Zdarzenia z morza wzięte. Tam gdzie kres - Lesław Furmaga - ebook

Zdarzenia z morza wzięte. Tam gdzie kres ebook

Lesław Furmaga

0,0

Opis

Morze – nieprzewidywalne, fascynujące, pełne tajemnic... To nie tylko bezkresna woda, spienione fale i szalone sztormy. To również, a może przede wszystkim żywioł, który bez pytania o zgodę ingeruje w życie tych, co nie chcą mieć z nim nic wspólnego i nieustannie czekają na brzegu.
W swoim nowym zbiorze opowiadań Lesław Furmaga w urzekający i sugestywny sposób odmalowuje wszystkie odcienie morza, tworząc poruszający obraz zmagań z żywiołem i z drugim człowiekiem, ale także z samym sobą. Bo najlepszym sprawdzianem człowieczeństwa jest walka z tym, co nieznane i niezmierzone.

Woda zalewa maszynę i gasi światła. Paweł obraca kołem sterowym, ale uszkodzony korab już go nie słucha… Potem przybiegają z dalekiej ciemności szósta, a za nią siódma fala i obie nakrywają syczącą, gęstą pianą wszystko, co jest na świecie. Wicher silniejszy od śmierci czepia się przechylonej burty, przegina ją i łamie do dołu, do morza, do głębi… Paweł, zawinięty w biały korkowy pas jak w śmiertelny całun, patrzy na to jedno wielkie szaleństwo i myśli o… O czym myśli marynarz, gdy spada na niego ostatnia fala i dudni niczym garść ziemi, która upada na wieko, gdzie zamknięte zostały dwa brzegi czyjegoś istnienia?
Wicher jest potężniejszy niż legenda o dobrym morzu, bo przewraca statek i wysypuje ludzi do wściekłego oceanu. Paweł trzyma się tonącej burty i nie czuje już zimna, bo woda jest lodowata i znieczula wszystko, ktoś koło niego w ciemności powtarza głośno słowa modlitwy, inny przeklina i bluźni. Nowy silny podmuch przykrywa ich czarnym skrzydłem fali i obaj milkną na zawsze.
Szklista czerwień rozlewa się dookoła, to obrazu lodowatego piekła dopełnia pożegnalna czerwona rakieta… Paweł odzyskuje świadomość.
– Marto!!! – krzyczy w ciemne morze, ale jego głos nie dochodzi do żadnego z brzegów i nikt go nie słyszy, i nikt mu nie odpowiada.
Marta budzi się, siada na posłaniu, nie płacze, tylko patrzy w okno aż do świtu, a chociaż milczy, słyszy swój krzyk, ale jej też nikt nie odpowiada, bo pośród tego świtu jest sama.


L e s ł a w F u r m a g a - urodzony 14 czerwca 1933 roku pisarz, inżynier, pedagog, rybak dalekomorski oraz żeglarz. Były wykładowca Akademii Morskiej w Gdyni. Autor kilkunastu powieści, słuchowisk, scenariuszy oraz publikacji dydaktycznych. Wielokrotnie nagradzany, laureat m.in. Nagrody Literackiej im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego oraz Wyróżnienia Przewodniczącego ds. Radia i Telewizji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr KuncewiczProza polska. Agonia i nadzieja*

O autorze

Mocne miejsce w marynistyce ostatnich lat zyskał sobie Lesław Furmaga (1933), niedoszły górnik, potem dyplomowany rybak-przetwórca, wykładowca Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni, wreszcie niezależny żeglarz i autor. Furmaga debiutował opowieścią o długim rejsie rybackiego statku „Pelamida”, Rzeka bez brzegów (1974), gdzie naturalnie i realia się zgadzają, bo autor przecież pływał i w tropiki, i na Antarktydę. Nie brak tu także zmysłu obserwacyjno-satyrycznego. Następna książka, Krab i Joanna (1977), stanowi w jakiejś mierze replikę pierwszej i też wywozi nas na dalekie ryby, tyle że jest literacko lepsza. Autor zdradził na krótko morze, opisując perypetie projektantki Ewy w fabryce włókienniczej – Między strugami deszczu (1980), po czym wrócił na morze w swoim jak dotychczas głównym dziele Lot pingwina. Jest to trylogia złożona z części: Zaokrętowany (1981), Słońcem i lodem (1983), Burza i powrót (1986). Tytułowy Pingwin, poza sensem metaforycznym, to przezwisko Karola Poręby, eksdziennikarza, który uchodząc nieprawościom politycznym i rozdźwiękom domowym, rozpoczyna skromną początkowo karierę morską, krzepnąc wewnętrznie i przeczekując złą politycznie i domowo pogodę.

Furmaga jest także autorem słuchowisk i scenariuszy (sfilmowano mu Kraba i Joannę), pisze również cenione powieści dla młodzieży – od Skarbu zpiaszczystego półwyspu (1974) poczynając, poŻagle w tarczy (1988). Trzeba też dodać, że jest to autor ceniony przez środowisko marynarsko-rybackie, a to wcale nie stanowi reguły.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Błądzi, kto gdy okręt tonie

Tobółki opatruje, a o okręt nie dba.

I myśli, że on sam się ratuje, a on sam się gubi.

 

Piotr Skarga, Kazania sejmowe

* P. Kuncewicz, Agonia i nadzieja. Proza polska od 1956, Warszawa 1993, s. 154-155.

MORZE I ONI

IGRANIE…

Ożenił się późno. Żona była o połowę młodsza. Ładna podobno – jak wszystkie młode żony starszych już mężów. Miał dobrze siwą czuprynę, ale pierwsza to była jego miłość, zwoził więc z duńskich wysp swojej pięknej Jolce nylony i moherowe szale, a do domu spieszyło mu się jak nigdy dotąd. Potem nagle odeszła, tylko za jakiś czas okazało się, że on mieszka sam, a ona razem z Koleniem, młodym szyprem z innego kutra.

Przyjaciele dowcipkowali, że stary córce sprawił posag. Od tej pory Michalik omijał ludzi, a jak gdzieś mu ktoś niby to przypadkiem przypaskudził, udawał, że nie słyszy. Trzymał się w karbach, aż do owego wypadku pod Bornholmem. Wtedy od samego wyjścia w morze go nie poznawali. Już na burtę przyszedł po wódce. Smutny był finał tego wybryku dla kutra i dla szypra. Okoliczności łagodzących nie było. Ściągnięty z mielizny statek poszedł do stoczni, zdegradowany, samotny szyper stał się złym przykładem w osadzie. Pij, skończysz jak Michalik – mówiło się tu i tam.

A Michalik rzeczywiście pił. Źle mu było w pustym, pięknie urządzonym dla Jolki mieszkaniu, wyczarowywał więc nowe płoche szczęście z monopolowych butelek, a jak chciał usłyszeć w domu głos kobiety, wołał którąś dziewczynę z portu. Po pijanemu mówił, że mu się przykrzy za… rybą. Widywali go też w lecie i zimie, jak snuł się koło wody, pokazywali wtedy na głowę. Michalik już całkiem zwariował. Ale morza z brzegu było mu mało, wrócił więc na kuter, tylko nie jako szyper, a jako rybak, i pracował dobrze, lecz gdy tylko zszedł na ląd, pił.

Raz w podchmielonej kompanii wszedł do restauracji. Traf chciał, że przy stoliku w rogu siedział Koleń, Jolka i jeszcze dwóch rybaków. Michalik udał, że ich nie widzi. Zajęli miejsca w drugim końcu sali. Zamówili od razu litr wódki. Jolka jakby przeczuła awanturę, bo zaraz wyszła z lokalu. Przechodząc koło stolika tamtych, napotkał wzrok Kolenia. Patrzyli na siebie chwilę i Michalik splunął na podłogę. Koleń zatarasował mu drogę wystawionymi na salę nogami.

– Panie… – odezwał się zaczepnie – to nie pański dom, żebyś pan pluł. – Też był pijany.

– Do mojego domu to ty naplułeś… ścierwo.

Tamci, chociaż chwila była wyraźnie zła, parsknęli śmiechem. Na stole leżało jedno wolne nakrycie… Jolki. Marianowi pociemniało w oczach. Złapał ten talerz, uniósł do góry i trzasnął nim o stół. Kawałki porcelany, butelek, kieliszków, cały rój szklanych okruchów pierzchł na salę. Rybacy przy stoliku wycierali obryzgane resztkami jedzenia i kroplami wódki twarze. Koleń wstał i błyskawicznie zamierzył się na Mariana, lecz ten go uprzedził i wyrżnął zaciśniętą pięścią. Rybak poleciał do tyłu i byłby upadł, gdyby nie ściana, o którą się oparł. Z ust płynęła mu strużka krwi. Podbiegł do Michalika, zamierzył się i znów dostał. Odskoczył do tyłu, ale wrócił i hakiem zdzielił tamtego z dołu w podbródek. Uderzony zrobił unik od następnego ciosu i pośliznąwszy się na czymś, upadł. Chciał wstać, ale Koleń podbiegł i kopnął go w twarz, potem w głowę. Marian stracił przytomność. Jego koledzy poderwali się od stolika, złapali go pod ręce i odciągnęli na bok. Był moment, gdy ci dookoła myśleli, że Michalik nie żyje, i zamilkli. Tylko Koleń wpadł w szał, wyrywał się do leżącego i krzyczał:

– Zapijaczony alfons, łajza, do końca życia nie wstanie! Wrak skończony!

Tamten na ziemi drgnął, podniósł skrwawioną głowę, oparł się na ramieniu, wstał… Zrobił dwa kroki w kierunku Kolenia i powiedział, cedząc każde słowo:

– Do spotkania na morzu, Koleń, przysięgam ci, że się jeszcze spotkamy! – Chciał wyjść, ale zatoczył się i runął na podłogę, stracił przytomność.

Po tej przygodzie długo leżał w szpitalu. Miał wstrząs mózgu. Gdy wyzdrowiał wrócił na kuter. Pracował przez pół roku, prawie nie schodził na ląd. Wódki pił tyle co inni, a może nawet mniej. Był tylko rybakiem, ale nie szczędził szyprowskich doświadczeń, znał łowiska, sposoby na różną rybę, rozmaite sztuczki z zaciągami. Dobrze radził i niewiele chodziło mu o to, że nie on brał szyperski part. W krótkich przerwach między rejsami nikt go w osiedlu nie widział, co robił, nie wiadomo. Po jakimś czasie został drugim szyprem, a zaraz po zakończeniu dyskwalifikacji powierzono mu ponownie kuter.

W lecie sypnęło śledziem. Potem przyszła burzliwa, sztormowa zima, a po niej nastało chude lato, śledź uciekł ze starych łowisk i kutry, jak trampy, grasowały z pustymi ładowniami po jałowych wodach. Nowe przychodziło, stare przemijało. Zapomnieli też ludzie o niewiernej Jolce, rozbitym kutrze i antagonizmie dwóch rybaków.

Sprawa Michalika i Kolenia ożyła jednak raz jeszcze owej zimnej jesieni, kiedy morze znowu zjadło statek. Tego właśnie dnia wieczorem radio Reykjavik nadało ostrzeżenie o silnym wietrze i gdy rzeczywiście przyszedł silny wiatr, nadało ostrzeżenie o sztormie. Marian ciągle trałował. Niewiele mu już brakowało, żeby miał ryby ful. Chciał więc wykorzystać ostatnie chwile pobytu na łowisku, do całkowitego zapełnienia ładowni. Inne kutry schroniły się tymczasem do portów. Gdy Michalik zdecydował się na koniec połowu, morze było już dobrze rozhukane. Szyper znalazł port i przymierzył się do wejścia, ale statek skakał po falach jak urwana z łańcucha bojka i ryzyko było zbyt duże. Zawrócił więc na morze, kazał powzmacniać zabezpieczenia przed przesunięciem się ładunku i po znalezieniu zatoki za niewielkim przylądkiem ustawił się do sztormowania. Miał tam jak u Pana Boga za piecem. Na otwartym morzu tymczasem szalał huragan.

Późno w nocy, przez szum, trzaski i strzępek urwanej w połowie angielskiej melodii złapali w radio ludzki głos. Ostatnie wołanie o ratunek przewracającego się kutra. Ledwie zdążyli zapisać cyfry współrzędnych miejsca dramatu, kuter ucichł i tylko tak jak przedtem w głośniku słychać było szum i trzaski. Sam Michalik kręcił gałkami w lewo i w prawo, darł się do mikrofonu „over” i słuchał, nic jednak więcej nie usłyszał. Kuter topił się trzydzieści mil na północny zachód od ich pozycji. Trzydzieści mil na północny zachód… Po skrzywionej Michalikowej twarzy przebiegło przekleństwo. Wiedział, że tamten, odkąd on został ponownie szyprem, trzymał się od niego z daleka. W chwilę później w pomieszczeniach sztormującego statku rozległy się alarmowe dzwonki, ludzie poderwani z koi, rozespani, jeszcze z pasami ratunkowymi w rękach wyskakiwali na pokład, a zastawszy na rozbujanym kutrze spokój, ogłupieni nieco, zaglądali do sterówki i tam usłyszeli, o co idzie.

Za przylądkiem wichura chwytała ich za sztormaki i targała nimi, ciemna i wściekła. Pluła bryzgami wody, czepiała się drzwi i pokryw na lukach, chcąc je wyrwać i zrobić drogę do wnętrza statku falom, które co chwilę z łoskotem pędziły po pokładzie. Z czarnej masy wody wyodrębniały się monstrualne góry i zwalały na skaczący po nich kształt korabia.

Rybacy, poprzyklejani do zakamarków statku, wodzili okrągłymi oczami po swoich pobladłych twarzach. Wszystkim, co było na pokładzie, wstrząsał spazm – to wynurzająca się z kipieli rufa wodziła po wierzchołkach fal śrubą, której wibracje dało się słyszeć niczym złośliwy śmiech okrętu.

Kurs na północny zachód, zwariowany kurs, prawie prosto z wiatrem. Mijały godziny śmiertelnego ryzyka. Chociaż huragan bez przerwy zamiatał górami wody pokład, wszyscy patrzyli w ciemne morze przed dziobem.

Kto zobaczy pierwszy, kto zobaczy ludzi…? Mimo ogłuszającego huku dokoła panowała cisza. Taka cisza, że można było mówić szeptem i wszystko było słychać.

– To już powinno być tutaj… – Szyper z dwoma rybakami i reflektorem stoi na dziobie. Co chwilę kąpią się wszyscy w lodowatej wodzie. Nagle obok nich, zupełnie niedaleko, z prawej burty odrywa się od czarnego morza rakieta. W jej krwawym blasku widać kołyszący się na falach wielorybi kark i przyklejone do niego grono ludzkich sylwetek.

– To przewrócony kuter, trzymają się stępki – powiedział ktoś w mroku.

Rakieta gaśnie, znajdują więc wrak reflektorem. Szyper liczy ludzi na przewróconym do góry stępką kutrze: jeden, dwóch, trzech… sześciu, siedmiu… Coś ich mało… Mało!

Sternik wolno obraca koło, precyzyjny zwrot i podejście. Tamci machają do nich i krzyczą. Zbytnie zbliżenie grozi rozbiciem kutra przez przewrócony kadłub, którym olbrzymia fala pomiata jak pustym kartonem. Jeden manewr, drugi, trzeci. Za burtę poszły pontony wyrzucone rozbitkom na ratunek i natychmiast porwane sztormem znikły w ciemnościach, zaledwie jeden złapał ktoś z tamtych. I od nowa manewry na oszalałym oceanie. Jedno podejście, drugie, trzecie. Tamci powoli zsuwają się z przewróconego kutra, chwytają wyrzuconych dla nich lin i sieci, łapią jeden drugiego, uciekają jak najdalej od wraku, który, miotany falami, w każdej chwili może się na nich zwalić. W niebo błyskają rakiety, ruchome morze macają białe słupy reflektorów. Załamujące się w nich olbrzymie płaszczyzny wody unoszą ludzkie sylwetki, rozkraczone rękami i nogami kształty wielkich żab. Ci w błyskach świateł i lodowatej wodzie egzystują w tej chwili w jakimś neutralnym pasie, zawieszeni między życiem a śmiercią… Akcja trwa.

Michalik stoi z rączką telegrafu maszynowego w garści i szarpie nią do przodu lub do tyłu. Kadłub zdaje się rozsypywać od wibrującej śruby – cała wstecz. Cała naprzód… Cała wstecz. Cała naprzód! Cisza i wibracje, wibracja i znowu cisza…

– Rozbitek przed dziobem! – słychać krzyk z lewej burty.

Znowu cała wstecz. Ocean wali się ludziom na głowy, demoluje pokład, zmywa rybaków ze stanowisk, rozrzuca rozbitków po morzu, grozi nawisłym na falach wrakiem.

– Jeżeli jest piekło, to nie ognia, a wody – mówi do kogoś młodszy rybak z dyplomem jakiegoś magistra.

Jeżeli jest w ogóle piekło, to nie ognia – myśli za nim Michalik i w tej chwili spostrzega, jak dwaj rybacy wyciągają na pokład pierwszego rozbitka. Śmiertelnie blady człowiek chwyta ciężko powietrze i powtarza jedno słowo: ludzie… ludzie… ludzie…

Szyper zostawia zastępcy telegraf i biegnie do relingu. Teraz wyciągają drugiego, trzeciego, szóstego…

Wreszcie czepia się wyrzuconej za burtę sieci i sznurowej drabinki ranny kapitan. Ludzie poznają. To… Koleń. Wyłazi do relingu i gdy ma dosięgnąć wyciągniętych do niego rąk, następuje nagły skok statku, uderza go burta i leci na dół. Przytrzymany jednak z pokładu, zawisa nad wodą. Potem czepia się znów sieci i wreszcie wraz z nową falą zwala na pokład. Woda buszuje między uczepionymi czego się da ludźmi, porywa Kolenia i uderza nim o sterówkę, łapie Michalika i jeszcze kogoś, niesie ich wszystkich na rufę. Nowy przechył do góry i na dół, potem na boki i wreszcie chwila jakby ciszy…

Pierwszy podnosi się Michalik. Koleń, z zapadłymi oczami, zielony i prawie nieprzytomny, złapał się czegoś i też wstał. Dyszy ciężko, patrzy dokoła i znajduje w mroku spojrzenie Michalika. Spotkali się i patrzą na siebie z bliska. Obu im się zdaje, że morze ucichło.

– Gdzie masz resztę ludzi? – pyta Michalik. Głos jego jest ochrypły,

– Zginęli – odpowiada szyper. – Zginęli… – powtarza. – Miałem przemieszczenie. Na stępkę przeszli, wszyscy po burcie. Dopiero potem ich zmyło, trzech, każdego osobno, jednego po drugim… Bartosza trzymałem za włosy. Długo trzymałem, ale… ale nie dało rady. – Koleń usiłował stać przed szyprem ratownikiem na chwiejnym pokładzie jak na baczność. – Me… me…… lduję, panie szyper! – Chciał to powiedzieć twardo, ale głos mu się załamał, byłby upadł. Ludzie sprowadzili go do mesy.

Gdy zdejmowali z niego sztormaki, osłabł. Przecięli na nim ubranie, miał złamaną rękę i żebra. Założyli mu opatrunek i położyli do koi. Potem dostał gorączki i wyrywał się na dek. Michalik ciągle krążył w miejscu, świecił reflektorem, strzelał rakiety, szukał tych, po których przypłynął za późno. Nie znalazł nikogo. Tylko stale napotykał wystający z piany i fal, jak wielorybi kark przewrócony kuter. Patrzył na opuszczony wrak i w jego głowie tłukła się myśl: przewrócony statek, następna fala stawia na stępce, igranie morza, igranie życia…

Rozbełtane fale pojaśniały mdłym blaskiem świtu. Dzień przyniósł nowe podmuchy, wypełzłe z ciemności morze wydało się jeszcze groźniejsze. Wichura jakby tężała, szyper ustawił telegraf maszynowy „wolno naprzód” i sztormował pod wiatr w kierunku wyspy.

MOCARNY

Lata mijały, a Zygmuś Paździorek nie rósł i tyle. Kiedyś, gdy jeszcze chodził do szkoły, wykoleił parowóz na starej bocznicy. Stacyjka była niedaleko, zapomniana jakaś, a na niej stało kilka wagonów i dwa parowozy, na zdezelowanych torach. Do wnętrza jednego z nich cherlawy Zygmuś zrobił dziurę, że ledwo szczur by się wcisnął. Wówczas przybył mu do śmiesznej figury złamany nos, a jeszcze potem zarobił na pękniętą szczękę i garnitur złotych zębów.

– Pet wypluty, wesz bezpańska, szkodnik do tego – wykrzykiwał za nim Jakub Łobez, ojczym, któremu Zygmusiowa matka potrzebna była do roboty w polu i w domu, on zaś, dwunastolatek podłej postury, chyba na urągowisko.

Po zdarzeniu na stacyjce doznał kpin i przezwisk do syta. Tylko na temat połamanej szczęki i złotych zębów nikt nigdy nie odważył się mu przypaskudzić.

Raz jeden nowy, który dopiero co przyszedł na kuter, powiedział coś o pecie, kurduplu ze złotym ryjkiem, ale natychmiast dostał od kogoś w pysk, tak że wpadł pod stół, przy którym biesiadowali rybacy, i nigdy nawet nie zapytał, kto go wtedy tak potraktował.

Złote zęby Paździorka to było tabu, najprawdziwsza morska tajemnica.

Chłopak na całe godziny znikał z domu i siedział w starym parowozie, „sypał węgiel do paleniska” i pędził przez świat. Zaraz na początku pojechał daleko, aż nad morze, ruchome i wielkie, którego nigdy przedtem nie widział, a które śniło mu się po nocach, odkąd cokolwiek pamiętał. A wtedy poluzował korbą hamulce w parowozie, maszyna stała na wysokiej górce, wicher zerwał się mocniejszy, parowóz z łoskotem pojechał na dół, aż do zwrotnicy, gdzie małymi kołami na przodzie spadł z toru i stanął na nasypie jak wryty.

Gdy go przy pomocy kija i obelg ojczym wyprawił z domu, Zygmuś trafił do miasta na budowę. Pędzili go więksi w brygadzie, bo w taczce nawet połowy tej ziemi co inni nie udźwignął.

Kiedy kończyła się robota na budowie, szedł do pokoju w robotniczym hotelu, bo tam miał swoje miejsce. Łóżka, stół z obrusem, obrazy na ścianach, głośnik z muzyką… Francja-elegancja… Ale mimo to lepiej tam było nie przychodzić. – No, Paździorek, cement musisz pić, żelaznym zbrojeniem zagryzać, bo cię wiatr złamie. Uciekaj ty wieczorem z pokoju, kobiety tu przyjdą, kobiety, rozumiesz? Będzie zabawa.

Skończyła się budowa huty, Paździorek pojechał budować rurociąg, potem rafinerię i osiedle mieszkalne, jakiś most zerwany powodzią… Kiedy przyjechał do Gdyni nad morze, pracował w chłodni, aż wylądował na rybackim kutrze, gdzie w kubryku, obok gołych dziewczyn z dużymi biustami, przyklejony był do szotu debilny pajacyk reklamujący gdzieś w duńskim kraju kaszkę na porost włosów u chorych dzieci.

– O! Mamy drugiego pajacyka! Wiatr zdmuchnie z pokładu „pyłka” jednego, nic więcej – zauważyli rybacy na dzień dobry.

Za Bornholmem dmuchnęło jak z piekła, kuter skoczył na szpiczasty grzbiet fali lecącej gdzieś od północnej ziemi. Góra wody otrzepała się jak kudłaty pies, kuter zleciał w przepaść, zadarł dziób i wlazł na drugą falę, jeszcze większą. Paździorek chwycił się relingu i trzymał mocno.

– E! Pajacyk! Zwiewaj do sterówki, bo cię wiatr zabierze – wrzeszczeli mu nad uchem ludzie, ale Paździorek zobaczył jednego z rybaków przechylonego przez reling z wybałuszonymi oczami, targanego morską chorobą. To był Grab, barczysty chłop, który przed wyjściem w morze popatrzył na niego i powiedział:

– Kogo nam tu przysłali, forsę będzie brał taką jak my, a co taka wesz zrobi przy rybach?

Chłopak popatrzył na zielonego z bólu wielkoluda, zacisnął mocniej palce na listwie relingu. Jego także coś muliło pod gardłem, łechtało, gniotło w dołku, ale chłodny wiatr kropelkami wody słony, rześki wpadł mu w płuca i gdzieś głębiej jeszcze…

Niespodziewany sztorm uderzył w morze, zmiął wodę przy brzegach, rozhuśtał fale. Po sztormowym dniu i burzliwej nocy nawet najsilniejsi pobledli i zamiast jajecznicy na boczku, serwowanej na śniadanie, żuli w gębach przekleństwa.

– Lewiej! Lewiej steruj, gamoniu, bardziej na lewą burtę, nie tak, bo statek przewrócisz! Z czuciem, na morze patrz, daleko, nie na dziób, bo cię zemdli! – wrzeszczał szyper, przyglądając się z ukosa nowemu.

Ano z czuciem… to musi być tak – pomyślał Paździorek, zaparł się o pląsający pokład, powoli obracając wielkie koło sterowe, manewrował prostopadle do fali. Szyper skoczył do niego, ale chłopak obrócił już ster jak trzeba i dziób skierował na kurs do sztormowania. Świecąca tarcza kompasu zatrzymała się na właściwym rumbie. Następna fala chlusnęła z przodu, statek stanął dęba, wspiął się i spłynął w dół, jakby to była zabawa.

Później, na spokojnej wodzie, Paździorek z szyprem pili wódkę w sterówce.

– Gdzie pracowałeś przedtem? – zapytał szyper.

– Na budowie.

– No i jak ci szło?

– Dokuczali, żem… pyłek, mały.

Szyper rozlał resztę wódki, grubo na trzy palce, każdemu po równo.

– Widzisz, Zygmunt, tu nie budowa, silne łapy to mało. Przyjdzie wicher, rozbełta wodę, złapie kuter za burty i trzęsie jak młodą jabłonką. Widziałeś ty sad po burzy? Leżą jabłka na trawie, chociaż duże, to słabe i zdmuchnięte. Inne wiszą na gałęzi i rosną. Ja tu miałem różnych, przyszedł taki mocny, zdrowy, powiało dużym wiatrem, chlusnęła woda, zzieleniał. Na kei stukilowej beczce poradził, na wodzie łyżki z żarciem do gęby nie doniósł. Żadnego pożytku. Do morza trzeba mieć… trzeba mieć… nie wiedzieć co… – zastanowił się szyper głęboko – Może odporny błędnik? Może upór… Ludzie mniejsi wzrostem mają tak częściej niż wielkoludy. No i chłopem trzeba być, niezależnie od postury. Fala tak, a ty taaak! Rozumiesz, Paździorek? I ma zostać po twojemu.

Zygmunt długo pamiętał tę rozmowę. Fala tak, a on taaak! Święte słowa. No i dopchał się wreszcie „pyłek” do ludzkiego życia. Było po co wypływać w morze było, po co wracać do ludzi na brzegu…? A jakże, i baba znalazła się wreszcie dla Kuciupa.

Najpierw przychodził do niej, potem kazała się wprowadzić.

– Zygmunt, włóż wełniany sweter, przymrozek już przecież, Zygmunt zjedz krupnik, bo wystygnie. – Słyszeli ludzie, żeby ktoś martwił się o Paździorkową zupę? Tylko nieraz strach skakał mu do gardła i dusił.

Kiedyś w osadzie było wesele. Dorotka – czysta, rumiana, okrąglutka, choć nieduża,każdy chłop za nią jęzorem mlaskał. Baby stare siedziały obok.

– Zygmunt, uważaj, uważaj ty, bo ci tę diablicę jaki postawniejszy weźmie – rechotała kuma.

– Co tobie jest, Zygmunt? O czym tak myślisz? – pytała później Dorota.

– Że ty mnie zostawisz, o tym myślę – odpowiadał chmurnie Paździorek.

– Oj, głupiś ty, Zygmuś, głupi, gdzie ja bym ciebie zostawiła… – śmiała się dziewczyna.

Tej jesieni Zygmunt z szyprem i rybakiem Grabem, tylko we trzech, mieli przyprowadzić z Bornholmu pusty kuter do domu. No i zaraz po wyjściu z portu dmuchnęło jak z wulkanu. Po godzinie szyper powiedział, że trzeba usunąć skrzynki po rybie, bo się poluzowały w sztaplu.

– Zygmunt, idź na ster, jedź równo, żeby wichura nie rozwaliła pryzmy. Grab, my idziemy zwalić skrzynki to luku.

Zygmunt stanął za kołem. Właśnie w taką pogodę, nocą, najlepiej widać, jaki kuter jest mały i jak wielkie jest morze.

– Zygmunt, steruj na nord, nic mniej, tak trzymaj – mruknął kapitan, oddając rybakowi szturwał.

Wielki wiatr uderzył nagle, przyleciał za chmurą rozpylonej wody, zderzył się z mniejszym wiatrem, bełtającym morze od wschodu, zdusił go, przepędził… Kuter, uderzony huraganowym podmuchem, wylazł wysoko z wody, pokazując muszle i brodate wodorosty na poszyciu.

– Yes, szyper, nord, tak trzymam – odpowiedział rybak i od razu zorientował się, że utrzymanie tego kursu nie jest jedynie formalnością.

Było to ze czterdzieści stopni z dziobu do wiatru wcale nie stałego. Sztag przed nim wykonywał taniec pełen szarpnięć i przechyłów. W nagłych podskokach i zwrotach tańczyły dwie ciemne sylwetki, chwytając w powietrzu drewniane, kwadratowe paki. Wyglądało to w mdłym świetle kutrowego reflektora, iskierek deszczu i od czasu do czasu błyskawic na jakąś futurystyczną zabawę. Gdy ta robota miała się ku końcowi, dziób poleciał nagle za daleko na zawietrzną. Statek przepadł w morzu, reszta skrzynek poderwała się z pokładu jak rój szerszeni, zmiatając z nóg szypra i Graba, których pochwyciła wysoka fala i poniosła na rufę. Przed oczami Zygmunta zapadły wszystkie ciemności świata. Skoczył za „porwanymi”. Obaj leżeli bezwładnie z rozrzuconymi na boki ramionami. Rybak zajrzał im w źrenice, machał przed ich oczami latarką. Maszyna wyła na zdwojonych obrotach. Śruba, odkryta do połowy, niewiele chwytała morza. Fale, przygniecione nowym wiatrem, spłaszczyły się, przycichły, jakby zatrzymane w bezruchu. Mruczało i bulgotało coś w ich brzuchach, potem rosły, wzdymały się, nabierały rozpędu. Na brzegu od północy pokazało się światło, łypało bystrym okiem latarni morskiej…

Paździorek zagryzł zęby niczym olbrzym, chwycił rękami jak kleszcze za nogi szypra, poczekał, aż statek przepadnie głęboko do dziobu, i pociągnął rannego do przodu. Leżący bezwładnie na pokładzie człowiek, podmyty pędzącą w dół wodą, spłynął niżej i znalazł się tuż przy wejściu do sterówki. Teraz Zygmunt poczekał na głęboki przechył na lewą burtę, by z pomocą morza ulokować kapitana w osłoniętym pomieszczeniu. Za trzecim razem się udało. Powtórka tych manewrów ze starszym rybakiem Grabem zajęła Zygmuntowi sporo drogiego czasu, ale obydwaj ranni żyli i byli zabezpieczeni. Teraz mógł zająć się precyzyjnym sterowaniem do portu.

Wicher pchał statek do tyłu, na światło latarni. Kuter, ustawiony dziobem do porywów, odpierał je. Około północy większa niż inne fala zaatakowała statek wyjątkowo agresywnie. Chlasnęła znienacka, kuter wjechał na nią jak sanki na pagórek, syczący, wywinięty jęzor na samej górze rozpadł się, spłynął pianą, gdzie jak przed dziobem kotłowała się wielka woda. Druga fala uderzyła nieco z boku, trysnęła, spadła na pokład, z szumem przewaliła się z burty na burtę. O północy maszyna szczeknęła boleśnie jak kopnięty pies, zająknęła się i ucichła.

Paździorek rękami krwawiącymi od skaleczeń o stalowe krawędzie usiłuje sam naprawić maszynę. Musi zdemontować cienki hydrauliczny przewód, który pękł od ciężkiej wibracji. To nic, że awaria była tak mała, iż można było zakryć ją jedną dłonią. Niewielkie pole naprawy krąży w lewo, leci w prawo, na dół i do góry, zupełnie jak zwariowane. Kluczyk powinien precyzyjnie uchwycić nakrętkę. Udało się, muterka stawia opór w półobrocie, raz i drugi. Kluczyk ześlizgnął się z drobnych krawędzi. Ponowna próba, i znowu ponowna. Udało się jeszcze raz. Znowu opór… Lekki trzask, dosłownie pyknięcie i kluczyk nieznacznie zmienił położenie. W takiej sytuacji to wielka rzecz. Zapieczony gwint puścił, raduje się serce rybaka. Znowu zabawa kluczyka z nakrętką. Klucz otwartą stroną oczka zbliża się do wystających z metalowej płaszczyzny drobniutkich krawędzi, dotyka ich lekko, ale one, nagle ożywione niezwykłą energią morza, wzlatują wraz ze statkiem wysoko, wytrącając z opuchniętych palców człowieka cienki, prymitywny instrument. W tej sytuacji to wyrok, katastrofa dla maszyny, statku… ludzi. Rybak ciągle słyszy cichy brzęk narzędzia spadającego w dżunglę kabli i metalowych rurek, a potem gdzieś głębiej, do zęzy.

Na morzu właśnie tu jest płycizna, a na niej czai się palisada rozrzuconych skał i kamieni. Aby statek został uratowany, maszyna musiała wejść na obroty natychmiast, teraz liczyły się już sekundy.

Na poszukiwanie klucza w zakamarkach czeluści nie ma czasu. Teraz liczą się już tylko natychmiastowe działania bezpośrednie.

Pęknięty przewód jest ciągle osłonięty i ani do niego przystąp. Zygmunt ma przygotowany, dokładnie przycięty i zafrezowany taki sam sztucerek. Tylko go założyć i dokręcić nakrętkę.

W tej sytuacji, żeby uruchomić potężną okrętową śrubę, zanim zetrze ją skała, maszyna powinna ruszyć za kwadrans, może za połowę godziny, najwyżej! Po takim czasie nie tylko kluczyk, nie tylko nakrętka, nie tylko sztucer, ale cała maszyna będzie już rybakom niepotrzebna… zupełnie niepotrzebna. Motor musiałby już teraz, w tej chwili zawirować łopatami pędnika, żeby strumienie wody odepchnęły rufę korabia od katastrofy. Niebawem śruba, po zdryfowaniu statku na skałę, pozostanie zniekształconym czerepem kolorowego złomu.

Jeżeli pędnik nie wiruje w toni, statkowi jest wszystko jedno, dlaczego tak się dzieje. Wszystko jedno, jaka przyczyna nie nadaje kadłubowi szybkości manewrowej, nie czyni z korabia mechanicznej istoty walczącej, tylko zamienia go w bezwładnie rozbujany czerep, którego bogiem i cezarem są wichura i fala.

Zygmunt