Zgiń, kochanie - Ariana Harwicz - ebook

Zgiń, kochanie ebook

Ariana Harwicz

2,8

Opis

Po urodzeniu dziecka młoda kobieta mieszkająca z mężem na odludziu walczy z demonami: samotnością, depresją poporodową, niepokojem o noworodka, nieokiełznaną kobiecością i wymykającym się spod kontroli popędem seksualnym. Podczas bezsennych nocy zastanawia się, czy rodząc dziecko, utraciła samą siebie? Czy uda jej się kiedykolwiek odzyskać dawną tożsamość i swobodę?

 

Ta krótka, ale niesłychanie mocna opowieść trafia w sedno trudnego i skomplikowanego doświadczenia, jakim jest początek macierzyństwa, który bywa zupełnie inny od naszych wyobrażeń, zarówno tych kobiecych, jak i męskich.

„Rozerotyzowana, histeryczna opowieść o najprostszym z możliwych żyć. Kiedy kobieta staje między jawą a snem, depresją a walką, pożądaniem a stagnacją, nic nie wydaje się prawdą. To, o czym czytamy, jawi się raz jako sen, raz jako obraz ludzkiego upadku, a potem jak o peregrynacja przez bycie matką, żoną, a przede wszystkim kobietą. To historia duszna, lepka, oniryczna, gdzie lynchowskie mamidła wchodzą w ciągły dialog z teraźniejszością, w której magii doszukać się może tylko dusza naznaczona szaleństwem” – Georgina Gryboś, „Literacka Kavka”

„Bohaterka tej książki tak opowiada siebie, że już na pierwszych kilkunastu stronach robi wszystko, abyśmy nie poczuli do niej sympatii. W zamian za to pojawiają się ciekawość i sporo zaskoczeń. Zgiń, kochanie to proza sensualna, niesamowicie intensywna i wyjątkowo śmiała. Jest w niej wszystko to, co tkwi w kobiecie walczącej z demonami – smutek wraz z dzikością oraz melancholia połączona z drapieżnym rytmem zdań. Bardzo dobra” – Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”

„Portret macierzyństwa, namiętności i rozchwiania psychicznego, który przenika aż do szpiku kości” – „Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (165 ocen)
11
37
52
43
22
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotadea24

Nie polecam

interesujący temat zaprzepaszczony przez spsosb ukazania go
10
miodowabesos95

Dobrze spędzony czas

Bardzo potrzebna książka, poruszająca trudny temat, który w wielu środowiskach jest tematem tabu. Otwiera oczy na uczucia i emocje kobiet-matek.
01

Popularność




Tytuł oryginału Matate, amor

Przekład Agata Ostrowska

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Jagoda Pawłowska, Agnieszka Wójcik

Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski

MATATE, AMOR

Copyright © 2012 by Ariana Harwicz

All rights reserved.

Polish edition published by arrangement with Michael Gaeb Literary Agency, Berlin

Copyright © for the Polish translation by Agata Ostrowska, 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2020

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Simone Padovani/Awakening/Getty Images

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN: 978-83-955508-1-2 (EPUB); 978-83-955508-1-2 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2020

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Leżałam na trawie między powalonymi drzewami, słońce ogrzewało mi wewnętrzną stronę dłoni i zdawało mi się, że ten promień to nóż, za pomocą którego mam wypuścić sobie całą krew z żył jednym krótkim cięciem w tętnicę szyjną. Za mną, na tle stanowiącego dekorację domu – trochę zniszczonego, ale przytulnego – słyszałam głosy męża i syna. Obaj byli nadzy. Pluskali się w niebieskim plastikowym baseniku, woda miała temperaturę trzydziestu pięciu stopni. Była niedziela przed dniem wolnym. Leżałam zaledwie o kilka kroków od nich, ukryta w wysokiej trawie. Szpiegowałam ich. Jak to możliwe, że ja, słaba, chora kobieta, która fantazjuje o nożu, mam być żoną i matką tych dwóch osobników? Co zrobię? Ukryłam się, jeszcze mocniej wtulając ciało w ziemię. Nie zabiję ich. Wypuściłam nóż z dłoni. Jak gdyby nigdy nic poszłam rozwiesić pranie. Porządnie przypięłam do sznurka skarpetki mojego dziecka i mojego mężczyzny. Majtki i koszulki. Musiałam wyglądać jak prosta wieśniaczka, która rozwiesza pranie, wyciera ręce w spódnicę i wraca do kuchni. Nie mieli pojęcia. Rozwieszanie prania zakończyło się sukcesem. Znów mogłam położyć się między pniami drzew. Ludzie tutaj przygotowują się na zimę jak zwierzęta. Nic nas od nich nie różni. Mnie samej, światłej kobiecie z wyższym wykształceniem, bliżej do bestii niż tym zdychającym lisom o splamionych czerwienią i szeroko rozdziawionych, podpartych kijkami pyskach. W ostatnie Boże Narodzenie mój sąsiad Frank, mieszkający kilka kilometrów dalej, najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, palnął sobie ze strzelby w tyłek. Urocza niespodzianka dla całej jego gromadki. Facet podtrzymał rodzinną tradycję. Zastrzelił się prapradziadek, pradziadek, dziadek i ojciec, można powiedzieć, że przyszła kolej na niego. A ja? Normalna kobieta z normalnej rodziny, jednak ekscentryczka, odbiegająca od przyjętej normy, matka dziecku i z drugim być może w drodze, chociaż na tym etapie – kto wie. Powolutku wsunęłam dłoń w majtki. I pomyśleć, że to ja odpowiadam za wychowanie syna. Mąż mnie woła, żebym przyszła wypić z nim piwo pod pergolą, pyta: „Ciemne czy jasne?”. Mały chyba się zesrał, a ja muszę mu kupić tort na miesięcznicę urodzin. Inne matki na pewno same pieką. Sześć miesięcy to podobno zupełnie co innego niż pięć czy siedem. Za każdym razem, gdy na niego patrzę, przypomina mi się, jak mój mąż klęczał za mną i już, już miał mi się spuścić na plecy, ale w ostatniej chwili wpadł mu do głowy pomysł, żeby mnie obrócić i wejść. Gdyby mnie wtedy nie obrócił, gdybym zacisnęła uda, gdybym złapała go za fiuta, to teraz nie musiałabym jechać do cukierni po tort śmietanowy albo czekoladowy i świeczki, to już pół roku. Inne od chwili porodu powtarzają w kółko: „Już nie wyobrażam sobie bez niego życia, jakby był ze mną od zawsze” – pff. „Już idę, kochanie!” – chcę krzyczeć, ale zapadam się jeszcze głębiej w spękaną ziemię. Chcę warczeć, skomleć, a zamiast tego pozwalam komarom się gryźć, delektować się moją słodką skórą. Słońce odbija się w srebrnym ostrzu noża w mojej dłoni, oślepia mnie. Niebo jest czerwone, fioletowe, drży. Słyszę, że mnie szukają, obsrane dziecko i goły mąż. „Ma-ma, ta-ta, ka-ka”. To moje dziecko gada, przez całą noc. „Ko-ko-na-na-ba-ba”. Już są. Zostawiam nóż na spalonym słońcem trawniku z nadzieją, że kiedy znów go znajdę, będzie skalpelem, piórem wiecznym, pinezką. Wstaję rozpalona i rozdrażniona świerzbieniem między nogami. „Jasne czy ciemne?”. „Jak wolisz, kochanie”. Jesteśmy jedną z tych par, które odruchowo dorzucają „kochanie” na końcu każdego zdania, nawet gdy już się nienawidzą: „Nie chcę cię już więcej widzieć, kochanie”. „Już idę” – mówię i jestem fałszywą wieśniaczką w czerwonym fartuszku w grochy i z rozdwojonymi końcówkami włosów. „Daj mi jasne” – proszę z obcym akcentem. I jestem kobietą, która się zapuściła, ma próchnicę i już nie czyta. Czytaj, idiotko – mówię sobie – przeczytaj jedno zdanie od początku do końca. Oto jesteśmy razem we trójkę, jak na rodzinnym portrecie. Wznosimy toast za zdrowie dziecka i pijemy piwo, syn na swoim krzesełku żuje jakiś listek. Wkładam mu palce do buzi, a on piszczy i gryzie mnie bezzębnymi dziąsłami. Mąż chce posadzić drzewo, żeby zapewnić dziecku długie życie, a ja nie wiem, co na to odpowiedzieć, uśmiecham się jak gąska. Czy on jest tego świadom? Tyle jest pięknych i zdrowych kobiet w okolicy, a on zadał się ze mną. Cudzoziemką z żółtymi papierami. Wariatką, którą powinno się zakwalifikować jako przypadek beznadziejny. „Ale dziś parno, co? Będzie tak jeszcze trochę trzymać” – mówi. Ja pociągam długie łyki z butelki, oddychając przez nos i pragnąc, tak, umrzeć.

Jestem w pokoju synka, w bladym błękitnym świetle widzę swoją pierś, która nasyca go z każdym wyssanym łykiem. Mój mąż, przyzwyczaiłam się już tak go nazywać, pali na zewnątrz, słyszę regularne wypuszczanie dymu – fffff, fffff. Mały krztusi się mlekiem, opieram go sobie o ramię, żeby mu się odbiło, uwalniam go od powietrza uwięzionego w żołądku, powietrza z mojego mleka, powietrza z mojej piersi, powietrza z wnętrza mnie. Po beknięciu opada bezwładnie, łapki mu zwisają, powieki robią się ciężkie, oddech spowalnia jak w letargu. Kładę go zawiniętego w mój szal, a kiedy go otulam – Isadora Duncan. Komu przypada jakie życie. W którym ciele jesteś. Już nie słyszę dymu ulatującego między zębami małżonka. Wyrzucam ciężką pieluchę. Podchodzę do przeszklonych drzwi, zawsze wyobrażam sobie, że przechodzę przez szybę, która tnie całe moje ciało, zawsze chcę przejść przez własny cień. Jednak tuż przed zderzeniem zatrzymuję się i otwieram. Na dworze mój mąż sika strumieniem barwy mate, widzę gorące, żółtawe krople padające kaskadą na blaszaną ścianę garażu. Odwraca się do mnie i uśmiecha, trzymając sflaczały członek, po czym gasi peta strugą moczu. „Popatrzymy w gwiazdy?”. Nigdy nie potrafiłam mu wytłumaczyć, że gwiazdy mnie nie interesują. Nie ciekawi mnie to, co się dzieje na niebie. Nie obchodzi mnie jego teleskop – taszczy go teraz z trudem na tyły działki, prawie do miejsca, gdzie teren opada w stronę lasu. Nie chcę ich liczyć, wypatrywać kształtów, sprawdzać, która świeci najjaśniej, dowiadywać się, dlaczego nazywają się: Pas Oriona, Sznur Pereł albo Wielki Wóz. Rozstawia ten swój skarb, ukochane ustrojstwo na trójnogu. Mój mąż należy do tej kategorii ludzi, którzy wiecznie tryskają entuzjazmem. „Widzisz ten Sznur Pereł?”. „Tak, kotku”. „Spójrz na te błyszczące, migotliwe punkciki, aż chciałoby się je zjeść, są takie malutkie, a pomyśleć, że tak naprawdę to ogromne ciała niebieskie”. Nie – pomyślałam – nie lubię złudzeń. Ani optycznych, ani dźwiękowych, ani czuciowych, ani zapachowych, ani mózgowych – nie lubię czarnych obiektów na niebie. „Mnie dają zastrzyk energii” – mówi. „Spójrz na tę konstelację i spróbuj przeskakiwać z jednej gwiazdy na drugą, jakbyś przechodziła przez mostek z rozhuśtanych bali... i spójrz tam, to wygląda jak czaszka szkieletu!”. Jego zachwyt sprawia mi ból. Obejmuje mnie ramieniem. Nie przytulaliśmy się od wielu miesięcy. Nie trzymamy się też za ręce, bo pchamy wózek albo nosimy małego. „Widzisz Wielką Niedźwiedzicę i Małą Niedźwiedzicę?”. „Tak, pewnie” – odpowiadam i odwzajemniam uścisk, ale mój wzrok zatrzymuje się na skrawku pozbawionym gwiazd, przyciąga mnie brak światła. W obliczu groźnego ciemnego nieba, które wisi nad nami każdej nocy... „Kometa!” – zawołał i z emocji wypuścił mnie z objęć. Nie zauważyłam jej. „Trzeba patrzeć uważnie, widać je tylko przez krótką chwilę, kiedy przelatują blisko Słońca. Widziałaś, jak leciała?” – spytał zirytowany. Później od razu zapalił fajkę. „Chodzi o to, żeby się orientować w topografii nieba. Popatrz na tamto skupisko gwiazd, wyobraź sobie linię i podążaj za nią wzrokiem, widzisz? To wcale nie jest trudniejsze niż odczytanie mapy drogowej i podążanie wytyczoną trasą, żeby nie wpaść do morza”. Zdawało mi się, że dziecko ryczy, ale każdej nocy słyszę jego płacz, a kiedy przychodzę, panuje absolutna cisza, jakby kilka sekund tego kwilenia gdzieś się nagrało i odtwarzało samoczynnie w kółko. Czasami jednak nie słyszę nic. Siedzę na kanapie kilka metrów od jego pokoju, oglądam program o zamianie żon czy supernianiach albo maluję paznokcie, a tu nagle pojawia się mój ukochany w majtkach opuszczonych do połowy i zadaje mi takie pytanie: „Dlaczego on ciągle płacze? Czego mu trzeba? Jako matka powinnaś to wiedzieć”. „Nie wiem, czego mu trzeba – odpowiadam – nie mam bladego pojęcia”... „Blask księżyca cię nie odpręża? Podejdź do okularu, przyjrzyj mu się uważnie, bo jutro już nie będzie taki sam, te szare kratery, chciałbym go zjeść albo wyjarać!”. Spojrzałam na tarczę księżyca, ale myślałam tylko o tamtym płaczu, gruczoły produkowały wydzielinę, organizm niecierpliwie czekał, żeby przestało. Rady młodej położnej środowiskowej, która przyszła na wizytę domową wezwana przez zaalarmowaną teściową: „Jeśli dziecko płacze tak bardzo, że czuje pani, jakby miała stracić panowanie nad sobą, trzeba uciekać. Przekazać dziecko komuś innemu i odejść w jakieś spokojne miejsce, gdzie można zebrać myśli i odzyskać równowagę. Jeśli nawet jest pani sama i nie może go nikomu przekazać, i tak proszę uciekać. Zostawić dziecko w bezpiecznym miejscu i oddalić się choćby o kilka metrów”. Muszą chyba działać w tych okolicach jakieś znachorki, które za jedną opłatą wyleczą męża z niestrawności i odpędzą kaprysy dzieciaka. „Żałuję, że nie brałem udziału w programie Apollo... Słuchasz mnie? Albo w jakiejś innej misji kosmicznej... Wiesz? Patrzeć z pokładu Apolla na oddalającą się Ziemię... Cii. Płacze? Gdzie niby płacze? Ja ci tu opowiadam o Księżycu! On jest taki jak my, lubi się ukrywać” – mówi, a ja myślę o godzinach noszenia dziecka w ramionach, w różnych pozycjach, od wyczerpania do płaczu, od płaczu do wyczerpania, myślę o tym, że dziecko jest dziką bestią, o tym, jak na zawsze ktoś inny nosi nasze serce. W końcu miał już dość, złożył teleskop i odniósł go do garażu, gdzie zostawił go z narzędziami, traktorem swojego ojca i kajakiem z wiosłami. Maluszek – jak nazywają go moi teściowie – nie płakał, w pokoju panowała taka grobowa cisza, że musiałam go dotknąć, żeby sprawdzić, czy żyje. Następnie wróciłam do salonu z przeszklonymi drzwiami, ruszyłam prosto na swoje odbicie w szybie i tuż przed wkroczeniem w samą siebie otworzyłam. Mój mąż palił kolejnego papierosa, napoczął już drugą paczkę, i obrażał po równo mnie i Księżyc. Patrzyłam na spowijającą go chmurę dymu i poczułam strach. Najbardziej agresywna uwaga, jaką skierował pod moim adresem przez te siedem lat, brzmiała: „Lecz się”. Ja w pierwszym miesiącu narzeczeństwa powiedziałam mu: „Już nie żyjesz”. Staliśmy ramię w ramię w chłodnym nocnym powietrzu, trawa rosiła nam stopy. Nogi mieliśmy całkiem mokre. Przeorana przez krety ziemia była upstrzona kopcami. On już nie patrzył w górę, ja też nie. Mimo to zdawało mi się, że po niebie przemknęła kometa, ulotna jak wszystko w życiu. W końcu poszliśmy spać, każde do swojego łóżka. Przyzwyczaiłam się już spać sama, choć naburmuszona, w tym domu, który niegdyś był zagrodą mleczną, cokolwiek miałoby to znaczyć. „Rodzinę można stworzyć z czegokolwiek” – rzuciłam w przestrzeń, kiedy zamykały mi się oczy.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Zgiń, kochanie to szesnasta książka Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Edouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Edouard Louis