Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Zapomniane” to najnowsza książka często nagradzanego i chętnie przekładanego na różne europejskie języki Rafała Wojasińskiego. W skład tego tomu wchodzą dwie nowele, których głównymi bohaterami są kobiety „znikome”, właściwie „z marginesu”. Można uznać je za jednostki niszowe, ale ich wyjątkowość objawia się w sprawczości werbalnej, w mocy języka, która pozwala im przekroczyć swój własny niepewny i nieszczęśliwy byt. Czytelnik tej książki przejmuje rolę cichego słuchacza wykładu o „filozofii życia” osób na co dzień niewidzialnych i niemych: kobiety, która opowiada o losach dwojga ludzi, którzy wyprowadzili się na odludne miejsce, i sparaliżowanej dziewczyny, która kontaktuje się ze swoją matką za pomocą listów. Wojasiński, wybitny prozaik i dramaturg, kolejny raz udowadnia istotę literatury, znaczenie każdego pojedynczego słowa oraz to, że śledzenie pięknie napisanych analiz, rozliczeń, podsumowań, refleksji może doprowadzić do przewartościowania intelektualnego i do samodzielnych poszukiwań filozoficznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń
korekta: Rafał Gawin
projekt okładki, stron tytułowych: Artur Skowroński
© Copyright by Rafał Wojasiński© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
skład i łamanie:Studio [email protected]
ISBN: 978-83-8196-907-9
Leżałam w kuchni na tapczanie i wydawało mi się, że podłoga pode mną przemieszcza się nieznacznie, trochę w lewo, a potem w prawo. Na zmianę. Nie miałam zawrotów głowy, które nawiedzały mnie od kilku dni, żadnych mdłości, nawet złego samopoczucia, oprócz smutku, który nie opuszcza mnie, odkąd pamiętam. Przykryłam się bardziej kocem, bo poczułam chłód. Podłoga przestała się przemieszczać. Przez szpary w oknie przedostawał się zimny, jesienny wiatr. Księżyc świecił mocno i kiedy wiatr przesuwał po niebie chmury, w kuchni robiło się odrobinę jaśniej. Co jakiś czas zerkałam na szklankę z herbatą, która stała na stole, i widok ten uspokajał mnie, dawał dziwne poczucie, że zło gdzieś odeszło ze świata, że śmierci nie ma. Usiadłam na łóżku. Potem wstałam i poszłam do pokoju, w którym spał Tomasz. Oddychał równo i był przykryty kocem. W jego pokoju było ciemniej niż w kuchni, okno wychodziło na drogę, rozległe pole i dwa opuszczone domy z czerwonej cegły. Patrzyłam przez chwilę na męża, potem wzrok przeniosłam na podłogę, mały, bordowy dywan, stolik przy łóżku, na którym stał pusty, niebieski wazonik, i wróciłam do kuchni. Położyłam się na tapczanie, przylgnęłam do poduszki i zasnęłam kołysana wiatrem. Następnego dnia przed południem zrobiłam ciasto. Z piekarnika wydostawało się ciepło i zapach. Jesienny, zimny wiatr pochylał wysokie trawy rosnące kilka metrów od domu. Nie mogłam oderwać wzroku od widoku zimnego, wilgotnego pola osuszanego przez wiatr i ruchu wysokich traw, które były uginane, gdy wiatr zrywał się mocniej. Od piętnastej padało. Deszcz spadający na blaszany dach wydawał głuchy dźwięk. Był coraz większy i większy. Nie wychodziłam z domu od wielu dni, niemal nie ruszałam się. Na tapczanie pod oknem leżał niedbale rzucony koc, poduszka miała podwinięty róg i była oparta o ścianę. Zamierzałam w końcu napalić w kuchni pod blatem, żeby nagrzać w pomieszczeniu. Wilgoć powodowała zimno. Pierwsze mieszkanie, które zajmowałam z Tomaszem, miało piec węglowy, pokój z kuchnią na pierwszym piętrze w powojennej kamienicy w mieście powiatowym nad rzeką. Piec stał w rogu, niemal naprzeciw drzwi wejściowych do pokoju. Z kuchni wychodził duży balkon z widokiem na kanał i dwa kościoły. Na chwilę mieszkanie i tamten czas stały się wyraźne, ale deszcz równomiernie dudniący o dach wymazał to szybko ze mnie. Znowu byłam tu. Ziemia wokół domu znowu zdawała się być ruchoma, miałam wrażenie, że robi się lekka, nieco płynna, że staje się mgnieniem, chwilowym przebłyskiem w moich oczach.
Tamta kamienica w mieście powiatowym miała wejście wprost z podwórka, które nie było wybetonowane. Pod oknami na parterze rosły kwiaty i zdawało się, że dźwięczą kolorami w słońcu lata. W głębi podwórka kosz na śmieci i ziemia porozjeżdżana przez samochody mieszkańców, dołki, górki, kałuże, zapach błota. Stałam na balkonie. Patrzyłam na kościół i kanał. Wieczorem pierwszego dnia po przeprowadzce siedziałam w kuchni i widziałam za oknem znikający w mroku dzień. W kuchni stała sofa, a przy jednym z jej oparć, na stoliku, mała lampka. Słabe światło padało na mnie i na książkę leżącą na sofie. Położyłam się obok książki. Nogi wystawały mi za boczne oparcie. Zamknęłam oczy. Dochodziły do mnie dźwięki ze świata za oknem balkonowym. Jakiś świst, wiatr wdzierający się w szpary, dziury i zakamarki. Książka uwierała mnie w bok. Nie chciało mi się jednak ruszyć, zmienić pozycji, nie chciało mi się polepszyć swojej sytuacji. Czułam, jak książka coraz bardziej naciska na moje żebra. Przeczytałam ją poprzedniego dnia. Była cienka i dobrze napisana. Przeczytałam już tysiące książek. I właściwie nic nie przeczytałam. Wysłuchałam setek koncertów symfonicznych w radio, telewizji czy z płyt. Ale nic nie usłyszałam. Obejrzałam dziesiątki albumów z malarstwem. Ale nic nie zobaczyłam. Obejrzałam. No, obejrzałam. Patrzyłam. Czytałam, słuchałam tego, co z nut grali. Obejrzałam. No, obejrzałam. I nic. Stałam się człowiekiem tłem. Mój mąż swoim flegmatycznym sposobem próbował mi wmówić, żebym dłużej z nim rozmawiała, żebym więcej z nim rozmawiała na różne tematy, a przede wszystkim na ten jeden temat, na temat, który mnie najbardziej interesuje, żebym nigdy nie odpuszczała, żebym nie pozwalała sobie na to, żeby nie konfrontować z nim swoich myśli, nieustannie namawiał mnie, żebym nie przerywała rozmowy. Żebym nigdy tego nie robiła. Był zawiedziony, kompletnie mnie nie rozumiał, nie chciał nawet patrzeć w moją stronę. Miałam wrażenie, że jest zupełnie rozstrojony, jakby nagle doszedł do wniosku, że nie wie, co dalej robić ze swoim życiem. I z moim.
Napaliłam w piecu. Nachodziła mnie powolna senność. Gdy przymykałam oczy i przysypiałam na chwilę, w mojej głowie pojawiały się szczątkowe obrazy. Ludzie, których kiedyś znałam, albo całkiem nowi, obcy. Pojedyncze głosy, urywki słów, dźwięki wyraźne, ale bez znaczenia. Poszłam do sieni, wzięłam kurtkę, włożyłam gumowce, szalik, czapkę i poszłam na dwór. Pies leżał pod stodołą. Wstał, ruszył w moim kierunku, ale widząc, że wciąż stoję, obwąchał mnie tylko i wrócił pod stodołę. Wyszłam na drogę. Dzień robił się szary. Na niebie ociężałe chmury i wzmagający się, coraz bardziej, silny wiatr. Szłam przed siebie. Dotarłam do pierwszego opuszczonego domu po prawej stronie. Brama z murowanymi, dużymi słupkami z czerwonej cegły była przegniła i zarośnięta do wysokości prawie dwóch metrów. Przez kilka minut stałam i patrzyłam na zabudowania. Dom z gankiem, stodoła, duża obora, wszystko z czerwonej cegły. Nie mogłam oderwać oczu od tego widoku. Potem patrzyłam na pola, lasek cmentarny, dwa małe stawy zarośnięte przez wierzby i przestrzeń. Brak ludzi i horyzont. Znowu zaczęła dopadać mnie senność, potrzeba położenia się, ukojenia. Weszłam do rowu i położyłam się na jego dnie. Wiatr szumiał nade mną. Patrzyłam na niebo i sine chmury przesuwające się po nim. Zamknęłam oczy. Było jeszcze lepiej. Tomasz przyszedł ze sklepu do domu inną drogą, przez pola. Kiedy wróciłam do kuchni, zobaczyłam, jak siedzi przy stole, pali papierosa i uśmiecha się. Twarz w dymie. Nieszczęsny człowiek. Pomyślałam. Zawsze nieco otępiały i z wiekiem coraz bardziej popadający w stan pozbawiony ludzkich uczuć. Zawsze był zwierzęcy. Nie drapieżny. Ale zwierzęcy. Patrzyłam na niego i czułam jałowość. Następnego dnia rano przez jakiś czas było widać szron na drzewach, trawie, krzewach i żywopłocie. Zanim to zobaczyłam, leżałam jeszcze chwilę po przebudzeniu pod kołdrą i się modliłam. Robiłam to ze strachu. Ale coraz rzadziej, odkąd zamieszkałam w zapomnianej krainie. W domu nie było czuć chłodu. Utrzymywało się jeszcze ciepło z poprzedniego dnia. Dość mocno napaliłam w kuchni kaflowej. Patrzyłam na pobielone szronem ugory i drzewa. Zwłaszcza świerki i sosny prezentowały się wspaniale. Pochmurzyło się i nawet nie zauważyłam, kiedy niebo stało się jak zamrożone, zimne i ostre. Pozbawione litości. Wiatr tego dnia zrywał się już od samego rana, szalał, zamierał, a potem nagle tak przybierał na sile, że ciemne obłoki przerywały się, dzieliły na mniejsze. Stanęłam przy kredensie w kuchni. Patrzyłam przez okno na pochylające się wysokie trawy, opuszczony dom w głębi za drogą, która zarastała i już właściwie zniknęła wśród zielska. Włożyłam grubą, wełnianą czapkę, szalik i wyszłam z domu. Poszłam najpierw w kierunku lasu, przy którym stoi dom i obora. Wszystko ogrodzone, ale płot już się chylił. Zabudowania opuszczone od lat, ale jeszcze w niezłym stanie. Obok stała piętrówka, która też nie miała od dawna swoich mieszkańców. Poszłam ścieżką pomiędzy dawno nieoranymi polami, pozarastanymi miejscami zimnym, przemarzniętym zielskiem i samosiejkami brzóz i sosen. Po prawej stronie od lat nieodwiedzany cmentarz. Liczyłam drzewa, kamienie, domy. Zmarłych. Żywych. Dzieci. Ojców. Matki. Babcie. Dziadków. Wujków. Ciotki. Porządkowałam mój jałowy umysł. Poszłam dalej przez pole. Nie chciałam iść drogą. Usiadłam na rowie pomimo zimnego wiatru. Nie chciałam wstawać przez jakiś czas. Przed sobą widziałam las, pola, ścieżki, granice i rozciągające się w dali niebo. Chmury. Kamienie. Niebo. Droga. Rów. Ciepłe dłonie w kieszeniach. Patyk. Błoto i staw. Wstałam i poszłam wzdłuż rowu. Po lewej stronie rósł zagajnik. Wewnątrz niego było już ciemno. Pewnie coś tam żyło, ale nie chciałam wchodzić. Stałam i patrzyłam. Poszłam w końcu w kierunku domu. Na tle szarzejącego nieba i znikającego światła odznaczał się kwadratowy las. Wokół puste pola. W lasku cmentarz. Na ten cmentarz nikt oprócz mnie i Tomasza nie przychodził. Groby rozkopane, zdewastowane lub pozapadane. Tylko na kilku można było odczytać litery po niemiecku. Kiedy wróciłam do domu, już całkiem poszarzało, kiedy zaparzyłam sobie herbatę, zrobiło się ciemno. Tomasz zasnął w pokoju obok ze starą gazetą na piersiach. Gazeta miała ponad pięćdziesiąt lat. Znalazł ją w piwnicy drugiego dnia po naszej przeprowadzce do tego domu w tej dziwnej krainie. Przywiązał się do niej i zwykle czytał ją aż do zaśnięcia. Nie zdjęłam gazety z jego piersi. Wiedziałam, że następnego dnia znowu z nią zaśnie. Zgasiłam światło w kuchni. Przy świetle małej, ręcznej latarki wypiłam herbatę. Lubię kończyć dzień przy świetle świeczki lub małej latarki na baterie. Weszłam pod kołdrę. Przed snem wrócił do mnie świat dzieciństwa. Zapadałam się coraz bardziej i bardziej. Obraz wyraźniał, nabierał barw, czułam nawet zapachy. Zobaczyłam ciocię. Ciocia jadła zupę. Zupa była gorąca. Za plecami cioci siedział wujek i palił papierosa. Dym rozchodził się wokół jej głowy. Jadła zupę, a rękawy jej bluzki układały się przy każdym ruchu w fale. Siedziałam na półkotapczanie. Półkotapczan stał po lewej stronie, zaraz za wejściem do dużego pokoju. Siedziałam i jadłam kanapkę. Wujek skończył palić papierosa i poszedł na podwórko, a z podwórka, co widziałam przez okno, do obory. Zniknął. Żył dalej w miejscu, którego nie widziałam. Ciocia skończyła jeść zupę, potem przysunęła bliżej siebie talerzyk z sernikiem i szklankę z herbatą. Działo się to na małym skrawku stołu, na reszcie blatu leżały płachty materiałów, tkanin, ścinki, niedokończone rękawy, kołnierze, kieszenie, mankiety, klapy. Jezu. Jaka dobra kanapka. Myślałam wtedy. Pamiętam dobrze tę myśl. Nad głową miałam górną płytę półkotapczanu. Od razu pokochałam to miejsce, bo miałam poczucie, że jestem schowana. Kochałam ciocię, krainę wielkiego pokoju, w którym spała ośmioosobowa rodzina, w którym był też warsztat krawiecki. Siedem łóżek. Ja siedziałam na pierwszym z nich po lewej stronie. Nie chciałam się stamtąd ruszać. Jeżeli istniało szczęście dla mnie, to byłam wtedy szczęśliwa. Kusiło mnie, żeby przykryć się kocem, który leżał w nogach tapczanu, i zostać tam na zawsze. Bez umierania. I bez życia. Ciocia nie wychodziła z pokoju. Włączyła radio, wróciła do stołu i zaczęła mierzyć materiał. I przycinać go. To była jej część pracy. Potem wujek wieczorem to zszywał na nożnej maszynie. Dzień mijał, a ja, ciocia, materiały, nożyczki, nici, igły i ogień w piecu przemijaliśmy razem z nim. Za plecami cioci stały dwa łóżka. Jedno bliżej pieca, drugie bliżej okna. Trzecie, czwarte i piąte wzdłuż ściany pod oknami na wschód. Za oknami był lasek olszynowy. I dwa duże stawy. Szóste łóżko stało tuż przy szafie, na siódmym siedziałam ja. Położyłam się i przykryłam kocem. Ciocia uśmiechnęła się i dalej kroiła materiał. Było mi cudownie. Spałam pod kocem może pół godziny, potem otworzyłam oczy, ale nie miałam siły się ruszyć. Byłam słaba, rozespana. Co chwilę przymykałam oczy i znowu próbowałam zasnąć. Szarość w pokoju zmieniła się w półmrok. Ciocia dołożyła węgla do pieca. Zrobiło się cieplej. Życie jest bardzo dziwne. Pomyślałam wtedy. Zawsze dziwne. Czułam, jakbym wytrzeźwiała ze świadomości i dowiedziała się tego. Meble, ciocia, nożyczki, piec, stół, zapach. Jak realnie to wszystko jest. I mija. Tak wyraźnie. Trzeźwo. Patrzyłam co jakiś czas na ciocię. A ona na mnie. Chowałam się do końca dnia w półkotapczanie. Dzień szczęśliwy. Cudowny. Jedyny. Kiedy zrobiło się niemal ciemno, ciocia wyszła z pokoju. Zostawiła pokreślone kredą materiały, pofałdowane i niedbale rozrzucone. Nie chciałam wychodzić spod koca. Ale nieobecność cioci zaczęła mi doskwierać. Więc wyszłam. Poszłam do kuchni. Tam chwilę postałam, a gdy dotarło do mnie, że nikogo nie ma w domu, wyszłam na podwórze. Kot siedział na schodach. Po chwili łasił się do mojej łydki. Psy leżały przy budach. W oborze świeciło słabe światło. Widziałam blask światła bijącego poprzez szpary pomiędzy deskami, z których były zrobione drzwi do obory. Okna obory wychodziły na pole i las. Nie na podwórko. Stałam i patrzyłam, raz na to słabe światło, a raz na księżyc, który świecił dość mocno. W dali był jednak mrok. Nie mogłam zobaczyć stawów i lasku olszynowego. A chciałam tam patrzeć. Jak byłam dzieckiem, chciałam patrzeć tam, gdzie akurat nie mogłam, gdzie świat był za daleko lub był zasłonięty. Wyobrażałam sobie, że jestem na wielkim statku, tak wielkim, że nie widzę końca tego statku, a on płynie, buja się trochę i płynie bez celu, bez kapitana, sternika, przenosi mnie w krainę, do której nikt nie będzie miał dostępu. Nie chciałam wracać do domu, w którym nie było już cioci i wujka. Przez chwilę stojąc na schodach, a potem siedząc na nich, pochłaniana przez coraz gęstszy mrok, skupiłam się, coraz bardziej, skupiałam się w środku mojej głowy, w środku mojej dłoni, mojego żołądka, serca, płuc, wreszcie już tylko, najgłębiej, w środku mojego istnienia, z którego nie umiałam się obudzić. Więc czekałam, a oni się nie pojawiali, nie przychodzili. Światło wciąż próbowało się wydostać przez szpary pomiędzy deskami w drzwiach obory. Czas mijał, ale ja nie wiedziałam, jak szybko. Nachodziła mnie senność, oczy same mi się przymykały. Kot zniknął. Nie było po nim żadnego śladu. Wróciłam do domu, ale dom był pusty i zimny, półkotapczan pokryty wilgocią, szyby w oknach wybite, grzyb na ścianie i suficie, stół przegniły. Położyłam się na półkotapczanie, przykryłam się ciężkim, wilgotnym kocem i po cichu zasnęłam ze strachu. Kiedy się obudziłam, zobaczyłam niebo przez okno z kuchni. Docierał do mnie bardzo przyjemny zapach. To był zapach rosołu. Ciocia stała przy blacie kuchni węglowej, a wujek przy stole kuchennym w okularach siedział nad parą ulatującą z herbaty. Wstałam z półkotapczanu i z nadzieją w sercu, którą zrodził zapach rosołu, podeszłam do światła, które wchodziło przez okno w kuchni. Nienarodzone istnienie. Tak jak każdy kamień. Patyk. Pomarszczone jezioro, światło przedostające się przez szpary w drzwiach obory. Kałuża. Odbicie księżyca i słońca w kałuży. Jadłam rosół. Nieodwołalnie. Pamiętam. Dobrze pamiętam. Tak jak to, że martwi są żywi. A żywi są martwi. Ciocia usiadła przy stole. Miała na sobie ten sam serdak co zawsze. Wujek wszedł do kuchni. Trzymał w ręku seler. Położył go na stole. Potem usiadł przy kuchni, pod której blatem się paliło. Zapalił papierosa od gorącego blatu. W jego skarpetach były dziury. Jedna w jednej skarpecie, druga w drugiej. Kiedy poczułam sytość po trzech porcjach rosołu, poszłam z ciocią do obory. W pustej zagrodzie po świniach były indyki. Przygotowane do zabicia. Trzy. Ciocia siadała na każdym, w jedną rękę brała szyję, a drugą nożem ucinała łeb. Potem wyparzyła indyki i wzięłyśmy się za skubanie. Po pierwszym indyku przyszedł wujek i pomagał w skubaniu, patroszeniu i ćwiartowaniu. Światło jesieni zmieniało swój kolor. Po pracy ciocia usiadła na odwróconym wiadrze. Wujek usiadł na schodach do letniej kuchni i zapalił papierosa. Ciocia miała oczy, w których widać było ciche dobro i zmęczenie. I starość. Wujek owinął mięso w folię i zaniósł do zamrażarki, która stała w letniej kuchni. Poszliśmy wszyscy do domu. Czułam się dobrze.
Wróciłam na półkotapczan, żeby schować się pod kocem. Kompletnie pomieszały mi się pory. Jakby w ciągu dnia kilka razy było jasno i ciemno. W górnym rogu kuchni był czarny grzyb. Patrzyłam tam. W tym domu była wilgoć. Ciocia i wujek żyli już wiele lat z czarnymi śladami na ścianach, w rogach, za szafami. Nie interesowało ich to. Zamalowywali czerń beżową farbą co dwa lata. To było normalne w takich starych, biednych domach. Sami budowali ten dom. Wstałam z półkotapczanu. Przeszłam z kuchni do sieni. Włożyłam gumowce cioci i wyszłam na dwór. Kot znowu siedział na schodach. Nie łasił się do mnie. Gdy mnie zobaczył, odszedł w kierunku bramy koło garażu. Psy się nie ruszały. Leżały jak nieżywe. Wróciłam do sieni. Włożyłam na siebie kurtkę cioci i jej czapkę. Czułam zapach z kurtki i czapki. Tak pachnie ciocia. I obecność. I przeszłość. Pomyślałam. Po wyjściu na podwórze skręciłam w lewo. Wyszłam przez otwartą bramę na pole i polną drogę, która prowadziła między stawami rybnymi i olszynami. Pole, stawy i droga należały do cioci i wujka. Skręciłam ze ścieżki w prawo. Przeszłam wzdłuż jednego ze stawów i weszłam w olszyny. Były tak gęste, że zrobiło się ciemnawo. Szaro. Poczułam się dobrze. Było zimno, ale ja czułam się chroniona. Jak w brzuchu życia. Poszłam dalej. Po lewej stronie była droga, która prowadziła do szosy i torów kolejki wąskotorowej. Poszłam przez zimne, zaorane pole. Grudy ziemi kruszyły się pod moimi stopami. Wydawało mi się, że nie ma ludzi na świecie. Stały dwa domy w zasięgu moich oczu, ale ja czułam, że nie ma już ludzi. Doszłam do drogi, którą jeździła tylko ciocia z wujkiem. Wozem z koniem lub starym traktorem. Usiadłam na rowie. Potem położyłam się na zimnej ziemi i patrzyłam w niebo. Byłam najedzona, więc szczęśliwa. Leżałam tak długo, aż zaczęłam odczuwać zimno i znudzenie. Podniosłam się i ruszyłam dalej przez pole. Przede mną było kilkadziesiąt hektarów zaoranej ziemi, dalej ściana lasu, piętrówka przed lasem i wijące się tory kolejki. Zdarzały się też małe zarośla i cztery pojedyncze, rachityczne drzewa w polu. Czułam sytość i siłę w nogach. Doszłam do torów. Zaczęło mocno wiać. Weszłam do rowu za torami i usiadłam w krzakach. Za nimi rosły wysokie trawy. Byłam osłonięta. Byłam wolna. Te kilkanaście kilometrów mogłam być sama. Są dni, że nie pamiętam, jak nazywa się wieś, w której mieszkam. Ludzie wiedzą, że włóczę się po polach, lasach, że taka jestem. Siedziałam w krzakach za torami pewnie z pół godziny. Zachciało mi się spać, więc szczelnie się okutałam kurtką, szalem i czapką. Zwinęłam się i zaczęłam zasypiać. Nad moją głową huczał wiatr. Walił w drzewa i krzaki nade mną. Byłam szczęśliwa. I nie umiałabym nikomu tego udowodnić. Nikt nie chciał wierzyć w moje szczęście, więc nie tłumaczyłam tego. Ludzie wierzą tylko w nieszczęście. Tylko że ja nieszczęścia nigdy nie czułam. Tylko potrzebę, żeby się schować. Nie wiem, ile spałam w krzakach w rowie za torami. Budziłam się powoli. Wiatr nie ustał. Chmury stały się jeszcze cięższe. Szarość się pogłębiła. Z otwartymi oczami leżałam kilkanaście minut. Potem wstałam, otrzepałam się i na czterech wyszłam z rowu. Ruszyłam zaoranym polem w kierunku lasu. Niedaleko mnie przebiegł lis. Wbiegł do lasu. Wiatr wiał w moje plecy, więc było mi wygodnie iść. Kiedy weszłam do lasu, poczułam zapach sosen. Przez chwilę pomyślałam, że jest tak, jakby wszyscy ludzie wymarli. Razem z wujkiem i ciocią. Las przeszłam w pół godziny. Po drugiej jego stronie zobaczyłam kilka domów, które popadły w ruinę. Resztki kościoła w polu i resztki grobów przy kościele. Powoli zaczął doskwierać mi głód. Postanowiłam wrócić do domu cioci i wujka. Szłam inną drogą, przez wzniesienia od strony zachodniej. Kiedy weszłam do domu, cioci i wujka nie było, wygasło w piecu i zrobiło się zimno. Napaliłam i czekałam. Czekałam i czekałam. Aż zasnęłam przykryta kocem w półkotapczanie. Ciocia i wujek są prawdziwi. Mówiłam do siebie po cichu. Na pewno istnieją, w garnku są przecież resztki zimnego rosołu. To dowód. Mama i tata znaleźli mnie w środku nocy. Byłam przemarznięta i głodna. Dlaczego znowu się schowałaś w tym opuszczonym, starym domu? Spytała mama. Muszę to robić. Powiedziałam. Żeby nikt mnie nie zauważył. Szukam szczęścia. To dobrze. Powiedział ojciec. Ale musimy już iść, musimy jechać. Mama zrobiła wspaniały obiad. A tata deser. Dodała mama. Jedzenie obiadu było największą przyjemnością mojego życia. Wiedzieli o tym. Gdzie ciocia i wujek? Spytałam. Gdzie oni poszli? Wyszliśmy z domu. Było ciemno. Na podwórku stał samochód rodziców. Pojechaliśmy do naszego domu. Ojciec wprowadził samochód do garażu, a matka otworzyła drzwi do domu. Weszliśmy do środka. Było ciemno i zimno. W sieni, w cynkowym wiadrze leżał oskubany i wypatroszony kurczak. Mama wzięła go, gdy wchodziła do kuchni i położyła kurczaka na stole. Ojciec zapalił światła w kuchni, przyległym pokoju, a potem poszedł rozpalić w piecach. Trzy piece w pokojach i jeden podwójny w sieni. Usiadłam przy stole w kuchni, a mama dała mi nóż i cebulę. Kurczaka włożyła do lodówki. Obierałam cebulę do miski. Kiedy obrałam już trzynaście cebul, pokroiłam je w półtalarki. Wiatr znowu był coraz silniejszy. Światło gasło na jakiś czas i potem znowu się zapalało. Mama napaliła pod blatem w kuchni, postawiła patelnię, nalała oleju i zrzuciła cebulę. Wspaniały zapach rozszedł się szybko po kuchni i przylegającym pokoju. Niewiele tak wspaniałych zapachów poznałam w życiu. Ojciec wrócił. Pali się. Powiedział. Zaraz będzie ciepło. Idę do obory. Idziesz? Spytał mnie. Ubrałam się szybko i po chwili czekałam przy drzwiach w sieni. Wyszliśmy na ciemne podwórze. Psy popiskiwały w swoich kojcach. Obora przylegała do stodoły. Gliniane ściany i dach kryty papą. Wewnątrz było światło. Słaba żarówka oświetliła oborę. W tylnej części stała krowa. Po prawej stronie zagrodzony chlew, a w nim cztery młode świnie. Po lewej stronie półroczna jałówka. Ojciec wziął mały, brudny taborecik, który stał przy drzwiach, i cynkowe wiadro. Usiadł przy krowie i zaczął ją doić. Krowa odetchnęła. Miała oczy pełne wdzięczności. Ja usiadłam na snopku słomy, który leżał po prawej stronie, i oparłam się plecami o glinianą ścianę. Czułam zapach gliny. Ojciec nadoił niemal całe wiadro mleka. Ta krowa była niebywała. Wszyscy we wsi wiedzieli o tym, dlatego ojciec się bał, że ktoś ją w końcu otruje. Krowa dawała niemal dwadzieścia litrów mleka dziennie. I za mleko mieliśmy tyle miesięcznie, co pensji urzędniczej ojca. Ojciec skończył doić. Wyszliśmy z wiadrem na podwórko i poszliśmy do letniej kuchni. Tam położyłam na bańce pieluchę, przytrzymałam po bokach, a ojciec przecedził przez nią mleko. Na powierzchni mokrej, białej pieluchy zostało kilka czarnych paprochów. Uniosłam ją i wycisnęłam. W bańce była tłusta, mleczna piana. Wróciliśmy do domu. Dom składał się z trzech dużych pokoi, sieni, pomieszczenia z piecem do pieczenia chleba, schowanka i kuchni. Dom był ciepły i służył nam. Dawał bezpieczeństwo. Prawdziwe bezpieczeństwo. Ale żeby było dobrze, ktoś musi za to zapłacić, ktoś musi stać się ofiarą, musi zostać pokonany, zabity i zapomniany. Wiedziałam to już wtedy. Weszłam do pokoju, który był od strony drogi. Przez okno widziałam tylko jedno światło w oddali. To było światło w domu, który stał pół kilometra od naszego domu. Te mury, w których byłam, chroniły mnie. Chroniła mnie matka, ojciec, ciepło i jedzenie. Gotowane kurczaki, kiełbasy, kaszanki, chleb, marchew, czerwone buraki i jabłka. Przebrałam się w piżamę, położyłam do łóżka i przykryłam pierzyną. Za oknem było słychać wiatr, uderzenia gałęzi o siatkę ogrodzeniową, świst i deszcz walący w blaszany dach. Leżałam i słuchałam tego. Spałam niemal do południa. Rodzice nie budzili mnie. Poszłam do kuchni, zjadłam dwa gotowane jajka i wyszłam na podwórze. Ojciec klepał kosę. Kiedy mnie zobaczył, przestał. Gdzie mama? Spytałam. Pojechała do miasta. Powiedział tata. Ma porozmawiać z naszą sąsiadką. Jaką sąsiadką? Spytałam. Wadowską. Powiedział. Będzie pogrzeb za trzy dni. Pojechała jej pomóc. Jaki pogrzeb? Spytałam. Zabili jej męża. W nocy jechał na swoim motorku do domu. Zauważył, że w cukrowni, w magazynie świeci się światło. Chciał zobaczyć, co się dzieje. Kiedy skręcił w stronę cukrowni, nadział się na rozciągniętą między drzewami żyłkę. Przewrócił się. Dopadli go i kijami zatłukli na śmierć. Pękła mu czaszka. Musieli ją bandażem do trumny związać, żeby się trzymała. Patrzyłam na ojca. Palił papierosa i patrzył na młotek. Tata znowu spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się. Wypuściłam z kojca psy i pobiegłam z nimi na pole, potem do sadu i nad staw, żeby się wykąpały. Lubiły pływać. Usiadłam na starej wierzbie, która rosła tak, że wisiała nad stawem. Wyrastała z wysokiego brzegu. Patrzyłam w swoje odbicie w wodzie. I odbicie nieba. Czułam, że to nie jest moja twarz. To twarz jakiegoś ciała. Ale czułam szczęście. Nikt nie musi w to wierzyć, że byłam szczęśliwa. Zeszłam z drzewa i pognałam do sadu. Czułam zapach, który schodził z nieba, z drzew, powietrza i owoców.
Zawołałam psy i pobiegłam do domu. Wbiegłam na podwórze. Odwróciłam się, ale nie widziałam psów. Uciekły! Krzyknęłam. Tato, psy uciekły! Na podwórzu nikogo nie było. Wbiegłam do domu. Mama siedziała przy kuchni i obierała kartofle. Tata w pokoju palił papierosa i czytał gazetę. Na ścianach i suficie kotłowały się języki tworzone przez ogień z kuchni. Fajerki były odsunięte. Usiadłam przy stole. Przede mną stał talerz z pachnącym rosołem. Zauważyłam, że dzień właściwie się skończył i nadchodzi noc. Kuchnię oświetlał tylko ogień z kuchni. Czułam się dobrze, z dala od wszystkiego, co było mi obce. Schowałam się znowu. Udało mi się. Byłam szczęśliwa. Wzięłam łyżkę i nabrałam zupę. W rosole pływał siwy, gruby, długi włos. Wyjęłam go i wytarłam dłoń o sukienkę. Zjadłam ciepłą, dobrą zupę w kilka chwil. Kiedy skończyłam jeść, poczułam zimno. Ciemność opanowała kuchnię. Wiatr przedostawał się przez nieszczelne okna. Nie było matki i ojca. W kuchni panował bałagan. Weszłam do pokoju obok. Tam było podobnie. Z szafy wyrzucone ubrania. Czuć było wilgoć. Podłoga była przegniła. Drzwi się nie domykały. Spaczyły się. Wyszłam na podwórze. Przy wejściu do garażu leżał jeden but ojca. Pokryty był błotem. Dach garażu zarwany. Budy psie zniszczone, a stodoła chyba spalona. Stałam i patrzyłam w ciemną noc. Było mi coraz zimniej. Dochodziło wycie coraz silniejszego wiatru. Weszłam do domu. Poszłam do najdalszego pokoju, w którym miałam swoje zabawki. Weszłam pod zimną, zbutwiałą kołdrę i koc. Nakryłam się mocno. W ręku miałam moją ulubioną lalkę. Wiedziałam, że muszę doczekać rana, że muszę się schować, jak najszybciej zasnąć i doczekać dziennego światła.
Obudziłam się nagle. Wstałam i zajrzałam do pokoju. Tomasz spał ze swoją starą gazetą na piersiach. Na gazecie było sporo plam po herbacie i kawie. Jedna chyba po miodzie. Poczułam silny głód. Od jakiegoś czasu czułam silny głód. Jadłam, cokolwiek było pod ręką. Chleb, kiełbasę, raz nawet surową rybę. Nie mogłam się powstrzymać, nie byłam w stanie przyrządzić jej, musiałam zjeść teraz, natychmiast. Za każdym razem, jak się najem, czuję się bardzo dobrze. Wszystko jest powierzchowne. Tylko jedzenie, picie, zasypianie i wstawanie mają głębię.
Poprzedniego dnia zapomniałam swojego imienia. Nie pamiętałam. Nie używałam go tak długo, że nie potrafiłam sobie przypomnieć. Po co imię w zapomnianej krainie? Byłam człowiekiem tłem. Nie potrzebowałam imienia. Nie rozumiałam, po co jest imię. Po co świat został nazwany światem?
Zapaliłam małą lampkę, która stała na kredensie w kuchni. Zdjęłam koc z tapczanu stojącego pod oknem. Z pudła wyciągnęłam kołdrę i poduszkę. Jak tylko pościeliłam, poczułam senność, ale zrobiłam sobie jeszcze herbatę. Zawiał wiatr za oknem, było słychać jakieś odgłosy. Może pies albo sarna. Jak pies mocno śpi, to podchodzą blisko pod ogrodzenie i dom. Wreszcie położyłam się w koszuli i rajstopach. Potem zdjęłam rajstopy i poczułam przyjemny chłód kołdry obleczonej w pościel. Długo zasypiałam. Nie myślałam o niczym, po prostu długo nie mogłam zasnąć. Noc robiła się coraz głębsza, a ja czułam, że coraz bardziej oddalam się od ludzi i świata, chociaż przecież nigdzie nie szłam, nie ruszałam się, leżałam niemal nieruchomo. Nie wiem, kiedy zapadłam się tak głęboko, jakbym straciła przytomność. Obudziłam się w środku nocy. Usiadłam na tapczanie. Lampka wciąż się świeciła, do tego księżyc stał się tak jasny, że kuchnia stała się widna. Na krześle przy stole siedziała dziewczynka. Miała najwyżej dziewięć lat. Byłam przerażona, ale nic nie powiedziałam. Rozbolała mnie głowa i poczułam bardzo silne napięcie pod czaszką.