Zemsta - Igor Brejdygant - ebook

Zemsta ebook

Igor Brejdygant

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Igor Brejdygant

Zemsta

Sprawiedliwość ma wiele imion.

Jednym z nich jest zemsta.

W świecie, gdzie ludzkie ambicje i zdrady splatają się z chłodną kalkulacją, komisarz Anna Kłodowska staje w obliczu najtrudniejszego śledztwa w swojej karierze.

Nagłe, niewyjaśnione zgony wysoko postawionych osób wydają się początkowo przypadkowe. Jednak gdy na tropie pojawiają się zagadkowe wiadomości, znikające numery telefonów i ślady nieznanych neurotoksyn, Anna wie, że ktoś rozgrywa własną, mroczną grę — i że ta gra się nie skończy, dopóki winni nie poniosą kary.

Pełen napięcia, znakomicie skonstruowany thriller kryminalny o tym, jak łatwo zatracić się w pragnieniu zemsty — i jak trudno oddzielić sprawiedliwość od obsesji.

Zemsta to thriller, który wciąga od pierwszych stron i nie pozwala odetchnąć aż do zaskakującego finału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 293

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Tu, na górze, i tak było o niebo lepiej niż na dole, gdzie oprócz obło­żo­nej bia­łymi kaflami kuchni po ludz­kiej byt­no­ści wła­ści­wie nie zostały ślady. Na pod­da­szu stały przy­naj­mniej łóżko, stół i dwa krze­sła, a przede wszyst­kim w rogu grzał piec aku­mu­la­cyjny, który pomiesz­ku­jący tu loka­tor zasi­lał prą­dem kra­dzio­nym jeden Pan Bóg raczy wie­dzieć skąd.

– Czyli wiesz już, co masz robić? – zaro­śnięty prze­tłusz­czoną siwi­zną męż­czy­zna, Miro­sław, zwró­cił się do młod­szego od sie­bie o mini­mum dwa­dzie­ścia lat i znacz­nie bar­dziej zadba­nego Mie­czy­sława.

Ubrany w weł­niany gra­na­towy płaszcz, Mie­czy­sław pomy­ślał, że pasuje do tego miej­sca, nie przy­mie­rza­jąc, jak pięść do nosa lub raczej nos do pię­ści. Na pyta­nie nie odpo­wie­dział od razu, a wła­ści­wie nie odpo­wie­dział w ogóle, tylko roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu, po chwili podzie­lił się swo­imi prze­my­śle­niami:

– Wieś cię nie wyda? Prze­cież wszy­scy wie­dzą, że tu koczu­jesz.

– Wieś mnie nie wyda, bo się mnie boi i bo podoba jej się to, co robimy.

– Dwie różne rze­czy. Boi się czy jej się podoba? – Mie­czy­sław uśmiech­nął się chłodno.

– A może podoba jej się, że się boi? – zagaił tam­ten pro­sto z dzie­dziny, na któ­rej znał się cał­kiem nie­zgo­rzej, czyli z psy­cho­lo­gii.

– Tak, to moż­liwe. – Mie­czy­sław poki­wał głową, po czym zaska­ku­jąc roz­mówcę, powró­cił jed­nak do pyta­nia, które poszło gdzieś w powie­trze: – Czy wiem już, co mam robić? – Mie­tek zaśmiał się nagle, krótko. – Wiem, co mam robić, bo sam o tym decy­duję, sam to wymy­ślam, sam zatwier­dzam…

– Nie do końca, co? – prze­rwał tam­ten.

Mie­czy­sław zasta­na­wiał się chwilę.

– Może nie do końca, ale na pewno nie z tobą to uzgad­niam – zgo­dził się poło­wicz­nie.

– To co na począ­tek? – zapy­tał star­szy po chwili.

– Na począ­tek pój­dzie pre­zes – odpo­wie­dział Mie­tek.

– Jak?

– A po co ci to wie­dzieć? Książkę piszesz?

– Lubię wie­dzieć, a książki, ow­szem, piszę cza­sami.

– No dobra… Pre­zes za to, co jej zro­bił, zdech­nie w męczar­niach, udusi się pianą z wła­snych ust, mię­śnie wykręcą się w takich skur­czach, że poła­mią mu kości, krew utopi mu płuca…

– A miało wyglą­dać na śmierć natu­ralną. – Mirek nie lubił, kiedy Mie­ciu wcho­dził na psy­cho­pa­tyczne obroty, dener­wo­wało go, a czę­sto też tro­chę nudziło, jako że sam był nie mniej­szym psy­cho­patą.

– I będzie wyglą­dać na natu­ralną. To, co ci opo­wie­dzia­łem, odczuje tylko on, z zewnątrz będzie wyglą­dało, jakby kojf­nął na wylew czy tam inny zator – obja­śnił i pochwa­lił się młod­szy.

– A po nim?

– Po nim będą inni, a w końcu wszy­scy. – Po raz drugi, acz tym razem znacz­nie sze­rzej i znacz­nie bar­dziej dziko, Mie­tek uśmiech­nął się.

– A ona?

– Co ona?

– Widu­jesz ją?

– Bez­u­stan­nie. – Mie­czy­sław uśmiech­nął się raz jesz­cze, teraz był to uśmiech tro­chę smutny i zara­zem wyuz­dany.

1

. . .

– No, ale pery­stal­tyka mi się usta­bi­li­zo­wała ostat­nio… – Męski głos, który sączył się gdzieś po obrze­żach jej świa­do­mo­ści przez ostatni kwa­drans, teraz absur­dal­no­ścią kon­tek­stu dobił się w owej świa­do­mo­ści nieco bli­żej cen­trum.

Ania nie miała wydol­no­ści, żeby go słu­chać. Pra­co­wali razem w zespole od bli­sko sze­ściu lat. To był jej dotych­cza­sowy rekord. Ci wcze­śniejsi nie pie­przyli takich kosz­mar­nych andro­nów, ale mieli za to bar­dzo wiele innych, znacz­nie gor­szych cech. Gor­szych szcze­gól­nie, jeśli razem pra­co­wało się w biz­ne­sie tępie­nia złych ludzi, czyli w poli­cji, co było pracą tyleż wyczer­pu­jącą, co dość ryzy­kowną i opartą na uczci­wo­ści i zaufa­niu.

– Ty mnie w ogóle słu­chasz? – męski głos ode­zwał się znowu, tym razem ze słabo zawo­alo­waną pre­ten­sją.

– Ja cię nie słu­cham, Boguś, ale cię nie­stety sły­szę, a to, co mówisz, to jest jakiś szczyt, kurwa, nie­do­rzecz­no­ści.

– Wiesz, że powie­dzia­łem o pery­stal­tyce, żeby cię wresz­cie wybu­dzić z tego two­jego cho­ler­nego zamy­śle­nia, Bóg wie nad czym.

– Wiem, po co powie­dzia­łeś o pery­stal­tyce, co nie zmie­nia faktu, że idziemy wła­śnie oglą­dać zwłoki, więc chyba jakieś zasady obo­wią­zują – odparła.

Swoją drogą z zamy­śle­nia, Bóg wie nad czym, kon­kret­nie ją wyrwał. Może nad pro­ble­mami domo­wymi. Z mężem kłó­cili się ostat­nio coraz czę­ściej, on jej wyrzu­cał, że za mało jest w domu, że to on robi za matkę chło­pa­kom. Zarzut tyleż męsko-szo­wi­ni­styczny, co jed­nak jakoś umo­co­wany. Miał rację, matki mieli za mało. Tyle że co mogła zro­bić? Rzu­cić tę cho­lerną robotę, którą cho­ler­nie kochała? Zostać w tej robo­cie, ale sie­dzieć za biur­kiem od ósmej do szes­na­stej? Pewno szef by jej nawet zor­ga­ni­zo­wał takie prze­nie­sie­nie, ale to byłoby gor­sze od odej­ścia ze służby. Widzia­łaby kole­gów i kole­żanki wciąż wal­czą­cych z mniej­szym bądź więk­szym zaan­ga­żo­wa­niem z mętami, a jed­no­cze­śnie sama prze­kła­da­łaby papiery z szu­flady do szu­flady albo wypeł­nia­łaby rubryczki w Excelu? To nie wcho­dzi w grę.

– Ty, a po co my tam w ogóle idziemy? – głos part­nera znów przy­wró­cił ją do rze­czy­wi­sto­ści. – Facet się prze­krę­cił i tyle. Co nam do tego?

– Nie wiem, Boguś, żona wezwała nas i pro­ku­ra­tora, a że ten facet to była jakaś pre­ze­sow­ska szy­cha, szef kazał nam jechać, a szef pro­ku­ra­tury rejo­no­wej kazał jechać pro­ro­kowi. Tak się życie toczy. Czy ja naprawdę muszę ci to tłu­ma­czyć?

– Nie musisz. Czyli co, przy­twa­rzu­jemy, seria pyta­nek, rapor­cik i do domu? – Boguś oprócz tego, że mówił cały czas, oraz tego, że cza­sem mówił o swoim stolcu albo okre­sowo zasta­na­wiał się nad roz­mia­rem swo­jego przy­ro­dze­nia, to nade wszystko zdrab­niał, a tego komi­sarz Anna Kło­dow­ska znieść nie była w sta­nie.

– Kurwa, Boguś!!! – zare­ago­wała bez­wa­run­kowo.

– No dobra, dobra, pyta­nia, raport i do domu?

– Tak. – Poki­wała głową. – To chyba ta klatka?

– Numer jest sześć­dzie­siąt, a tu mamy od pięć­dzie­sią­tego pierw­szego do sześć­dzie­siątego, zna­kiem tego tu.

Osie­dle Biały Kamień. Rzadko tu bywali, bo elity finan­sowe spo­łe­czeń­stwa rzadko popeł­niają czyny karalne, a w każ­dym razie czy­nów karal­nych nie popeł­niają raczej u sie­bie na kwa­dra­cie. Cza­sem zda­rzały się jakieś wła­ma­nia, ale to nie ich działka. Oni z Bog­da­nem i jesz­cze kil­koma innymi mniej lub bar­dziej rezo­lut­nymi kole­gami z komendy sto­łecz­nej zaj­mo­wali się prze­waż­nie sytu­acjami, w któ­rych poja­wiały się zwłoki. Tyle że nor­mal­nie były to raczej zwłoki, które nosiły na sobie zna­miona prze­stęp­stwa, takie jak rany postrza­łowe, kłute, tłu­czone lub cięte. Tu nie zano­siło się na nic takiego.

– Dzień dobry pani, nazy­wam się Anna Kło­dow­ska, jestem komi­sa­rzem z komendy sto­łecz­nej, a to pod­ko­mi­sarz Bog­dan Rumień. – Ania poka­zała swoją odznakę i gestem przy­po­mniała Bogu­siowi, że on też ma to zro­bić. – Pra­cu­jemy razem.

Spuch­nięta od pła­czu kobieta potrzą­snęła tylko głową i bez słowa zapro­siła ich do prze­past­nego i eks­klu­zyw­nego, acz nie­ko­niecz­nie, przy­naj­mniej dla Kło­dow­skiej, gustow­nego wnę­trza.

Weszli. Przez długą chwilę mil­cze­nie wisiało w powie­trzu. Sytu­acja była na tyle wyjąt­kowa i prze­ni­co­wana rodza­jem obligu, że oni nie chcieli ode­zwać się pierwsi. Dwójka poli­cjan­tów cze­kała, aż pani domu, żona, a wła­ści­wie wdowa, coś powie z sen­sem. W końcu prze­cież to ona wezwała poli­cję.

– Czy pro­ku­ra­tor już był może? – zaga­iła w końcu Ania, bo absur­dalna sytu­acja robiła się męcząca.

– Nie, jesz­cze nie. – Kobieta pokrę­ciła głową, a Kło­dow­ska dostrze­gła, że jej wzrok był lekko mętny, naj­praw­do­po­dob­niej lekarz, który stwier­dzał zgon, widząc, w jak złym jest sta­nie, podał jej jakieś benzo, a wdowa teraz wisiała gdzieś na gra­nicy świa­do­mo­ści. To dla­tego nic nie mówiła, i dla­tego nie­stety to na Kło­dow­skiej zawisł oblig wyre­ży­se­ro­wa­nia spek­ta­klu.

– Czy możemy zoba­czyć ciało? – powie­działa cicho, nie­omal szep­tem, jakby bała się, że sil­niej­sza fala dźwię­kowa może spo­wo­do­wać, że ta kobieta roz­sy­pie się jak domek z kart.

– Tak, pro­szę, w salo­nie leży, na pod­ło­dze, ja nic nie rusza­łam. – Kobieta wska­zała ręką w stronę pomiesz­cze­nia z wiel­kim oknem, pra­wie na całą ścianę.

– Rozu­miem. Możemy? – upew­niła się Ania.

– Tak. – Kobieta poki­wała głową. – Ale czy ja mogę tam nie wcho­dzić z pań­stwem?

– Oczy­wi­ście, pro­szę może sobie usiąść w kuchni, zaraz do pani przyj­dziemy z kolegą. – Ania popa­trzyła na kobietę z tro­ską.

Zasta­no­wiło ją, jak wiel­kim aktem odwagi i despe­ra­cji musiało być wezwa­nie ich i pro­ku­ra­tora. Pew­nie to było jesz­cze przed benzo. A może to nie ona wezwała?

Pod­si­niałe już lekko ciało męż­czy­zny leży w nie­na­tu­ral­nej pozie, jakby zgięte wpół, wokół ust widoczne ślady po zaschnię­tej śli­nie, być może doszło do jakichś spa­zmów przed­śmiert­nych, pomy­ślała. Z dru­giej strony, pomimo że robi w tym już tyle lat i widziała już tylu nie­bosz­czy­ków, ciało nie­ży­wego czło­wieka zawsze wyda­wało jej się czymś nie­na­tu­ral­nym, jakąś koli­zją róż­nych porząd­ków. Ciało jest do życia, tak jak kamień jest do nie­ży­cia. Nie­żywe ciało wcho­dziło wła­śnie w porzą­dek kamieni, a był to porzą­dek mu jakby nie­przy­na­leżny.

– Co myślisz? – Ania obe­szła zwłoki i zapy­tała, nie patrząc nawet na part­nera.

– Myślę, że zmarł. – Bog­dan jed­nak potra­fił zasko­czyć traf­no­ścią spo­strze­że­nia. – A na co, to już sek­cja wykaże. No bo skoro jeste­śmy my i ma być też pro­rok, to bez sek­cji się nie obej­dzie.

– Taaa… – Kło­dow­ska przy­kuc­nęła, żeby spoj­rzeć na twarz męż­czy­zny. – W każ­dym razie nie była to łatwa śmierć.

– Pewno zawał, to podobno boli jak cho­lera. – Bog­dan podzie­lił się swoją wie­dzą medyczną.

– Jeśli, to jakiś cho­ler­nie roz­le­gły, na zawały nie umiera się raczej w moment. To już bar­dziej zator, wylew.

– Chcesz się prze­bran­żo­wić? – zapy­tał męż­czy­zna, który zamiast zwło­kami zajął się zwie­dza­niem wnę­trza. – Nie­zła figura – skon­sta­to­wał po chwili, oglą­da­jąc zdję­cia męż­czy­zny leżą­cego na pod­ło­dze, ale w wer­sji żywej, wśród gwiazd świata kul­tury i roz­rywki, i wcale nie tylko kra­jo­wych. – Ty, to jest chyba Brad Pitt. Z papie­żem to w Pol­sce ma zdję­cie co druga osoba, ale z Pit­tem to już naprawdę…

– Boguś, prze­cież cię sły­chać – powie­działa szep­tem, wska­zu­jąc głową w stronę miej­sca, gdzie chwilę temu stała żona.

– Nic mnie nie sły­chać, kuch­nia jest dwie­ście metrów stąd – ze spo­ko­jem odpo­wie­dział Bog­dan. – Czyli pan był pre­ze­sem jakie­goś show-biz­nesu naj­wy­raź­niej.

– A co za róż­nica?

– W show-biz­ne­sie strasz­nie dziwne rze­czy się wypra­wia, podobno.

– W każ­dym biz­ne­sie się wypra­wia, tylko o show-biz­ne­sie piszą na Pudelku.

– Nie czy­tam Pudelka.

– Mam nadzieję. No dobra, Boguś, nic tu wię­cej nie zoba­czymy, idziemy do żony, tylko bła­gam cię, nie pal­nij cze­goś, a potem…

– Raport … – Boguś powstrzy­mał się w ostat­niej chwili. – I do domu.

– Lekarz pogo­to­wia, który stwier­dził zgon, w akcie podał jako praw­do­po­dobną przy­czynę zator płucny lub zator w aor­cie wstę­pu­ją­cej – Ania odczy­tała z kartki leżą­cej na stole kuchen­nym i popa­trzyła na kobietę.

– Moż­liwe – odparła kobieta.

– Dla­czego nas pani wezwała? – Kło­dow­ska dokoń­czyła myśl.

– On był oka­zem zdro­wia, bie­gał te strong­meny czy jak to się tam nazywa, więc musiał się też badać regu­lar­nie, do pracy zresztą też musiał, dobrze się odży­wiał, lepiej ode mnie, dbał o sie­bie… – mówiła kobieta, patrząc niby na komi­sarz, ale tak naprawdę gdzieś w prze­strzeń.

– Tak się nie­stety zda­rza, pani Mario. Cza­sem ci, co nie dbają, żyją długo, a ci, co dbają, żyją kró­cej – do roz­mowy włą­czył się Boguś, który imię kobiety poznał, obej­rzaw­szy zdję­cia z prasy, opra­wione w ramki, w gabi­ne­cie jej męża. Na kilku z nich nie­ży­jący pre­zes był z żoną Marią.

Ania popa­trzyła na niego, potem na nią, wej­ście w imię było rodza­jem skró­ce­nia dystansu, a w oko­licz­no­ściach, w któ­rych się zna­leźli, coś takiego mogło zadzia­łać róż­nie. Wyglą­dało na to, że zadziało nie naj­go­rzej, bo kobieta popa­trzyła na jej part­nera znacz­nie przy­tom­niej niż przed chwilą na nią.

– Wszystko się może zda­rzyć. Ale nie jemu. On miał wszystko zapro­gra­mo­wane, wszystko prze­wi­dziane, i to na lata do przodu. To jest nie­moż­liwe.

– A czy ma pani może jakieś prze­słanki, podej­rze­nia? Wie pani coś o kło­po­tach męża, o jakichś groź­bach, kon­flik­tach? – Ania pytała raczej pro forma, bo tak naprawdę kom­plet­nie nie wie­rzyła w tak zwany udział osób trze­cich.

– Nie, nic nie wiem, ale on też nie był czło­wie­kiem szcze­gól­nie otwar­tym, wielu rze­czy pewno o nim nie wiem – wyja­śniła pani Maria, po czym się popra­wiła: – O nim nie wie­dzia­łam.

W jej oczach znów poja­wiły się łzy.

– Tak, cóż… – Bog­dan na szczę­ście posta­no­wił się nie spie­rać. – Sek­cja wykaże. Domy­ślam się, że pani będzie chciała ją prze­pro­wa­dzić – skon­sta­to­wał, po chwili jed­nak wyobraź­nia pod­po­wie­działa mu, że musi się popra­wić. – To zna­czy, żeby prze­pro­wa­dzili, będzie pani chciała, a oczy­wi­ście ma pani prawo tego zażą­dać.

– Tak, zażą­dam. – Maria poki­wała głową.

W tym momen­cie ode­zwał się dzwo­nek domo­fonu, wyry­wa­jąc całą trójkę gwał­tow­nie z sytu­acji.

– To praw­do­po­dob­nie pro­ku­ra­tor – powie­działa Ania, po czym szybko dodała: – Cóż, my już wszystko zoba­czy­li­śmy, wszystko wiemy, a jeśli będzie trzeba, to jesz­cze pozwo­limy sobie panią dopy­tać. Teraz będziemy się zwi­jać.

– Nie lubi­cie pro­ku­ra­tora? – zapy­tała pani Maria, zaska­ku­jąco traf­nie i przy­tom­nie.

– Nie to, że nie lubimy, ale jak on działa, to sta­ramy się nie dublo­wać – odpo­wie­działa zasko­czona komi­sarz.

Tak naprawdę pani Maria miała rację. Ania wie­działa, kto ma dzi­siaj dyżur pro­ku­ra­tor­ski w rejo­nie, a pro­ku­ra­tora Wilec­kiego rze­czy­wi­ście nie lubiła mię­dzy innymi za jego, mówiąc oględ­nie, zde­cy­do­wa­nie zbyt bez­po­średni sto­su­nek do kobiet.

Z pro­ku­ra­to­rem Wilec­kim spo­tkali się jed­nak chwilę póź­niej na klatce. Kło­dow­ska chciała zdą­żyć się z nim minąć, scho­dząc szybko po scho­dach, ale manewr się nie udał.

– O, pani Ania, jak miło widzieć. – Pro­ku­ra­tor pro­mie­niał cyni­zmem. – Cześć, Bog­dan. Jak tam twoje gastro?

– Moje gastro okej, Darku, a jak tam twoje sprawy o mole­sto­wa­nie? – Bog­dan, jeśli kogoś nie lubił, to dawał temu wyraz w spo­sób bez­po­średni. Może nawet nieco zbyt bez­po­średni.

– A chuj ci do tego? – Pro­ku­ra­tor czuł się w tego typu kon­fron­ta­cjach jak ryba w wodzie.

Ania przy­słu­chi­wała się ich wymia­nie zado­wo­lona, że sama nie musi w niej uczest­ni­czyć.

– I vice versa, Darku – spa­ro­wał Bog­dan.

Chwilę mil­czeli, kon­su­mu­jąc adre­na­linę, która lekko pod­sko­czyła im obu.

– Co tam w środku? – Wilecki zwró­cił się do Ani, wska­zu­jąc głową w górę klatki scho­do­wej.

– Tam w środku mar­twy czło­wiek i jego żona. – Ania ujęła sprawę lapi­dar­nie.

– Ale coś w tym jest? Warto tam wcho­dzić w ogóle? – pro­ku­ra­tor kon­ty­nu­ował odpy­ty­wa­nie, a w tym był aku­rat dobry, taka spe­cy­fika jego zawodu.

– Nie wiem, sprawdź, zresztą nie jesteś tu, bo warto, tylko bo ci kazali. – Ania nie lubiła być odpy­ty­wana, szcze­gól­nie przez niego.

– Podob­nie jak wy – Wilecki odbił piłeczkę. – Spraw­dzę, ale z gówna bata raczej nie ukręcę. – Pro­ku­ra­tor miał swoje powie­dzonka, które wyjąt­kowo lubił.

To było jedno z nich. W tym wypadku jed­nak w oce­nie Kło­dow­skiej zostało użyte wybit­nie poza kon­tek­stem zasta­nej sytu­acji.

– Mar­twy czło­wiek i jego żona, Darku – powtó­rzyła komi­sarz i ruszyła w dół po scho­dach.

– Skąd oni ich biorą? – zasta­na­wiała się gło­śno, gdy wsie­dli do samo­chodu. – Jakaś selek­cja nega­tywna tam się chyba odbywa. Może oni z wię­zie­nia są brani?

– Oni do wię­zień wsa­dzają. W wię­zie­niu rzadko tra­fisz aż taką swo­łocz – wyja­śnił Bog­dan.

– Też prawda. A co myślisz o tej spra­wie… W sen­sie: o tym pre­ze­sie?

– Myślę, że tam nic nie ma.

– Może… – Ania poki­wała głową zamy­ślona. – Coś z tą żoną jest…

– W sen­sie, że ona… To po co by robiła ten cały zamiąch i sek­cja, i pro­ku­ra­tor?

– Nie w sen­sie, że ona, ale mam prze­czu­cie, że ona coś wie, o czym nam nie mówi. I wła­śnie dla­tego zro­biła ten zamiąch.

– Czemu nie mówi?

– Nie mam poję­cia, może zresztą to wydu­ma­łam wszystko. Czymś trzeba głowę zaj­mo­wać… – Ania czę­ściowo wyco­fała się z tego, co powie­działa przed chwilą.

Intu­icja, która ją naszła, ode­szła tak samo gwał­tow­nie, jak się poja­wiła.

Raport i do domu, tak jak zapo­wie­dział Bog­dan. Tylko że z pomi­nię­ciem raportu, bo usta­le­nia do tej pory były żadne i Ania mogła jedy­nie w rubryce roz­po­zna­nie wpi­sać: brak zna­mion prze­stęp­stwa. Na to jed­nak był jesz­cze czas.

Do domu szła z ambi­wa­lent­nymi odczu­ciami. Po poran­nej, trud­nej i nie­przy­jem­nej roz­mo­wie z mężem pozo­stał nie­smak, bo aku­rat ostat­nio miała wra­że­nie, że uda­wało im się odzy­skać pewną świe­żość w związku, a nawet rodzaj wital­no­ści, tym­cza­sem dzi­siej­szy ranek zda­wał się temu prze­czyć. No ale w domu były jesz­cze dzieci, a poza tym po pro­stu lubiła to miej­sce, które przez lata urzą­dzała z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią. Dom był ich, ale to ona tak naprawdę go stwo­rzyła. Jego wygląd, kli­mat, kolo­ry­stykę ścian, zesta­wie­nia mebli, nawet detale w rodzaju kla­mek w drzwiach, wszystko to było dzie­łem jej pomy­ślunku i jej gustu. Cza­sem zresztą nie­któ­rzy zna­jomi dzi­wili się, czemu taki talent este­tyczno-deko­ra­tor­ski mar­no­wał się w poli­cji. Ona jed­nak ni­gdy nie pomy­ślała, że w poli­cji się mar­nuje. Deko­ra­to­rzy deko­ro­wali, ona tępiła zło w świe­cie, a dom był rodza­jem odskoczni od brudu świata, w któ­rym wnę­trza skąd­inąd rzadko bywały gustow­nie urzą­dzone. Prze­stępcy albo byli lum­pami, a wtedy oto­cze­nie nie miało dla nich wła­ści­wie zna­cze­nia, albo bywali bar­dzo bogaci, ale nad­miar pie­nię­dzy rzadko wpro­wa­dzał este­tyczny ład, w ogóle jaki­kol­wiek ład w ich życiu.

– Cześć, a gdzie tata? – Ania weszła do miesz­ka­nia przez drzwi, które otwo­rzyła przed nią jej córka, dwu­na­sto­let­nia Ela.

– Zawsze tylko tata i tata. Nie wiem, nie okre­ślał się – odpo­wie­działa nieco szorstko dłu­go­włosa i szczu­pła blon­dynka.

– Racja. Co u cie­bie, jak szkoła? – zapy­tała Ania, w myślach uśmie­cha­jąc się do swo­jej wciąż na nowo czy­nio­nej kon­sta­ta­cji. Jak z niej, kru­czo­czar­nej bru­netki o peł­nych kształ­tach, wyro­dziło się coś tak zupeł­nie innego.

– Mamo, nie ma szkoły, testy ośmio­kla­si­sty są. – Młoda pokrę­ciła głową znie­sma­czona bra­kiem kon­taktu mamy z rze­czy­wi­sto­ścią. – Ręce opa­dają.

– Super… W sen­sie super, że nie ma. Zro­bimy razem obiad?

– Placki?

– Mogą być, ale ty trzesz ziem­niaki.

– Trę.

– A twój brat? Był już?

– Był i poszedł… – Ela zatrzy­mała się na moment, pró­bu­jąc podro­czyć się z mamą żądną wie­dzy. – Na piłkę, mamo, we wtorki twój syn, Leonard, cho­dzi po połu­dniu na piłkę.

– A… wto­rek dziś.

– Mamo, no.

– Bie­rzemy ziem­niaki, jajka i łoso­sia. Mąka chyba jest.

– Mąka to jedyna rzecz w tym domu, która zawsze jest.

– I tak być powinno, mąka to od tysiąc­leci pod­stawa żywie­nia.

Poszły. Kiedy wró­ciły i przy­go­to­wały razem placki, w ilo­ści jak dla woj­ska, zja­wił się naj­pierw sche­tany pił­kar­skimi wyczy­nami dzie­się­cio­letni Loniu, a wkrótce potem mąż Ani, Piotr. Po tym jak razem zje­dli, Piotr jakoś dziw­nie się zacho­wy­wał. Niby był, ale jakby go nie było, a może szy­ko­wał się do cze­goś, ale nie był pewien jak, tudzież: od czego zacząć.

– No więc? – Ania, kiedy Ela pobie­gła na angiel­ski, a Loniu wyszedł do kolegi, posta­no­wiła mężowi pomóc.

– No więc co? – odburk­nął, a ona wie­działa, że dosko­nale wie, o co pyta, tylko posta­no­wił nie odpo­wia­dać.

– No więc wysłów się, bo widzę, że nie możesz jakoś.

On chwilę mil­czał, w końcu wziął głęb­szy oddech.

– Wypro­wa­dzam się – zaczął.

– Co?

– No, biorę tro­chę rze­czy i się wypro­wa­dzam.

– Ale czemu? Dokąd? Po co?

Ania z reguły, przy­naj­mniej w pracy, miała intu­icję, która czy­niła ją gotową na roz­wój wypad­ków. Tym razem, tutaj, to, co powie­dział, spa­dło na nią jak grom z jasnego nieba. No może nie z jasnego, bo w ich mał­żeń­stwie nie zawsze świe­ciło słońce, ale Ania zupeł­nie nie dostrze­gła nad­cho­dzą­cej burzy.

– Czemu? Bo się nie doga­du­jemy! – Piotr pod­szedł do jej pytań ana­li­tycz­nie. – Dokąd? Do innego miesz­ka­nia. A po co? Bo uwa­żam, że tak będzie lepiej.

– Ale pocze­kaj… Prze­cież wła­śnie jest lepiej. Oprócz dzi­siej­szego ranka… Wszystko zaczęło się ukła­dać. Czemu mi… Czemu nam to robisz? Nie dzia­łaj tak gwał­tow­nie, usiądź, pomyśl, coś zara­dzimy, mam już namie­rzoną tera­pię mał­żeń­ską. – Ania mimo wszystko pró­bo­wała bro­nić pozy­cji, które były nie do obrony.

– Myśla­łem już o tym wystar­cza­jąco długo – odpo­wie­dział, a ją bar­dziej od tre­ści pora­ził chłód, z jakim to zro­bił.

– Jak długo? Ja pró­bo­wa­łam nas pozbie­rać, a ty tym­cza­sem myśla­łeś o tym, żeby się wypro­wa­dzić? – Ania poczuła, że naj­gor­sze jest jesz­cze przed nią.

On mil­czał.

– No… więc jak długo? – napie­rała.

– Biłem się z myślami bez prze­rwy, pró­bo­wa­łem napra­wiać, tak jak ty, nie byłem bierny, pro­si­łem, żebyś coś zmie­niła w życiu, żebyś bar­dziej zaczęła być z nami zamiast z tymi ban­dzio­rami… Ile razy? Ile razy cię o to pro­si­łem? – W jego tonie nie było już chłodu, była roz­pacz, i to oka­zało się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej prze­ko­nu­jące.

– Ja nie jestem z ban­dzio­rami, tylko prze­ciw ban­dzio­rom! – Ania powie­działa coś, żeby powie­dzieć, ale tak naprawdę wie­działa, że on ma rację, więc po chwili dodała z rezy­gna­cją: – Dobrze, popro­szę o prze­nie­sie­nie.

– Nie, nie popro­sisz o prze­nie­sie­nie, bo wtedy może będzie cię wię­cej, ale będziesz nie­szczę­śliwa. Po co nam coś takiego? – zaopo­no­wał Piotr.

– Czyli co? – Kło­dow­ska była zasko­czona.

Zdaje się, że przez cały ten czas myślała, że tym jed­nym zda­niem, kiedy wresz­cie się podda i je wypo­wie, ule­czy wszystko i od tego momentu ich mał­żeń­stwo sta­nie się idyllą.

On mil­czał.

– Czyli co mam zro­bić, żeby to napra­wić?

– Za późno. Jest inna kobieta – odparł szybko i nie patrząc na nią.

– Co?!

– Sły­sza­łaś.

– Inna kobieta?! – W Ani nara­stało obu­rze­nie. – Od kiedy?

– Od kilku mie­sięcy.

Teraz przez moment to ona mil­czała. W końcu zebrała się w sobie.

– Dobra, to idź stąd. Szybko, nie chcę na cie­bie patrzeć. Idę się przejść, jak wrócę, ma cię tu nie być – powie­działa i tak jak stała, w kap­ciach, ruszyła do drzwi.

Na kory­ta­rzu natknęła się na Elę, która musiała wejść do miesz­ka­nia w trak­cie ich roz­mowy. Popa­trzyła na córkę, nie musiała pytać, czy sły­szała. Ela po raz pierw­szy od bar­dzo dawna patrzyła na nią z cie­płem i sym­pa­tią.

Ania była trudną mamą, ale dziew­czyna dosko­nale widziała, że robiła wszystko, co było w jej mocy, żeby utrzy­mać dom w jako tako przy­naj­mniej przy­ja­znych emo­cjach. Nie udało jej się i nie była to do końca jej wina. Dzieci czę­sto mają bar­dzo sprawny, bo niczym jesz­cze nie­przym­glony, kom­pas moralny.

Kiedy Ela weszła do pokoju, w któ­rym ojciec wła­śnie zapa­lił papie­rosa, spoj­rze­nie, jakim go obda­rzyła, mówiło wszystko. Piotr rze­czy­wi­ście nie miał w tym domu już nic do roboty.

Ania, idąc przed sie­bie osie­dlową alejką, zasta­na­wiała się, co wła­ści­wie ma zro­bić. No wła­śnie, dokąd ma iść? Do przy­ja­ciółki? Rzecz w tym, że jej zaan­ga­żo­wa­nie w pracę i dom absor­bo­wało ją w ostat­nich latach tak bar­dzo, że nie było już prze­strzeni dla żad­nej przy­ja­ciółki. Z Mary­sią, jej lice­alno-stu­dencką brat­nią duszą, widziały się ostat­nio z pół roku temu, ale spo­tka­nie było w typie cyklicz­nych, a nie wyni­ka­ją­cych z wza­jem­nego zapo­trze­bo­wa­nia, bra­ter­stwo dusz gdzieś ule­ciało. Dokąd w tej chwili? Do stuk­nię­tego na łeb Bog­dana, któ­rego tole­ruje w robo­cie tylko dla­tego, że ma potem odskocz­nię w domu? Do wła­snego domu? Nie. Nie miała siły na razie tam wra­cać. Nie chciała nie tylko widzieć Pio­tra, ale nawet czuć zapa­chu po nim, bo w jego zapa­chu na pewno były zaszyte zapa­chy tam­tej kobiety, tam­tego domu, tam­tego życia. Musiała odcze­kać. Ile? Godzinę, pięć, dwa dni? Tam były jej dzieci, ich dzieci, ale to na niej tak naprawdę wisiała wszelka za nie odpo­wie­dzial­ność, choć on cią­gle był zmę­czony tym, że musiał im mat­ko­wać. Musiała im dać jeść, może coś wyja­śnić. Może pój­dzie do żabki. Tak, to jest jakieś wyj­ście.

W skle­pie pod pozo­rem zaku­pów spo­żyw­czych kupiła butelkę wina, nie, dwie butelki, bo prze­cież nie będzie cią­gle cho­dzić. Zadzwo­nił tele­fon. Na ekra­nie poja­wiły się dwa słowa: „Czarny Dok­tor”. Ode­brała, czarny dok­tor dobrze jej się sko­ja­rzył z jej obecną sytu­acją.

– Woź­niak mówi, dzień dobry pani komi­sarz – usły­szała.

– Wiem, panie Wojtku, napi­sane mam – odpo­wie­działa.

– Można chwilę?

– Oczy­wi­ście, czemu nie? – zapy­tała tro­chę zaczep­nie.

– Po godzi­nach jest. – Na nim jej ton nie zro­bił wra­że­nia.

W tej robo­cie wszy­scy bywają agre­sywni.

– Ni­gdy nie jest po godzi­nach – odparła Ania.

– Ja w spra­wie tej sek­cji.

– Któ­rej sek­cji? – zadała głu­pie pyta­nie, bo tak naprawdę od mie­siąca nie miała żad­nych zwłok, te z rana były więc jedyne.

Z dru­giej strony nie chciało jej się wie­rzyć, że dzwoni w spra­wie tych wła­śnie. Kolejka na Oczki jest długa, cza­sem czeka się tygo­dniami.

– No tego pre­zesa cze­goś tam. – Jed­nak ją zasko­czył.

– Sek­cja pięć godzin po zgo­nie? Jakiś rekord – zare­ago­wała.

– Naci­ski były.

– No tak, równi i rów­niejsi nawet po śmierci. Co tam? Zawał, zator, wylew? – zapy­tała, choć nie była spe­cjal­nie cie­kawa.

Inne rze­czy ją teraz absor­bo­wały w życiu. Spoj­rzała do koszyka na butelki i przez głowę prze­mknęło jej, by może dobrać jesz­cze jedną tudzież zamie­nić wino na coś moc­niej­szego. Nie chciało jej się pić, chciało jej się uciec.

– Rzecz w tym, że wła­ści­wie nic, nagłe zatrzy­ma­nie krą­że­nia. Takie jak przy, czy ja wiem, wypadku komu­ni­ka­cyj­nym albo pora­że­niu prą­dem, ale nie ma żad­nych śla­dów urazu ani pora­że­nia – wyja­śnił.

– Tok­sy­ko­lo­gia – zapro­po­no­wała.

– Oczy­wi­ście, ale na to pocze­kamy.

– No to cze­kajmy – odparła bez entu­zja­zmu, ale zaraz zro­biło jej się głu­pio, bo cho­dzi jed­nak o śmierć, a poza tym dok­tor Woź­niak się pokwa­pił, co nie zda­rzało się zbyt czę­sto, więc dodała z wymu­szoną cie­ka­wo­ścią: – Jakieś pomy­sły?

– Nie bar­dzo. Wygląda to jak śmierć łóżecz­kowa, bo mam objawy nie­do­tle­nie­nia, tylko że facet miał sześć­dzie­siąt trzy lata i z badań okre­so­wych wynika, że był zdrowy. – Woź­niak robił wra­że­nie naprawdę zafra­po­wa­nego.

Na nią jed­nak jego nie­po­kój się nie prze­niósł. Może w innych oko­licz­no­ściach połknę­łaby przy­nętę, ale teraz ape­tyt na życie, a więc i pracę, gwał­tow­nie ją opu­ścił.

Mie­czy­sław Wronka wyszedł z pracy nieco wcze­śniej. Do tej pory sta­rał się tego nie robić, bo przy­jęto go nie­dawno i czuł, że nie byłoby to dobrze widziane. Dziś jed­nak miał ważne spo­tka­nie z pew­nym var­sa­via­ni­stą, z któ­rym od dwóch tygo­dni uma­wiał się przez inter­net na jed­nym z forów miej­skich, i cią­gle albo jemu, albo tam­temu coś wypa­dało. Wronka potrze­bo­wał w miarę rychło dowie­dzieć się jak naj­wię­cej o tajem­nym świe­cie kłę­bią­cych się pod mia­stem rur i kana­łów. W War­sza­wie miesz­kał od nie­dawna, ale ta wie­dza fra­po­wała go od zawsze, a teraz potrzebna mu była jesz­cze w pew­nym bar­dzo kon­kret­nym celu. Zanim jed­nak dotarł na spo­tka­nie, musiał zaj­rzeć do domu, bo tam nasta­wione miał różne pro­cesy che­miczne, które nie mogły toczyć się bez jego dozoru dłu­żej niż kilka godzin. Mie­czy­sław był z wykształ­ce­nia che­mi­kiem. Przez lata pra­co­wał na obrze­żach swo­jego zawodu, nie­da­leko swo­jej rodzin­nej wsi, w ośrodku hodowli zbóż i zwie­rząt, gdzie odpo­wia­dał za opra­co­wy­wa­nie nowych kura­cji dla trzody. Przed dwoma mie­sią­cami prze­niósł się do War­szawy. Tutaj dostał pracę znacz­nie lepiej płatną, bar­dziej też pre­sti­żową, acz żaden z tych powo­dów nie był na tyle ważki, by ścią­gnąć go do sto­licy. Tak naprawdę Mie­czy­sław nie lubił miast, a przede wszyst­kim nie lubił ludzi je zamiesz­ku­ją­cych. Uwa­żał, że są zepsuci do cna, a przede wszyst­kim zaro­zu­miali i pogar­dliwi. Teraz nikt pogar­dliwy wobec niego nie był, bo Mie­czy­sław pra­co­wał jako bio­che­mik w zna­nej fir­mie far­ma­ceu­tycz­nej, miał ele­ganc­kie auto służ­bowe i miesz­kał w spo­rym miesz­ka­niu, wynaj­mo­wa­nym w jed­nym z luk­su­so­wych apar­ta­men­tow­ców w Wila­no­wie. To tam, w wydzie­lo­nym pokoju, który skrzęt­nie odizo­lo­wał od reszty miesz­ka­nia i budynku, uszczel­nia­jąc drzwi, okna, a nawet wyloty wen­ty­la­cyjne, urzą­dził swoje mini­la­bo­ra­to­rium, słu­żące do pro­du­ko­wa­nia śmierci.

W domu był dwa­dzie­ścia minut od wyj­ścia z labo­ra­to­rium znaj­du­ją­cego się pod Prusz­ko­wem. O tej porze nie było jesz­cze kor­ków. Po wej­ściu roze­brał się do naga, następ­nie zało­żył spe­cjalny her­me­tyczny kostium, połą­czony z apa­ra­tem tle­no­wym, i wszedł do swo­jego labu. Zer­k­nął na czuj­niki roz­miesz­czone w kilku miej­scach i na klatkę z kanar­kiem, który sta­no­wił czuj­nik naj­lep­szy z moż­li­wych. Wszystko grało, a kana­rek śpie­wał, więc Mie­czy­sław zakrę­cił zawór w apa­ra­cie tle­no­wym i zdjął kap­tur razem z goglami chro­nią­cymi oczy. Pod­szedł do szkla­nej apa­ra­tury, coś spraw­dził, prze­krę­cił jeden z kur­ków, wyłą­czył z prądu grzałkę. Wszystko dzia­łało i pra­co­wało jak należy. Teraz mógł wyjść, prze­brać się z powro­tem za nor­mal­nego czło­wieka i ruszyć na spo­tka­nie z face­tem, któ­rego zabije, gdy uzy­ska od niego już nie­zbędne infor­ma­cje. W tym jed­nak wypadku nie sprawi to Mie­czy­sławowi żad­nej przy­jem­no­ści. Che­mik zrobi to prag­ma­tycz­nie, a nie emo­cjo­nal­nie, bo facet wydaje się raczej zaprze­cze­niem tego wszyst­kiego, czego Mie­czy­sław bar­dzo nie lubił u tak zwa­nych elit. Cóż, Anglo­sasi mówią na to, zdaje się, „col­la­te­ral damage”, czyli skutki uboczne, albo po naszemu, ale bar­dziej kolo­kwial­nie: „tam gdzie drwa rąbią, wióry lecą”.

Mie­czy­sław uśmiech­nął się do sie­bie, zało­żył soft cap i wyszedł z miesz­ka­nia. Na ulicy jego strój, fry­zura, oku­lary sło­neczne, a nawet zapach per­fum, ide­al­nie paso­wały do zamiesz­ku­ją­cych tu ludzi. Stał się nie­wi­doczny, o co tutaj było łatwo, a Mie­czy­sławowi to dosko­nale odpo­wia­dało.

Ania wie­czo­rem wypiła naj­pierw jedną, a następ­nie drugą butelkę wina, tę prze­zna­czoną na kolejny dzień. O tym, że dzień ów wła­śnie nad­szedł, poin­for­mo­wała ją córka, która ją obu­dziła, a którą nor­mal­nie to ona powinna była obu­dzić do szkoły.

– Mamo – ode­zwała się, kiedy Ania nalała sobie kawy z dzbanka z prze­le­wówką, który nasta­wiła pół godziny wcze­śniej jej zaradna córeczka.

– No? – Komi­sarz ciężko zaczerp­nęła powie­trza.

Nie­na­wy­kła pra­wie zupeł­nie do oczysz­cza­nia orga­ni­zmu z tru­ci­zny alko­holu, wątroba roz­pę­dzała się trudno i powoli, a Kło­dow­ska razem z nią.

– Ojciec se poszedł, a ty się zapad­niesz? – spy­tała córka, zaska­ku­jąc mamę doj­rzałą kon­sta­ta­cją.

– Nie, ja się nie zapadnę. – Komi­sarz pokrę­ciła głową, choć wcale nie była w tym momen­cie pewna swo­jej odpo­wie­dzi. Po chwili dodała: – Prze­pra­szam! – a zaraz potem coś sobie przy­po­mniała: – O matko, twój brat ma dziś kla­sówkę…

– Mój brat jest już dawno w szkole, mamo, ja też zaraz wycho­dzę, jak wrócę, mam nadzieję, będzie już nor­mal­nie. – Ela patrzyła na nią prze­ni­kli­wie.

– Będzie, to zna­czy pewno nie do końca nor­mal­nie, bo ojciec…

– Wiem, tego nie musisz mi mówić, sły­sza­łam. Nor­mal­nie, ale bez niego.

– Tak, zro­bię wszystko, żeby było nor­mal­nie.

– Mamo, dla nas z Loniem nie musi być lepiej, my się przy­zwy­cza­ili­śmy do tego, że nie wiesz, w któ­rej jeste­śmy kla­sie, ale żeby nie było gorzej. – Córka uśmiech­nęła się cie­pło, a Ania poczuła, jak łzy napły­wają jej do oczu.

– Będzie lepiej, musi być lepiej. To, że ojciec ma… – Ist­niało kilka słów na okre­śle­nie tego, co czy raczej kogo miał na myśli Piotr, ale Ania mogła w tym momen­cie użyć tylko tego naj­brzyd­szego, a tego zro­bić nie chciała. – W każ­dym razie to, że ma, jest złe, ale wcze­śniej miał sporo racji.

– Wiem, mamo, ale to, co zro­bił, prze­kre­śliło całą jego rację. – Ela znów strze­liła w punkt. – Muszę lecieć, bo się spóź­nię.

– Leć, kocha­nie, leć, posta­ram się przyjść dziś wcze­śniej i już ni­gdy nie pomylę, w któ­rej jeste­ście kla­sie. – Ania poki­wała głową, nie mogąc wyjść z podziwu, jak mądrą i doj­rzałą, choć prze­cież taką jesz­cze małą, miała córkę.

Do pracy spóź­niła się nieco, bo po pierw­sze: wstała za późno, a po dru­gie: nie mając w domu alko­matu i cier­piąc na potworny ból głowy, wolała do fabryki poje­chać tym razem auto­bu­sem.

– Co z tobą, gdzie auto? – spy­tał Bog­dan, który cze­kał na nią od godziny w kan­cia­pie, którą dzie­lili i która nosiła dumną nazwę: „nasze biuro”.

– Skąd wiesz, że nie mam auta? – zdzi­wiła się.

– Widzia­łem, jak wcho­dzi­łaś przez główne, a nie od par­kingu – wyja­śnił.

– Śle­dzisz mnie?

– Takie zbo­cze­nie zawo­dowe. Nie masz, bo…?

– Zbo­cze­nie zawo­dowe prze­nosi ci się na życie pry­watne? Ja robotę zosta­wiam za sobą – odpo­wie­działa, po czym podzie­liła się reflek­sją: – Może tro­chę szkoda.

On popa­trzył na nią. Choć był dziwny, to nie był nie­in­te­li­gentny.

– No to co z tym samo­cho­dem? – zasto­so­wał pyta­nie wytrych.

– W warsz­ta­cie jest – skła­mała.

Tak naprawdę to raczej ona była w warsz­ta­cie, ale nie chciała na razie roz­ma­wiać o tym.

– Nowe auto w warsz­ta­cie? – cisnął jak zawsze czujny.

– Prze­gląd – odparła i spoj­rzała w okno. – Będziemy się dziś zaj­mo­wali moim autem?

– Nie. – Pokrę­cił głową i odpu­ścił, bo poczuł, że lód jest cienki. – Dzwo­nił do cie­bie Woź­niak?

– Tak, ale bez tok­sy­ko­lo­gii nic z tych jego reflek­sji nie wynika. Zda­rza się, że ludzie umie­rają nagle…

– I bez fizjo­lo­gicz­nej przy­czyny?

– Jakaś na pewno była. – Ania nie miała ochoty wcho­dzić w sprawę śmierci pre­zesa, na­dal prze­ko­nana, że nic się tam nie stało. Może nie była do końca prze­ko­nana, ale zbyt przy­gnia­tały ją sprawy oso­bi­ste.

– Zupeł­nie jak nie ty. – Bog­dan jak bume­rang wró­cił jed­nak do sprawy, bo czuł, że jeśli coś tu się nie wyja­śni, to ten dzień, a może też kilka kolej­nych, będą mogli spi­sać na straty. – Czyli co z tym samo­cho­dem?

– Kurwa, Bog­dan! – Spoj­rzała na niego wście­kła. – Popi­łam, boli mnie łeb, nic nie wiem, myśli mi się lasują. To jest z samo­cho­dem.

– Od razu lepiej. – Jej eks­cen­tryczny part­ner był zado­wo­lony. – Ja ci mówię o wszyst­kim, a ty…

– A ja nie – odpo­wie­działa. – Nie mamy być tacy sami, mamy się róż­nić, uzu­peł­niać.

– Ale ty ni­gdy nie pijesz – drą­żył.

– Widać jed­nak mi się zda­rza.

– Odkąd cię znam pierw­szy raz.

– Bog­dan!

– Co jest?!

– Mąż wypier­do­lił do jakiejś baby, wła­ści­wie sama go wywa­li­łam. To jest! – nie­omal krzyk­nęła. – Wystar­czy?! Możemy to zosta­wić w tym miej­scu, czy mam ci opo­wie­dzieć o pery­stal­tyce jesz­cze?

– Wystar­czy. Głupi jest i chuj. – Bog­dan uśmiech­nął się nagle, a jako że uśmie­chał się nie­zwy­kle rzadko, podzia­łało to na nią bar­dzo uspo­ka­ja­jąco.

Potem poje­chali na Pragę prze­słu­chać kilku lum­pów w spra­wie zuchwa­łej kra­dzieży w jed­nym z lom­bar­dów, która kilka dni wcze­śniej zakoń­czyła się strze­la­niną. Na szczę­ście obyło się bez ofiar, powstały tylko spore straty mate­rialne.

Kiedy wra­cali, do Ani, na jej tele­fon służ­bowy, przy­szedł z nie­zna­nego numeru SMS o zagad­ko­wej tre­ści. „Naj­gorsi są zdrajcy. Muszą ponieść karę za swoje czyny. Tylko tak światu przy­wró­cimy dobre maniery”. Ania poka­zała SMS-a Bog­da­nowi. Ten zapro­po­no­wał, żeby zadzwo­niła na numer, z któ­rego przy­szedł. Ona zadzwo­niła i wtedy zro­biło się jesz­cze dziw­niej, bowiem numer, z któ­rego przy­szła wia­do­mość, wedle ope­ra­tora „nie ist­nieje”.

– Sprawdź bez­po­śred­nio w Playu, skoro to ich numer – zasu­ge­ro­wał part­ner.

– Bez nakazu mi nie poda­dzą. – Pokrę­ciła głową.

– Bez nakazu ci nie poda­dzą, czyj to numer, ale potwier­dzą, że nie ist­nieje.

– A jeśli nie ist­nieje, to co? – zapy­tała, po czym sama udzie­liła sobie odpo­wie­dzi: – Bramka inter­ne­towa. Tylko po co?

– Żeby zacho­wać ano­ni­mo­wość? – Bog­dan pod­po­wie­dział coś, co ona dosko­nale wie­działa.

– Tylko po co ta ano­ni­mo­wość, a przede wszyst­kim: po co taki SMS? O to mi cho­dzi – wyja­śniła.

– Ktoś w każ­dym razie sporo o tobie wie. – Bog­dan tro­chę zary­zy­ko­wał, odno­sząc się do oso­bi­stego wątku zawar­tego w tre­ści.

– Może to przy­pa­dek, ale jeśli nie, to to jest naj­bar­dziej zasta­na­wia­jące. – Komi­sarz jed­nak miała podobne spo­strze­że­nie, więc tym razem nie skar­ciła go za bez­po­śred­niość.

Kło­dow­ska spraw­dziła w Playu i numer rze­czy­wi­ście nie ist­niał w ich bazie. Ostat­nio był przy­dzie­lony do pre­pa­ida, ale wygasł pół roku wcze­śniej. Karen­cja dla takich nume­rów trwa dłu­żej, więc wciąż jesz­cze nie mógł wró­cić do uży­cia.

Komi­sarz zeszła na dół do infor­ma­ty­ków.

– Czyli takiego nadawcy nie da się wytro­pić? – zapy­tała, kiedy już wyja­śnili jej z grub­sza, na czym polega pisa­nie z bra­mek inter­ne­to­wych.

– Raczej nie, bo praw­do­po­dob­nie ukrył się za torem i na doda­tek za VPN-em, co uczy­niło go kom­plet­nie nie do wytro­pie­nia – wyja­śnił młod­szy z dwójki pra­cu­ją­cych tam dziś infor­ma­ty­ków.

– Że kom­plet­nie to bez prze­sady, gdyby to był han­dlarz gru­bymi nar­ko­ty­kami albo wie­lo­krotny zabójca w Sta­nach, to FBI ma swoje spo­soby, żeby dojść do IP kom­pu­tera, z któ­rego to szło, ale to oczy­wi­ście też jesz­cze nie ozna­cza, że dopad­nie się nadawcę. – Star­szy bar­dzo chciał dorzu­cić coś od sie­bie.

– Ale przyj­rzał­bym się temu nume­rowi, z któ­rego to przy­szło, pew­nie nie jest przy­pi­sany do nikogo dziś, ale kie­dyś był, może do cze­goś dałoby się dojść w ten spo­sób… – Młod­szy nie chciał oddać ostat­niego słowa.

Ow­szem, numer był pół roku temu wła­sno­ścią nie­ja­kiej Bar­bary Koszyc­kiej. Ania odna­la­zła kobietę, poje­chała do niej na osie­dle w Wila­no­wie z Bog­da­nem. Bar­bara przy­jęła ich kul­tu­ral­nie i bez mru­gnię­cia okiem, ale spo­tka­nie z nią nic nie wnio­sło do sprawy. Była zwy­kłą pra­cow­niczką jakiejś kor­po­ra­cji zaj­mu­ją­cej się kom­pu­te­rami. Ow­szem, miała ten numer jakiś czas temu, ale potem prze­stała go uży­wać i opła­cać, i wtedy praw­do­po­dob­nie wygasł.

Kilka dni póź­niej przy­szły wyniki tok­sy­ko­lo­gii, która oka­zała się czy­sta, sprawa śmierci pre­zesa zmie­rzała do zamknię­cia, choć tak naprawdę nawet nie została otwarta. Wtedy u Ani zja­wiła się żona, a wła­ści­wie wdowa po męż­czyź­nie, która bez wcze­śniej­szego umó­wie­nia przy­szła na dyżurkę bie­lań­skiej komendy rejo­no­wej i popro­siła o spo­tka­nie z panią komi­sarz.

Ania, scho­dząc do pani Marii, była tro­chę zła, tym bar­dziej że znów bolała ją głowa, bo sytu­acja z poprzed­nich dni nie­stety się powta­rzała, jedyna róż­nica pole­gała na tym, że teraz komi­sarz docze­ki­wała do momentu, kiedy dzieci szły spać, i dopiero wtedy zaczy­nała swoją rundę znie­czu­la­jącą. Na nie­wiele się to zda­wało, bo dzieci, a szcze­gól­nie Ela, i tak rano widziały po mamie skutki tego, czego nie widziały w nocy. Teraz do nad­mia­ro­wej dawki wina doszły jesz­cze leki nasenne, bo bez nich tok­syny poal­ko­ho­lowe budziły Anię w środku nocy i nie pozwa­lały zasnąć do rana.

– Dzień dobry pani, miło mi panią widzieć – skła­mała, poda­jąc rękę kobie­cie. – A czemu pani nie zadzwo­niła wcze­śniej?

– Dzień dobry. – Tamta uśmiech­nęła się blado.

Ania pomy­ślała, że wygląda znacz­nie gorzej niż tam­tego dnia, gdy byli u niej po raz pierw­szy.

– Nie zadzwo­ni­łam, bo posta­no­wi­łam przyjść wła­ści­wie przed chwilą. W dro­dze do pracy po pro­stu przy­je­cha­łam do pani – wyja­śniła.

– Rozu­miem. – Ani, choć wciąż nie mijały objawy poprzed­niej nocy, to w tym momen­cie zro­biło się jakoś wyjąt­kowo żal tej kobiety.

Ponadto obu­dził się w niej jakiś dziwny rodzaj prze­kor­nej soli­dar­no­ści z nią. Na dobrą sprawę obie stra­ciły mężów, a to, że ona stra­ciła męża, bo oka­zał się skur­wy­sy­nem, a tamta przez jego nagły zgon, w tym momen­cie nie robiło wiel­kiej róż­nicy.

– Przejdźmy może do pokoju, tutaj zaraz mamy takie pomiesz­cze­nie. – Ania zła­pała kobietę deli­kat­nie pod rękę, bo miała wra­że­nie, że w innym wypadku tamta zaraz upad­nie, i pod­pro­wa­dziła ją do pokoju dla inte­re­san­tów.

– Kawy, wody? – zapy­tała, gdy tamta usia­dła już przy nie­wiel­kich roz­mia­rów sto­liku, oto­czona ze wszyst­kich stron pla­ka­tami infor­mu­ją­cymi, jak nie dać się okraść na ulicy i w inter­ne­cie.

– Wody może. Prze­pra­szam, że panią tak obcią­żam sobą od rana – powie­działa cicho kobieta.

– Nie szko­dzi. Od tego jeste­śmy, żeby nas obcią­żać od rana. – Kło­dow­ska uśmiech­nęła się odro­binę nie­szcze­rze.

Kiedy przy­nio­sła butelkę wody, kobieta wypiła połowę łap­czy­wie. Pew­nie też ucieka w coś wie­czo­rami, pomy­ślała komi­sarz.

– Co panią do nas spro­wa­dza? – prze­szła po chwili do rze­czy.

– On naprawdę nie umarł nor­mal­nie! – wypa­liła tamta.

– Czemu pani tak uważa? – Ania zapy­tała z umiar­ko­waną cie­ka­wo­ścią.

Wciąż była prze­ko­nana, że u kobiety poja­wił się jakiś rodzaj wypar­cia, który kazał jej myśleć, że mąż po pro­stu nie mógł umrzeć ot tak.

– On się bar­dzo dziw­nie ostat­nio zacho­wy­wał. Mówił mi, że dostaje jakieś SMS-y i że ma wra­że­nie, że ktoś za nim cho­dzi – wyrzu­ciła z sie­bie kobieta i nagle zamil­kła.

– A czemu nam pani tego nie powie­działa od razu? Tego dnia, kiedy… – Ania nie dokoń­czyła, bo bała się, że uży­cie tego słowa czy kilku słów, może wywo­łać w kobie­cie reak­cję łań­cu­chową.

– Bo… – Kobieta przez moment wahała się, co odpo­wie­dzieć. – Bo byłam w szoku… Bo nie myśla­łam racjo­nal­nie, dali mi te leki wtedy.

Ania patrzyła na nią chwilę.

– Tak, tak, wiem, widzia­łam panią… – zaczęła, po czym ude­rzyła tam, gdzie musiała: – A tak naprawdę dla­czego?

Kobieta spoj­rzała na nią i wie­działa, że komi­sarz wie, że kła­mała. Cóż, sama tego chciała, przy­szła na poli­cję, przy­szła do tej kobiety, bo wyczuła, że ona ma dar widze­nia wię­cej i teraz zoba­czyła wię­cej.

– On miał cią­gle jakieś baby – rzu­ciła, żeby mieć to już za sobą, po czym wyja­śniła coś, czego nie musiała wyja­śniać. – Nie chcia­łam, żeby to wyszło. On nie żyje, o nie­ży­ją­cych nie mówi się źle.

– Chyba że to „źle” spro­wa­dziło na nich śmierć. – Ania poki­wała głową. – Dobrze, pani Mario, te infor­ma­cje zmie­niają w jakimś sen­sie cha­rak­ter sprawy. Spraw­dzimy te SMS-y… Czy może nam pani udo­stęp­nić tele­fon męża?

– Udo­stęp­nić mogę, ale jest zako­do­wany, a ja nie znam hasła…

– Jaki to tele­fon?

– iPhone…

– Który model? – Ani prze­mknął przez głowę pomysł, któ­rym nie mogła się podzie­lić z kobietą.

– Nie wiem, nie znam się za bar­dzo, ale pewno któ­ryś z tych nowych, mąż był gadże­cia­rzem.

– Dobrze, popro­szę tele­fon, naj­le­piej jak naj­szyb­ciej. No i spraw­dzimy te… – Ania znów zatrzy­mała się w oba­wie, żeby kobiety nie ura­zić.

– Te baby – pomo­gła jej dokoń­czyć Maria.

– Tak, przy­naj­mniej te, które nam wynikną z tele­fonu – wyja­śniła komi­sarz. – To zna­czy, jeśli zorien­tu­jemy się, że coś jest na rze­czy, to poszu­kamy głę­biej, niż sięga tele­fon.

Pięć minut po tym, jak kobieta wyszła z komi­sa­riatu, Ania zadzwo­niła do Woź­niaka.

– Tok­sy­ko­lo­gia u tego pre­zesa nic nie wyka­zała – zaczęła od razu po wymia­nie grzecz­no­ścio­wych powi­tań.

– No wiem, jak dla mnie to dość dziwne – potwier­dził.

– Co ze zwło­kami?

– W jakim sen­sie?

– No, czy są jesz­cze u was?

– Tak, zawsze trzy­mamy ciało aż do wyni­ków wszyst­kich badań – potwier­dził pato­mor­fo­log.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki