Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Igor Brejdygant
Zemsta
Sprawiedliwość ma wiele imion.
Jednym z nich jest zemsta.
W świecie, gdzie ludzkie ambicje i zdrady splatają się z chłodną kalkulacją, komisarz Anna Kłodowska staje w obliczu najtrudniejszego śledztwa w swojej karierze.
Nagłe, niewyjaśnione zgony wysoko postawionych osób wydają się początkowo przypadkowe. Jednak gdy na tropie pojawiają się zagadkowe wiadomości, znikające numery telefonów i ślady nieznanych neurotoksyn, Anna wie, że ktoś rozgrywa własną, mroczną grę — i że ta gra się nie skończy, dopóki winni nie poniosą kary.
Pełen napięcia, znakomicie skonstruowany thriller kryminalny o tym, jak łatwo zatracić się w pragnieniu zemsty — i jak trudno oddzielić sprawiedliwość od obsesji.
Zemsta to thriller, który wciąga od pierwszych stron i nie pozwala odetchnąć aż do zaskakującego finału.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Tu, na górze, i tak było o niebo lepiej niż na dole, gdzie oprócz obłożonej białymi kaflami kuchni po ludzkiej bytności właściwie nie zostały ślady. Na poddaszu stały przynajmniej łóżko, stół i dwa krzesła, a przede wszystkim w rogu grzał piec akumulacyjny, który pomieszkujący tu lokator zasilał prądem kradzionym jeden Pan Bóg raczy wiedzieć skąd.
– Czyli wiesz już, co masz robić? – zarośnięty przetłuszczoną siwizną mężczyzna, Mirosław, zwrócił się do młodszego od siebie o minimum dwadzieścia lat i znacznie bardziej zadbanego Mieczysława.
Ubrany w wełniany granatowy płaszcz, Mieczysław pomyślał, że pasuje do tego miejsca, nie przymierzając, jak pięść do nosa lub raczej nos do pięści. Na pytanie nie odpowiedział od razu, a właściwie nie odpowiedział w ogóle, tylko rozglądając się po wnętrzu, po chwili podzielił się swoimi przemyśleniami:
– Wieś cię nie wyda? Przecież wszyscy wiedzą, że tu koczujesz.
– Wieś mnie nie wyda, bo się mnie boi i bo podoba jej się to, co robimy.
– Dwie różne rzeczy. Boi się czy jej się podoba? – Mieczysław uśmiechnął się chłodno.
– A może podoba jej się, że się boi? – zagaił tamten prosto z dziedziny, na której znał się całkiem niezgorzej, czyli z psychologii.
– Tak, to możliwe. – Mieczysław pokiwał głową, po czym zaskakując rozmówcę, powrócił jednak do pytania, które poszło gdzieś w powietrze: – Czy wiem już, co mam robić? – Mietek zaśmiał się nagle, krótko. – Wiem, co mam robić, bo sam o tym decyduję, sam to wymyślam, sam zatwierdzam…
– Nie do końca, co? – przerwał tamten.
Mieczysław zastanawiał się chwilę.
– Może nie do końca, ale na pewno nie z tobą to uzgadniam – zgodził się połowicznie.
– To co na początek? – zapytał starszy po chwili.
– Na początek pójdzie prezes – odpowiedział Mietek.
– Jak?
– A po co ci to wiedzieć? Książkę piszesz?
– Lubię wiedzieć, a książki, owszem, piszę czasami.
– No dobra… Prezes za to, co jej zrobił, zdechnie w męczarniach, udusi się pianą z własnych ust, mięśnie wykręcą się w takich skurczach, że połamią mu kości, krew utopi mu płuca…
– A miało wyglądać na śmierć naturalną. – Mirek nie lubił, kiedy Mieciu wchodził na psychopatyczne obroty, denerwowało go, a często też trochę nudziło, jako że sam był nie mniejszym psychopatą.
– I będzie wyglądać na naturalną. To, co ci opowiedziałem, odczuje tylko on, z zewnątrz będzie wyglądało, jakby kojfnął na wylew czy tam inny zator – objaśnił i pochwalił się młodszy.
– A po nim?
– Po nim będą inni, a w końcu wszyscy. – Po raz drugi, acz tym razem znacznie szerzej i znacznie bardziej dziko, Mietek uśmiechnął się.
– A ona?
– Co ona?
– Widujesz ją?
– Bezustannie. – Mieczysław uśmiechnął się raz jeszcze, teraz był to uśmiech trochę smutny i zarazem wyuzdany.
– No, ale perystaltyka mi się ustabilizowała ostatnio… – Męski głos, który sączył się gdzieś po obrzeżach jej świadomości przez ostatni kwadrans, teraz absurdalnością kontekstu dobił się w owej świadomości nieco bliżej centrum.
Ania nie miała wydolności, żeby go słuchać. Pracowali razem w zespole od blisko sześciu lat. To był jej dotychczasowy rekord. Ci wcześniejsi nie pieprzyli takich koszmarnych andronów, ale mieli za to bardzo wiele innych, znacznie gorszych cech. Gorszych szczególnie, jeśli razem pracowało się w biznesie tępienia złych ludzi, czyli w policji, co było pracą tyleż wyczerpującą, co dość ryzykowną i opartą na uczciwości i zaufaniu.
– Ty mnie w ogóle słuchasz? – męski głos odezwał się znowu, tym razem ze słabo zawoalowaną pretensją.
– Ja cię nie słucham, Boguś, ale cię niestety słyszę, a to, co mówisz, to jest jakiś szczyt, kurwa, niedorzeczności.
– Wiesz, że powiedziałem o perystaltyce, żeby cię wreszcie wybudzić z tego twojego cholernego zamyślenia, Bóg wie nad czym.
– Wiem, po co powiedziałeś o perystaltyce, co nie zmienia faktu, że idziemy właśnie oglądać zwłoki, więc chyba jakieś zasady obowiązują – odparła.
Swoją drogą z zamyślenia, Bóg wie nad czym, konkretnie ją wyrwał. Może nad problemami domowymi. Z mężem kłócili się ostatnio coraz częściej, on jej wyrzucał, że za mało jest w domu, że to on robi za matkę chłopakom. Zarzut tyleż męsko-szowinistyczny, co jednak jakoś umocowany. Miał rację, matki mieli za mało. Tyle że co mogła zrobić? Rzucić tę cholerną robotę, którą cholernie kochała? Zostać w tej robocie, ale siedzieć za biurkiem od ósmej do szesnastej? Pewno szef by jej nawet zorganizował takie przeniesienie, ale to byłoby gorsze od odejścia ze służby. Widziałaby kolegów i koleżanki wciąż walczących z mniejszym bądź większym zaangażowaniem z mętami, a jednocześnie sama przekładałaby papiery z szuflady do szuflady albo wypełniałaby rubryczki w Excelu? To nie wchodzi w grę.
– Ty, a po co my tam w ogóle idziemy? – głos partnera znów przywrócił ją do rzeczywistości. – Facet się przekręcił i tyle. Co nam do tego?
– Nie wiem, Boguś, żona wezwała nas i prokuratora, a że ten facet to była jakaś prezesowska szycha, szef kazał nam jechać, a szef prokuratury rejonowej kazał jechać prorokowi. Tak się życie toczy. Czy ja naprawdę muszę ci to tłumaczyć?
– Nie musisz. Czyli co, przytwarzujemy, seria pytanek, raporcik i do domu? – Boguś oprócz tego, że mówił cały czas, oraz tego, że czasem mówił o swoim stolcu albo okresowo zastanawiał się nad rozmiarem swojego przyrodzenia, to nade wszystko zdrabniał, a tego komisarz Anna Kłodowska znieść nie była w stanie.
– Kurwa, Boguś!!! – zareagowała bezwarunkowo.
– No dobra, dobra, pytania, raport i do domu?
– Tak. – Pokiwała głową. – To chyba ta klatka?
– Numer jest sześćdziesiąt, a tu mamy od pięćdziesiątego pierwszego do sześćdziesiątego, znakiem tego tu.
Osiedle Biały Kamień. Rzadko tu bywali, bo elity finansowe społeczeństwa rzadko popełniają czyny karalne, a w każdym razie czynów karalnych nie popełniają raczej u siebie na kwadracie. Czasem zdarzały się jakieś włamania, ale to nie ich działka. Oni z Bogdanem i jeszcze kilkoma innymi mniej lub bardziej rezolutnymi kolegami z komendy stołecznej zajmowali się przeważnie sytuacjami, w których pojawiały się zwłoki. Tyle że normalnie były to raczej zwłoki, które nosiły na sobie znamiona przestępstwa, takie jak rany postrzałowe, kłute, tłuczone lub cięte. Tu nie zanosiło się na nic takiego.
– Dzień dobry pani, nazywam się Anna Kłodowska, jestem komisarzem z komendy stołecznej, a to podkomisarz Bogdan Rumień. – Ania pokazała swoją odznakę i gestem przypomniała Bogusiowi, że on też ma to zrobić. – Pracujemy razem.
Spuchnięta od płaczu kobieta potrząsnęła tylko głową i bez słowa zaprosiła ich do przepastnego i ekskluzywnego, acz niekoniecznie, przynajmniej dla Kłodowskiej, gustownego wnętrza.
Weszli. Przez długą chwilę milczenie wisiało w powietrzu. Sytuacja była na tyle wyjątkowa i przenicowana rodzajem obligu, że oni nie chcieli odezwać się pierwsi. Dwójka policjantów czekała, aż pani domu, żona, a właściwie wdowa, coś powie z sensem. W końcu przecież to ona wezwała policję.
– Czy prokurator już był może? – zagaiła w końcu Ania, bo absurdalna sytuacja robiła się męcząca.
– Nie, jeszcze nie. – Kobieta pokręciła głową, a Kłodowska dostrzegła, że jej wzrok był lekko mętny, najprawdopodobniej lekarz, który stwierdzał zgon, widząc, w jak złym jest stanie, podał jej jakieś benzo, a wdowa teraz wisiała gdzieś na granicy świadomości. To dlatego nic nie mówiła, i dlatego niestety to na Kłodowskiej zawisł oblig wyreżyserowania spektaklu.
– Czy możemy zobaczyć ciało? – powiedziała cicho, nieomal szeptem, jakby bała się, że silniejsza fala dźwiękowa może spowodować, że ta kobieta rozsypie się jak domek z kart.
– Tak, proszę, w salonie leży, na podłodze, ja nic nie ruszałam. – Kobieta wskazała ręką w stronę pomieszczenia z wielkim oknem, prawie na całą ścianę.
– Rozumiem. Możemy? – upewniła się Ania.
– Tak. – Kobieta pokiwała głową. – Ale czy ja mogę tam nie wchodzić z państwem?
– Oczywiście, proszę może sobie usiąść w kuchni, zaraz do pani przyjdziemy z kolegą. – Ania popatrzyła na kobietę z troską.
Zastanowiło ją, jak wielkim aktem odwagi i desperacji musiało być wezwanie ich i prokuratora. Pewnie to było jeszcze przed benzo. A może to nie ona wezwała?
Podsiniałe już lekko ciało mężczyzny leży w nienaturalnej pozie, jakby zgięte wpół, wokół ust widoczne ślady po zaschniętej ślinie, być może doszło do jakichś spazmów przedśmiertnych, pomyślała. Z drugiej strony, pomimo że robi w tym już tyle lat i widziała już tylu nieboszczyków, ciało nieżywego człowieka zawsze wydawało jej się czymś nienaturalnym, jakąś kolizją różnych porządków. Ciało jest do życia, tak jak kamień jest do nieżycia. Nieżywe ciało wchodziło właśnie w porządek kamieni, a był to porządek mu jakby nieprzynależny.
– Co myślisz? – Ania obeszła zwłoki i zapytała, nie patrząc nawet na partnera.
– Myślę, że zmarł. – Bogdan jednak potrafił zaskoczyć trafnością spostrzeżenia. – A na co, to już sekcja wykaże. No bo skoro jesteśmy my i ma być też prorok, to bez sekcji się nie obejdzie.
– Taaa… – Kłodowska przykucnęła, żeby spojrzeć na twarz mężczyzny. – W każdym razie nie była to łatwa śmierć.
– Pewno zawał, to podobno boli jak cholera. – Bogdan podzielił się swoją wiedzą medyczną.
– Jeśli, to jakiś cholernie rozległy, na zawały nie umiera się raczej w moment. To już bardziej zator, wylew.
– Chcesz się przebranżowić? – zapytał mężczyzna, który zamiast zwłokami zajął się zwiedzaniem wnętrza. – Niezła figura – skonstatował po chwili, oglądając zdjęcia mężczyzny leżącego na podłodze, ale w wersji żywej, wśród gwiazd świata kultury i rozrywki, i wcale nie tylko krajowych. – Ty, to jest chyba Brad Pitt. Z papieżem to w Polsce ma zdjęcie co druga osoba, ale z Pittem to już naprawdę…
– Boguś, przecież cię słychać – powiedziała szeptem, wskazując głową w stronę miejsca, gdzie chwilę temu stała żona.
– Nic mnie nie słychać, kuchnia jest dwieście metrów stąd – ze spokojem odpowiedział Bogdan. – Czyli pan był prezesem jakiegoś show-biznesu najwyraźniej.
– A co za różnica?
– W show-biznesie strasznie dziwne rzeczy się wyprawia, podobno.
– W każdym biznesie się wyprawia, tylko o show-biznesie piszą na Pudelku.
– Nie czytam Pudelka.
– Mam nadzieję. No dobra, Boguś, nic tu więcej nie zobaczymy, idziemy do żony, tylko błagam cię, nie palnij czegoś, a potem…
– Raport … – Boguś powstrzymał się w ostatniej chwili. – I do domu.
– Lekarz pogotowia, który stwierdził zgon, w akcie podał jako prawdopodobną przyczynę zator płucny lub zator w aorcie wstępującej – Ania odczytała z kartki leżącej na stole kuchennym i popatrzyła na kobietę.
– Możliwe – odparła kobieta.
– Dlaczego nas pani wezwała? – Kłodowska dokończyła myśl.
– On był okazem zdrowia, biegał te strongmeny czy jak to się tam nazywa, więc musiał się też badać regularnie, do pracy zresztą też musiał, dobrze się odżywiał, lepiej ode mnie, dbał o siebie… – mówiła kobieta, patrząc niby na komisarz, ale tak naprawdę gdzieś w przestrzeń.
– Tak się niestety zdarza, pani Mario. Czasem ci, co nie dbają, żyją długo, a ci, co dbają, żyją krócej – do rozmowy włączył się Boguś, który imię kobiety poznał, obejrzawszy zdjęcia z prasy, oprawione w ramki, w gabinecie jej męża. Na kilku z nich nieżyjący prezes był z żoną Marią.
Ania popatrzyła na niego, potem na nią, wejście w imię było rodzajem skrócenia dystansu, a w okolicznościach, w których się znaleźli, coś takiego mogło zadziałać różnie. Wyglądało na to, że zadziało nie najgorzej, bo kobieta popatrzyła na jej partnera znacznie przytomniej niż przed chwilą na nią.
– Wszystko się może zdarzyć. Ale nie jemu. On miał wszystko zaprogramowane, wszystko przewidziane, i to na lata do przodu. To jest niemożliwe.
– A czy ma pani może jakieś przesłanki, podejrzenia? Wie pani coś o kłopotach męża, o jakichś groźbach, konfliktach? – Ania pytała raczej pro forma, bo tak naprawdę kompletnie nie wierzyła w tak zwany udział osób trzecich.
– Nie, nic nie wiem, ale on też nie był człowiekiem szczególnie otwartym, wielu rzeczy pewno o nim nie wiem – wyjaśniła pani Maria, po czym się poprawiła: – O nim nie wiedziałam.
W jej oczach znów pojawiły się łzy.
– Tak, cóż… – Bogdan na szczęście postanowił się nie spierać. – Sekcja wykaże. Domyślam się, że pani będzie chciała ją przeprowadzić – skonstatował, po chwili jednak wyobraźnia podpowiedziała mu, że musi się poprawić. – To znaczy, żeby przeprowadzili, będzie pani chciała, a oczywiście ma pani prawo tego zażądać.
– Tak, zażądam. – Maria pokiwała głową.
W tym momencie odezwał się dzwonek domofonu, wyrywając całą trójkę gwałtownie z sytuacji.
– To prawdopodobnie prokurator – powiedziała Ania, po czym szybko dodała: – Cóż, my już wszystko zobaczyliśmy, wszystko wiemy, a jeśli będzie trzeba, to jeszcze pozwolimy sobie panią dopytać. Teraz będziemy się zwijać.
– Nie lubicie prokuratora? – zapytała pani Maria, zaskakująco trafnie i przytomnie.
– Nie to, że nie lubimy, ale jak on działa, to staramy się nie dublować – odpowiedziała zaskoczona komisarz.
Tak naprawdę pani Maria miała rację. Ania wiedziała, kto ma dzisiaj dyżur prokuratorski w rejonie, a prokuratora Wileckiego rzeczywiście nie lubiła między innymi za jego, mówiąc oględnie, zdecydowanie zbyt bezpośredni stosunek do kobiet.
Z prokuratorem Wileckim spotkali się jednak chwilę później na klatce. Kłodowska chciała zdążyć się z nim minąć, schodząc szybko po schodach, ale manewr się nie udał.
– O, pani Ania, jak miło widzieć. – Prokurator promieniał cynizmem. – Cześć, Bogdan. Jak tam twoje gastro?
– Moje gastro okej, Darku, a jak tam twoje sprawy o molestowanie? – Bogdan, jeśli kogoś nie lubił, to dawał temu wyraz w sposób bezpośredni. Może nawet nieco zbyt bezpośredni.
– A chuj ci do tego? – Prokurator czuł się w tego typu konfrontacjach jak ryba w wodzie.
Ania przysłuchiwała się ich wymianie zadowolona, że sama nie musi w niej uczestniczyć.
– I vice versa, Darku – sparował Bogdan.
Chwilę milczeli, konsumując adrenalinę, która lekko podskoczyła im obu.
– Co tam w środku? – Wilecki zwrócił się do Ani, wskazując głową w górę klatki schodowej.
– Tam w środku martwy człowiek i jego żona. – Ania ujęła sprawę lapidarnie.
– Ale coś w tym jest? Warto tam wchodzić w ogóle? – prokurator kontynuował odpytywanie, a w tym był akurat dobry, taka specyfika jego zawodu.
– Nie wiem, sprawdź, zresztą nie jesteś tu, bo warto, tylko bo ci kazali. – Ania nie lubiła być odpytywana, szczególnie przez niego.
– Podobnie jak wy – Wilecki odbił piłeczkę. – Sprawdzę, ale z gówna bata raczej nie ukręcę. – Prokurator miał swoje powiedzonka, które wyjątkowo lubił.
To było jedno z nich. W tym wypadku jednak w ocenie Kłodowskiej zostało użyte wybitnie poza kontekstem zastanej sytuacji.
– Martwy człowiek i jego żona, Darku – powtórzyła komisarz i ruszyła w dół po schodach.
– Skąd oni ich biorą? – zastanawiała się głośno, gdy wsiedli do samochodu. – Jakaś selekcja negatywna tam się chyba odbywa. Może oni z więzienia są brani?
– Oni do więzień wsadzają. W więzieniu rzadko trafisz aż taką swołocz – wyjaśnił Bogdan.
– Też prawda. A co myślisz o tej sprawie… W sensie: o tym prezesie?
– Myślę, że tam nic nie ma.
– Może… – Ania pokiwała głową zamyślona. – Coś z tą żoną jest…
– W sensie, że ona… To po co by robiła ten cały zamiąch i sekcja, i prokurator?
– Nie w sensie, że ona, ale mam przeczucie, że ona coś wie, o czym nam nie mówi. I właśnie dlatego zrobiła ten zamiąch.
– Czemu nie mówi?
– Nie mam pojęcia, może zresztą to wydumałam wszystko. Czymś trzeba głowę zajmować… – Ania częściowo wycofała się z tego, co powiedziała przed chwilą.
Intuicja, która ją naszła, odeszła tak samo gwałtownie, jak się pojawiła.
Raport i do domu, tak jak zapowiedział Bogdan. Tylko że z pominięciem raportu, bo ustalenia do tej pory były żadne i Ania mogła jedynie w rubryce rozpoznanie wpisać: brak znamion przestępstwa. Na to jednak był jeszcze czas.
Do domu szła z ambiwalentnymi odczuciami. Po porannej, trudnej i nieprzyjemnej rozmowie z mężem pozostał niesmak, bo akurat ostatnio miała wrażenie, że udawało im się odzyskać pewną świeżość w związku, a nawet rodzaj witalności, tymczasem dzisiejszy ranek zdawał się temu przeczyć. No ale w domu były jeszcze dzieci, a poza tym po prostu lubiła to miejsce, które przez lata urządzała z taką pieczołowitością. Dom był ich, ale to ona tak naprawdę go stworzyła. Jego wygląd, klimat, kolorystykę ścian, zestawienia mebli, nawet detale w rodzaju klamek w drzwiach, wszystko to było dziełem jej pomyślunku i jej gustu. Czasem zresztą niektórzy znajomi dziwili się, czemu taki talent estetyczno-dekoratorski marnował się w policji. Ona jednak nigdy nie pomyślała, że w policji się marnuje. Dekoratorzy dekorowali, ona tępiła zło w świecie, a dom był rodzajem odskoczni od brudu świata, w którym wnętrza skądinąd rzadko bywały gustownie urządzone. Przestępcy albo byli lumpami, a wtedy otoczenie nie miało dla nich właściwie znaczenia, albo bywali bardzo bogaci, ale nadmiar pieniędzy rzadko wprowadzał estetyczny ład, w ogóle jakikolwiek ład w ich życiu.
– Cześć, a gdzie tata? – Ania weszła do mieszkania przez drzwi, które otworzyła przed nią jej córka, dwunastoletnia Ela.
– Zawsze tylko tata i tata. Nie wiem, nie określał się – odpowiedziała nieco szorstko długowłosa i szczupła blondynka.
– Racja. Co u ciebie, jak szkoła? – zapytała Ania, w myślach uśmiechając się do swojej wciąż na nowo czynionej konstatacji. Jak z niej, kruczoczarnej brunetki o pełnych kształtach, wyrodziło się coś tak zupełnie innego.
– Mamo, nie ma szkoły, testy ośmioklasisty są. – Młoda pokręciła głową zniesmaczona brakiem kontaktu mamy z rzeczywistością. – Ręce opadają.
– Super… W sensie super, że nie ma. Zrobimy razem obiad?
– Placki?
– Mogą być, ale ty trzesz ziemniaki.
– Trę.
– A twój brat? Był już?
– Był i poszedł… – Ela zatrzymała się na moment, próbując podroczyć się z mamą żądną wiedzy. – Na piłkę, mamo, we wtorki twój syn, Leonard, chodzi po południu na piłkę.
– A… wtorek dziś.
– Mamo, no.
– Bierzemy ziemniaki, jajka i łososia. Mąka chyba jest.
– Mąka to jedyna rzecz w tym domu, która zawsze jest.
– I tak być powinno, mąka to od tysiącleci podstawa żywienia.
Poszły. Kiedy wróciły i przygotowały razem placki, w ilości jak dla wojska, zjawił się najpierw schetany piłkarskimi wyczynami dziesięcioletni Loniu, a wkrótce potem mąż Ani, Piotr. Po tym jak razem zjedli, Piotr jakoś dziwnie się zachowywał. Niby był, ale jakby go nie było, a może szykował się do czegoś, ale nie był pewien jak, tudzież: od czego zacząć.
– No więc? – Ania, kiedy Ela pobiegła na angielski, a Loniu wyszedł do kolegi, postanowiła mężowi pomóc.
– No więc co? – odburknął, a ona wiedziała, że doskonale wie, o co pyta, tylko postanowił nie odpowiadać.
– No więc wysłów się, bo widzę, że nie możesz jakoś.
On chwilę milczał, w końcu wziął głębszy oddech.
– Wyprowadzam się – zaczął.
– Co?
– No, biorę trochę rzeczy i się wyprowadzam.
– Ale czemu? Dokąd? Po co?
Ania z reguły, przynajmniej w pracy, miała intuicję, która czyniła ją gotową na rozwój wypadków. Tym razem, tutaj, to, co powiedział, spadło na nią jak grom z jasnego nieba. No może nie z jasnego, bo w ich małżeństwie nie zawsze świeciło słońce, ale Ania zupełnie nie dostrzegła nadchodzącej burzy.
– Czemu? Bo się nie dogadujemy! – Piotr podszedł do jej pytań analitycznie. – Dokąd? Do innego mieszkania. A po co? Bo uważam, że tak będzie lepiej.
– Ale poczekaj… Przecież właśnie jest lepiej. Oprócz dzisiejszego ranka… Wszystko zaczęło się układać. Czemu mi… Czemu nam to robisz? Nie działaj tak gwałtownie, usiądź, pomyśl, coś zaradzimy, mam już namierzoną terapię małżeńską. – Ania mimo wszystko próbowała bronić pozycji, które były nie do obrony.
– Myślałem już o tym wystarczająco długo – odpowiedział, a ją bardziej od treści poraził chłód, z jakim to zrobił.
– Jak długo? Ja próbowałam nas pozbierać, a ty tymczasem myślałeś o tym, żeby się wyprowadzić? – Ania poczuła, że najgorsze jest jeszcze przed nią.
On milczał.
– No… więc jak długo? – napierała.
– Biłem się z myślami bez przerwy, próbowałem naprawiać, tak jak ty, nie byłem bierny, prosiłem, żebyś coś zmieniła w życiu, żebyś bardziej zaczęła być z nami zamiast z tymi bandziorami… Ile razy? Ile razy cię o to prosiłem? – W jego tonie nie było już chłodu, była rozpacz, i to okazało się zdecydowanie bardziej przekonujące.
– Ja nie jestem z bandziorami, tylko przeciw bandziorom! – Ania powiedziała coś, żeby powiedzieć, ale tak naprawdę wiedziała, że on ma rację, więc po chwili dodała z rezygnacją: – Dobrze, poproszę o przeniesienie.
– Nie, nie poprosisz o przeniesienie, bo wtedy może będzie cię więcej, ale będziesz nieszczęśliwa. Po co nam coś takiego? – zaoponował Piotr.
– Czyli co? – Kłodowska była zaskoczona.
Zdaje się, że przez cały ten czas myślała, że tym jednym zdaniem, kiedy wreszcie się podda i je wypowie, uleczy wszystko i od tego momentu ich małżeństwo stanie się idyllą.
On milczał.
– Czyli co mam zrobić, żeby to naprawić?
– Za późno. Jest inna kobieta – odparł szybko i nie patrząc na nią.
– Co?!
– Słyszałaś.
– Inna kobieta?! – W Ani narastało oburzenie. – Od kiedy?
– Od kilku miesięcy.
Teraz przez moment to ona milczała. W końcu zebrała się w sobie.
– Dobra, to idź stąd. Szybko, nie chcę na ciebie patrzeć. Idę się przejść, jak wrócę, ma cię tu nie być – powiedziała i tak jak stała, w kapciach, ruszyła do drzwi.
Na korytarzu natknęła się na Elę, która musiała wejść do mieszkania w trakcie ich rozmowy. Popatrzyła na córkę, nie musiała pytać, czy słyszała. Ela po raz pierwszy od bardzo dawna patrzyła na nią z ciepłem i sympatią.
Ania była trudną mamą, ale dziewczyna doskonale widziała, że robiła wszystko, co było w jej mocy, żeby utrzymać dom w jako tako przynajmniej przyjaznych emocjach. Nie udało jej się i nie była to do końca jej wina. Dzieci często mają bardzo sprawny, bo niczym jeszcze nieprzymglony, kompas moralny.
Kiedy Ela weszła do pokoju, w którym ojciec właśnie zapalił papierosa, spojrzenie, jakim go obdarzyła, mówiło wszystko. Piotr rzeczywiście nie miał w tym domu już nic do roboty.
Ania, idąc przed siebie osiedlową alejką, zastanawiała się, co właściwie ma zrobić. No właśnie, dokąd ma iść? Do przyjaciółki? Rzecz w tym, że jej zaangażowanie w pracę i dom absorbowało ją w ostatnich latach tak bardzo, że nie było już przestrzeni dla żadnej przyjaciółki. Z Marysią, jej licealno-studencką bratnią duszą, widziały się ostatnio z pół roku temu, ale spotkanie było w typie cyklicznych, a nie wynikających z wzajemnego zapotrzebowania, braterstwo dusz gdzieś uleciało. Dokąd w tej chwili? Do stukniętego na łeb Bogdana, którego toleruje w robocie tylko dlatego, że ma potem odskocznię w domu? Do własnego domu? Nie. Nie miała siły na razie tam wracać. Nie chciała nie tylko widzieć Piotra, ale nawet czuć zapachu po nim, bo w jego zapachu na pewno były zaszyte zapachy tamtej kobiety, tamtego domu, tamtego życia. Musiała odczekać. Ile? Godzinę, pięć, dwa dni? Tam były jej dzieci, ich dzieci, ale to na niej tak naprawdę wisiała wszelka za nie odpowiedzialność, choć on ciągle był zmęczony tym, że musiał im matkować. Musiała im dać jeść, może coś wyjaśnić. Może pójdzie do żabki. Tak, to jest jakieś wyjście.
W sklepie pod pozorem zakupów spożywczych kupiła butelkę wina, nie, dwie butelki, bo przecież nie będzie ciągle chodzić. Zadzwonił telefon. Na ekranie pojawiły się dwa słowa: „Czarny Doktor”. Odebrała, czarny doktor dobrze jej się skojarzył z jej obecną sytuacją.
– Woźniak mówi, dzień dobry pani komisarz – usłyszała.
– Wiem, panie Wojtku, napisane mam – odpowiedziała.
– Można chwilę?
– Oczywiście, czemu nie? – zapytała trochę zaczepnie.
– Po godzinach jest. – Na nim jej ton nie zrobił wrażenia.
W tej robocie wszyscy bywają agresywni.
– Nigdy nie jest po godzinach – odparła Ania.
– Ja w sprawie tej sekcji.
– Której sekcji? – zadała głupie pytanie, bo tak naprawdę od miesiąca nie miała żadnych zwłok, te z rana były więc jedyne.
Z drugiej strony nie chciało jej się wierzyć, że dzwoni w sprawie tych właśnie. Kolejka na Oczki jest długa, czasem czeka się tygodniami.
– No tego prezesa czegoś tam. – Jednak ją zaskoczył.
– Sekcja pięć godzin po zgonie? Jakiś rekord – zareagowała.
– Naciski były.
– No tak, równi i równiejsi nawet po śmierci. Co tam? Zawał, zator, wylew? – zapytała, choć nie była specjalnie ciekawa.
Inne rzeczy ją teraz absorbowały w życiu. Spojrzała do koszyka na butelki i przez głowę przemknęło jej, by może dobrać jeszcze jedną tudzież zamienić wino na coś mocniejszego. Nie chciało jej się pić, chciało jej się uciec.
– Rzecz w tym, że właściwie nic, nagłe zatrzymanie krążenia. Takie jak przy, czy ja wiem, wypadku komunikacyjnym albo porażeniu prądem, ale nie ma żadnych śladów urazu ani porażenia – wyjaśnił.
– Toksykologia – zaproponowała.
– Oczywiście, ale na to poczekamy.
– No to czekajmy – odparła bez entuzjazmu, ale zaraz zrobiło jej się głupio, bo chodzi jednak o śmierć, a poza tym doktor Woźniak się pokwapił, co nie zdarzało się zbyt często, więc dodała z wymuszoną ciekawością: – Jakieś pomysły?
– Nie bardzo. Wygląda to jak śmierć łóżeczkowa, bo mam objawy niedotlenienia, tylko że facet miał sześćdziesiąt trzy lata i z badań okresowych wynika, że był zdrowy. – Woźniak robił wrażenie naprawdę zafrapowanego.
Na nią jednak jego niepokój się nie przeniósł. Może w innych okolicznościach połknęłaby przynętę, ale teraz apetyt na życie, a więc i pracę, gwałtownie ją opuścił.
Mieczysław Wronka wyszedł z pracy nieco wcześniej. Do tej pory starał się tego nie robić, bo przyjęto go niedawno i czuł, że nie byłoby to dobrze widziane. Dziś jednak miał ważne spotkanie z pewnym varsavianistą, z którym od dwóch tygodni umawiał się przez internet na jednym z forów miejskich, i ciągle albo jemu, albo tamtemu coś wypadało. Wronka potrzebował w miarę rychło dowiedzieć się jak najwięcej o tajemnym świecie kłębiących się pod miastem rur i kanałów. W Warszawie mieszkał od niedawna, ale ta wiedza frapowała go od zawsze, a teraz potrzebna mu była jeszcze w pewnym bardzo konkretnym celu. Zanim jednak dotarł na spotkanie, musiał zajrzeć do domu, bo tam nastawione miał różne procesy chemiczne, które nie mogły toczyć się bez jego dozoru dłużej niż kilka godzin. Mieczysław był z wykształcenia chemikiem. Przez lata pracował na obrzeżach swojego zawodu, niedaleko swojej rodzinnej wsi, w ośrodku hodowli zbóż i zwierząt, gdzie odpowiadał za opracowywanie nowych kuracji dla trzody. Przed dwoma miesiącami przeniósł się do Warszawy. Tutaj dostał pracę znacznie lepiej płatną, bardziej też prestiżową, acz żaden z tych powodów nie był na tyle ważki, by ściągnąć go do stolicy. Tak naprawdę Mieczysław nie lubił miast, a przede wszystkim nie lubił ludzi je zamieszkujących. Uważał, że są zepsuci do cna, a przede wszystkim zarozumiali i pogardliwi. Teraz nikt pogardliwy wobec niego nie był, bo Mieczysław pracował jako biochemik w znanej firmie farmaceutycznej, miał eleganckie auto służbowe i mieszkał w sporym mieszkaniu, wynajmowanym w jednym z luksusowych apartamentowców w Wilanowie. To tam, w wydzielonym pokoju, który skrzętnie odizolował od reszty mieszkania i budynku, uszczelniając drzwi, okna, a nawet wyloty wentylacyjne, urządził swoje minilaboratorium, służące do produkowania śmierci.
W domu był dwadzieścia minut od wyjścia z laboratorium znajdującego się pod Pruszkowem. O tej porze nie było jeszcze korków. Po wejściu rozebrał się do naga, następnie założył specjalny hermetyczny kostium, połączony z aparatem tlenowym, i wszedł do swojego labu. Zerknął na czujniki rozmieszczone w kilku miejscach i na klatkę z kanarkiem, który stanowił czujnik najlepszy z możliwych. Wszystko grało, a kanarek śpiewał, więc Mieczysław zakręcił zawór w aparacie tlenowym i zdjął kaptur razem z goglami chroniącymi oczy. Podszedł do szklanej aparatury, coś sprawdził, przekręcił jeden z kurków, wyłączył z prądu grzałkę. Wszystko działało i pracowało jak należy. Teraz mógł wyjść, przebrać się z powrotem za normalnego człowieka i ruszyć na spotkanie z facetem, którego zabije, gdy uzyska od niego już niezbędne informacje. W tym jednak wypadku nie sprawi to Mieczysławowi żadnej przyjemności. Chemik zrobi to pragmatycznie, a nie emocjonalnie, bo facet wydaje się raczej zaprzeczeniem tego wszystkiego, czego Mieczysław bardzo nie lubił u tak zwanych elit. Cóż, Anglosasi mówią na to, zdaje się, „collateral damage”, czyli skutki uboczne, albo po naszemu, ale bardziej kolokwialnie: „tam gdzie drwa rąbią, wióry lecą”.
Mieczysław uśmiechnął się do siebie, założył soft cap i wyszedł z mieszkania. Na ulicy jego strój, fryzura, okulary słoneczne, a nawet zapach perfum, idealnie pasowały do zamieszkujących tu ludzi. Stał się niewidoczny, o co tutaj było łatwo, a Mieczysławowi to doskonale odpowiadało.
Ania wieczorem wypiła najpierw jedną, a następnie drugą butelkę wina, tę przeznaczoną na kolejny dzień. O tym, że dzień ów właśnie nadszedł, poinformowała ją córka, która ją obudziła, a którą normalnie to ona powinna była obudzić do szkoły.
– Mamo – odezwała się, kiedy Ania nalała sobie kawy z dzbanka z przelewówką, który nastawiła pół godziny wcześniej jej zaradna córeczka.
– No? – Komisarz ciężko zaczerpnęła powietrza.
Nienawykła prawie zupełnie do oczyszczania organizmu z trucizny alkoholu, wątroba rozpędzała się trudno i powoli, a Kłodowska razem z nią.
– Ojciec se poszedł, a ty się zapadniesz? – spytała córka, zaskakując mamę dojrzałą konstatacją.
– Nie, ja się nie zapadnę. – Komisarz pokręciła głową, choć wcale nie była w tym momencie pewna swojej odpowiedzi. Po chwili dodała: – Przepraszam! – a zaraz potem coś sobie przypomniała: – O matko, twój brat ma dziś klasówkę…
– Mój brat jest już dawno w szkole, mamo, ja też zaraz wychodzę, jak wrócę, mam nadzieję, będzie już normalnie. – Ela patrzyła na nią przenikliwie.
– Będzie, to znaczy pewno nie do końca normalnie, bo ojciec…
– Wiem, tego nie musisz mi mówić, słyszałam. Normalnie, ale bez niego.
– Tak, zrobię wszystko, żeby było normalnie.
– Mamo, dla nas z Loniem nie musi być lepiej, my się przyzwyczailiśmy do tego, że nie wiesz, w której jesteśmy klasie, ale żeby nie było gorzej. – Córka uśmiechnęła się ciepło, a Ania poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.
– Będzie lepiej, musi być lepiej. To, że ojciec ma… – Istniało kilka słów na określenie tego, co czy raczej kogo miał na myśli Piotr, ale Ania mogła w tym momencie użyć tylko tego najbrzydszego, a tego zrobić nie chciała. – W każdym razie to, że ma, jest złe, ale wcześniej miał sporo racji.
– Wiem, mamo, ale to, co zrobił, przekreśliło całą jego rację. – Ela znów strzeliła w punkt. – Muszę lecieć, bo się spóźnię.
– Leć, kochanie, leć, postaram się przyjść dziś wcześniej i już nigdy nie pomylę, w której jesteście klasie. – Ania pokiwała głową, nie mogąc wyjść z podziwu, jak mądrą i dojrzałą, choć przecież taką jeszcze małą, miała córkę.
Do pracy spóźniła się nieco, bo po pierwsze: wstała za późno, a po drugie: nie mając w domu alkomatu i cierpiąc na potworny ból głowy, wolała do fabryki pojechać tym razem autobusem.
– Co z tobą, gdzie auto? – spytał Bogdan, który czekał na nią od godziny w kanciapie, którą dzielili i która nosiła dumną nazwę: „nasze biuro”.
– Skąd wiesz, że nie mam auta? – zdziwiła się.
– Widziałem, jak wchodziłaś przez główne, a nie od parkingu – wyjaśnił.
– Śledzisz mnie?
– Takie zboczenie zawodowe. Nie masz, bo…?
– Zboczenie zawodowe przenosi ci się na życie prywatne? Ja robotę zostawiam za sobą – odpowiedziała, po czym podzieliła się refleksją: – Może trochę szkoda.
On popatrzył na nią. Choć był dziwny, to nie był nieinteligentny.
– No to co z tym samochodem? – zastosował pytanie wytrych.
– W warsztacie jest – skłamała.
Tak naprawdę to raczej ona była w warsztacie, ale nie chciała na razie rozmawiać o tym.
– Nowe auto w warsztacie? – cisnął jak zawsze czujny.
– Przegląd – odparła i spojrzała w okno. – Będziemy się dziś zajmowali moim autem?
– Nie. – Pokręcił głową i odpuścił, bo poczuł, że lód jest cienki. – Dzwonił do ciebie Woźniak?
– Tak, ale bez toksykologii nic z tych jego refleksji nie wynika. Zdarza się, że ludzie umierają nagle…
– I bez fizjologicznej przyczyny?
– Jakaś na pewno była. – Ania nie miała ochoty wchodzić w sprawę śmierci prezesa, nadal przekonana, że nic się tam nie stało. Może nie była do końca przekonana, ale zbyt przygniatały ją sprawy osobiste.
– Zupełnie jak nie ty. – Bogdan jak bumerang wrócił jednak do sprawy, bo czuł, że jeśli coś tu się nie wyjaśni, to ten dzień, a może też kilka kolejnych, będą mogli spisać na straty. – Czyli co z tym samochodem?
– Kurwa, Bogdan! – Spojrzała na niego wściekła. – Popiłam, boli mnie łeb, nic nie wiem, myśli mi się lasują. To jest z samochodem.
– Od razu lepiej. – Jej ekscentryczny partner był zadowolony. – Ja ci mówię o wszystkim, a ty…
– A ja nie – odpowiedziała. – Nie mamy być tacy sami, mamy się różnić, uzupełniać.
– Ale ty nigdy nie pijesz – drążył.
– Widać jednak mi się zdarza.
– Odkąd cię znam pierwszy raz.
– Bogdan!
– Co jest?!
– Mąż wypierdolił do jakiejś baby, właściwie sama go wywaliłam. To jest! – nieomal krzyknęła. – Wystarczy?! Możemy to zostawić w tym miejscu, czy mam ci opowiedzieć o perystaltyce jeszcze?
– Wystarczy. Głupi jest i chuj. – Bogdan uśmiechnął się nagle, a jako że uśmiechał się niezwykle rzadko, podziałało to na nią bardzo uspokajająco.
Potem pojechali na Pragę przesłuchać kilku lumpów w sprawie zuchwałej kradzieży w jednym z lombardów, która kilka dni wcześniej zakończyła się strzelaniną. Na szczęście obyło się bez ofiar, powstały tylko spore straty materialne.
Kiedy wracali, do Ani, na jej telefon służbowy, przyszedł z nieznanego numeru SMS o zagadkowej treści. „Najgorsi są zdrajcy. Muszą ponieść karę za swoje czyny. Tylko tak światu przywrócimy dobre maniery”. Ania pokazała SMS-a Bogdanowi. Ten zaproponował, żeby zadzwoniła na numer, z którego przyszedł. Ona zadzwoniła i wtedy zrobiło się jeszcze dziwniej, bowiem numer, z którego przyszła wiadomość, wedle operatora „nie istnieje”.
– Sprawdź bezpośrednio w Playu, skoro to ich numer – zasugerował partner.
– Bez nakazu mi nie podadzą. – Pokręciła głową.
– Bez nakazu ci nie podadzą, czyj to numer, ale potwierdzą, że nie istnieje.
– A jeśli nie istnieje, to co? – zapytała, po czym sama udzieliła sobie odpowiedzi: – Bramka internetowa. Tylko po co?
– Żeby zachować anonimowość? – Bogdan podpowiedział coś, co ona doskonale wiedziała.
– Tylko po co ta anonimowość, a przede wszystkim: po co taki SMS? O to mi chodzi – wyjaśniła.
– Ktoś w każdym razie sporo o tobie wie. – Bogdan trochę zaryzykował, odnosząc się do osobistego wątku zawartego w treści.
– Może to przypadek, ale jeśli nie, to to jest najbardziej zastanawiające. – Komisarz jednak miała podobne spostrzeżenie, więc tym razem nie skarciła go za bezpośredniość.
Kłodowska sprawdziła w Playu i numer rzeczywiście nie istniał w ich bazie. Ostatnio był przydzielony do prepaida, ale wygasł pół roku wcześniej. Karencja dla takich numerów trwa dłużej, więc wciąż jeszcze nie mógł wrócić do użycia.
Komisarz zeszła na dół do informatyków.
– Czyli takiego nadawcy nie da się wytropić? – zapytała, kiedy już wyjaśnili jej z grubsza, na czym polega pisanie z bramek internetowych.
– Raczej nie, bo prawdopodobnie ukrył się za torem i na dodatek za VPN-em, co uczyniło go kompletnie nie do wytropienia – wyjaśnił młodszy z dwójki pracujących tam dziś informatyków.
– Że kompletnie to bez przesady, gdyby to był handlarz grubymi narkotykami albo wielokrotny zabójca w Stanach, to FBI ma swoje sposoby, żeby dojść do IP komputera, z którego to szło, ale to oczywiście też jeszcze nie oznacza, że dopadnie się nadawcę. – Starszy bardzo chciał dorzucić coś od siebie.
– Ale przyjrzałbym się temu numerowi, z którego to przyszło, pewnie nie jest przypisany do nikogo dziś, ale kiedyś był, może do czegoś dałoby się dojść w ten sposób… – Młodszy nie chciał oddać ostatniego słowa.
Owszem, numer był pół roku temu własnością niejakiej Barbary Koszyckiej. Ania odnalazła kobietę, pojechała do niej na osiedle w Wilanowie z Bogdanem. Barbara przyjęła ich kulturalnie i bez mrugnięcia okiem, ale spotkanie z nią nic nie wniosło do sprawy. Była zwykłą pracowniczką jakiejś korporacji zajmującej się komputerami. Owszem, miała ten numer jakiś czas temu, ale potem przestała go używać i opłacać, i wtedy prawdopodobnie wygasł.
Kilka dni później przyszły wyniki toksykologii, która okazała się czysta, sprawa śmierci prezesa zmierzała do zamknięcia, choć tak naprawdę nawet nie została otwarta. Wtedy u Ani zjawiła się żona, a właściwie wdowa po mężczyźnie, która bez wcześniejszego umówienia przyszła na dyżurkę bielańskiej komendy rejonowej i poprosiła o spotkanie z panią komisarz.
Ania, schodząc do pani Marii, była trochę zła, tym bardziej że znów bolała ją głowa, bo sytuacja z poprzednich dni niestety się powtarzała, jedyna różnica polegała na tym, że teraz komisarz doczekiwała do momentu, kiedy dzieci szły spać, i dopiero wtedy zaczynała swoją rundę znieczulającą. Na niewiele się to zdawało, bo dzieci, a szczególnie Ela, i tak rano widziały po mamie skutki tego, czego nie widziały w nocy. Teraz do nadmiarowej dawki wina doszły jeszcze leki nasenne, bo bez nich toksyny poalkoholowe budziły Anię w środku nocy i nie pozwalały zasnąć do rana.
– Dzień dobry pani, miło mi panią widzieć – skłamała, podając rękę kobiecie. – A czemu pani nie zadzwoniła wcześniej?
– Dzień dobry. – Tamta uśmiechnęła się blado.
Ania pomyślała, że wygląda znacznie gorzej niż tamtego dnia, gdy byli u niej po raz pierwszy.
– Nie zadzwoniłam, bo postanowiłam przyjść właściwie przed chwilą. W drodze do pracy po prostu przyjechałam do pani – wyjaśniła.
– Rozumiem. – Ani, choć wciąż nie mijały objawy poprzedniej nocy, to w tym momencie zrobiło się jakoś wyjątkowo żal tej kobiety.
Ponadto obudził się w niej jakiś dziwny rodzaj przekornej solidarności z nią. Na dobrą sprawę obie straciły mężów, a to, że ona straciła męża, bo okazał się skurwysynem, a tamta przez jego nagły zgon, w tym momencie nie robiło wielkiej różnicy.
– Przejdźmy może do pokoju, tutaj zaraz mamy takie pomieszczenie. – Ania złapała kobietę delikatnie pod rękę, bo miała wrażenie, że w innym wypadku tamta zaraz upadnie, i podprowadziła ją do pokoju dla interesantów.
– Kawy, wody? – zapytała, gdy tamta usiadła już przy niewielkich rozmiarów stoliku, otoczona ze wszystkich stron plakatami informującymi, jak nie dać się okraść na ulicy i w internecie.
– Wody może. Przepraszam, że panią tak obciążam sobą od rana – powiedziała cicho kobieta.
– Nie szkodzi. Od tego jesteśmy, żeby nas obciążać od rana. – Kłodowska uśmiechnęła się odrobinę nieszczerze.
Kiedy przyniosła butelkę wody, kobieta wypiła połowę łapczywie. Pewnie też ucieka w coś wieczorami, pomyślała komisarz.
– Co panią do nas sprowadza? – przeszła po chwili do rzeczy.
– On naprawdę nie umarł normalnie! – wypaliła tamta.
– Czemu pani tak uważa? – Ania zapytała z umiarkowaną ciekawością.
Wciąż była przekonana, że u kobiety pojawił się jakiś rodzaj wyparcia, który kazał jej myśleć, że mąż po prostu nie mógł umrzeć ot tak.
– On się bardzo dziwnie ostatnio zachowywał. Mówił mi, że dostaje jakieś SMS-y i że ma wrażenie, że ktoś za nim chodzi – wyrzuciła z siebie kobieta i nagle zamilkła.
– A czemu nam pani tego nie powiedziała od razu? Tego dnia, kiedy… – Ania nie dokończyła, bo bała się, że użycie tego słowa czy kilku słów, może wywołać w kobiecie reakcję łańcuchową.
– Bo… – Kobieta przez moment wahała się, co odpowiedzieć. – Bo byłam w szoku… Bo nie myślałam racjonalnie, dali mi te leki wtedy.
Ania patrzyła na nią chwilę.
– Tak, tak, wiem, widziałam panią… – zaczęła, po czym uderzyła tam, gdzie musiała: – A tak naprawdę dlaczego?
Kobieta spojrzała na nią i wiedziała, że komisarz wie, że kłamała. Cóż, sama tego chciała, przyszła na policję, przyszła do tej kobiety, bo wyczuła, że ona ma dar widzenia więcej i teraz zobaczyła więcej.
– On miał ciągle jakieś baby – rzuciła, żeby mieć to już za sobą, po czym wyjaśniła coś, czego nie musiała wyjaśniać. – Nie chciałam, żeby to wyszło. On nie żyje, o nieżyjących nie mówi się źle.
– Chyba że to „źle” sprowadziło na nich śmierć. – Ania pokiwała głową. – Dobrze, pani Mario, te informacje zmieniają w jakimś sensie charakter sprawy. Sprawdzimy te SMS-y… Czy może nam pani udostępnić telefon męża?
– Udostępnić mogę, ale jest zakodowany, a ja nie znam hasła…
– Jaki to telefon?
– iPhone…
– Który model? – Ani przemknął przez głowę pomysł, którym nie mogła się podzielić z kobietą.
– Nie wiem, nie znam się za bardzo, ale pewno któryś z tych nowych, mąż był gadżeciarzem.
– Dobrze, poproszę telefon, najlepiej jak najszybciej. No i sprawdzimy te… – Ania znów zatrzymała się w obawie, żeby kobiety nie urazić.
– Te baby – pomogła jej dokończyć Maria.
– Tak, przynajmniej te, które nam wynikną z telefonu – wyjaśniła komisarz. – To znaczy, jeśli zorientujemy się, że coś jest na rzeczy, to poszukamy głębiej, niż sięga telefon.
Pięć minut po tym, jak kobieta wyszła z komisariatu, Ania zadzwoniła do Woźniaka.
– Toksykologia u tego prezesa nic nie wykazała – zaczęła od razu po wymianie grzecznościowych powitań.
– No wiem, jak dla mnie to dość dziwne – potwierdził.
– Co ze zwłokami?
– W jakim sensie?
– No, czy są jeszcze u was?
– Tak, zawsze trzymamy ciało aż do wyników wszystkich badań – potwierdził patomorfolog.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
