Żarłok - A.K. Blakemore - ebook + książka
NOWOŚĆ

Żarłok ebook

Blakemore A.K.

0,0

Opis

·Finalistka Dylan Thomas Prize

·Wybór redakcji „The New York Times”

·Najbardziej wyczekiwana powieść roku według The Guardian, LitHub, The Millions i Vogue

Świat nazwał go bestią. Nikt nie pytał, czego naprawdę pragnie.

Francja, rok 1798. W ponurym szpitalu w Wersalu młoda zakonnica czuwa przy umierającym pacjencie – człowieku tak wychudzonym i wyniszczonym, że jego rozdęty brzuch wydaje się nierealny. Mówią, że zjadł złoty widelec, który teraz go zabija. Ale to dopiero początek jego przerażającej legendy.

Tak zaczyna się opowieść o Tarare – wiejskim chłopcu o łagodnym sercu i niezwykłym apetycie, który w czasach Rewolucji Francuskiej przemienia się w postać budzącą grozę i współczucie. Odrzucony przez społeczeństwo, porzuca dziecięcą niewinność i zostaje pochłonięty przez nieposkromiony głód – nie tylko fizyczny, ale i egzystencjalny. Zjada jedzenie, przedmioty, zwierzęta, a nawet... krążą pogłoski, że także dziecko.

„Żarłok” to literacko dopracowana, mroczna i poruszająca powieść historyczna, która rekonstruuje życie Wielkiego Tarare’a, znanego z kart XVIII-wiecznych kronik jako „Obżartuch z Lyonu”. Blakemore z poetycką czułością i brutalnym realizmem opowiada o ciele i duszy w stanie ciągłego łaknienia, o przemocy, miłości, odrzuceniu i przetrwaniu. To książka o głodzie – tym dosłownym i tym symbolicznym – który może uczynić z człowieka monstrum, ale też ofiarę.

Po nagradzanych „Wiedźmach z Manningtree”, A.K. Blakemore powraca z powieścią, która prowokuje, uwodzi i nie daje o sobie zapomnieć. „Żarłok” to hołd dla tych, których historia zepchnęła na margines – i brutalna przypowieść o tym, co się dzieje, gdy świat odwraca wzrok.

Dla fanów Hilary Mantel, Patricka Süskinda, Ottessy Moshfegh i literatury, która nie boi się pytać o granice człowieczeństwa.

Obscenicznie piękna. Każde zdanie jest olśniewające. Potężna i prowokująca. –The New York Times Book Review

Najbardziej makabryczna (i zaskakująco poruszająca) książka, jaką przeczytałam w tym roku.Jeśli twoim noworocznym postanowieniem jest przejście na dietę – mam dla ciebie idealną książkę. – VOGUE

Blakemore jest poetką, a czytelnicy skłonni do podkreślania cytatów mogą się zdziwić, jak szybko zetrą ołówki do resztek. – The Guardian

Porywająca powieść łotrzykowska na pełnym gazie… Blakemore nadaje ciało tej półmitycznej postaci, ukazując jej ucieczkę z pełnego przemocy i nędzy dzieciństwa – Daily Mail

Barokowy triumf na miarę takich klasyków jak Restauracja Rose Tremain czy Pachnidło Patricka Süskinda. Blakemore to pisarka absolutnie pewna swego. – Financial Times

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:The Glutton

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawcy: Monika Rossiter, Wojciech Ciuraj Redakcja: Adrian Kyć Korekta: Bożena Sęk Ilustracja: Francuski kalendarz republikański z 1794 roku autorstwa Philiberta-Louisa Debucourta. Źródło: Wikimedia Commons. Projekt okładki: Tomasz Majewski Zdjęcie na okładce: Frans Snyders, Fight between wolves and dogs / Commons.wikimedia.org; Cornelis de Heem, Fruit Still Life; Rachel Ruysch, Still Life with Flowers; Frans Snyders, Still Life with Dead Game, Fruits, and Vegetables in a Market / Unsplash.com

Copyright © 2023 by Amy Blakemore

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2025

Wszystkie cytaty oraz aluzje biblijne podano za Biblią Jakuba Wujka.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-437-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Dla Edwarda, z drżeniem serca

Francuski kalendarz rewolucyjny

…jakże tedy, gdy wszyscy z takim pędem rzucają się, by po nieznanych drogach, bez żadnych cugli, ku bliżej nieznanemu celowi dążyć, miałby nie zapanować niewysłowiony chaos? Albowiem rzec trzeba, że to nie beztroska tłumu nadaje barwę sprawom tej ziemi: człowiek musi stawiać czoło światu nie porywami szlachetnych uczuć, lecz całkiem inną bronią.

– Thomas Carlyle,The French Revolution Book 2.1: the Feast of Pikes[fragment] przeł. Tadeusz Sławek

Od autorki

OD AUTORKI

Fabuła niniejszej książki zaczyna się i kończy we wrześniu 1798 roku, przemianowanym przez francuski kalendarz rewolucyjny na vendémiaire VII [pierwszy miesiąc jesienny roku VII]. Francuski kalendarz rewolucyjny został wprowadzony przez Konwent Narodowy w 1793 roku i pozostał w użyciu przez dwanaście lat, stanowiąc bardzo dosłowny symbol zerwania z dniami ancien régime’u, monarchistycznego ustroju Francji, który rewolucjoniści postanowili obalić.

Nowe nazwy dwunastu miesięcy zaproponował poeta Philippe Fabre d’Églantine (1750–1794), który za ich pomocą pragnął podkreślić piękno zmieniających się pór roku oraz szlachetny rytm pracy na roli. Dla przykładu – vendémiaire wywodzi się z łacińskich słów vinum (wino) i demere (zbierać) i oznacza „winobranie”.

Pierwszy dzień miesiąca vendémiaire roku VII

Pierwszy dzień miesiąca vendémiaire roku VII

Szpital Obywatelski w Wersalu

Do mego szacownego Kolegi,

Obywatela Doktora Jeana-Pierre’a Dupuis:

Zabieram się do pisania tego listu, od dawna czując głęboki podziw dla Pana i Pańskich dokonań, choć okoliczności, które mię do tego skłaniają, zaiste są dziwne. W przekonaniu, że czas odgrywa tu niebagatelną rolę, upraszam Pana, aby nie poczuł się Pan urażon zwięzłością słów, które niniejszym kreślę.

Cztery dni temu pojawił się w naszym szpitalu i trafił pod mą pieczę człowiek o szczególnie nędznym i żałosnym wyglądzie. Zwie się Tarrare i powiada, iż był żołnierzem, walczył zaś w imię Republiki na północy kraju. Zapewnia także, iż w przeszłości Wasze drogi się skrzyżowały, aczkolwiek w to akurat powątpiewam, na oko bowiem liczy sobie jakoweś dwadzieścia pięć wiosen, nie więcej. Uskarża się – i zaiste zdaje się cierpieć – na schorzenie wymykające się wszelkiej diagnozie. Otóż brzuch ma rozdęty, a skórę zżółkłą i wiotką, jaką widzi się u ludzi wycieńczonych, do tego targają nim bolesne konwulsje, przez które nie może ani ustać o własnych siłach, ani odezwać się zbornie. Utrzymuje nie inaczej, tylko że boleści te powoduje pozłacany widelec, któren połknął w całości i któren – tu podeprę się obrazowym cytatem zaczerpniętym z ust samego pacjenta – „rozdziera mu trzewia na strzępy”, mimo iż w badaniu palpacyjnym nie wykazano obecności takiegoż ani żadnego inszego ciała obcego, które by blokowało pasaż jelitowy.

Jego oddech stał się ciężki a wysilony, on sam natomiast całkiem zaprzestał przyjmowania strawy i picia.

Uważam, że jest bardzo bliski śmierci, a on podziela tę opinię. Zapewne dlatego – jak również przez to, że poczuwam się względem tego przyprawiającego o litość stworzenia do braterskiej miłości, która tępi ostrze mej przyrodzonej zuchwałości – jestem obowiązany, by przekazać jego rozpaczliwe życzenie, by zobaczyć się i porozmawiać z Panem, chociaż dobrze wiem, iż Pańskie powinności w stolicy raczej nie pozwolą Panu na podróż poza Paryż. Wprawdzie nasza – a już bez wątpienia moja – sztuka lekarska jawi się bezradną w obliczu przypadłości nieszczęsnego Tarrare’a, jednakowoż szczerze wierzę, iż możemy ulżyć jego skołatanej i rwącej się na wolność duszy – ja, wzywając Pana do przybycia, jeśli jest Pan w stanie; Pan zaś, jak najrychlej przybywając na mój apel.

Pański oddany sługa,

obywatel doktor Alexis L. Tissier

CZĘŚĆ I

Les paysans

[Chłopi]

Czwarty dzień miesiąca vendémiaire roku VII

Wyglądają jak figury nagrobne, gdy tak przemykają mrocznymi korytarzami od jednej ciemnej sali do drugiej. Pewnie dlatego, że powłóczyste habity skrywają ruchy ich nóg i tłumią szuranie stóp na gołym kamieniu. Przez to, że powłóczyste habity skrywają ruchy ich nóg i tłumią szuranie stóp na gołym kamieniu, sprawiają wrażenie zawieszonych w powietrzu, jakby jakaś zewnętrzna siła popychała je mrocznymi korytarzami od jednej ciemnej sali do drugiej. Gdy się wzajemnie mijają, kiwają do siebie głowami.

Siostra Perpetua przypuszcza, że sama musi wyglądać podobnie, gdyż nosi taki sam powłóczysty habit i taki sam biały kornet z dwoma szerokimi skrzydłami po bokach twarzy. Siostra Perpetua przypuszcza, że sama musi sprawiać wrażenie zawieszonej w powietrzu, jakby – co w gruncie rzeczy jest chyba prawdą – mrocznymi korytarzami od jednej ciemnej sali do drugiej popychała ją jakaś zewnętrzna siła. Miłość? Bóg? Miłość i Bóg, zajedno. Na dowód wszędzie wiszą krzyże i wszędzie przemykają siostry w białych kornetach.

Panuje jesień, o czym zaświadczają kwitnące zimowity. Gdy siostra Perpetua miała ostatnio szansę spojrzeć w okno, padało. Deszcz zalewał pokryte sadzą gzymsy i przesłaniał pierwsze, nieśmiałe światła miejskie. Wszędzie wiszą krzyże, lecz okien jest jak na lekarstwo. A te, które są – tutaj, na tym piętrze szpitala – są bardzo małe. I zakratowane. Doprawdy łatwo w tym miejscu stracić poczucie czasu. Siostra Perpetua wie jednak, która godzina. Wie, że zbliża się północ, ponieważ otrzymała wezwanie do sali, w której siostra Amandyna pilnuje pacjenta, tego, co go nie wolno spuszczać z oka.

Siostra Amandyna siedzi sztywno wyprostowana na krześle ustawionym w korytarzu, trzymając na podołku otwarty modlitewnik.

– Nie wolno ci zasnąć – mówi.

– Dlaczego? – pyta ją siostra Perpetua.

Siostra Amandyna wzdycha.

– Nie zadawaj głupich pytań. Przecież wiesz, że nie wolno go spuszczać z oka.

– Ale ty się modliłaś. Wcale na niego nie patrzyłaś.

Siostra Amandyna zamyka modlitewnik i zaciska wargi w wąską kreskę.

– Pacjent dostał laudanum – wyjaśnia. – Dla ukojenia bólu. Teraz śpi. A poza tym jest przywiązany do łóżka.

– Dlaczego? – pyta ją siostra Perpetua i dodaje szybko: – To znaczy… miałam na myśli… skąd te środki ostrożności? Obywatel doktor Tissier twierdzi, że ten pacjent jest już jedną nogą w grobie.

Siostra Amandyna, nadal kurczowo obejmując modlitewnik wielkimi jak bochny zaczerwienionymi dłońmi, pochyla się na krześle i rzuca:

– Chcesz powiedzieć, że nic nie słyszałaś?

– Słyszałam – odpowiada siostra Perpetua – rzeczy, w które trudno uwierzyć. Bez względu na to, o kim by je mówiono.

* * *

Ziewając, siostra Amandyna oddala się wolnym krokiem w głąb korytarza. I rzeczywiście, kiedy powłóczysty habit skrywa ruchy jej nóg i tłumi szuranie stóp na gołym kamieniu, zakonnica sprawia wrażenie zawieszonej w powietrzu – jakby frunęła ku swemu wąskiemu łóżku w dormitarzu.

Siostra Perpetua zajmuje jej miejsce. Siada zwrócona twarzą do sali pacjenta. Słyszała, że mężczyzna, który w niej leży, pewnego razu zjadł niemowlę. Doszedł do tego, jedząc po drodze wiele innych rzeczy. Korki i kamienie. Węże i węgorze. Psy i koty, na żywca. Słyszała, że ludzie zbierali się na placach targowych i na rynkach, by tam patrzeć, jak rozdziera brzuszki szczeniąt własnymi zębami. Na oczach wszystkich. Pośród kataryniarzy i dziewcząt z żółtymi kwiatami wplecionymi we włosy. Chrześcijanie przychodzili napawać się jego widokiem.

Jadł, jak słyszała, niesłychane ilości. Buszel jabłek, jedno po drugim, niemal bez przerywania na wzięcie oddechu, jak ją zapewniano. Trzy duże pieczenie i cztery garnce mleka, trzydzieści funtów płucek i wątróbek wołowych, nie przejmując się sokami cieknącymi mu po brodzie. Medyczny dziw nad dziwy. Był szczytem rzadkiego, przykuwającego uwagę okropieństwa – nawet w czasach, gdy ulicami noszono odcięte głowy, wiwatując i sypiąc groszem.

Nie chciał być tym, czymkolwiek był, gdyż udał się do szpitala i poprosił, by go uzdrowić. Siostra Perpetua o tym też słyszała. I lekarze zrobili, co mogli; zaordynowali laudanum, surowe jajka i lewatywy. Kiedy jednak nocą doktorzy bawili się swoimi pijawkami, pacjent myszkował po pogrążonym w ciemnościach szpitalu, odkrywając całkowicie nowy dla niego poziom deprawacji w miejscu, w którym nie brakowało ludzkiego mięsa – leżącego na wyciągnięcie ręki, emanującego…

Siostra Perpetua żałuje nagle, że nie przyniosła ze sobą modlitewnika. Poprawia fałdy habitu. Spogląda na czubki butów. Sprawdza swoje paznokcie, które okazują się w idealnym porządku, jak cała ona: niska, krągła, nienaganna. Lustruje spojrzeniem korytarz, obracając głowę najpierw w lewo, potem w prawo. W końcu zatrzymuje wzrok na drzwiach sali, które są lekko uchylone – pomiędzy futryną i skrzydłem nie widzi nic poza pustką. Jakkolwiek wysila oczy, nie jest w stanie przeniknąć mrocznej nicości. Wyczerpawszy tę możliwość, zaczyna nasłuchiwać. Dzwon na wieży wybija północ, ale później znów zalega cisza. Słychać tylko coś jakby kapanie, gdzieś niedaleko. Szpital jest stary i coraz częściej do środka dostaje się to, co na zewnątrz. Kap. Może to być równie dobrze deszcz łapany do wiadra, jak i krew do miednicy. Nieważne co – małe są szanse, aby zwykłe kapanie utrzymało jej uwagę aż do godzinek. Siostra Perpetua mówi sobie, że lepiej spędzić noc tutaj samotnie niż w dormitarzu wśród tylu innych. Tam bowiem pacjenci nie mają imion, tylko numery, a ich skisły oddech zatruwa powietrze, przynajmniej dopóki ci najbardziej chorzy nie przebudzą się z jękiem, by wypluwać sobie płuca w ciemnościach. Nie. Tutaj jest tylko ona i są jej myśli. Mówi to nawet na głos.

– Lepiej spędzić noc tutaj samotnie niż w dormitarzu wśród tylu innych.

Niedobra z niej zakonnica.

Przez moment zastanawia się nawet, czyby i tego nie powiedzieć na głos, dla zabawy – „niedobra ze mnie zakonnica” – powstrzymuje się jednak.

Na krańcu korytarza znajduje się okno. Siostra Perpetua wstaje z krzesła, ujmuje pochodnię płonącą w ściennej wnęce i powoli rusza w jego stronę. Nic nie może zobaczyć, ponieważ jest środek nocy, ale słyszy, jak deszcz melodyjnie bębni o szybę. Przykłada czoło do zimnego szkła. W tym samym momencie za jej plecami rozlega się odgłos.

Obraca się w mgnieniu oka. Odgłos przypominał skrzypnięcie, a może sapnięcie. Korytarz jest jednak pusty, wszystkie pochodnie tkwią na swoich miejscach, żaden z płomieni nawet się nie porusza. Drzwi do sal pozostają zamknięte. Oprócz oczywiście czwartych z rzędu. Za którymi leży pacjent. Ten, co go nie wolno spuszczać z oka. A jeśli dźwięk, który usłyszała, nie był ani sapnięciem, ani skrzypnięciem, tylko wołaniem o pomoc? Jest siostrą miłosierdzia, nosi biały kornet. Czyż nie powinna dbać o tych, którzy zostali powierzeni jej opiece? Powoli i bezgłośnie wraca korytarzem na swoje miejsce i splata dłonie na podołku. Wbijając spojrzenie w pas ciemności wyłaniającej się z zajętej sali, nasłuchuje. Tak – tak – teraz słyszy to wyraźnie. Słyszy jego oddech, długi i miarowy, dobywający się z ust. Sławetnych ust. Przed oczyma stają siostrze Perpetui wielkie węże żyjące w Oriencie, stworzenia tak ogromne, że zdolne do połknięcia człowieka w całości. Niemal widzi ich leniwe spojrzenie, ich lśniącą tłoczoną skórę, która dopasowuje się do kształtu ofiar, podczas gdy wijące się cielska moszczą się wśród bujnej roślinności, aby strawić wchłonięty posiłek.

Siostra Perpetua nie jest kobietą uczoną. Nie ma nawet – mimo obecnego zajęcia – przesadnej wiedzy na temat medycyny. Ale nie można odmówić jej świadomości fizjologicznych prawideł, zwłaszcza że wydają się one ewidentne. Organizm zajmuje ograniczoną przestrzeń, może się więc w nim zmieścić zaledwie tyle, nie więcej. A to, co dostało się do środka, musi którędyś wyjść. Jak zatem może być prawdą to, co opowiadają o tym mężczyźnie? Trzydzieści funtów podrobów? I dziecko? Chociaż gdy się lepiej zastanowić… Siostra Perpetua potrafi sobie wyobrazić, że mężczyzna zjada dziecko; wszystko zależy od rozmiarów jednego i drugiego. Niektórzy z małych pacjentów, wygłodzeni i patykowaci, nie mają na sobie więcej mięsa niż porządna gęś. Znienac­ka wspomina dawne czasy, gdy Francją rządzili monarchowie, noszący imiona takie jak Karol i Ludwik, którzy kazali umieszczać ptaka w ptaku, by tak je upiec i podać oblane miodem. No ale zjedzenie dziecka w niczym nie przypomina zjedzenia gęsi. Dlaczego? Gdyż człowiek został uczynion na obraz i podobieństwo Boże, gęś zaś nie, z czego należy wnosić, że ludzkie ciało, ciało każdego człowieka winno być uświęcone? Gdyż taka gęś, ani kura, nie może dostąpić Zbawienia? Siostrę Perpetuę cieszy, że znalazła sobie temat do rozważań. A Noe po potopie? „A wszytko, co się rusza i żywie, będzie wam na pokarm. Jako jarzyny zielone, dałem wam wszytko”. Chrystus zaś nakazuje: „Bierzcie i jedzcie: to jest ciało moje”. Cóż… Siostra Perpetua nie wątpi, że było coś jeszcze, inne wersety. Jakaś przepowiednia dotycząca Izraelitów, którzy porzuciwszy Boga…

Oho. Znów słyszy ten sam dźwięk, tyle że wyraźniejszy i głośniejszy. Tak. Coś jak skowyt, jak jęk – i na pewno dochodzi zza uchylonych drzwi. A więc to jednak ten pacjent. Siostrę Perpetuę obleka gęsia skórka. Czy zęby ma ostre ze swej natury, niczym pies, czy może raczej je naostrzył za pomocą narzędzi? Wsuwa palce prawej dłoni pod lewy rękaw habitu i szczypie się w miękkie ciało na spodzie przegubu. Jest go tam tak niewiele, że bez trudu wyczuwa drżenie żył. Aby je rozedrzeć, nie trzeba by specjalnie ostrych zębów. Nie trzeba by nawet znacznej siły.

Kolejny jęk. Powinność nakazuje jej przekroczyć próg – to albo zawołać obywatela doktora Tissiera. Znalazłaby go w jego komnacie piętro wyżej. Spałby albo siedział nad swoimi książkami. Było nie było, to nie pierwszy lepszy pacjent. Obywatel doktor Tissier prawdopodobnie życzyłby sobie być zawezwanym. Siostra Perpetua podnosi się z krzesła. Staje plecami do uchylonych drzwi i zaraz sobie przypomina: nie wolno spuszczać go z oka. Nie może zatem zejść z posterunku. Czuje w trzewiach ukłucie frustracji. Być może strachu.

– Halo? – woła, zwróciwszy się twarzą do dalszego krańca korytarza. – Jest tu kto…?

Odpowiada jej cisza. Zresztą o tym, że jest sama, wie, zanim skończy artykułować pytanie. Lekarze śpią, siostry przemierzają opromienione blaskiem księżyca cuchnące alejki dormitarza, gdzie dziewczęta wyłowione z rzeki, z dociążającymi je kamieniami w kieszeniach brudnych sukienek, dogorywają zhańbione pod kamiennym spojrzeniem matki przełożonej.

Sama…

„Albowiem Bóg nie dał nam ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwości…”

Siostra Perpetua otwiera szerzej drzwi i staje w progu.

1772 – dzień Świętego Łazarza

Ojciec Tarrare’a umiera tego samego dnia, w którym Tar­rare się rodzi. To dzień Świętego Łazarza, którego Jezus Chrystus przywrócił z martwych do żywych na czwarty dzień od złożenia w grobie – ale też dzień jego słodkich sióstr, Marii i Marty z Betanii. Wszyscy chleją cydr i przez to, że go wszys­cy chleją, odda Bogu ducha ojciec Tarrare’a.

Burdy to normalna rzecz w każde święto – święto i wesele. Młodziki z jednej wsi przynoszą pałki i kije, żeby okładać nimi młodzików z drugiej wsi, a wszystko to odbywa się na wesoło, choć ci tamtym urządzają piekło. To część dorastania; tak młodzik staje się mężczyzną. Podobnie robili ojcowie i dziadowie w dawnych czasach, gdy było więcej lasów niż łąk, a żyjące w nich wilki potrafiły mówić i nawet nosiły kapelusze, Marcin Luter zaś był niczym więcej niż siarczanym błyskiem w oku Szatana.

Ale dziś burda się zaczyna i nie kończy, bo jeden z młodzików – ojciec Tarrare’a – wyciąga nóż. A przynajmniej Antoine dostrzegł w jego ręku coś lśniącego. Przynajmniej Ignace ryknął: NÓŻ! Dlatego teraz wszystkie młodziki okładają tego spośród siebie, który rzekomo sięgnął po nóż; który wkrótce zostanie ojcem Tarrare’a. Nikt się nie wtrąca. Toteż młodziki tłuką go ile wlezie, dopóki się nie znudzą. Plwają na leżącego, wyzywają go od parchatych psów i skurwysynów, po czym oddalają się w poszukiwaniu więcej cydru.

Nadchodzi wieczór, zadziwiająco jasny, w odcieniu fiołków. Pobity młodzik, który przypomina kupę szmat, niespodzianie się porusza. Strzyka dwoma zakrwawionymi zębami na zdeptaną trawę, wypycha trzeci językiem prosto na drżącą dłoń, po czym gramoli się na nogi. Słyszy dolatującą od błoni melodię graną przez kataryniarza i wtórujące jej skrzypce. W głowie czuje ucisk, jakby ktoś zakleszczył mu ją w imadle. Tuląc złamaną rękę do piersi i powłócząc stopami, rusza niepewnie w stronę – jak myśli – domu.

Krowy i konie, stojące na opodal ciągnącej się łące, która w ostatnich tygodniach zdążyła zmienić kolor z soczyście zielonego na słomkowy, z wyraźną dezaprobatą przyglądają się, jak się zatacza. Przed nim na bitej drodze podryguje cień, który – odnosi wrażenie młodzik – gdyby tylko zaprzestał przebierania nogami, odłączyłby się łacno od niego i bezszelestnie podążył dalej sam wytyczonym kursem na wschód, zostawiając za sobą zachodzące słońce. Znaczyłoby to tyle, że umarł. Padłby plackiem na ziemię i co najwyżej wyciągał jeszcze obrzmiałe palce w stronę obojętnego na wszystko ducha, który by się oddalał polem na przełaj, miedza za miedzą, aż wzbiłby się ponad dachy i podążył ostatecznie do morza (tego samego morza, którego młodzik nigdy nie widział), gdzie by się zatopił pośród niespokojnych srebrzystych grzyw między duchami innych chłopców, którzy odeszli przed swoim czasem.

No cóż, myśli sobie. Tyle dobrego, żem popił. Tyle dobrego, żem się pośmiał. No cóż, myśli sobie ponownie. Tyle dobrego, żem poruchał i było miło.

Wlecze się dalej przed siebie.

Zanim dotrze do wioski, zostaje ojcem Tarrare’a. Jakaś staruszka właśnie ciska popłód świniom, gdy jej wzrok pada na utykającego młodzika, który zmierza w jej stronę, lecz nim dotrze na podwórze, zwala się na jeden bok prosto w pył drogi. Staruszka odstawia okrwawione wiadro i mruży oczy, by lepiej widzieć pod zachodzące słońce. Później podchodzi do leżącego młodzika. Stopą obraca go na wznak. Dostrzega siność jego twarzy i rozległą opuchliznę. Cmoka nad podbiegłymi krwią białkami oczu. Wycierając dłonie w fartuch, wraca do chaty.

Dom to by było za dużo powiedziane. Ot, klepisko okolone ze wszech stron murem z otoczaków przekładanych gliną, kryte rzadką strzechą. Z kwiatkami posadzonymi na zewnątrz i z zapchlonym kundlem wewnątrz. Więcej kobiet tłoczy się w środku wokół łóżka – które właściwie jest siennikiem rzuconym na gołą ziemię – i rozprawia, co powinna uczynić matka Tarrare’a.

Młódka z niej. Tak jak młodzik z ojca Tarrare’a.

– Jean wrócił z błoni – ogłasza staruszka. – Coś jakby nieżyw.

– Nieżyw? – powtarza słabo matka Tarrare’a, wycieńczona połogiem. Chce spać, nikt jej jednak nie pozwoli zasnąć, dopóki nie postanowi, co dalej.

Staruszka potakuje skinieniem.

– Idź sprawdzić. Do kurwy nędzy. „Coś jakby nieżyw”. Człowiek albo żyje, albo nie żyje; pomiędzy tymi stanami nie ma „coś jakby”. – Wszystko to mówi pomimo zmęczenia połogiem.

Staruszka wzdycha, ale wychodzi z powrotem na dwór.

Wtedy odzywa się akuszerka, która wciąż trzyma na ręku kwilące dziecko.

– Oto, co trzeba ci zrobić – mówi. – W sobotę bladym świtem zawiń go ciasno w powijaki i wynieś na targ, zanim ktokolwiek się tam pojawi. Ludziska go znajdą, zabiorą do przytułku. I po sprawie.

– Mój syn mógłby go zabrać do szarytek w mieście – ofiaruje się sąsiadka. – Siostrzyczki dobrze się nim zaopiekują. Wychowają jak należy, wyprowadzą na ludzi, obudzą w sercu strach przed Bogiem.

Staruszka, która zdążyła wrócić z dworu, oznajmia:

– Nie nieżyw. Jeszcze. Ale niedługo.

Kobiety wbijają w nią spojrzenia, oczekując wyjaśnień.

– Łeb ma roztrzaskany – referuje, unosząc pomarszczone dłonie do własnej głowy. – Czuć to pod palcami. I ze ślepiów leci mu krew.

Wszystkie przenoszą wzrok na matkę Tarrare’a. Wychowywać bękarta to jedno, ale wychowywać bękarta po trupie, o, to zgoła coś inszego. Dziewucha sama jest sierotą, przybyłą tu zza gór Morvan, gdzie krowy są czerwone, a smagane wichrami wzgórza pąsowieją od wrzosów, i nie ma tutaj nikogo, nijakiej rodziny, budzi więc ich współczucie. Ale że jest urodziwa, nie współczują jej aż tak, jak by mogły. Matka Tarrare’a odchyla głowę bezwładnie na poduszkę.

– Mówił coś? – pyta. – Bo czasami naprawdę gra mi na nerwach.

(Ojciec Tarrare’a gra na nerwach każdemu i wszystkim).

– Wydawał dźwięki – odpowiada staruszka. – Nie nazwałabym tego mową.

– Idź do niego i zapytaj, jakie imię nadać naszemu synowi – instruuje świeżo upieczona rodzicielka.

Staruszka posłusznie wychodzi.

Młodzik wciąż leży na wznak, tam gdzie go zostawiła, w koleinie. Gdy się do niego zbliża, rzuca cień na jego twarz, co przynosi mu odrobinę ochłody. Mlaska, jakby chciał napoić się jej cieniem. Zawisa nad nim i mówi, że ma teraz syna i kto to widział takiego durnia, co polezie i da się sprać na kwaśne jabłko, kiedy dziewczynina nosi w brzuchu jego dziecko, obie gęby do wykarmienia przez niego i co teraz będzie? Ano pomrą pewnie z głodu, smarkula i jej dzieciak, a tak w ogóle, to jak nazwać chłopaka, który równie dobrze mógłby być już martwy, skoro nie ma ojca, co by go wykarmił, no więc jak nazwać chłopaka, tego bękarta spłodzonego w grzechu i w rozkoszy, a jakże, w rozkoszy niewątpliwie też! Ach, ta dzisiejsza młodzież! Tyle że młodzik nic nie słyszy, nic oprócz zamierającego bicia własnego serca, i nic nie widzi, nic poza kojącym szafirem lipcowego nieba w górze, z nieskończonością rozpostartą na szerokich barkach proleptycznych gwiazd, ponad unoszącymi się w powietrzu słodkimi woniami wsi pachnącej truskawkami i nawozem. Pojmuje nagle, że wszystko to było, wszystko zawsze było, i nie słyszy nic z tego, co mówi do niego staruszka.

– Zwyczajnie poczekaj – mówi akuszerka w chacie, kiedy młodzik umiera. Kołysze przy tym noworodka w ramionach. – Twój mały problem sam zniknie. Nie pozostanie problemem długo. Jest taki mały. Nie dożyje wiosny, zapamiętaj sobie moje słowa.

– I główkę ma za okrągłą – dodaje sąsiadka, zezując na noworodka z niesmakiem. – Trzeba by deszczułkami spłaszczyć ją nieco po bokach, póki czaszka jest nowa i podatna.

Sąsiadka wyciąga ręce, aby pokazać, co ma na myśli, lecz akuszerka ją odtrąca.

Matka Tarrare’a wzdycha i przymyka oczy, i ani drgnie nawet wtedy, gdy opalizująca mucha ląduje na jej zakrwawionym udzie, by tam zacierać miniaturowe czarne łapki. Pies liże się w kącie po jajach. Kobiety są zmęczone i głodne, zza okna przesłoniętego szmatą od strony pól zaczynają dolatywać wieczorne odgłosy. W chacie czuć odór potu i żelaza. Akuszerka i sąsiadka wymieniają spojrzenia ponad swoją podopieczną, która jak już rozumieją, nie da sobie nic powiedzieć, nie da sobie nic doradzić, bo najwyraźniej myśli, że pozjadała wszystkie rozumy i wie, co dla niej dobre.

– W porządku – burczy akuszerka. – W porządku… – Schyla się, żeby włożyć noworodka w ramiona matki. – Niech Bóg ci dopomoże, dziewczyno. Twoje szczęście, że na razie śpi.

Tymczasem z dworu wraca staruszka. Potrząsa ze smutkiem głową. Czyni znak krzyża.

– Nie żyje.

Położnica otwiera oczy i delikatnie przytula do siebie dziecko.

– No więc? – pyta. – Co powiedział? W sprawie imienia?

– Niewiele – odpowiada staruszka. – Zdaje się, że mnie nawet nie słyszał.

– Ale musiał coś powiedzieć.

Staruszka mogłaby rzec cokolwiek i dobrze o tym wie. Mogłaby rzec, że młodzik wybrał dla swojego syna imię szlachetne i zwyczajne, zanim wyzionął ducha. Przed oczyma przemyka jej cały korowód świętych, po których chłopiec mógłby nosić imię, a wszyscy mieniący się w biało-karmazynowych szatach, wszyscy noszący perłowe stygmaty męczeństwa. Sébastien. Thomas. Nawet Lazare, bo czemu nie? Staruszka jednak jest uczciwa. Wzrusza ramionami.

– Brzmiało coś jak… Tarrare – mówi. – Prawie jak ta wioska.

Wszystkie znów patrzą na matkę Tarrare’a. Ludzie nie noszą imion od wiosek. Wioski nazywa się czasem od ludzi, to prawda, choć nie od ludzi takich jak one. Biednych ludzi, co wiodą ciężkie życie. Akuszerka zapala świecę. Przez okno zaczynają się zlatywać, przyciągane przez płomień, ćmy.

– Tarrare – powtarza dziewczyna. – No to będzie Tarrare.

Sąsiadka załamuje ręce.

– Chyba nie chcesz go zatrzymać, Agnès! To bękart. Bękart. Bękart! Który teraz nawet nie ma ojca…

I znowu zaczynają wymieniać możliwości, sposoby na porzucenie.

– Zostaw go na targu, wiele dziewek tak robi!

– Odeślij go do szarytek w mieście, będzie miał dach nad głową i pełen brzuch, co można chcieć lepszego dla dziecka!

Agnès nie zamierza uczynić nic z tych rzeczy. Kochała – nadal kocha – młodzika, który leży nieżyw na wyboistej drodze przed domem. Ma nadzieję, że ta miłość spłynie w niej z ojca na syna. Niczym ciepłe mleko przelewane z dzbana do kubka.

* * *

Mija rok, drugi, a każdy z nich zwyczajnie – najpierw z opadem zżółkłych liści na wyboistą drogę, gdzie wyzionął ducha młodzik, a potem z opadem śniegu, który swą bielą przykrywa uschłe liście. Niebawem ludzie, którzy z początku robią, co mogą, by nie stanąć w miejscu, gdzie młodzik wyzionął ducha, w dalszym ciągu unikają tego jak ognia, tyle że nie wiedząc dlaczego. Wiosną schodzą ze wzgórz cisi szaroocy mężczyźni, by kołatać się od drzwi do drzwi po prośbie, a to o miskę krup, a to o nocleg w słomie w zamian za pomoc w obejściu. Potem przychodzi lato i mężczyźni ze wzgórz dościgają słońce w polu, tam gdzie złoci ono łany i słodzi grona, a za nimi podążają co niektórzy starsi chłopcy ze wsi, żeby spać pod gołym niebem w kupie jak szczenięta w miocie. Nikt za nimi nie tęskni, bo za dużo jedzą.

A jeszcze później, trzeciego roku, umiera król, którego zwą Ludwikiem Ukochanym (choć nawet on sam nie ma pojęcia, czym zasłużył sobie na tak czuły przydomek). Na tronie zasiada nowy król, szesnasty z kolei Ludwik, którego koronują z dala od rodzinnej wsi Jeana i Agnès, na tle wymalowanych promieni słonecznych, żółtych, czerwonych i złotych. Duchowni namaszczają go świętym olejem prosto z dzioba gołębicy, powtarzając: teraz nastaną piękne czasy.

Mały Tarrare siedzi na kolanach matki i przygląda się, jak podpici tancerze na krzywych nogach skaczą nad ogniskiem. Wieśniacy piją cydr i zajadają się chlebem pieczonym w popiele, z miodem i krwawą kiszką. Jest mu dobrze. Tego lata co wieczór na błoniach płonie ognisko. Kobiety, stojąc w kręgu, śpiewają przy nim, głośno fałszując, o anielich w niebie, po czym ciszej o maciorze śpiącej w ogródku. Czeszą wełnę, cerują skarpety i wyczarowują ze słomy laleczki dla najmłodszych. Tarrare widzi, że ich ręce nigdy nie próżnują, że ich dłonie ciągle mieszą – póki mięśnie nie zamienią się w postronki, póki palce nie przerosną w szpony, przez co w dziecięcych oczach Tarrare’a wyglądają jak plemię czczących ogień ptaszorów, co to się chowają za welonem uczynionym z czarnych chust.

Zapamięta to, pierś w ustach i ptaszory wokół ogniska; będzie pamiętał nawet wtedy, gdy zapomni o niemal całej reszcie. Stąd pochodzi.

Czwarty dzień miesiąca vendémiaire roku VII

Siostra Perpetua otwiera szerzej drzwi i staje w progu. Trzyma w ręku ogarek, który z początku nie wydobywa z mroku zbyt wiele. Ale jej źrenice rozszerzają się w ciemnościach i wtedy dostrzega kute żeliwne pręty ramy łóżka, pomiędzy nimi zaś – stopy.

Stopy, które bynajmniej nie straszą swoim wyglądem. Są białe, spowite w szarpie. Zakonnica podchodzi bliżej i krąg światła rzucanego przez ogarek zahacza o pomięte, cienkie płócienne prześcieradło, na wpół odrzucone z jego ciała, zanim spocznie na samym ciele, ujawniając je przed jej oczyma. Siostra Perpetua wie, że ludzie często spodziewają się zastać w szpitalu trupią woń – w gruncie rzeczy chcą ją poczuć, mimowolnie za nią węszą, pragnąc się przekonać, jaki odór roztacza śmierć – w jej własnym przekonaniu jednak szpital pachnie lepiej niż ulica, gdzie tyle samo ran, jeśli nie więcej, pozostawionych jest samym sobie i gangrenie. W murach szpitala dominuje ascetyczna mieszanina woni alkoholu i amoniaku ze szczyptą laudanum. Ale tutaj… tak, jej nozdrza i gardło atakuje nowy zapach. Odrażający, ropny, trzewny.

Czuje strach, ale wie, że to normalne i właściwe – bać się zła. Gdy wkracza głębiej, blask świecy rzuca na mur cienie skromnego wyposażenia. Rozchwierutane krzesło, metalowy stelaż podtrzymujący miednicę… Płomień odbija się także w licznych drobniejszych przedmiotach, które jakby się budzą: skalpel, obcęgi, butelka z brązowego szkła. Pobłyskują niczym oczy w pieczarze. Pacjent ani drgnie. Leży plecami do niej, twarzą do ściany. Na prawym barku ma wypalone znamię złodzieja – V, jak voleur. Włosy, rzadkie i przetłuszczone, w miejscach, gdzie jeszcze się trzymają poparzonej skóry głowy, zachowały swój piękny kolor. Są ciemnozłote, na końcach rozjaśnione słońcem minionych lat. Włosy siostry Perpetui, ukryte pod kornetem, są płowe, nigdy jednak nie stała ani nie siedziała na zewnątrz wystarczająco długo z odkrytą głową, by się dowiedzieć, czyby wyblakły bądź czyby dostała piegów, które widzi na tym dziwnym, spoczywającym przed nią spotworniałym żebraczym ciele.

Siostra Perpetua nie robiła wielu rzeczy.

Buteleczka laudanum tkwi zakorkowana na małym stoliku przy łóżku, obok kawałka brudnej gazy. Z nagłym, niemającym podstaw pośpiechem wynikającym z pretensji do tego leku odstawia ogarek, ujmuje buteleczkę, odkorkowuje ją i macha nią sobie przed nosem. Bożeż… co za słodycz! Mak. Spirytus. Posłane w dół gardła odbijają się echem w głowie. Lica siostry Perpetui różowieją, ona sama czuje, że się zatacza. Aż musi się chwycić krawędzi małego stolika, aby nie stracić całkiem równowagi. Gdy przed oczyma przestają jej wirować białe plamy, które rozochociły się wraz z pierwszym łykiem, z przerażeniem dostrzega, że pacjent zmienił pozycję – leży teraz na wznak i patrzy na nią.

Prosto na nią.

Twarz winien mieć pucołowatą, ale jego policzki są zapadnięte, wychudłe. Lekko zadarty nos, który u dziecka czy niewiasty wyglądałby uroczo, twarzy dorosłego mężczyzny nadaje nieco bezczelny, pretensjonalny wyraz. Upodabnia go do wieprzka? A może siostra Perpetua widzi w słabo oświetlonych rysach tylko to, co spodziewa się zobaczyć: cofnięty podbródek, meszek jasnych włosków nad górną wargą? Oczy pacjenta są wyjątkowo duże. Zdają się wręcz elfie, szaroniebieskie, pociągnięte mgiełką laudanum. Właśnie odrywają się od jej twarzy i spoglądają w górę, na kornet. To oczy sympatycznego słabeusza.

– Lubi siostra czaić się przy łożu umierających z tymi swoimi szerokimi białymi skrzydłami, żeby napędzić im strachu? – pyta. Odzywa się i stęka, łapiąc się lewą ręką za pierś na wysokości mostka. Usiłuje podnieść prawą rękę, dostrzega metalową obejmę na przegubie, szarpie raz, mocno, omal nie niszcząc przy tym ramy łóżka, w końcu przeklina.

Siostra Perpetua się wzdryga. Mimowolnie unosi własną dłoń do kornetu.

– Siostry Miłosierdzia są tutaj – mówi z taką pewnością siebie, na jaką ją stać w tej sytuacji – ja… ja jestem tutaj, aby doglądać chorych i potrzebujących.

– No to – odpowiada pacjent, na próbę przeciągając to jedną, to drugą nogę, zanim zwróci wyjątkowo trzeźwe spojrzenie na siostrę Perpetuę – niech siostra czyni, co do niej należy.

Zęby ma nie bardziej ostre niż większość ludzi. Ale i tak obrzydliwe – osadzone w bladych dziąsłach chwiejące się pieńki bez odrobiny połysku, szare jak ziemia. Fizjonomia kojarzy się jednak z młodością pomimo marnego uzębienia i idących z nim w parze dziąseł. Siostra Perpetua wiedzie wzrokiem po ciele pacjenta. Pierś wyzierająca spod koszuli nocnej jest biała jak kreda i pozbawiona wszelkiego owłosienia. Pomiędzy kośćmi biodrowymi wznosi się pokaźny wzgórek, rozdęty do nienaturalnych rozmiarów jak brzuch ciężarnej. Wierząc, że habit skrywa jej ruchy, siostra Perpetua ma nadzieję, że nie pozwoli też pacjentowi dojrzeć, jak się wzdryga na widok jego poczwarczego, ciastowatego ciała.

Mężczyzna jednak dostrzega jej wstręt. Zdaje się czerpać z niego uciechę, bo rozciąga wargi w szerokim uśmiechu.

– Chciałaby siostra na mnie popatrzeć? – pyta.

– Przecież patrzę – odpowiada siostra Perpetua.

– I co? Podoba się siostrze to, co siostra widzi?

Ignoruje jego słowa.

– Boli cię? – pyta go.

– Nieustannie – odpowiada. – Od czasów sprzed Republiki. Ale – stęka ponownie, cicho i bulgocząco – nie trapi mnie głód. Rozumie siostra? To już coś.

– Obywatel doktor Tissier twierdzi, że jeśli nie będziesz nic jadł, umrzesz – oznajmia siostra Perpetua.

Pacjent wydaje z siebie skrzeczący dźwięk, który zakrawa na śmiech.

– Jedzenie albo śmierć? – powtarza. – Czyż nie stąd wzięły się wszystkie kłopoty? Że człowiek, aby żyć, musi jeść? Tak to przynajmniej wyglądało z mojego punktu widzenia. Na wielkiej polityce się nie znam.

– Wszystkie twoje kłopoty? – dopytuje siostra Perpetua.

– Wszystkie kłopoty ludu. Kraju. Ojczyzny. – Poprawia się na łóżku. – Gdzie siostra się podziewała? Schowana w zaciszu domu Bożego, za grubymi murami, podczas gdy na ulicach lała się krew? – O proszę, ma wymalowany na twarzy wyraz urażonego samozadowolenia. – Wszyscy biorą mnie za głupca. Mój kłopot, ten kłopot – przytyka do piersi zadzierzysty palec wskazujący – wynika z tego, że połknąłem widelec. Jebany widelec.

Jeśli nie chcesz, by ludzie uważali cię za głupca, lepiej, żebyś nie jadł widelców. Siostra Perpetua tak sobie myśli, ale nie mówi nic na głos. A tyżeś zjadł widelec, co przystoi raczej psu, i teraz zdychasz jako pies. Co to w ogóle znaczy: zjeść widelec? Sama niemal czuje w ustach smak metalu, który zaczyna się jej zsuwać w dół gardła, doprowadzając do zakrztuszenia. Pacjent znów poprawia się na łóżku, jego płytki wydech przechodzi w rzężenie.

Siostra Perpetua nie potrafi się powstrzymać. Zanim się zorientuje, co robi, już mówi:

– Naprawdę zjadłeś widelec?

– Powiem ci, mała nowicjuszko – odrzeka pacjent. – Ale najpierw chciałbym dostać więcej tego… – Strzela oczyma w kierunku buteleczki z laudanum. – I siku.

– Co najpierw?

– Siku.

Siostra Perpetua sięga po wiadro stojące pod łóżkiem, po czym ostrożnie przewraca pacjenta na bok. Mniej więcej w połowie tego działania ogarnia ją trudna do zniesienia świadomość, że go dotyka. Czuje kruche kości pod cienką i miękką warstwą mięśni na ramieniu. To chory jak każdy inny, tłumaczy sobie w duchu. Naszym obowiązkiem jest doglądać wszystkich w potrzebie. Ale nawet jeśli serce nie czyni rozróżnień, zmysły mają na ten temat całkiem inne zdanie. Mimo że nie ma chyba kalectwa ani obrażeń, jakich siostra Perpetua by jeszcze nie widziała, coś w tym człowieku działa na nią wyjątkowo odpychająco. Widzi pot cieknący mu po karku. Pacjent leży teraz na boku i gmera w rozporku, zadarłszy koszulę nocną, przez co siostra Perpetua może się do woli napatrzyć na luźne fałdy pokrytej rozstępami skóry na brzuchu jak u niewiasty, która wydała na świat gromadkę dzieci. Gdy spod rozciągniętego ciała wychynie członek, zakonnica odwraca wzrok. Mocz kapie do wiadra. Pacjent pojękuje. I wybucha śmiechem.

– Czyżbym siostrzyczkę zawstydzał? – pyta prześmiewczym tonem.

Gdy siostra Perpetua odwraca się do niego, aby zabrać wiadro, wciąż jest nieprzykryty, leży tam z podbrzuszem na wierzchu i szczerzy się do niej gałgańsko z tym zadartym nosem jak guzik i zamglonymi lekiem oczyma, jakby nigdy nic trzymając się nadal w brudnej dłoni równie niewinnie jak dziecię. Siostra Perpetua ostrożnie pozbywa się zawartości wiadra. Brunatny cuchnący mocz znaczą ślady krwi. Będzie musiała o tym donieść doktorowi Tissierowi.

– Pytałem, czy siostrzyczkę zawstydzam.

Zakonnica wraca do łóżka i przewraca pacjenta na wznak.

– Wywoływanie odrazy w ludziach ewidentnie sprawia ci przyjemność.

– Sposób na życie jak każdy inny. Wiesz, kim jestem?

– Jesteś bardzo chorym człowiekiem – odpowiada. – Nie muszę wiedzieć o tobie nic więcej.

Siostra Perpetua sięga do niego, by poprawić na nim przykrycie, a on chwyta ją za przegub.

– Jestem Tarrare – przedstawia się. – Wielki Tarrare. Żarłok z Lyonu. Gration Gardzieli. Człowiek Bez Dna. Bestia. Takem był nazywany.

CZĘŚĆ II

L’homme sans fond

[Człowiek Bez Dna]

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ III

Drapeau rouge

[Czerwona flaga]

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

POSŁOWIE

Dostępne w wersji pełnej