Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Laureatka Paszportu „Polityki” powraca w nowej odsłonie!
Najbardziej wyrazista i oddziałująca na zmysły książka Dominiki Słowik.
Po głośnych powieściach Atlas: Doppelganger oraz Zimowla Dominika Słowik prezentuje książkę, wsłuchującą się w nastroje naszej epoki i podkreślającą absurdy otaczającej nas rzeczywistości. W cyklu opowiadań, które dzięki metaforze samosiejek można czytać jako spójną literacką opowieść, uważnie rejestruje podszepty natury, ale też wydarzającą się na naszych oczach katastrofę klimatyczną.
W świecie bohaterek i bohaterów Samosiejek rządzi wyobraźnia, nie ma zastanych reguł, natomiast granica między światem ludzi a przyrodą ulega coraz większemu zatarciu. Dziwne z pozoru zdarzenia rozsiewają się w tylko sobie znany sposób i domagają się uwagi. Są opowieścią o nas – tu i teraz, w przyszłości.
Autorka dyskretnie, czujnie wyrywa nas ze strefy komfortu, zderzając swoje postacie z nieznanym, nierozpoznanym, nienazwanym. Czy to literacki żart, czy może przeczucie przesilenia epoki antropocenu?
Współczesne, zaskakujące, sensualne opowieści, które wyrastają z niespodziewanych historii: o ludzko-roślinnej przyjaźni, a może nawet miłości; o tym, że „śniegu już nigdy nie będzie”; o kobiecie, której wyrosło z nosa pnącze fasoli, tajemniczym locie w kosmos, a także o tym, dlaczego czasami boimy się niewłaściwych rzeczy…
Samosiejki to literacka odpowiedź na nastroje naszej epoki, skomponowana w sposób najbardziej dla tej epoki adekwatny: zaskakująco, dziwnie, straszno-śmiesznie.
„Samosiejki niepokoją i zmuszają do myślenia o otaczającym nas świecie, o innych istotach, które dzielą z nami przestrzeń, o klimacie. I o tym, że musimy wreszcie trochę ustąpić. Bardzo polecam!”
ADAM WAJRAK
Dominika Słowik (ur. w 1988 w Jaworznie) – polska pisarka, laureatka Paszportu „Polityki” 2019 za powieść Zimowla, finalistka Nagrody Literackiej Gdynia za debiut Atlas: Doppelganger w 2015 roku. Jej ostatnia powieść Zimowla została okrzyknięta wydarzeniem literackim i znalazła się wśród 10 najważniejszych książek roku 2019 dwumiesięcznika „Książki”. Ukończyła filologię hiszpańską. Mieszka w Krakowie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wegetacja
Pojawiła się u niej kilka tygodni temu.
Mieszkała wtedy sama, wyjeżdżała często, więc natychmiast pomyślała, że nie da rady się nią zaopiekować. Jej kawalerka była maleńka, ale pusta, z oknami na jedną tylko stronę, południowy zachód.
Komu w ogóle przyszło do głowy, żeby dać jej taki prezent? „Zamiast bukietu”. Wolałaby bukiet. Potem można go wyrzucić.
Nie lubiła posiadać zbyt wielu przedmiotów. Durnostojki. Prawie niczego nie kupowała. Ceniła sobie wolną przestrzeń. Dużo światła, które nie rozpraszało się na zbędnych rzeczach. Miała poczucie, że łatwiej jej wtedy złapać oddech.
Ustawiła roślinę w oknie, na talerzyku do deserów. Spróbowała nalać wody do doniczki, ale zorientowała się, że w plastikowej osłonce prawie nie ma ziemi. Zirytowana, wlała wodę na spodek. Woda natychmiast zniknęła. Postanowiła dolać jeszcze trochę.
Pewnie powinna toto przesadzić. Na parapecie będzie za gorąco, ale roślina wyglądała na jednorazówkę kupioną w pełni rozkwitu: po kilku dniach i tak zwiędnie, osypie się i trafi na śmietnik. Między liście powtykano jakieś plastikowe serduszka na długich szpikulcach z napisami po angielsku, a doniczkę owinięto w okropny różowy celofan. To wzbudziło w niej jeszcze większy niesmak. Wyrzucone pieniądze. Śmieci.
Zamyślona, nie zauważyła, kiedy spodek się napełnił, a potem woda się przelała. Ciekła teraz po drewnianym parapecie, za szafkę, tam gdzie biegły kable. Pośpiesznie zaczęła wszystko wycierać, ale wody było coraz więcej. Jakby roślina złośliwie wyrzygała to, co najpierw zbyt łapczywie wypiła.
Przypomniała sobie o niej dopiero kilka dni później. Różowe kwiaty zeschły, zbrązowiały i zaczęły opadać. Liście były przywiędnięte, niektóre pożółkły. Sprawiało to nieprzyjemne wrażenie. Nie wiedziała, co robić. W końcu zgarnęła opadłe kawałki i ostrożnie dolała wody.
Powinna oddać komuś tego kwiatka, ale nie miała na to czasu. Za dużo zachodu, zdzwaniać się, umawiać, dogadywać. Przy sprzątaniu wyniesie go po prostu do kontenera.
Zdziwiła się, kiedy następnego ranka zauważyła, że roślina wypuściła nowe liście. Stare uschły, ale nie opadły – wyglądały brzydko. Zdenerwowało ją to.
Chwyciła nożyczki i zaczęła usuwać wszystkie martwe pędy. Niektóre zdążyły stwardnieć, zamieniły się w coś na kształt zdrewniałych gałązek. Nożyczki ledwo sobie z nimi poradziły. Nie miała pojęcia, czy postępuje właściwie.
Sprawdziła w sieci, ten gatunek powinno się podobno podlewać co trzy dni. Dla rośliny to było za mało. Zaczęła jej lać wodę codziennie.
Liście ciemniały, kurczyły się, potem pojawiały się nowe. Musiała więc znów te stare obcinać, zbierać i zamiatać. I tak w kółko. Nie cierpiała bałaganu. Miała wrażenie, że obserwuje jakiś koszmarny cykl. Złościło ją to.
Od kilku dni czuła się nieswojo.
Wiedziała, że to głupie, ale nie mogła spokojnie pracować. Coś jej przeszkadzało. Zwykle tłumaczyła przy kuchennym stole, ostatnio jednak sąsiedzi z naprzeciwka całymi dniami siedzieli na balkonie.
Zasunęła rolety. Nie pomogło. Próbowała przenieść się do swojej maleńkiej sypialni, jednak tam praca już zupełnie jej nie szła, a od kulenia się z laptopem na łóżku szybko rozbolały ją plecy. Prawie zawaliła termin na duże zlecenie. Nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło.
Rano, kiedy zaspana robiła sobie kawę po zarwanej nocy, wdepnęła bosą stopą w kałużę. Woda pod parapetem musiała stać kilka godzin, bo klepki podłogi napuchły i się wybrzuszyły.
Zacisnęła zęby. Ostrożnym, ale stanowczym ruchem zgarnęła doniczkę razem z pełną wody podstawką. Otworzyła drzwi wejściowe, upewniła się, czy nikt jej nie widzi, i zbiegła po schodach. Postawiła roślinę na parapecie maleńkiego okna. Na półpiętrze panował mrok. Może ktoś ją sobie weźmie. A jak nie, to najwyżej wyrzuci.
Dokończyła robienie kawy i usiadła w kuchni przed laptopem. Idiotyczne, że podobny drobiazg tak ją zestresował. Jest przemęczona. Przydałyby się w końcu jakieś wakacje.
Kiedy następnego dnia wyszła do sklepu, zauważyła z ulgą, która ją samą zaskoczyła, że spodek rośliny jest napełniony. No. Ktoś się tym teraz zajmie. Któraś sąsiadka albo któryś sąsiad. A może firma sprzątająca? Z pewnością ktoś, kto się na tym zna lepiej niż ona.
Gdy wracała do domu, woda wciąż stała w spodku, dokładnie w takiej samej ilości. Następnego ranka podobnie. Czy to była wciąż ta sama woda...? Raczej nikt poza nią nie interesował się podeschniętym wiechciem na parapecie. Mieszkała na ostatnim piętrze, lokal obok stał pusty. Nawet listonosz nigdy nie wchodził na górę, zostawiał awizo w skrzynce.
Zauważyła, że półmrok i chłód klatki schodowej wyraźnie służyły roślinie. Liście nabrały zimnego, ciemnego koloru. Łodygi uniosły się i już nie opadały na boki.
Podlewała ją raz na tydzień, czasem raz na dwa tygodnie. Tyle wystarczyło. Zdarzało się, że przypominała sobie o roślinie po długim dniu pracy i chociaż była bardzo zmęczona, wychodziła wtedy z mieszkania tylko po to, by na półpiętrze nalać trochę wody do podstawki, w której tkwiła plastikowa doniczka.
Nadeszła fala upałów.
Akurat wróciła z kilkudniowego zagranicznego zlecenia. Na klatce schodowej od razu zwróciła uwagę na zamknięte okna. Panowała straszna duchota.
Roślina wyglądała jak ukwiał, któremu ktoś nagle wypompował z morza całą wodę.
Z trudem wtaszczyła walizkę pod swoje drzwi. Nie chciało jej się schodzić z powrotem na półpiętro. Położyła się na kanapie i wyciągnęła opuchnięte nogi, kładąc je na oparciu. Czuła jak między piersiami spływają jej kropelki potu. Uda kleiły się do siebie. Przycisnęła butelkę zmrożonej wody do czoła. Co za ulga. Zaraz weźmie prysznic i pójdzie spać. Prawie nie zmrużyła oka przez wczesny samolot. Musiała być na lotnisku o czwartej nad ranem. Poprawiła się na kanapie. Zamknęła powieki. Stopy, obtarte od butów na obcasie, pulsowały z bólu. Leżała tak kilka minut bez ruchu. Oddech jej się uspokoił, wydawało się, że zasnęła...
– Noż kurwa.
Zerwała się, nalała zimnej wody do kubka z taką złością, że aż prysnęło na płytki. Zbiegła po schodach. Na półpiętrze stanęła jak wryta. Na parapecie stały dwie nowe doniczki. Jej roślina wyglądała jak okaz zdrowia w porównaniu z tymi dwoma wiechciami sterczącymi z wysuszonej ziemi. Wydawało jej się, że z dołu słyszy cichy tupot stóp, a potem trzask pospiesznie zamykanych frontowych drzwi. Ktoś naprawdę je tu zostawił?
Czy myślą, że ona teraz będzie się zajmować utrzymaniem klatki? Może każą jej jeszcze zamiatać schody?
Wróciła do domu z pełnym kubkiem wody i głośno walnęła drzwiami o framugę. Niech słyszą! Otworzyła butelkę schłodzonego białego wina. Zabrała ją ze sobą pod lodowaty prysznic. Wypiła prawie całą. Nie chciała o niczym myśleć.
W nocy, mimo alkoholu, długo nie mogła zasnąć. A kiedy wreszcie zdołała, męczyły ją dziwne, płytkie sny, ten najgorszy ich rodzaj, kiedy człowiekowi wydaje się, że nie śpi, i ma rację, ale nie jest zarazem przytomny, i co do tego również się nie myli. Działo się coś złego, ktoś ją krzywdził, bardzo chciała się obudzić, lecz nie mogła się ruszyć – czy raczej ruszała się, z całych sił, ale zaledwie leciutko drgała. Przebudziła się z tak gwałtownym szarpnięciem, jakby musiała się sama z siebie wyrwać. Prawie spadła z łóżka. Znów wróciło znajome uczucie niepokoju.
Roześmiała się nerwowo. Była bardzo pijana. Suszyło ją. Poszła do łazienki. Najpierw włożyła głowę pod kran, później długo piła.
Znów spróbowała zasnąć, ale cały czas myślała tylko o jednym: że tam, na zewnątrz, na ciemnej klatce schodowej czemuś też bardzo chce się pić. Pić i jeść.
Przez chwilę leżała, wsłuchując się w ciszę. A potem wybiegła boso z mieszkania, jej kroki zadudniły na schodach – zgarnęła w ramiona wszystkie trzy doniczki, nie zwracając uwagi na to, że jasna koszula nocna brudzi się ziemią.
Sypialnia była chłodniejsza, zacieniona ścianą sąsiedniego budynku. Bez trudu dało się dostrzec, że rośliny czują się tu znacznie lepiej niż w kuchni. Liście miały teraz mięsiste, łodygi sprężyste.
Dokupiła kilka roślin w pobliskim supermarkecie. I jeszcze parę w osiedlowej kwiaciarni. Sporo zamówiła przez internet. Zaczęła też kraść rośliny z innych klatek. Nie, nie kraść. Zabierać. Zwykle były przesuszone i zapomniane. I tak nikt ich nie chciał. Ustawiała je na parapecie i na szafkach. Zamontowała w suficie podwieszane kwietniki. Później po prostu układała rośliny na podłodze. Szybko straciła rachubę.
Ta pierwsza stała teraz na środku pokoju, jak królowa matka, pyszniła się w wielkiej donicy z nasyconą humusem ziemią.
Dużo o nich czytała. Wiedziała, jakie lubią podłoże, jaki mają rytm doby, ile i jakiego słońca potrzebują, jaka woda jest ich ulubioną. Sporo zrozumiała dzięki codziennej obserwacji. Ciągle szukała nowych wiadomości. Któregoś dnia, przeglądając grupy dyskusyjne, znalazła link do wykładów jakiegoś izraelskiego profesora: „Czy rośliny mają zmysły?”, „Czy rośliny widzą? Czy czują ból? Czy pamiętają? Czy mają swój język?”. Wzdrygnęła się i wyłączyła wideo.
Zaczęła zauważać w swoim mieszkaniu szczegóły, o których wcześniej nie miała pojęcia. Nigdy nie były dla niej ważne. Kąt padania promieni słonecznych. Przeciągi. Wilgoć w powietrzu. Zmiany ciśnienia. Nie włączała już laptopa w sypialni. Wyobrażała sobie, że brzęczenie procesora wyczerpuje rośliny, nuży je, męczy. A może po prostu ją samą męczyło?
W końcu w ogóle przestała używać komputera. Kilka dni później wyłączyła z gniazdka lodówkę.
Czasem w środku nocy budziła się – spała teraz na ziemi, na posłaniu z koca, bo łóżko zajęły draceny, zielistki, difenbachie – i próbowała wyczuć szum przepływającej od korzeni wody, sunące przez ziemię cząsteczki chemiczne, trzaski elektromagnetycznych impulsów, którymi rośliny, jak wyczytała, przekazują sobie informacje.
Może dlatego miała wrażenie, że w mieszkaniu coraz częściej kopie ją prąd? Wystarczyło, że dotknęła bluzki ze sztucznego tworzywa, a trzaski boleśnie rozchodziły się po jej skórze. Fantazjowała, że odbiera wiadomości, słane do niej listy, których nie potrafiła odczytać. To oczywiście nie mogła być prawda, ale miło było tak o sobie myśleć.
Wciągała głęboko powietrze i wydawało jej się, że coraz wyraźniej rozróżnia zapachy – feromony, olejki eteryczne, lotne substancje wypełniające pokój, roślinny język.
Fale dźwięków opływały donice, zderzały się z liśćmi, łaskotały łodygi, opukiwały ściany. Obraz, dźwięk, zapach okazywały się różnymi wariantami tych samych sensów.
Kiedyś, gdy leżała w ciemności, jak zwykle nasłuchując, rozległ się huk. Pękła jedna z doniczek, ziemia rozlała się na boki. Nie posprzątała jej rano. Przyniosła nowy worek, obsypała ziemią wystające korzenie.
Próbowała przez jakiś czas puszczać roślinom muzykę, słyszała, że to lubią. Ustawiała głośność i wpatrywała się w nie całymi godzinami w oczekiwaniu nie wiadomo na co, ale im dłużej to trwało, tym bardziej czuła się nieswojo, jakby robiła coś niewłaściwego, coś, czego powinna się co najmniej wstydzić. Jej samej nie przynosiło to żadnej ulgi. Niskie tony przenikały ją coraz silniej, aż w końcu tylko ten bas dudnił wokół.
Siedziała więc w ciszy. Przestała nawet odbierać w mieszkaniu telefon. A jeśli musiała zadzwonić do klienta, schodziła na dół, przed budynek. Zresztą i tak najczęściej pisała maile i esemesy.
To właśnie robiła w życiu. Uczyła się języków, budowała między nimi drogi, nawet jeśli do tej pory były to tylko drogi kontraktów, poświadczonych odpisów świadectw i dowodów rejestracyjnych.
W dzieciństwie czytała dużo science fiction. Szybko zrozumiała, że w książkach tak naprawdę chodziło nie o to, co pozaziemskie, tylko po prostu obce, inne od człowieka. Najbardziej lubiła historie, w których to obce zupełnie się z ludźmi nie kojarzyło. Było na przykład wielkim mądrym morzem. Rojem. Kolonią... Czy mogłoby przypominać rośliny?
Oglądała kiedyś taki film – bardzo jej się podobał – o lingwistce, która musi porozumieć się z nieznanym, ale język tego nieznanego okazał się zupełnie niepodobny do aktu mowy. Przez kilka tygodni wyobrażała sobie potem przed snem, że to ona, a nie hollywoodzka aktorka, w statku kosmicznym zawieszonym nad ziemią przekracza barierę ludzkiego języka.
Zauważyła, że przeciąg przeszkadza roślinom. Uchylały się przed ruchem powietrza, końcówki liści im czerniały, łodygi ciążyły w dół. Zamknęła otwarte dotąd na oścież drzwi do sypialni. Uszczelniła okno. Czuła jednak, że to za mało. W końcu upchnęła w szparze pod drzwiami zrolowany koc.
Starała się teraz jak najmniej wychodzić. Miała wrażenie – była w tym może przesada – że rośliny tego nie lubią. Sama zresztą uznała, że to nieodpowiedzialne zostawiać je bez opieki, gdy któregoś dnia wróciła po kilkugodzinnej nieobecności. Sypialnię wypełniał zawiesisty, odurzający zapach, którego nigdy wcześniej nie czuła. W ustach zrobiło jej się gorzko. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że w pomieszczeniu rozlega się dziwne skrzypienie. Z przerażeniem zobaczyła białe kłaczki oblepiające łodygi.
Musiała przynieść owady w którymś worku z ziemią.
Walczyła kilka dni, ale kleiste nitki pojawiały się wciąż na nowo. Niektóre rośliny wydawały się nie do odratowania. Mimo wszystko próbowała im pomóc. Myła je, czyściła, wymieniała im ziemię. Pryskała truciznami, przecierała octem. Cierpki zapach przesycał powietrze. Zapłakana, w końcu padała ze zmęczenia.
Którejś nocy z niespokojnego snu wyrwało ją głośne bzyczenie.
Czyżby wykluły się nowe owady? A może stare się przepoczwarzyły?
Latały jej nad głową. Odganiała je, lecz zdawały się nie zwracać na nią uwagi. Półprzytomna, zauważyła, że gdy spała, coś wypchnęło koc spod drzwi.
Owady wdzierały się do sypialni przez szparę nad progiem. Ale skąd? Wszystkie okna w mieszkaniu były zamknięte. Z kilku pospiesznie przeczytanych na komórce artykułów dowiedziała się, że to błonkówki. Niektóre odmiany zjadały żerujące na roślinach insekty.
Było ich coraz więcej i więcej. Wcisnęła się w kąt i patrzyła na kłębiące się w pokoju rojowisko.
Dopiero po paru godzinach trochę się uspokoiło. Udało jej się wygnać większość błonkówek przez okno. Potem wszystko znów szczelnie zamknęła. Dla pewności zapchała kratkę wentylacyjną w kuchni szmatami, bo błonkówki najwyraźniej tamtędy dostały się do mieszkania. Po namyśle zrobiła to samo w łazience. Dlaczego więc przez kolejne dni miała wrażenie, że owadów wciąż przybywa? Nie było ich dużo, a jednak codziennie dostrzegała nowe gatunki. Chyba właśnie wtedy dotarło do niej, że pod nogami nie ma już podłogi: gruba, zazieleniona warstwa wilgotnej ziemi miękko uginała się pod jej stopami. Opadłe liście pachniały mdląco.
Czas płynął. Pękały kolejne doniczki. Dawno już przestała przynosić nowe. Korzenie zapuszczały się dalej i głębiej, splatały się ze sobą, karmiąc się wzajemnie cukrami, fosforem, potasem. Rośliny pokrywały całą podłogę, zasłoniły ściany, pięły się po suficie.
Rano budziła się mokra, ale to nie był pot.
Wiedziała, że nie musi już podlewać roślin. Jestem im zbędna – pomyślała, ale nie do końca rozumiała, co czuje.
Wcześniej całymi dniami zajmowała się właśnie tym. Od rana zraszała, obmywała, nawilżała – każdą roślinę o odpowiedniej porze, we właściwej temperaturze i nasłonecznieniu. Poiła je, karmiła azotem, który w naturze wysysałyby z rozkładających się szczątków roślin i zwierząt; lała im ten eliksir, a one syciły się nim, aż stawały się jadowicie zielone.
Sypiała tak głęboko, że nocą nie pojmowała, gdzie jest – nie względem przestrzeni, ale siebie samej. Gdy się budziła, chciała otrzeć wilgoć z czoła, lecz nie potrafiła unieść dłoni do głowy, jakby straciła rachubę swojego ciała.
Wydawało jej się, że widzi jak przez mgłę. A może to naprawdę była mgła?
Działo się coś dziwnego. Rośliny, które nie powinny kwitnąć, kwitły, te, które miały być karłowate, sięgały sufitu, wszystkie plątały się ze sobą, krzyżowały korzeniami, pędami, liśćmi. Owocowały. Zmagały się o światło, o przestrzeń, inne opierały się o siebie, dążąc wyżej, niż potrafiłyby tylko na własnej łodydze. Niektóre umierały. Ich miejsce natychmiast zajmowały inne.
„Jej” roślina – ta pierwsza – była już ogromna. Kiedyś nieopatrznie zahaczyła dłonią o paprocie – wybuchły pyłem zarodników, które w promieniach słońca wpadających do pokoju unosiły się jak śnieg. Przestraszona, zachłysnęła się powietrzem. Od tej pory prześladowała ją absurdalna myśl, że zarodniki kiełkują jej w płucach. Zaczęła o tym śnić i sny nie były przyjemne.
Zupełnie straciła poczucie czasu. Straciła? Czy tylko upływ mierzony ludzką miarą powinno się nazywać czasem? Wszystko biegło i wolniej, i szybciej zarazem.
Zrozumiała, że nawet jeśli czas płynął inaczej, nie było go przez to wcale mniej.
Wieczorami nie zapalała światła. Noc to noc. W końcu to pojęła.
Siedziała i wpatrywała się w rośliny, nieruchoma jak one. Nie, wcale nie! Nauczyła się – w pewnym sensie – widzieć ich ruch. Właściwie bardziej dostrzegać niż widzieć. To, co wcześniej wyglądało na zastygłe, teraz trwało w ciągłym poruszeniu. Miała poczucie, jakby do tej pory jakaś historia toczyła się poza nią, a ona zauważała tylko migawki: gałąź wychyloną w pochmurny dzień w stronę okna, łodygę przygiętą w kierunku słonecznej plamy, liście po długiej nocy obrócone na płask. Tymczasem tamto działo się nieprzerwanie. Drgania? Wibracje? Nie, to sugerowało automatyzm, bezwolność. To był po prostu ruch, inny, dużo wolniejszy, wymagający od niej długiej nauki – ale ruch. Różnica między wzrostem a ruchem stała się wyłącznie sprawą punktu odniesienia.
Czuła się cudownie. Jakby ktoś przeniósł ją do innego świata. Zanurzyła głowę w oceanie i odkryła, że potrafi oddychać w wodzie. Była tłumaczką, przekraczanie niematerialnych granic stanowiło jej zawód, a przecież nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego.
W nocy obudziło ją łaskotanie w policzek. Korzenie. Któryś dotykał jej twarzy. Jakby roślina gładziła mnie przez sen – pomyślała ze wzruszeniem.
Spała coraz głębiej i coraz dłużej. Rano budziła się pośród szumu i brzęczenia. Próbowała policzyć rośliny w maleńkim pokoiku, gdzie kiedyś z trudem mieściły się łóżko i szafa. Sto? Dwieście? Trzysta? Nie potrafiła powiedzieć ile. Rośliny mieszały się ze sobą. Niektóre dostrzegła teraz po raz pierwszy. W kątach pokoju zauważyła małe siewki.
Cień, w którym leżała, był zielony.
Dużo rozmyślała. Fotosynteza, codzienna zamiana słońca w lepki, pienisty cukier. Dopiero niedawno uświadomiła sobie, że nocą dzieje się niemal dokładnie na odwrót. Fotosynteza ustaje, rośliny odpoczywają, oszczędzają wodę, oddychają – jak każda żywa istota wydychają dwutlenek węgla. Czy nie uczono jej tego w szkole? Nie uważała? Zapomniała?
Zobaczyła liść bardzo powoli chylący się ku brzegowi donicy. Gest – czy to był gest? – wyglądał tak znajomo, jakby roślina chciała pogładzić spacerującego krawędzią żuka po chitynowym pancerzyku... Nie zdążyła. Owad zniknął.
Tamtego wieczoru upewniła się, jak zawsze, że drzwi są zamknięte i uszczelnione kocem. Okno było zatrzaśnięte. Rośliny całkiem je zarosły. Wcześniej sądziła, że potrzebują świeżego powietrza, więcej światła, ale one parły wtedy na okno jeszcze bardziej, aż w pokoju w ciągu dnia zrobiło się niemal całkiem ciemno. Dopiero wtedy zrozumiała, że próbują je sobą zasłonić.
Było jej dobrze. W ustach czuła słodycz. Na twarzy dotyk liści. Kiedy zasypiała, przez głowę przemknęła jej jak rozbłysk jakaś nie do końca uformowana myśl, wrażenie, że się pomyliła: rozumieć wcale nie oznacza mówić.
Zasnęła i nie śniła o niczym.
Dopiero wiele tygodni później ktoś z administracji, zaniepokojony brakiem kontaktu z lokatorką, wezwał odpowiednie służby. Nikt nie mógł pojąć, w jaki sposób w środku lata udusiła się ta biedna samotna kobieta, zabarykadowana od wewnątrz w pokoju pełnym roślin.