę, czasem na dziurawy sweter. Spod szlafroka sterczał mu spory brzuch – na tyle obfity, że koszula ledwo się dopinała, a pomiędzy guzikami ukazywała się czasem blada skóra o serowatym odcieniu, pokryta czarnymi kręconymi włosami. Ilekroć go widzieliśmy, nosił zawsze te same brudne ubrania i tylko zimą wkładał na to wszystko puchową, sięgającą do pasa kurtkę, spod której szlafrok wystawał jak sukienka.
Najdziwniejsze były jednak buty. Makowski miał na stopach szare przetarte skarpety i klapki – zwykłe wsuwane kapcie z filcu, w których chodził przez okrągły rok. Podobno nogi mu bardzo puchły i tylko w takich butach potrafił wytrzymać, tak przynajmniej skarżył się Wosiowej. Kiedy mocniej padało, zakładał na pantofle reklamówki, które wiązał pieczołowicie wokół kostek.
Pszczelarz rzadko kiedy opuszczał swoją posesję, ale jeśli już to robił, chodził zawsze bardzo szybko, niemal biegł ociężałym truchtem, tak że paski szlafroka furgotały za nim niczym krowi ogon, a kapcie klapały o pięty; jak na swój wiek, miał chyba całkiem niezłą kondycję. W trakcie tych wypraw podpierał się kijem (nigdy się z nim nie rozstawał), który przy każdym kroku wbijał z impetem w chodnik, i człowiek miał wrażenie, że Makowski zaraz wykrzesze z naszej cukrowskiej ziemi prawdziwe iskry.
*
Siedzieliśmy już długo na lekko wilgotnej trawie. Wciąż jeszcze było chłodno, ciągnęło od gruntu. Nogi zaczynały mi drętwieć, ale ciepło ruskiego szampana powoli rozchodziło się po moim ciele. Mimo późnego popołudnia słońce grzało mocno, przedzierając się przez poszarpany i zapuszczony żywopłot pokryty świeżymi zawiązkami liści. Zaplątała się pomiędzy nami jakaś pszczoła, rozespana i powolna, skuszona słodkim zapachem wina. Krążyła ciężko przy naszych twarzach, jak płomyczek co rusz podnoszonej przez nas do ust zapalniczki, od której odpalaliśmy skręty Miszy i własne papierosy. Im dłużej siedzieliśmy bez słowa (Hans uciszał nas, kiedy usiłowaliśmy rozmawiać), tym głośniejszy stawał się szum dobiegający z kilkunastu uli rozrzuconych bezładnie na sąsiedniej działce. Zdziwiłam się. Byłam tu wiele razy, ale nigdy nie zwróciłam na to uwagi. Dźwięk narastał, na początku przypominał ciche szemranie, ledwo słyszalny szmer, ale teraz wypełniał moją głowę, czułam, jak wraz z wciąganym w płuca dymem całe moje ciało rozżarza się na chwilę tym niepokojąco znajomym pomrukiem, wielkim rojem, i nagle się roześmiałam, bo przypomniało mi się, zupełnie bez sensu, że nie powinniśmy siedzieć na trawie: nie było jeszcze pierwszej wiosennej burzy. Ojciec zawsze powtarzał, że siadać można, dopiero gdy pierwszy piorun wyciągnie z ziemi całe zgromadzone w niej przez zimę zło.
Coraz bardziej senna, zauważyłam zagubioną pszczołę, która spacerowała wzdłuż brudnego kciuka Miszy. Owad wpełzł na butelkę, a teraz piął się po ciemnozielonej szyjce, aż wreszcie zachybotał się na jej krawędzi i wpadł do środka. Zaskoczona widziałam, jak pszczoła zanurza się w resztce słodkiego płynu i tonie, gramoli się powoli, niemrawo, ospale, jakby zupełnie jej nie obchodziło, że zaraz straci życie. Patrzyłam na nią, nie mogłam oderwać wzroku, o czymś mi przypominała, budziła we mnie niejasne przeczucie ta pszczoła zawieszona w ruskim szampanie jak w kawałeczku bursztynu: uporczywe przekonanie, że powinnam o czymś pamiętać…
Chyba zasnęłam, bo poderwało mnie głośne przekleństwo. Misza zauważył utopioną pszczołę. Zmartwiony potrząsał gwałtownie butelką, jakby miało to pomóc jemu albo owadowi.
– Cicho…! – dobiegł nas nagle nerwowy szept Hansa. Misza znieruchomiał z uniesioną w górę ręką. – IDZIE!
Przez szpary w płocie dostrzegliśmy Pszczelarza, który powoli odwijał kłębek drutu służący za zamek odrapanej furtki. Spoglądałam na niego z niepokojem. Mimo upływu lat nie zapomniałam przecież, co zrobił Zojce. Stary Makowski wszedł na podwórko, ale zamiast jak zwykle skierować się prosto do domu, z wysiłkiem zrzucił na trawę plecak i ściskając w dłoni łopatę, podszedł w pośpiechu do drzewa rosnącego w kącie zagraconego ogrodu. Pomiędzy nogami plątały mu się poły brudnego szlafroka.
– Co on robi? – Zdumiony Misza wpatrywał się w Makowskiego.
– Chyba… liczy kroki – odpowiedziałam niepewnie.
Mężczyzna ustawił się plecami do drzewa i mamrocząc pod nosem, odliczył uważnie kilkanaście kroków. Skręcił w lewo, przeszedł jeszcze kilka metrów i zatrzymał się. Zaczął kopać, odwrócony do nas plecami. Szło mu opornie, co chwilę odpoczywał, zdejmował z głowy brudny kaszkiet i przeciągał ręką po spoconych siwych włosach. Pomimo całkiem okazałej postury był w takim wieku, że wysiłek fizyczny z pewnością przychodził mu z trudem. Jego ciężkie sapanie słyszeliśmy aż po drugiej stronie płotu.
Trwało to wszystko może kilka minut. Nagle Pszczelarz odrzucił na bok łopatę, uklęknął i delikatnie rozgarnął ziemię dłońmi. Po chwili chwycił coś w zaciśniętą pięść i wsunął do kieszeni. Z wyraźnym mozołem wstał z kolan, otrzepał zabrudzone spodnie, podniósł porzucony plecak i ruszył w stronę swojej prowizorycznej daczy przerobionej na całoroczny dom. Drzwi zatrzasnęły się za nim ze skrzypieniem.
– Widzieliście?! – Podekscytowany Hans odwrócił się w naszą stronę.
Ale zanim którekolwiek z nas zdążyło odpowiedzieć, Pszczelarz znów się pojawił – ściskał teraz w rękach ogromny słój domowego miodu. Usiadł na frontowych schodkach, wielkimi, grubymi dłońmi ujął pokrywkę i z wysiłkiem odkręcił. Rozejrzał się uważnie wokół, jakby upewniając się, że jest sam. Nie zauważył nas skulonych po drugiej stronie płotu. Sięgnął do kieszeni. Wstrzymaliśmy oddech.
Makowski trzymał w palcach duży klucz o rzeźbionej główce.
Oczyścił go z resztek ziemi rąbkiem brudnego szlafroka i zaczął uważnie oglądać pod światło: przysuwał blisko oczu, po czym oddalał na długość ramienia. Wydawało mi się, że przez dziurę w główce klucza spogląda wprost na słońce, bada refleksy odbijające się w złotawym metalu. Nagle o czymś sobie chyba przypomniał.
Pospiesznie ujął otwarty słoik miodu i jednym pewnym ruchem wrzucił klucz do środka.
Patrzyliśmy zafascynowani. Klucz opadał bardzo powoli, z trudem przebijał się przez gęstą, prawie zastygłą ciecz. Wyglądało to, jakby miód pożerał metal, klucz topił się, rozpuszczał, rozpływał… i w ogóle go nie było. Makowski potrząsnął słoikiem. Przez bardzo krótką chwilę miałam wrażenie, że miód złapał refleks obniżającego się ku zachodowi słońca i rozbłysnął, a Pszczelarz trzymał w dłoniach nie szkło, tylko kawałek lustra. Zamrugałam oczami. Światło zgasło. Stary szybko zakręcił pokrywkę. Cały czas ściskając słój w dłoni, wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.
Tak naprawdę wciąż nie mam pojęcia, kiedy zaczęła się ta historia.
Czy w roku cudu stanowojennego? W dniu, w którym Misza wymyślił wzgórze? A może wtedy gdy ojciec zaczął liczyć znaki? Kiedy zniknęła babka? Gdy przyśnił jej się bagnet? Kiedy ja zjadłam Biblię, a matka zamieniła się w syrenę…?
Czasem jestem niemal pewna, że wszystko zaczęło się drugiego kwietnia.
To wtedy zobaczyliśmy ubłoconego Pszczelarza wracającego z lasu (chociaż przecież wcale nie o niego chodziło).
Świętowaliśmy zbliżające się urodziny Miszy. Pamiętam, że tamtej nocy wiał halny – ten sam halny, który wprawiał w stupor esbeckie dusze zaklęte w kurach i pozbawiał spokoju mojego wyczekującego końca świata ojca.
Zasiedzieliśmy się na wzgórzu i wracaliśmy do domów już po północy. Wszystko przez to, że motorynka się popsuła. Misza nie mógł pojechać jak zwykle pod słowacką granicę, więc przyniósł ze sobą jakąś dziwną trawę, którą załatwił od znajomego w Wysokiej. Musiała być w czymś moczona, oszukana na wadze, bo mocno nas otumaniła, a biedny Hans się porzygał. Dlatego wracaliśmy tak późno.
Wokół dudniło zupełnie nierzeczywiste wycie przetaczającej się przez Dolinę wichury. Kłęby powietrza dusiły nas, jakbyśmy się zgubili w niewidzialnej zaspie. Opustoszałe o tej porze ulice miasta pokryte były resztkami topiącego się śniegu, który spadł kilka dni wcześniej w nagłym nawrocie zimy. Co chwilę zapadaliśmy się w ciemność pomiędzy rzadko rozstawionymi przy drodze latarniami. Słabe żółte światło lamp wisiało w zamglonym powietrzu i miałam wrażenie, że wiatr przemocą wpycha mi całe tumany tej latarnianej poświaty w usta i w nos jak watę.
Szliśmy szybko, wiało coraz mocniej. Pod nogami pryskały lodowate kałuże. Wycie wiatru zamieniło się w głuchy łoskot i nagle przeraziłam się, że wichura mnie porwie, oderwie od ziemi, poniesie w górę, ponad miasto i wyrzuci daleko ponad Dolinę – poczułam się przez krótką chwilę jak w 1994 roku, kiedy ojciec zabrał mnie na wycieczkę pod okno Jaruzelskiego, a ja wznosiłam się nad chodnikiem uczepiona dłoni taty jak balonik.
Chociaż nie wierzyliśmy w głupie plotki krążące po mieście, to jednak czuliśmy się nieswojo, wracając samotnie przez opustoszałą Cukrówkę. Może naprawdę zadziałał kiepskiej jakości narkotyk, a może ten halny, który dął z niespotykaną siłą – dość, że niespokojnie rozglądaliśmy się na boki. Zauważyłam, że Hans co kilka metrów rzucał za siebie nerwowe spojrzenie. W pewnym momencie wszyscy troje, bez żadnej przyczyny, jeszcze przyspieszyliśmy kroku. Maszerowaliśmy tak szybko, jak tylko pozwalał nacierający wiatr. Misza szedł pierwszy, my z Hansem próbowaliśmy za nim nadążyć. „Przy halnym rodzą się wariaci” – mówiła babka, kiedy przed laty wychodziła przy takiej pogodzie na podwórko sprawdzić powrozy przywiązywane jesienią do szyj kur, które jak co roku chciały odlecieć z dzikimi ptakami na południe. Przecież babka zawsze miała rację. Zdałam sobie sprawę, że niemal biegnę. Z trudem przełknęłam ślinę. Zaschło mi w gardle. Powietrze wciąż wbijało się przemocą w usta, siekło w oczy.
A potem Misza, zupełnie bez ostrzeżenia, zatrzymał się.
– Co jest…? – zaczął zirytowany Hans, ale urwał w pół słowa, bo Misza, nagle przeraźliwie blady, podniósł rękę i wskazał drżącym palcem na ziemię.
Słyszeliśmy o nich, ale nigdy wcześniej ich nie widzieliśmy.
Ślady, wyraźne i ciemne, rysowały się na cienkiej warstwie bieli. Biegły przez śnieg i błoto, zawijały się w pętle, ósemki, krążyły zakosami, kluczyły, tak że zupełnie nie dało się powiedzieć, czy to coś, co je zostawiło, już sobie stąd poszło, czy dopiero przyszło. Były dokładnie takie, jak nam opowiadano: odbite w śniegu wilcze, kudłate łapy i szczupłe długie stopy z rozcapierzonymi palcami. Biegły wzdłuż drogi, tak daleko, jak tylko mogłam dostrzec w tym przerywanym, rozmokłym świetle ulicznych lamp.
Wytężyłam wzrok.
Kilkadziesiąt metrów przed nami, niczym zwieńczenie zapętlonych sekwencji tropów, majaczył w mroku ciemny kształt.
Długa sierść kudliła się od silnego wiatru. Skulony przy ziemi, wyglądał, jakby powoli skradał się w naszą stronę, obnażając zęby.
– O, kurwa – usłyszałam szept Miszy.
Hans rzucił się gwałtownie do tyłu, niemal mnie przewracając. Ledwo złapałam równowagę. Stwór znieruchomiał. Zauważył nas. A potem… zamerdał ogonem.
– Przecież to Kokos, idioci! – Roześmiałam się, z trudem skrywając ulgę. – Własnego psa nie poznajesz?
Kokos, potomek naszej suki Zojki, był średniej wielkości kundlem, ale miał bardzo grube łapy. Mogliśmy na to wpaść znacznie wcześniej. Pies Miszy włóczył się samotnie po całej okolicy, czasem znikał nawet na kilka dni. Ktoś niedoświadczony z łatwością wziąłby ślady jego łap za wilcze.
Próbowałam go zawołać. Nie zwracał na mnie uwagi. Kręcił się niespokojnie w załamaniu światła, co chwilę wchodząc w żółty krążek blasku. Zaczęłam szukać jakiegoś kija. Kokos uwielbiał patyki. Nachyliłam się, rozgarniając stopą zgniłe liście zalegające na poboczu.
Poczułam, że Hans szarpie mnie za ramię. Obaj z Miszą wciąż wpatrywali się w ciemny zakręt.
Za psem szła kobieta. Dopiero teraz ją zauważyłam.
– Ona… ona jest goła – wyjąkał Misza.
Z przerażeniem spostrzegłam, że po wewnętrznej stronie ud dziewczyny ściekała krew. Bose stopy zostawiały na resztkach śniegu znajome, ciemniejące ślady. Szła w naszym kierunku. Miała zaciśnięte powieki.
– Śpi! – szepnęłam w nagłym błysku zrozumienia. – Twój pies jej pilnuje.
Nagle dziewczyna, razem z idącym przed nią Kokosem, skręciła na jedno z podwórek i rozchlapując bosymi stopami kałuże, zniknęła za jednym z domów. Tylko w błocie dalej czerniły się głębokie ślady – te same ślady, które od tylu tygodni pozbawiały całą Cukrówkę spokojnego snu.
Gapiliśmy się na siebie nawzajem oniemiali. Żadne z nas nie było w stanie wykrztusić słowa. Wiatr się uspokoił i wokół zapadła nienaturalna cisza. Słyszeliśmy tylko własne przyspieszone oddechy. Wiedziona niejasnym przeczuciem, spojrzałam w górę.
Nad naszymi głowami, na szczycie stromego dachu przypadkowego domu, stała Magda.
Nie wyglądała jednak jak Magda. Wciąż miała zamknięte oczy, a jej zawsze związane jasne włosy spływały teraz rozpuszczone wzdłuż pleców. Było to chyba po prostu złudzenie rzucane przez światło pobliskiej latarni i mokrą, błyszczącą dachówkę, ale wydało mi się, że blask unosi się wprost z niej, paruje jak pot. Włoski nad kostkami, na łydkach, na udach układały się w przecinające się i nachodzące na siebie przerywane linie demarkacyjne, warstwice ogarniające powoli ciało. Sińce pod zaciśniętymi oczami przypominały zbierający się na szczytach policzków cień. Pośladki oplatały mleczne żyłki rozstępów, które musiały wykwitnąć, kiedy Dygnarówna za szybko urosła.
Stała pewnie, wyprostowana, w lekkim rozkroku, z kłębowiskiem miękkiego półmroku pomiędzy udami i nitką zaschniętej krwi na skórze. U jej bosych stóp rozstępowało się miasto.
W otaczającej nas ciszy powoli podniósł się dźwięk. Najpierw ledwie słyszalny, słabo uchwytne szemranie, pomruk przypominający szelest kartek wertowanych poślinionym palcem. Przyłożyłam dłonie do skroni. Miałam wrażenie, że melodia wydobywa się wprost z mojej głowy, rozszczepia z szumu uderzającej we mnie krwi. Czułam, jak wypełnia powietrze, rozlewa się, rośnie…
Wtedy wybuchł śpiew. Dźwięk spłynął po dachu obcego domu, pociekł po ciemnej ulicy, rozlał się i wypełnił Dolinę Zmornicką jak pustą miskę.
Magda śpiewała.
Był to dziwny, hipnotyzujący śpiew w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Obco brzmiące słowa niosły się czysto i daleko w zimnym powietrzu. Przestraszyłam się, że we wszystkich okolicznych domach zaraz zapalą się światła, obudzeni ludzie wybiegną na ulicę, ale nic takiego się nie stało.
Byliśmy sami.
Śpiew stawał się coraz głośniejszy. Czułam, że Magda dokądś zmierza, wznosi się dźwiękami, walczy, szuka z wysiłkiem jakiegoś apogeum, widziałam, jak wspina się na palce, lekko podnosi ramiona, do tej pory bezwładnie opuszczone wzdłuż tułowia, wyciąga je, jakby próbowała czegoś dosięgnąć. Wpatrywałam się w nią zahipnotyzowana, uniesiona falą syreniego zewu, pewna, że już, zaraz jej się uda, że właśnie teraz coś się wydarzy… Coś, na co ja też czekałam, chociaż aż do dzisiaj nie miałam o tym pojęcia.
A potem nagle śpiew urwał się w połowie słowa, a mnie i całe miasto wypełniła cisza.
Magda, wciąż nie otwierając oczu, odwróciła się, ruszyła w stronę tylnej krawędzi dachu i… zniknęła.
– O kurwa, o kurwa, o kurwa – wyszeptał przerażony Misza. – Skoczyła.
Nie znaleźliśmy Magdy ani tamtej nocy, ani kolejnych.
Długo przetrząsaliśmy zarośla, przeszukaliśmy wszystkie okoliczne ogródki i podwórka, sprawdziliśmy przydrożne rowy. Misza wlazł nawet na drzewo, przekonany, że „z góry więcej zobaczy”. Ale Dygnarówny nigdzie nie było.
– Chyba po prostu zeszła – stwierdziłam wreszcie z niedowierzaniem, wskazując palcem na uchylone okno poddasza.
– A krew?! Była przecież ranna, ktoś musiał jej zrobić krzywdę…
Spojrzałam na Hansa. Kopał czubkiem buta w krawężnik. Robił tak zawsze, kiedy się denerwował.
– To nie była – mruknęłam w końcu – taka krew, jak myślisz.
Dochodziła druga, kiedy wreszcie dotarłam do domu.
Z daleka widziałam jasne światło w naszej kuchni. Pewnie mama znów pisała do późna. Albo zostawiła włączoną lampę, żebym nie obudziła jej i taty, hałasując po nocy.
Cicho przekręciłam klucz i w progu natychmiast wpadłam na ojca. Obok niego stała mama. Obejmowali się. A raczej ojciec przytulał się do matki, ściskał ją kurczowo, aż z wysiłku pobielały mu kłykcie. W mojej obecności niemal nigdy się nie dotykali, no, chyba że przy życzeniach imieninowych i świątecznych albo w trakcie pozowania do wspólnych zdjęć.
Coś było nie w porządku.
– Czemu tak późno wracasz? – zapytał tata cicho, schrypniętym głosem. Miał czerwone, zapuchnięte od płaczu oczy.
– Z… z chłopakami byłam.
Ojciec spoglądał na mnie z wyraźnym wyrzutem. Zwykle chodził spać o dwudziestej trzeciej. Musiało stać się coś złego. Zachwiałam się lekko, zdejmując kurtkę.
Zauważył to. Zbliżył twarz do mojej, mocno wciągnął powietrze i skrzywił się.
– No tak! – wrzasnął piskliwie. – Pijana! Jak ci nie wstyd? W taki dzień! Będziesz tego żałowała do końca życia… – Odsunął się gwałtownie i wybiegł z przedpokoju, z impetem zatrzaskując za sobą drzwi.
– Mamo, o co chodzi?
– Jak to o co? – Westchnęła. Wyglądała na znużoną. – Papież nie żyje.
Mój ojciec przez następnych kilka dni z całych sił starał się pokazać, jak bardzo jest urażony moim zachowaniem. Rzucał mi pełne potępienia spojrzenia, chrząkał znacząco, w milczeniu spożywał ze mną wspólne obiady, a na moje nieliczne pytania odpowiadał zimno i zdawkowo.
Na niewiele się to zdało – tata nie wiedział, że z trudem zauważałam jego obecność. Chodziłam jak w półśnie, nie mogąc wyrzucić z głowy widoku Magdy stojącej na skraju dachu, ponad miastem, zupełnie jakby nasza Dolina miała pęknąć i otworzyć się pod jej stopami niczym morze.
Jednak przede wszystkim zaczynało mi coraz mocniej ciążyć poczucie winy. W tamtym czasie po mieście nie rozniosły się jeszcze żadne nowe plotki, chyba nikt poza nami nie miał o prezesównie pojęcia. Czy ona sama zdawała sobie w ogóle sprawę ze swoich nocnych wędrówek?
A co, jeśli się poślizgnie? Spadnie? Naprawdę zrani albo…?
Wiedziałam, że ktoś powinien dać znać Dygnarowi, jej ojcu, ale przepełniał mnie jakiś niezrozumiały wstyd. Z niejasnych wtedy dla mnie powodów próba opisania tego, co przydarzyło się nam tamtej nocy, sięgała kresów mojej intymności, wkraczała w obszary mojego istnienia, o których ja sama do tej pory nie tyle nie miałam pojęcia, ile po prostu usilnie starałam się zapomnieć.
Wreszcie, po długim wahaniu, zdecydowałam, że powiem o wszystkim tacie. Znał przecież prezesa z czasów pracy w urzędzie. Na pewno przekaże co trzeba.
Był środek tygodnia, wczesne popołudnie. Siedzieliśmy w milczeniu przy obiedzie. Mama nie wróciła jeszcze z muzeum. Pracę kończyła zwykle o siedemnastej, ale ostatnio miała sporo nadgodzin. Tata usiłował wyłowić łyżką z rosołu kuleczkę pieprzu, która wciąż mu uciekała.
Odkaszlnęłam, próbując zwrócić na siebie uwagę.
– Tato?
– Tak?
Ojciec nie podniósł głowy. Coraz intensywniej dziobał łyżką o dno miski, bezskutecznie starając się złapać ziarenko. Widziałam, że zaczyna się irytować.
– Chciałabym ci coś powiedzieć.
– Yhm. – Dziab, dziab, dziab. Trochę rosołu chlusnęło mu na rękaw. Westchnął.
– Kilka dni temu wieczorem widzieliśmy na mieście młodą Dygnarównę. Tylko że ona… – zająknęłam się. – Ona spała.
Ojciec nagle znieruchomiał.
– To nie wszystko. – Czułam, że się czerwienię. – Była nago. Stała na dachu. Śpiewała.
– Co? – Gwałtownie odłożył łyżkę na stół.
– Magda, na dachu…
– Śpiewała?
Pokiwałam głową.
– Dziecko… – wyszeptał, ledwie poruszając wargami. – To już.
Westchnęłam z irytacją. Mogłam się tego spodziewać. Znowu zaczynał.
– Koniec jest bliski – ciągnął dramatycznie.
– Tato, proszę cię…
Już mnie nie słuchał. Zerwał się z krzesła i nerwowo ruszył w stronę salonu, ale znienacka się odwrócił. Coś mu się przypomniało.
– Kiedy to było?
– Tydzień temu. W czwartek.
– W czwartek? W TAMTEN czwartek??? Kiedy umarł Ojciec Święty? – Zachwiał się, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios. Był bardzo blady. – W czwartek. Śpiewała. W czwartek. Je-zus-Ma-ria! Muszę sprawdzić, mam to chyba gdzieś w papierach…
Wybiegł z kuchni.
Z pokoju dobiegało mnie tylko nerwowe mamrotanie i stukot przerzucanych segregatorów, w których gromadził swoją „dokumentację”. Siedziałam chwilę bez ruchu, a potem przysunęłam sobie jego miskę z niedokończonym rosołem. Nabrałam pełną łyżkę i natychmiast poczułam rozlewającą się na języku gorycz – rozgryzłam ziarenko, które ojciec bezskutecznie usiłował wyłowić.
*
Mój ojciec zbierał znaki – od wielu lat gromadził sygnały zbliżającej się apokalipsy.
Dlatego tak bardzo się przestraszył, kiedy po raz pierwszy usłyszał ode mnie o śpiewie Magdy. Ataki paniki i spowodowane nimi „rwące bóle serca” zmusiły go wtedy do zażycia potrójnej porcji ziołowych kropli przepisywanych przez kardiolożkę Smoczyńską.
Z tego, co się zorientowałam, Magda była według mojego ojca cukrowską Kasandrą, Pytią, zmornicką prorokinią Michaldą. Śpiewaczką nieuchronnie nadciągającej nad Cukrówkę zagłady. Tata uważał ją za jedną z ostatnich zapowiedzi zbliżającego się kresu, myślę nawet (chociaż nie mam co do tego pewności), że przez jakiś czas utożsamiał młodą Dygnarównę z Niewiastą z Apokalipsy świętego Jana, co było, oczywiście, skończonym absurdem.
Tak, mój ojciec był apokaliptykiem.
Swoją listę znaków zaczął spisywać około 1995 roku, chwilę przed tym, nim poszłam do pierwszej klasy, i niedługo po ukazaniu się na zmornickim horyzoncie słynnej dupy w aureoli, którą zresztą tata uparcie nazywał „pierwszym pęknięciem cukrowskiego nieba”.
„Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija”, mamrotał ojciec, zadzierając wysoko głowę w dniu, kiedy nad Cukrówką pojawiła się niezwykła chmura. Wykonywał przy tym takie gesty rękoma, jakby naprawdę rolował coś w dłoniach.
Rysa pogłębiała się i czerniała, i rzeczywiście wydawało się, że coś chciało się z tego nieba wykluć, wydostać na nasz świat.
Niestety, tylko tata dostrzegał w nietypowym zjawisku meteorologicznym znaki biblijne. Większość cukrowian widziała bowiem zupełnie inny obraz. Dość szybko ukuto nawet złośliwą plotkę, że to Maryja Stanowojenna daje nowy znak Cukrówce, objawia nam „nowy cukrowski cud” (ludzie wciąż byli rozgoryczeni po niedawnej nieprzyjemnej historii związanej z rocznicowym witrażem). Tamtego dnia powtarzano sobie to z coraz większym rozbawieniem, dopóki plotka nie dotarła wreszcie do księdza Wilka, który wpadł we wściekłość, natychmiast ucinając wszystkie „nieprzystojne pogłoski”. Być może czuł wobec niej – Maryi Zmornickiej – silniejsze zobowiązanie niż pozostali cukrowianie: w końcu to u niego na plebanii schroniła się dawno temu, w trakcie wichury i deszczu.
Trzeba jednak przyznać, że żartobliwa z początku wizja Maryi Cukrowskiej zadzierającej do góry swoją błękitną spódnicę, wypinającej nad nami goły tyłek, działała pobudzająco na wyobraźnię. No bo jeśli to rzeczywiście ona, po co to robiła? Dla żartu? Ze złości? Żeby z nas zakpić? A może chciała nas przed czymś ostrzec? Czy możliwe, że mściła się za czas, kiedy nie upilnowaliśmy należycie jej obrazu?
I chociaż dalej się z tego podśmiewano, chwilami dość ordynarnie, przecież w żartach, na dnie, krył się jakiś niepokój, bo mimo wszystko cukrowianie przeczuwali chyba, że chmura, ta rysa malująca się na zmornickim niebie, coś zwiastowała – tyle że nikt nie miał jeszcze pojęcia co.
Do miasta przyjechała wtedy nawet jakaś regionalna gazeta z Wadowic, żeby zrobić o naszej chmurze materiał – w końcu był to początek lata, sezon ogórkowy. Dziennikarka i fotograf pojawili się późnym popołudniem. Liczyli chyba na dobre zdjęcia rzekomego UFO, bo sprawiali wrażenie rozczarowanych, kiedy na miejscu zobaczyli to, co zobaczyli. Chmura odcinała się mocną linią, od której rozpływały się pękate, wyraźnie rozwarte półkule, a dalej rozpłaszczała się na boki niczym soczewka i oplatała całość czymś, co rzeczywiście kształtem przypominało talerzowatą aureolę albo plastikowe dyski rzucane do zabawy psom.
Tylko ojciec, głuchy na wszystkie plotki, z każdą godziną wydawał się coraz bardziej przekonany, że na naszych oczach wali się właśnie zmornicki nieboskłon.
Na zdjęciach zrobionych tamtego dnia rozdarcie widać dość wyraźnie. Plamy światła, którymi wraz z upływem czasu nasiąknęły chmury, przerzynała prosta krecha, wyraźny, choć niedokończony kontur.
Tata był przerażony. Spoglądał z niepokojem na niebo i drepcząc nerwowo w ogródku, przybliżał wyprostowany palec wskazujący do oka, jakby chciał ocenić, czy rzekome pęknięcie się powiększa i jak wiele zostało nam jeszcze czasu, zanim nastąpi to, co ostateczne.
Na domiar złego wkrótce zerwał się silny wiatr i kiedy ojciec zobaczył, że inne chmury suną coraz szybciej po niebie, znikają za horyzontem, a pęknięcie nad naszymi głowami tkwi nieruchomo, tak jak tkwiło, coraz tylko głębsze i szersze, wpadł w prawdziwą panikę, której wtedy jeszcze nie umiał nam za dobrze wytłumaczyć; był to w końcu dopiero pierwszy z jego wielu apokaliptycznych ataków. Ale i my poczuliśmy się jakoś mniej pewnie. Późnym popołudniem w mieście pociemniało, jakby zanosiło się na ulewę, nie spadła jednak nawet kropla deszczu, zrobiło się tylko zimniej i mogłam niemal przysiąc, że linia dzieląca chmurę na pół jest teraz rzeczywiście znacznie ciemniejsza i grubsza.
Tylko mama wydawała się tym wszystkim nieporuszona. Kiedy wróciła z pracy, stała w ogrodzie i patrzyła w niebo niczym na spokojną wodę.
Wieczorem wraz z nadciągającym zmrokiem dupa czy też chmura, łapiąc zachodzące słońce, napuchła czerwonym światłem, nierównymi krwawymi plamami i wydawała się przez to jeszcze większa; ciemna krecha sięgała dalej i dalej, dzieląc już teraz wyraźnie cukrowskie niebo na pół.
Zupełnie jakby tata naprawdę miał rację…
A potem chmura nagle zbladła, w ciągu kilku minut skurczyła się i zaczęła rozwiewać. Przed zapadnięciem nocy zupełnie zniknęła.
W Cukrówce wszyscy oprócz ojca szybko o niej zapomnieli. Kiedy on sam trochę ochłonął, orzekł z głębokim przekonaniem, że tak atypowe zjawisko pogodowe może zapowiadać tylko i wyłącznie nadciągające katastrofy i nieszczęścia, bo raz nadpęknięte niebo, dowodził z żelazną logiką, z pewnością pęknie ponownie – i to już na dobre.
W „Magazynie Wadowickim” napisano potem, że to „piękny przykład nietypowej dla tego regionu lenticularis” i że „zazwyczaj w pobliżu gór można zaobserwować cienkie soczewkowate chmury, stojące w miejscu nawet wtedy, gdy przewiewa je wiatr. Ten rodzaj chmur powstaje na grzbiecie fali rozwijającej się w górach z biegiem wiatru. Zdarza się, że kilka z tych chmur ustawi się jedna nad drugą, przypominając tort lub – jak sądzi wielu ludzi – UFO”.
Obok wydrukowano nienaturalnie przyciemnione zdjęcie naszej Doliny i podpis: „W ponurej scenerii rozgrywa się na niebie majestatyczne widowisko”.
*
Od tej pory ojciec z zacięciem wytrawnego kolekcjonera rok po roku pieczołowicie odnajdywał i analizował wszystkie symbole, znaki i objawy zbliżającego się według niego końca świata – lub przynajmniej końca Cukrówki.
Listę taty otwierał oczywiście stan wojenny, będący zarazem swoistą cezurą – z jakiegoś sobie tylko znanego powodu ojciec brał pod uwagę wyłącznie te znaki, które objawiły się nie wcześniej niż w grudniu 1981 roku. Były tam więc: chmura czarnobylska, kometa Hale’a-Boppa, wspomniana już dupa w aureoli, historia rozporka Pszczelarza, wielkie wyjście z Zakładu, dziesięć zaćmień Słońca (niestety tylko jedno z nich częściowo widoczne w Cukrówce), dość liczne zaćmienia Księżyca, pęknięta trumna babci, World Trade Center i cukrowski zamach bombowy, hiobowe wieści o ginących gatunkach, które płynęły z kompulsywnie oglądanych przez tatę filmów przyrodniczych, bomby w Madrycie (na listę wpisywał niemal wyłącznie zamachy z Europy i USA), epidemia komunijnej ospy wywołana przez Miszę i Kablarza, choroba szalonych krów, pryszczyca, ptasia grypa, borelioza, trzy cuda zmornickie, piorunowe piwo ojca Miszy, pojawienie się kur-demonów naszej babki, kres wielkiej płyty, osunięcie się naszej kościelnej dzwonnicy, okresy wzmożonych wybuchów na Słońcu, super El Niño z 1983 i 1998 roku i huragan Andrew z 1992 oraz wszelkie inne cyklony, tornada, powodzie, trzęsienia ziemi, lawiny błotne, topnienie lodowców, pożary, susze, wybuchy wulkanów… Lista ciągnęła się bez końca i w 2005 roku zajmowała już dobre kilkaset kartek dwustronnie zapisanych drobnym pismem taty.
Doskonale pamiętam na przykład dzień, kiedy ojciec odkrył, że wielka płyta kiedyś się przeterminuje. Jak on żałował tych wszystkich ludzi, co w 2030 roku umrą pod gruzami! Jak on im współczuł! Opowiadał ze smutkiem o tłumach, które będą koczować w naprędce skleconych szałasach, w namiotach z odpadków, śpiąc wśród ruin, w monstrualnych zwałach śmieci. Ta wizja wyraźnie poprawiała mu humor, bo wiedział, że nas samych podobny tragiczny los nigdy nie spotka – w końcu mieszkaliśmy w willi Sareckiej, w domku jednorodzinnym, a te, jak wiadomo, trwają wiecznie.
Na liście były też oczywiście liczne pomniejsze znaki, nieco bardziej codzienne, które na ogół nie stresowały taty, a już na pewno nie wywoływały u niego ataków paniki – nie, owe drobne symptomy mile łechtały jego kolekcjonerski zapał (miałam wrażenie, że zwłaszcza po 2000 roku dzień bez odkrycia kolejnej zapowiedzi nadciągającej zagłady ojciec uważał za dzień stracony i jeśli zdarzyło mu się wieczorem kłaść spać bez uzupełnienia listy o nową pozycję, zirytowany i pełen frustracji turlał się w tę i z powrotem na lekko poskrzypującym łóżku, nim w końcu zasnął). Wśród tego drobiazgu na liście taty były więc i zniekształcone rośliny, i osobliwie zachowujące się zwierzęta, roje owadów, ptasie stada, i pleśniejące jedzenie, wybuchające w piwnicy kiszonki, popsute zęby, rdzawoczerwona woda lejąca się czasem z naszego starego kranu, kule gradu wielkości śliwek, kolejne ataki halnego, zachody słońca o mocnych, jaskrawych barwach, zbyt obfite deszcze, za ciepłe zimy, księżyc w obwódce przypominający paznokieć podbiegły krwią (w naszym mieście nazywany lisią czapą).
Poza tym ojciec umieszczał w swoim spisie także niektóre wydarzenia polityczne mieszające się ze sobą w płynącym na zmianę z radia i telewizora szumie – szum ten budził w nim ten rodzaj lęku i niepewności, który zwykle objawia się uciskiem w dole brzucha przechodzącym od czasu do czasu w nieprzyjemny bulgot, tak jakby wszystko, o czym tata słuchał, przewalało się i kotłowało na dnie żołądka: obce, dalekie wojny, wybuchy, masakry, klęski żywiołowe, katastrofy lotnicze, konflikty dyplomatyczne, przeludnienie, epidemie i plagi przetaczały się w uciążliwych pływach przez żołądek i jelita mojego taty, umacniając w nim z każdym rokiem melancholijne przekonanie, że „to wszystko musi przecież wreszcie pierdolnąć”.
Lista ojca nie była tworem skończonym. Ułożona zupełnie arbitralnie, podlegała ciągłej modyfikacji. Nie były też owe znaki i symptomy uszeregowane ani chronologicznie, ani według żadnego innego klucza, co z oczywistych względów czyniło spis dość chaotycznym, i częstokroć pozostawały ze sobą w zupełnej sprzeczności, jednak ojcu chyba zupełnie to nie przeszkadzało.
Niewielką część znaków tata trafnie przewidywał, ale większość dopisywał do listy w miarę ich pojawiania się, szukając potem (i oczywiście zawsze znajdując) uzasadnienia w szerokiej gamie badanych przez siebie tekstów; pozostałe symptomy po prostu skreślał, jeśli nie ukazały się w spodziewanym czasie (a najczęściej się nie ukazywały), uznając z pokorą, że musiał się pomylić.
Sam ojciec uważał się oczywiście za wybitnego biblistę i papirologa.
I owszem, trzeba przyznać, że naprawdę dużo czytał, jednak jego podejście do interpretacji tekstów było dość frywolne. By rzec oględnie: tata po prostu w bardzo dowolny sposób kompilował ze sobą ustępy najróżniejszych książek. W jego głównym polu zainteresowań leżały niektóre teksty biblijne: Genesis (zwłaszcza fragment o potopie), plagi egipskie oraz oczywiście wspomniana już Apokalipsa świętego Jana. Od czasu do czasu dosmaczał sobie ten zestaw Koheletem, który był naturalną pożywką dla jego wrodzonej zadumy, a także Księgą Hioba, Księgą Psalmów (która odegrała pewną rolę w trakcie terapii Magdy), Księgą Joela, Księgą Jeremiasza… Korzystał z różnych przekładów: Biblii Wujka, Królowej Zofii, Leopolity, gdańskiej, Biblii Tysiąclecia, Biblii warszawskiej czyli „Brytyjki”, Biblii poznańskiej. Sporo czerpał z wersji apokryficznych, Apokalipsy Adama i Ewy, Apokalipsy Eliasza (zarówno wersji koptyjskiej, jak i żydowskiej), Apokalipsy Piotra, a przede wszystkim – z Apokalipsy Maryi.
Przez pewien czas bardzo interesowały go żywoty świętych, opisy objawień i cudów. Sięgał oczywiście także po takie klasyki jak proroctwa świętego Hieronima, świętej Faustyny, przepowiednie królowej Saby, Nostradamusa, Malachiasza, egzegezy Joachima z Fiore, wizje Hildegardy z Bingen czy nieco mniej znanych Lodovica Rocca i Matki Shipton. Ojciec nie ignorował w swych „badaniach” także tekstów i przekazów bardziej współczesnych: wizji Piusa X, przepowiedni mistyczki Zofii Nosko, ojca Klimuszki, bułgarskiej Baby Wangi, Matrony Moskiewskiej, Edgara Cayce’a, a do tego amalgamatu dochodziło jeszcze całe mnóstwo ludowych przesądów i zabobonów, w których tata lubował się, uprzykrzając nam nimi bez ustanku życie. Codziennie oglądał kilka wydań prognozy pogody i, co ciekawe, Agrobiznes (chciał być na bieżąco z chorobami roślin uprawnych i zwierząt hodowlanych, bo poprzez nie, jak utrzymywał, „najczęściej manifestuje się nadchodzące nieszczęście”) – kiedy jeszcze pracował, wymusił nawet przesunięcie swojej przerwy w urzędzie, tak żeby o dwunastej dziesięć w pokoju socjalnym spokojnie zjadać drugie śniadanie przed przesuwającymi się po ekranie kombajnami i obrazami kłosów dotkniętych mączniakiem, rdzą czy sepiozą.
Pod koniec najintensywniejszego okresu swoich apokaliptycznych zainteresowań ojciec poszerzył pole ekspertyzy także o stare encyklopedie, antyczne, średniowieczne i renesansowe silva rerum, kroniki i najdziwaczniejsze bestiariusze oraz herbaria, których faksymile udało się zdobyć przy pomocy matki (miała sporo kontaktów w małopolskich archiwach). Oczywiście niezmiennie ograniczał go brak znajomości języków obcych, sięgał więc wyłącznie po niezbyt liczne polskie wersje.
To wszystko, jak łatwo się domyślić, zajmowało w naszym domu sporo miejsca (dobrze, że babki od dawna już z nami nie było, i tak z trudem znosiła głośne czytanie Biblii swoim kurom). W dużym pokoju tata miał swój kącik – ustawiony w rogu drewniany stół i regał. Oba meble były w całości zawalone książkami, zeszytami, plikami krzywo zbindowanych kserokopii, chwiejnymi stertami notatek i kilkoma grubymi segregatorami, gdzie ojciec wpinał swoją listę znaków.
Ściana ponad stołem także została szczelnie zaklejona kolejnymi pokładami papieru, które pięły się niemalże pod sufit, aż gruba warstwa zachodzących na siebie, umocowanych pluskiewkami kartek zaczęła w pewnym momencie przybierać niepokojące faliste kształty przywodzące na myśl pienistą białą pleśń.
Profesor pojawił się w Cukrówce w połowie marca, dwa tygodnie przed tym, nim spotkaliśmy Magdę.
Kilka dni wcześniej moja mama odebrała w muzeum intrygujący telefon. Mężczyzna z pewnym roztargnieniem w głosie przedstawił się jako emerytowany wykładowca krakowskiej uczelni.
– W czym mogę panu pomóc?
– Zapewne pani kojarzy…
– Tak?
– Dość stara historia. Chodzi o dawne wykopaliska z lat sześćdziesiątych. Mówi to coś pani?
– Trochę – odpowiedziała mama ostrożnie.
– Była też zwyczajowa nazwa, głupia, przyznaję. – Profesor chrząknął, wyraźnie zakłopotany. – Tak zwane śpiące szkielety… Halo? Jest tam pani?
– Słucham. – W tonie matki dało się wyczuć lekką irytację.
– Zna pani tę sprawę? Coś pani pamięta?
– Pamiętam, że…
– Pamięta pani! – profesor natychmiast jej przerwał. Wydawał się zachwycony. – Nareszcie ktoś pamięta! Niech sobie pani wyobrazi, oni mi tu wmawiają, że ja to sobie wymyśliłem!
– Pamiętam, że tam były jakieś kłopoty?
W słuchawce zapadła nagła cisza. Potem rozległ się nerwowy chichot.
– Tak, hm… Kłopoty – powtórzył powoli mężczyzna. – Można by, w pewnym sensie, można by to tak ująć. Kłopoty.
Wiekowy passat na krakowskich tablicach wyglądał zdecydowanie mniej elegancko niż jego kierowca.
Starszy pan pojawił się punktualnie o dziesiątej. Ubrany był wytwornie, choć w staromodnym stylu. Miał na sobie ciemnowiśniową sztruksową marynarkę, garniturowe spodnie i jasną, rozpiętą pod szyją koszulę, z której kołnierzyka wychylała się aksamitna apaszka w granatowo-złoty wzorek. Profesor zdawał się bardzo dbać o detale. Chusteczka zawiązana w przemyślny supeł pięknie współgrała z jego mlecznobiałymi włosami. Mimo że wciąż było chłodno, mężczyzna nie nosił żadnej kurtki. W dłoni ściskał uchwyt dużej skórzanej teczki. Z bagażnika samochodu wyjął kalosze, które nie wiedzieć czemu natychmiast wciągnął na stopy. Gumiaki dziwnie kontrastowały z wytwornymi spodniami.
– Profesor Kazimierz Łopot – oświadczył, zerkając na elegancką wizytówkę, którą wyciągnął w stronę mamy, jakby chciał się upewnić, że jest na niej właściwe nazwisko. Archeolog był rzeczywiście zainteresowany wykopaliskami z lat sześćdziesiątych. Jak sam szybko przyznał, pokasłując nerwowo, by ukryć ogarniające go wzruszenie, w tamtym czasie pracował jako doktorant właśnie przy badaniach w Dolinie Zmornickiej, w miejscu gdzie obecnie stał budynek urzędu miasta. Do dzisiaj bolał nad niesłusznym zarzutem fałszerstwa, który postawiono wtedy jego ekipie na łamach ogólnopolskiej prasy i w środowisku akademickim.
Tym razem jednak zajmował go teren samej Puszczy.
Po dokładnej analizie map profesor podejrzewał, ba, był przekonany!, że odnajdzie tam inne stanowiska związane z odkryciami sprzed czterech dekad, dzięki którym mógłby obalić wszystkie krzywdzące i niesprawiedliwe oskarżenia. Chciałby przejść się po lesie, oznaczyć na mapie kilka ważnych punktów, tłumaczył, tupiąc głośno kaloszami po drewnianej podłodze muzeum.
Z zainteresowaniem obejrzał stałą ekspozycję, po której oprowadziła go moja mama. Był bardzo rozczarowany, gdy się dowiedział, że w cukrowskim muzeum nie ma żadnych eksponatów związanych ze znaleziskami z 1967 roku. W trakcie kopania fundamentów pod budynek urzędu odkryto wtedy pozostałości po niewielkim cmentarzu morowym.
– Wie pani, nikt już tych wykopalisk nie pamięta – powiedział, siadając w biurze mamy. Zamyślony wbił wzrok w postawiony przed nim kubek. – Na uczelni mówią mi, że nigdy ich nie było. – Zarumienił się. – Że sobie to wymyśliłem.
Łyżeczka zabrzęczała nieprzyjemnie, kiedy drżącą dłonią zamieszał kawę.
– Mnie to strasznie utrudniło karierę. Te oskarżenia. Pani tego nie pamięta, za młoda pani jest.
Mama uprzejmie pokiwała głową.
– Chciałbym po prostu udowodnić, że nie kłamaliśmy. Że ja to naprawdę… naprawdę pamiętam. Może i mam swoje lata, ale w głowie mi się jeszcze nie miesza! – Nagle zamachnął się i puknął pięścią w czoło tak mocno, że w pokoju rozległ się nieprzyjemny głuchy stukot, aż matka się wzdrygnęła. – Nikt mi nie wierzy. Mówią, że to wymyśliliśmy. Że dysertacje chcieliśmy sobie na tym porobić! Ja mam przecież całą teczkę publikacji. – Potrząsnął skórzaną torbą, której nawet na chwilę nie wypuścił z rąk. – Wiesz, co jest najdziwniejsze? – Podekscytowany, nawet nie zauważył, że przeszedł na „ty”. Na jego pomarszczonych policzkach wykwitły ciemne, niezdrowe rumieńce. – Że nie można znaleźć tych eksponatów. Niczego. W żadnych ewidencjach. W żadnych magazynach. Nie ma. Kości jak kości. To się na powrót grzebie w ziemi. Ale monety! Przecież tam było tyle monet! Fu-ne-ral-nych! I gdzie to się podziało, ja się pytam? Gdzie to się podziało? Jakby komuś zależało, żeby o tym więcej nie mówić. Czy ja mogę ci zaufać? – I nie czekając nawet na odpowiedź mojej oniemiałej matki, wyszeptał: – Jestem tutaj, bo dostałem pewną sekretną wiadomość. Bardzo sekretną. Podobno te eksponaty wciąż mogą się tu znajdować.
– W muzeum?
– Nie, nie, nie. TUTAJ. – Machnął szerokim gestem, jakby ręką próbował wskazać wyobrażoną linię horyzontu. – W waszym mieście. W Cukrówce.
– Mówił pan, że chce jeszcze iść do Puszczy? Można podjechać autem, ale stąd to całkiem przyjemny spacer. Mogę poprosić córkę, żeby pana zaprowadziła.
– Do Puszczy?
Mama wskazała na jego kalosze.
– A, tak, do Puszczy. – Profesor spojrzał roztargniony na swoje stopy, jakby sam się dziwił, co na nich ma. – To jak znowu przyjadę, tak, następnym razem, hm… – Rzucił okiem na zegarek. – Już trochę późno, tak. Następnym razem.
Położył skórzaną teczkę na tylnym siedzeniu samochodu i wsiadł do środka. Matka patrzyła na niego zdumiona.
Profesor siedział nieruchomo na miejscu pasażera, wpatrując się w przednią szybę, jakby na kogoś czekał.
Zapukała w okno.
– Wszystko w porządku?
– Słucham?
– Czy wszystko w porządku? – Wskazała na pusty fotel kierowcy.
Mężczyzna zamrugał.
– Rzeczywiście. – Uśmiechnął się nagle. – Przecież ja przyjechałem sam.
– Wraca pan prosto do Krakowa?
– Gdzie? – Sadowił się za kierownicą. – Tak… Wracam do Krakowa. Dziękuję pani za pomoc. Będę się odzywał. – Odpalił silnik i wychylił się przez opuszczone okno. – Czy ja mogę panią, hm, tak, prosić o, hm, dyskrecję? Rozumie pani. Amatorzy mogliby z łatwością zdewastować interesujące nas stanowiska. A tego byśmy nie chcieli – dodał z naciskiem. – Wie pani, hm, gdyby nam się udało, gdyby nam ta współpraca wyszła, to moglibyśmy, tak, z całą pewnością moglibyśmy ocalić państwa muzeum.
*
Moja mama miała niedługo stracić pracę.
Pracowała w lokalnym muzeum od zawsze. Było to jej pierwsze i jedyne zajęcie. Niestety placówka, kilka lat temu przekształcona z niezależnej jednostki w filię podległą oddziałowi w Wysokiej, miała zostać zlikwidowana, pracownicy zwolnieni, a zbiory rozdzielone pomiędzy inne muzea. Nie była to oficjalna informacja, ale mój ojciec, który po latach pracy w urzędzie miasta zachował odpowiednie znajomości, twierdził, że w sprawie budynku zgłosił się już nawet nowy najemca i odpowiednie papiery poszły w ruch na szczeblu wojewódzkim. W muzeum zaczęły się zresztą nerwowe przygotowania – porządkowanie magazynów, aktualizacja dokumentacji, mozolna inwentaryzacja książek i eksponatów.
To, że profesor ze swoim pytaniem zwrócił się akurat do mojej mamy, nie było wcale przypadkiem. Jako wicedyrektorka i „starszy specjalista do spraw historii lokalnej” oczywiście słyszała o zmornickich wykopaliskach. Wszystko trwało krótko, góra dwa miesiące. W trakcie kopania fundamentów pod nowy budynek urzędu odkryto trochę starych kości, kilka monet, parę skorup. Pojawili się archeolodzy i ktoś szybko wysnuł teorię na temat nieznanej dotąd formy pochówku, bo kości miały być rzekomo ułożone tak, jakby pogrzebani „spali” z łokciem pod głową i z monetami tuż obok czaszki, ułożonymi w taki sposób, że niemal wydawało się, iż zsunęły im się z oczu, kiedy dla wygody przewracali się pod ziemią na bok.
Niektórzy twierdzili później, że zanim obalono tę wątpliwej jakości teorię, właściwie anegdotę, posłużyła ona, dziwnie wygodnym zbiegiem okoliczności, jako ostateczny argument do otworzenia naszego miejskiego muzeum, o które od wielu lat walczył jego przyszły dyrektor.
Czasem myślałam sobie, że moja matka została w Cukrówce tylko po to, by pracować w muzeum.
Uwielbiała swoją pracę, chociaż nigdy o tym nie mówiła. Często siedziała w muzeum po godzinach, opracowując artykuły i kwerendy, wyjeżdżała służbowo do bibliotek i archiwów, tygodniami zbierała materiały i wywiady po okolicznych zmornickich wsiach. Ciągle coś pisała.
Kiedy była w domu, czytała do późna. Magazyny branżowe, książki historyczne, archiwalną prasę, najróżniejsze dokumenty pochodzące z muzealnych zbiorów. Rzadko robiła sobie przerwy i tylko czasem w wolny wieczór siadała przy stole w kuchni i wyciągała któreś z kilku swoich pudełek puzzli. Niektóre miały więcej niż tysiąc elementów. Układała je, używając do tego niewielkiej pęsetki: ujmowała nią fragmencik, mały puzzelek, i przekładała go bardzo ostrożnie we właściwe miejsce, delikatnie, jakby to były strzępy cennego dokumentu.
Najczęściej jednak włączała komputer i stukała w klawiaturę, aż ojciec burczał, że nie może spać, „światło ekranu razi go w oczy”, na co matka nigdy nie reagowała, bo zazwyczaj chwilę potem rozlegało się ojcowskie chrapanie. Wkrótce zresztą i tak przeniosła się na babczyne piętro.
Moja matka, wykształcona archiwistka, o swojej roli historyczki myślała bardzo poważnie.
Zaczęła pracę jeszcze w 1993 roku, kiedy w muzeum niespodziewanie zwolnił się etat. Pod koniec roku 2004, gdy ojciec przyniósł pierwsze plotki o planowanym zamknięciu placówki, wydawała się tym zupełnie nieporuszona. A jednak zauważyłam, że siedzi po nocach jeszcze częściej niż zwykle, obłożona niekończącymi się listami inwentaryzacyjnymi, a jej palce łomoczą w klawisze tak mocno, jakby matka bała się, że z czymś nie zdąży na czas.
Ja także obawiałam się likwidacji muzeum. Spędziłam tam prawie całe dzieciństwo.
Mama dostała posadę już w czasie, kiedy zabrakło w Cukrówce babki Sareckiej, a tata jeździł popołudniami na jakieś urzędnicze szkolenia do Wysokiej. Byłam zapisana do przedszkola, ale zajęcia kończyły się bardzo wcześnie, więc do muzeum, mieszczącego się zaledwie dwie ulice dalej, przyprowadzała mnie koleżanka matki. Spędzałam tam zwykle dwie, trzy godziny. Potem razem z mamą wracałyśmy do willi.
Później, chociaż ojciec został na stałe w domu, dalej przychodziłam. Odrabiałam w muzeum lekcje, oglądałam wystawę. Czytałam.
Uwielbiałam panią Bylicką, bibliotekarkę. Muzeum posiadało dziwną przybudówkę z osobnym wejściem, gdzie mieścił się oddział miejskiej biblioteki – po lewej stronie pokoju dział dziecięcy, po prawej dział dla dorosłych. Działu młodzieżowego nie było.
Biblioteka okazała się na tyle ciasna, że wszystkie półki z książkami znajdowały się za kontuarem – trzeba było doskonale wiedzieć, co chce się wypożyczyć, i podać dokładny tytuł Bylickiej, która w przeciwnym razie szybko się irytowała.
Pamiętam moje pierwsze spotkanie z nią: miałam sześć lat i nie chodziłam jeszcze do szkoły. Niewiele wcześniej nauczyłam się czytać (dzięki zdjęciu dziewczyn z holu muzeum). Przyprowadziła
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
