Zapomniana kukiełka - Ewa Sobieniewska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Zapomniana kukiełka ebook

Sobieniewska Ewa

0,0

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy zdrada zmienia wszystko, kobieta musi zdecydować, jakiego dokona wyboru…

Rok 1745. Osierocona Franciszka, magnacka córka, dostaje szansę na nową rodzinę i lepsze życie. Wkrótce przekona się, że za momenty złudnego szczęścia przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę.

Rok 1772. Młodziutka Cecylia zmuszona jest spełnić wolę ojca. Po latach los postawi ją przed dylematem, jak wiele można poświęcić dla miłości trudnej i niedoskonałej.

Rok 1870. Żyjąca na łasce wujostwa Ksymena postanawia zdobyć serce swego dalekiego kuzyna, dziedzica wielkiego majątku. Nie spodziewa się, z jakimi konsekwencjami przyjdzie jej się zmierzyć.

Bestsellerowa saga o kilku pokoleniach kobiet i zdradzie, która na zawsze naznaczy ich losy. Historia rywalizacji, zgubnej namiętności i błędów zmieniających bieg wydarzeń. Opowieść o tajemnicach z przeszłości, zaklętych w starych legendach, snach oraz w dziejach potomkiń, które zmuszone są dźwigać na barkach nie swoje winy i prostować ścieżki pogmatwane przez przodków, a także przez własne wybory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68577-58-7

Mojej Mamie,

która po swoich przodkach odziedziczyła wszystko, co najlepsze

SAGA WILEŃSKA

Srebrne wrzeciono

Zaklęte zwierciadło

Czarna sukienka

Nocny welon

Zapomniana kukiełka

Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława,

Wszystko to minie jako polna trawa;

Naśmiawszy się nam i naszym porządkom,

Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom1.

Jan Kochanowski, O żywocie ludzkim

CZĘŚĆ 1Łempice

ROZDZIAŁ 1

Litwa, Łempice, luty 1870 roku

Prawdę mówiła, to miejsce jest wyjątkowe — pomyślała Ksymena, przywołując opowieści babki Blandyny.

Jej słowa miały wielką moc. Oplątały dziewczynę, wkradły się w umysł i serce, niepokoiły i powracały w postaci obrazów, których nie potrafiła wyrwać z pamięci. Ksymena nie chciała zemsty, bo też nie miała powodu, by szukać odwetu na żyjących i karać ich za grzechy przodków, ale od wielu lat rosły w niej nie tylko poczucie krzywdy, lecz i ogromna ciekawość — jakiś osobliwy rodzaj opętania. Zdawało jej się, że należy do miejsca, w którym nigdy nie była, a jednak miało powab wytęsknionej, wymarzonej krainy. Zupełnie jakby ktoś zabrał przypisane Ksymenie w gwiazdach życie i pozostawił z wiecznym głodem pragnień nie do ukojenia. A teraz, gdy przez nagie konary drzew rosnących przy gościńcu dostrzegła sześciokolumnowy portyk pałacu, uznała, że to, czym zamierzała się nakarmić, nie jest tylko snem i ckliwym rojeniem babki Blandyny. Uderzyła w nią realność i pytanie: Co dalej?

Powóz minął figurę Matki Boskiej, stojącą na okrągłym cokole, po czym wjechał za bramę. Luty nie był dobrym czasem na dalekie podróże i gdyby nie wyższa konieczność, pani Stefania Niniewiczowa zapewne nie zdecydowałaby się wyruszyć na Wileńszczyznę, zwłaszcza do rodziny, której właściwie nie znała.

Służba odziana w ciepłe płaszcze do kostek już zbiegła po schodkach i czekała, by wnieść kufry. Na ganku zaś stał dziedzic Łempic — pan Michał.

Ksymena, spoglądając przez okno powozu, obejmowała wzrokiem potężne, toskańskie kolumny, dźwigające piętrową, centralną część pałacu zwieńczoną trójkątnym frontonem z oculusem2. Metopy3 w ozdobnym fryzie przedstawiały elementy herbowe i rzeźbione, koliste wieńce, co podkreślało klasycystyczny charakter budowli.

Pani Stefania przy pomocy lokaja wysiadła pierwsza. Za nią córka Felicja i cioteczna siostrzenica Ksymena. Mróz nie odpuszczał, niewolił wszystko wokół wraz ze śniegiem, który w słoneczne dni migotał, jakby kto brylanty na ziemię rozrzucił, lecz tego pochmurnego popołudnia zdawał się być symbolem bezdusznego faktu, że zima trwa i jeszcze wiele czasu upłynie, nim przyroda ponownie się zbudzi.

— Droga kuzynko… — Pan Michał już kilka lat wcześniej przekroczył sześćdziesiątą wiosnę życia, ale trzymał się prosto, włosy, choć siwe, miał gęste, a twarz przyjemną. Duże, jasne oczy patrzyły bystro i z sympatią. — Wielka to dla mnie radość, że kuzynka wreszcie zdecydowała się wstąpić w nasze skromne progi. — Ucałował dłoń Niniewiczowej, skinął głową ku dwóm pannom, po czym wprowadził gości do pałacu, by dalszych prezentacji dokonać w ciepłych objęciach domu. — Żałuję jedynie, że mąż kuzynki został w Lutnikach.

— Niestety, po pożarze Leopold musi nad wszystkim czuwać, ale obiecał, że wiosną do nas dołączy — wyjaśniła pani Stefania, gdy służący odbierał od niej futro.

Z przestronnego westybulu, ozdobionego arrasami i trofeami myśliwskimi, można było schodami udać się na piętro, drzwiami po prawej stronie do dużego salonu, z wyjściem na werandę do ogrodu, lecz pan Michał skierował się ku pokojom na lewo, gdzie najchętniej urzędowano w zimowym czasie.

Ksymena pospiesznie chłonęła wzrokiem meble w stylu Ludwika XVI, bogate sztukaterie na sufitach i piece o białych, zdobionych scenkami rodzajowymi kaflach. Na obitych adamaszkiem ścianach wisiały liczne dzieła sztuki i lustra w złoconych ramach. Jak tu pięknie — pomyślała, uważając przy tym, by nie rozglądać się przesadnie, co mogłoby zostać uznane za nietakt i brak manier.

Zaraz w salonie pojawiła się żona pana Michała — pani Agnieszka, delikatna i eteryczna. Niby człowiek, a motyl prawie. Po serdecznym przywitaniu zaprowadziła panie z Lutnik do gościnnych sypialni, aby odświeżyły się po podróży i przygotowały do kolacji.

Każda z nich otrzymała swój własny pokój, co niezmiernie ucieszyło Ksymenę. W Lutnikach musiała dzielić przestrzeń ze starszą o pięć lat Felicją, co dla nich obu było źródłem niezadowolenia, irytacji i przykrości, bowiem te dwie dorosłe panny nie znosiły się ze wszystkich sił. Różniło je wszystko — uroda, temperament, pochodzenie i marzenia, a łączyła jedynie wzajemna niechęć.

— Jestem tu, babciu — rzekła na głos Ksymena, przysiadając na wyściełanym aksamitem fotelu przy kominku. Ogień parskał niby rozjuszony źrebak, chyba oburzony, że nie pozwala mu się płonąć spokojnie, tylko zmusza do wysiłku, by jak najszybciej rozgrzał przytulne wnętrze. — I nie pomyliłaś się. Jestem pewna, że… — Zamilkła, gdyż do sypialni weszła jej osobista pokojówka, Kaśka. Pani Stefania uważała, że dwie służące na tak daleką wyprawę to nadto, lecz uległa gorącym prośbom siostrzenicy.

— Panienko, kąpiel naszykowana. Kufry zaraz rozpakuję. — Kaśka złapała się pod boki, chcąc dodać sobie wigoru.

Po długiej i męczącej podróży spod Nowogródka oczy jej się zamykały, głowa kiwała, lecz nauczona, by każdą słabość zwalczać, uśmiechała się i mówiła radośnie, jakby życia w sobie miała za trzy wsie i dwa miasta. Wciąż pamiętała burę, jaką otrzymała od jaśnie pani, gdy jako piętnastoletnia dziewczyna zaczęła służyć w Lutnikach. Któregoś wieczora, zamiatając w korytarzu, ziewnęła głośno, wyraźnie, głęboko, no i się zaczęło. Dowiedziała się wtedy, że tak ziewać sobie może w wiejskiej chacie i w oborze razem z bydłem, a nie na salonach.

— A którą suknię pierw naszykować? Tę zieloną, cieplejszą? Czy kremową, z tafty, strojniejszą?

— Kremową. — Ksymena chciała zaprezentować się pięknie, olśnić Łempickich, zachwycić ich, aby patrząc na nią, nie widzieli starej panny, ubogiej sieroty żyjącej na łasce wujostwa, a damę, której winni są szacunek, podziw i przyjaźń.

Gdy już się wykąpała i przebrała w zapinaną pod szyję gładką suknię z tiurniurą — najnowszym krzykiem mody — Kaśka aż klasnęła w dłonie. Kto jak kto, ale ona znała się na tym, co dobre.

— Ależ panienka śliczna. Jak panią narzeczony zobaczy, to z miejsca się rozkocha.

Ta miła uwaga zamiast ucieszyć Ksymenę, tylko ją zirytowała. Narzeczony! Prawie nic o nim nie wiedziała, a jedyną jego zaletą było to, że posiadał majątek blisko Wilna, a tym samym — Łempic.

Już po śmierci babki Blandyny nieraz prosiła ciotkę Stefanię i wuja Leopolda, aby pojechać na Wileńszczyznę i odwiedzić rodzinę, której nigdy nie poznała, lecz oni studzili entuzjazm młodej panny.

— To daleka wyprawa — tłumaczyli. — A czasy takie niespokojne. Lepiej domu pilnować.

Wkrótce nad Litwą rozpętała się powstańcza wichura i niezrozumiałe pragnienia zbladły, przygaszone strachem, smutkiem i nienawiścią do wroga, który palił, grabił i obracał w ruinę marzenie o wolnej Rzeczypospolitej. Wuj Leopold nocami dostarczał walczącym żywność i broń, a za dnia sam wojował — z żoną. Ciotka Stefania zaklinała męża na wszystkie świętości, by nie narażał ich życia i nie sprowadzał na Lutniki nieszczęścia, bo ona kolejnego już nie zniesie. Dzieci straciła dwoje. Pomarli piękni maleńcy synkowie, przyszli dziedzice, a ostała się jedynie brzydka córka Felicja — utrapienie rodziny i niezbity dowód na to, że z dwojga urodziwych i światłych rodziców począć się może dziecko szpetne, niezgrabne i zupełnie pozbawione wdzięku. Była jeszcze Ksymena Wojniłowiczówna, przygarnięta przez panią Stefanię po śmierci kuzynki. Dziewczynka, w przeciwieństwie do Felicji, została obdarzona wieloma zaletami, lotnym umysłem, wabiącą powierzchownością oraz urokiem, wobec którego kapitulowali nawet najbardziej nieczuli.

Nikt się nie dziwował, że córka dziedziców na Lutnikach nie może znaleźć adoratora i schnie w staropanieństwie, bo też Felicja, roztaczająca czar stracha na wróble, skutecznie tłumiła wszelkie afekta w męskich sercach. Za to dla wielu pozostało zagadką, czemuż to zalotna i śliczna Ksymena Wojniłowiczówna wciąż mieszka u wujostwa, miast nosić ślubną obrączkę i kołysać dzieci w ramionach.

W Lutnikach pojawiali się zalotnicy, a jakże. Dwóch nawet ośmieliło się starać o Felicję, ale szybko zostali przegnani, gdy okazało się, że to nic niewarci utracjusze polujący na posag. O Ksymenę zabiegali ci majętni, poważni, nobliwi, z łysiną na głowie i przynajmniej pięćdziesiątką na karku, budzący w pannie odrazę i gniew. Wujostwo namawiali ją do małżeństwa, kusili wizją dobrej przyszłości, lecz na przymus się nie zdobyli. Pani Stefania pamiętała historię swej ciotki, a babki Ksymeny — Blandyny, którą wydano za starca, co położyło się cieniem na całym jej życiu. Ona nie zamierzała stać się przyczyną nieszczęścia swej ciotecznej siostrzenicy. Lata jednak mijały, a w majątku siedziały dwie panny na wydaniu. Wstyd towarzyszący staropanieństwu był tym najgorszym, bo wiązał się z politowaniem i szyderstwem. W świecie, gdzie wartość kobiety mierzono statusem mężczyzny, który przy niej stanął, łatwiej było nosić piętno złodzieja i hulaki niż wzgardzonej, niechcianej przez nikogo panienki.

Wiedziała o tym również Ksymena. Piekła ją własna niemoc, zależność od innych, a także świadomość, że żyje na łasce wujostwa, więc nie powinna grymasić, tylko pójść za tego, kogo wybiorą. Przyrzekła sobie jednak, że nie podzieli losu babki Blandyny, a żeby być użyteczną, zamiast spędzać czas na lekturze powieści pokrzepiających ducha — przyuczała się, jak prowadzić księgi gospodarskie, jakich zysków należy się spodziewać za funt pszenicy i czy warto siać rzepak, czy może jednak sadzić buraki. Wuj Leopold uważał z początku, że znudzona panna tylko się bawi i wkrótce przerzuci swe zainteresowania na coś innego, ale czas pokazał, iż się pomylił. Przyłapywał się nawet na tym, że pewne kwestie omawiał nie z żoną, a z Ksymeną, i ufał jej do tego stopnia, że zlecał sprawdzenie rachunków. Byłby z niej doskonały pisarz4 w majątku, ba, może nawet i rządca — dumał sobie, z przykrością stwierdzając, że o swej własnej córce nic dobrego powiedzieć nie może.

Późną jesienią, gdy Ksymena skończyła już dwadzieścia sześć lat, Lutniki odwiedził rejent z Grodna wraz ze swym przyjacielem Anatolem Korzyckim. Panna Wojniłowiczówna, uczestnicząca w proszonym obiedzie, nie poświęciła im szczególnej uwagi, dopóki nie okazało się, że pan Korzycki przyjechał z Wilna. Wówczas włączyła się do rozmowy i niby niechcący, niby przypadkiem wspomniała o Łempickich.

— A tak, miałem przyjemność poznać pana Michała Łempickiego i jego żonę — przyznał Korzycki, ocierając chustką czoło. Najwyraźniej upał mu nie służył. Szybkim ruchem przygładził siwe włosy. — Rozumiem, że to rodzina państwa?

— Moja babcia Filomena była rodzoną siostrą Cecylii Łempickiej, babci Michała Łempickiego — odpowiedziała pani Stefania. — Jesteśmy więc dość bliskim kuzynostwem — dodała, zwróciwszy uwagę, że mężczyznę zainteresowała Ksymena. Poznała to po spojrzeniach, tonie głosu i uśmiechu.

Och, i tak będzie jak zawsze — pomyślała z lekką irytacją. Dziewczyna wpadnie w dąsy i kolejna szansa na zamążpójście zostanie zaprzepaszczona.

Pani Stefania nie pomyliła się, bo kilka dni później pan Korzycki rzeczywiście przyjechał do Lutnik, by poprosić o rękę panny Wojniłowiczówny. Tylko nie dla siebie, a dla swego syna Krzysztofa.

— Nie skończył nawet lat trzydziestu. Jest przystojnym i znakomicie ułożonym mężczyzną. To me jedyne dziecko i dziedzic majątku Bujwidy — przedstawiał swe plany w salonie państwa Niniewiczów. — Myślę, że jeśli chodzi o finansa, jesteśmy w stanie dojść do porozumienia, aby też mariaż był korzystny dla obu stron.

— O tak, z pewnością! — podchwyciła pani Stefania. Tym razem nie zamierzała słuchać wymówek siostrzenicy. Żyje u nich, karmią ją i odziewają, czas najwyższy, by się odwdzięczyła i przestała zawstydzać familię przed sąsiadami. Gdzieś w głębi serca pani dziedziczka odczuła także lekki zawód i przykrość, że to nie jej rodzona córka wzbudza zainteresowanie. Taki los!

Ksymena wysłuchała w spokoju wujostwa, ale minę miała nietęgą.

— Tym razem nie możesz się skarżyć — podjął wuj Leopold. — Pragnie swe życie złączyć z tobą niemal twój rówieśnik. W dodatku człowiek majętny i z dobrym nazwiskiem.

— Jeśli to tak znakomita partia, to czemuż ojciec szuka dla niego żony w tych stronach? — spytała spokojnie, panując nad emocjami. Była na najlepszej drodze, by zalegnąć w Lutnikach na wieki pod kuratelą wujostwa, za towarzyszkę mając Felicję. A jednak była to rzeczywistość oswojona, poznana, spokojna, a czymże było małżeństwo?

— Ksymeno — rzekła ciotka Stefania, ściągając brwi. — Zbyt często zdajesz się zapominać o swojej sytuacji, która najweselsza nie jest. Czas grymasów i impertynencji się skończył.

— Wstępnie przyjęliśmy oświadczyny w twoim imieniu — włączył się wuj Leopold. Mówił łagodnie, spokojnie, nauczony doświadczeniem, że narowistego konia łatwiej poskromić dobrym słowem i czułą ręką niż batem. — Oczywiście wpierw musimy się rozpatrzeć w kwestiach finansowych, czy na przyszłym mężu nie ciążą długi. Twój posag nie jest może imponujący, lecz…

Ciekawe — pomyślała Ksymena z lekką kpiną. Rozmowy o małżeństwie nie różnią się aż tak bardzo od tych dotyczących sprzedaży i kupna bydła. To interes i to interes. Tylko towar inny.

— …młody Korzycki jest w podróży — kontynuował wuj. — Wróci wiosną i wtedy odwiedzi nas, aby się oświadczyć osobiście. Do tego czasu już my się dowiemy, czy to aby nie jakiś awanturnik.

Los jednak tak pokierował sprawami, że to nie Korzycki wybrał się pod Nowogródek, a pani Stefania z Ksymeną i Felicją pojechały na Wileńszczyznę. A wszystko przez pożar, który wybuchł we dworze tuż po Nowym Roku. Prawe skrzydło parterowego budynku zostało mocno zniszczone, więc Niniewiczowie chcąc nie chcąc musieli się przenieść do ciasnej oficyny. Wtedy to od bliższej i dalszej familii pojawiły się serdeczne zaproszenia, aby na czas odbudowy zechcieli zamieszkać a to u stryjenki pana Leopolda, a to u kuzynostwa pani Stefanii. Ksymena, z początku przejęta katastrofą, która spadła na Lutniki, szybko otrząsnęła się z żalu, gdy okazało się, że istnieje szansa, by spełnić pragnienie swoje i babki. Poczęła namawiać ciotkę, by zatrzymać się u Łempickich. Pani Stefania nie była przekonana — nić łącząca obie rodziny została przed laty mocno nadwątlona, ale wreszcie uznała, że być może jest to szansa na odnowienie więzi, a i okazja doskonała, by lepiej poznać Korzyckich.

Małżeństwo z obcym sobie człowiekiem Ksymena przyjmowała z tłumionym gniewem, lękiem, lecz również ciekawością i nie do końca pojętą ulgą, że to, przed czym tak długo się wzbraniała, wreszcie stanie się faktem, a tym samym zakończy się długi czas niepewności i czekania. Należało nie chować się dłużej i przełknąć gorzką pigułkę, która co prawda jej nie wyleczy, a wujostwo narazi na wydatki, ale zdejmie z Lutnik piętno domu niechcianych starych panien.

Teraz, podczas wieczerzy w Łempicach, Ksymena od razu zwróciła uwagę na piękną, porcelanową zastawę z drobnym wzorkiem, srebrne sztućce i półmiski wypełnione wykwintnym jadłem. To nie była zwykła kolacja, a niemal uczta, podczas której serwowano najsmaczniejsze kąski — nadziewane kotlety cielęce opiekane z zaprawą, paszteciki z rodzynkami i marynowane w occie kuropatwy. Czy Łempiccy chcieli w ten sposób wyrazić ukontentowanie z powodu wizyty gości, czy też u nich przepych i wykwint były stałymi towarzyszami codzienności — tego Ksymena nie wiedziała. Naraz jednak dwór w Lutnikach, który zawsze zdawał jej się duży i zasobny, w porównaniu z Łempicami dziwnie się skurczył, zszarzał, opadły z niego wszelkie zalety — jak igły z wyschniętej choiny.

U szczytu stołu miejsce zajmowała nestorka rodu — pani Oktawia, matka pana Michała. Chociaż filigranowa, niewysoka i wiekowa, emanowała siłą oraz nieprawdopodobną wręcz żywotnością, widoczną w bystrym, czujnym spojrzeniu, głosie i postawie.

— Miałam nadzieję, że mój wnuk zdąży wrócić z drugiego folwarku, aby panie powitać, ale najwyraźniej zatrzymały go ważne sprawy — mówiła, otarłszy usta serwetą. W fioletowej sukni z czarnym kołnierzykiem i koronkowymi mankietami wyglądała dostojnie i elegancko.

— Czyżby chodziło o Wejszyszki? — spytała pani Stefania. — Słyszałam, że…

Rozmowa toczyła się gładko, a Ksymena, mimo że z początku przysłuchiwała się każdemu słowu, szybko odczuła znużenie. Kilkudniowa podróż, ogrom doznań, zmęczenie osiadły jej na ramionach i powiekach całym swym ciężarem. Siedziała jednak prosto, w przeciwieństwie do Felicji, która garbiła się nad talerzem, jakby dźwigała na plecach nie trzydzieści dwa lata, a co najmniej sto. Życzliwe oko wychwyciłoby, że nie była nawet najbrzydsza. Figurę miała znośną, kościstą może, nazbyt chłopięcą, odpowiedni strój ukrywał jednak te niedostatki. Twarz o dość łagodnych rysach budziłaby sympatię, gdyby nie wiecznie wygięte w podkówkę wąskie wargi i wyblakłe, wodniste oczy. Odnosiło się wrażenie, że wyziera z nich cała brzydota i beznadzieja świata. Choćby człowiek był rozradowany ponad miarę, wystarczyło, że popatrzył na Felicję i naraz uświadamiał sobie, że właściwie nie ma się z czego cieszyć — dzień jest pochmurny, jedzenie niesmaczne, a życie podłe. I jeszcze te włosy… Nad nimi pani Stefania ubolewała najbardziej, sama bowiem szczyciła się pięknymi, dawniej ciemnymi, teraz posiwiałymi lokami, zaś córka nie wiadomo po kim odziedziczyła pukle o nieładnym, rudawym odcieniu, zupełnie jakby ktoś oblał jej głowę wywarem z brudnej marchwi i buraków. Szeptano między sobą, że taki kolor przystoi Esterom i Ryfkom, a nie jaśnie panience i że najpewniej pani Stefania, będąc przy nadziei, musiała się zapatrzeć na wiewiórkę.

Gdybyż jeszcze Felicja nadrabiała fizyczne niedoskonałości wdziękiem, dowcipem lub słodkim usposobieniem, ale nie! Ją natura ulepiła z tego, co nie budzi podziwu i zainteresowania. Nie próbowała zjednać sobie czyjejkolwiek uwagi, domyślając się, że wysiłek to daremny. Czasem podpatrywała nawet, jak robi to Ksymena, lecz nie śmiała naśladować kuzynki. Kura nie zmieni się w łabędzia, choćby i nauczyła się pływać.

— Gdy wróci Dominik, pokaże wam, droga kuzynko, Wilno — mówił pan Michał, a widząc onieśmielenie Felicji, zwrócił się do niej życzliwie: — Panienka chyba nie była w tych stronach?

— Ni… nie… — odparła cicho, jąkając się, jak zwykle, gdy czuła się niepewnie. Widelec niespodziewanie wypadł jej z ręki i uderzył o talerz. Felicja jeszcze mocniej pochyliła się nad stołem, czując, jak policzki robią się szkarłatne ze wstydu. Patrzyła na siebie oczami innych i przykry był to widok. Straszliwie żałowała, że nie została z ojcem w Lutnikach. Trzeba jej było raczej siedzieć na pogorzelisku, a choćby i w lisiej jamie, niż jechać tak daleko tylko po to, by jak zawsze zbierać do kolekcji pełne dezaprobaty spojrzenia, kpiące uśmiechy służby i upokorzenie matki.

— W takim razie — pan Michał kontynuował swobodnie, udając, że nie zauważa niezdarności kobiety — to znakomita okazja, aby poznać Wilno i okolice.

Pani Stefania wstrzymała się z uwagami do końca wieczerzy, ale odprowadzając córkę do sypialni, syczała jej nad uchem:

— Czy ty chociaż raz nie możesz się zaprezentować, jak trzeba? Prędzej dziewkę folwarczną się przyuczy niż ciebie.

— Ja nie chciałam tu przyjeżdżać — broniła się Felicja, idąc ze spuszczoną głową.

— Tak? A to gdzie byś chciała? Może do klasztoru, co? Bogu pewnie wszystko jedno, czyś jest niezgułą, czy nie, ale póki obracasz się wśród ludzi, zachowuj się, na miłość boską! A ty — zwróciła się półgłosem do Ksymeny, zatrzymując się przed drzwiami swej sypialni — mogłaś ubrać się skromniej. Ta suknia miała być na spotkanie z twoim narzeczonym. Obie doprowadzacie mnie do białej gorączki!

Rozdział 2

Kolejne dni, mroźne, pochmurne, udręczone srogą zimą, Ksymenie upływały przyjemnie pośród piękna i dostatku. Aż trudno było uwierzyć, że przed kilkoma laty w tych stronach szalała powstańcza zawierucha, niszcząca wszystko na swej drodze. W Łempicach każdy pokój, mebel — czy to stary, rokokowy, czy też nowszy z okresu Ludwika Filipa — przedmiot i bibelot świadczył nie tyle o zamożności rodu, ile o doskonałym guście i wrażliwości na sztukę.

— Pałac pobudował przed ponad stu laty mój pradziad Henryk — opowiadał pan Michał, gdy przy podwieczorku towarzystwo raczyło się miodownikiem i filiżanką kakao. — I sam nie wiem, czy to szczęście, czy też Boża Opatrzność, że niemal bez uszczerbku przetrzymał aż trzy powstania.

— I oby więcej nie musiał już żadnego powstania przetrzymywać. — Pani Stefania cicho westchnęła, odkładając srebrną łyżeczkę na spodek. — Jeszcze po ostatnim trzeba się dźwigać.

— Znać tu kobiecą rękę — odezwała się Ksymena. Minę miała słodką, niewinną. — Czyżby to zasługa mej ciotecznej prababci?

— Babcia Cecylia niewątpliwie miała wielki wpływ na Łempice — przyznał pan Michał, dając lokajowi znak spojrzeniem, aby wymienił Felicji widelczyk, który panna znów niefortunnie upuściła.

— Och, ogromny — potwierdziła pani Oktawia. — Ja zawsze uważałam, Michale, że i owszem, twój dziad Ksawery był żołnierzem, walczył w powstaniu Jasińskiego, ale to Cecylia była generałem. To ona kazała postawić figurę Matki Boskiej przed bramą pałacu. Czy wiecie, że kiedy wzięto go do niewoli, to ona…

Nie zdążyła dokończyć myśli, bo do salonu wszedł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, ubrany w podróżny surdut. Pan Michał natychmiast się podniósł, uśmiechając się tak, jakby z serca spadł mu ciężar. Zaraz jednak dostrzegł poważne spojrzenie syna i zniechęcenie, które nie było wynikiem dalekich wojaży. Domyślił się, że sprawy w Wejszyszkach nie mają się najlepiej i znów — jak zawsze w takiej chwili — ogarnęły go wyrzuty sumienia, że to wszystko przez niego. Gdyby zarządcą dalej był Bryniewicz, folwark by kwitł, a tak…

— Nareszcie wróciłeś. Drogie panie, pozwólcie, że wam przedstawię Dominika Łempickiego — mego syna.

Mężczyzna ukłonił się, najpierw przywitał się z babcią, potem z panią Stefanią, matką i na końcu podszedł do dwóch panien, siedzących na sofie.

— A oto twoje kuzynki, Felicja Niniewiczówna i Ksymena Wojniłowiczówna.

***

W pokoju było pod dostatkiem ciepła. Stary piec, dopieszczony suchym drewnem, płonął od gorączki. Dwie solidne pierzyny, napełnione puchem i dobrym snem także przeganiały z łóżka chłód, lecz to nie dlatego Ksymena leżała w pościeli bez koszuli, rozogniona nie mniej od pieca.

Dominik… Dominik… Nie pamiętała długiego korowodu powitań, kto i co mówił. Nie pamiętała nawet twarzy mężczyzny, obojętnego spojrzenia, jakim ją omiótł, i swego własnego skonfundowania. Po wieczorze pozostało w niej jedynie wrażenie przyjemnego pobudzenia, nieznanej dotąd lekkości splecionej mocno z czymś niby poznanym, a jednak innym, słodszym, gwałtowniejszym. Dominik… Dominik… Wiedziała, że wuj Michał ma czterdziestoletniego syna, i wyobrażała go sobie jako podstarzałego dziwaka o nieciekawej fizjonomii. Była pewna, że to męskie wcielenie Felicji, ktoś z licznymi defektami, bo czyż możliwe, aby dojrzały, urodziwy i zamożny właściciel wielkiego majątku nie mógł znaleźć żony? A tymczasem okazało się, że to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.

Usłyszawszy ciche pukanie, natychmiast usiadła i przykryła się pierzyną.

— Wejść! — zawołała.

— Panienko, jestem. — Kaśka, wszedłszy do środka, stanęła na środku pokoju i skubała brzeg fartucha.

— Chodź tu i mów, czego się dowiedziałaś.

Służąca przysiadła na krześle i przygładziła ręką jasne włosy.

— No to tak, pan Dominik był przed wielu laty zaręczony, ale narzeczona go porzuciła.

— Nie może być!

— A tak! Zostawiła go, i to dla Moskala podobnież! Skandal był na całą okolicę. A potem pan starał się o jakąś pannę, ale zmarła, nim doszło do zaślubin. I pokojówki mówiły jeszcze…

— No co? — Ksymena przysunęła się bliżej krawędzi łóżka. — Mówże…

— Jak brat pana Michała zaginął na przeszło pięć lat, to podobno pan Dominik smalił cholewki do jego żony, znaczy się do swojej stryjenki, ale potem ten brat się odnalazł, więc…

— A zatem to tak się sprawy mają… — Ksymena pokiwała w zamyśleniu głową. — I teraz do żadnej nie chodzi? — upewniła się.

— No, chyba by coś w pałacu wiedzieli, to pewnie nie.

— Doskonale.

— Panienko, a panicz Korzycki? — Kaśka nie traciła zdrowego rozsądku. Młódką nie była, bo przekroczyła trzydziestkę, życie znała i chciała dla swej pani jak najlepiej.

— Co: panicz Korzycki?

— To nie z nim ma się panienka zaręczać?

— A gdzież! — Ksymena prychnęła. Opadła całym ciałem na poduszki. — Niech go sobie Felicja bierze.

— A panienka?

— A ja… — Uśmiechnęła się, wodząc wzrokiem po ozdobionym ornamentami suficie. — Zamierzam zostać panią na Łempicach.

***

Siedzieli obaj w kancelarii przy dużym, dębowym biurku. Dominik popijał nalewkę z czarnego bzu, z nadzieją, że trunek go wreszcie rozgrzeje. Nim spoczął na fotelu, dłuższą chwilę opierał się plecami o jasne, rozgrzane kafle pieca, ale wciąż było mu zimno. Cieszył się, że już wrócił i że po tygodniach niewygody spać będzie tej nocy w czystym, ciepłym pokoju.

— Wyrzuciłeś go? — zapytał pan Michał, patrząc z troską na syna.

— A miałem inne wyjście? Właściwie powinniśmy mu wytoczyć proces. Regularnie nas okradał, kłamał, fałszował księgi. Straty są duże. Czasem myślę, że lepiej byłoby sprzedać Wejszyszki.

— Tego nam nie wolno — zaprotestował pan Michał ostrzejszym tonem. Po powstaniu, licznych represjach, zsyłkach i konfiskatach utrzymanie majątków w polskich rękach było sprawą najwyższej wagi. Sprzedaż równała się zdradzie narodowej5.

— Wiem, wiem, tak tylko mówię, bo już zmęczony jestem tymi niekończącymi się kłopotami — mruknął Dominik i dopił resztkę nalewki.

— No nie mają Wejszyszki szczęścia do rządców, oj nie mają. Co jeden to lepszy.

— Bryniewicz pracował bez zarzutu i wciąż nie rozumiem, dlaczego go ojciec zwolnił…

— Nie zwolniłem, tylko przeniosłem. Prosił mnie o to. — Pan Michał chrząknął, uciekając wzrokiem. Obawiał się, że syn dostrzeże w jego oczach kłamstwo i poczucie winy. — No to co proponujesz?

— Szkoda naszego czasu, zdrowia i pieniędzy na sądy. Wachulewicz niech idzie w diabły, bo postarałem się o to, żeby w promieniu wielu wiorst nie znalazł posady. Nasz rządca Tadeusz zajmie się na razie Wejszyszkami i doprowadzi do porządku dwór, bo ten złodziej zapuścił go tak, że aż przykro było patrzeć. Stajnie i obory też w kiepskim stanie.

— A kaplica?

— Jeszcze wytrzyma, ale też wymaga odnowienia.

— No dobrze, wyślę Tadeusza. A potem?

— Jak nikogo nie znajdziemy, to może ja bym się przeniósł tam na jakiś czas? Ludzi trzeba przypilnować, bo rozbisurmanili się pod rządami Wachulewicza aż strach.

— Pańskie oko konia tuczy? — Pan Michał się uśmiechnął.

— Otóż to. Pozwolisz? — Dominik wyciągnął papierosa, przystawił koniuszek do świecy i zaciągnął się mocno.

— Za dużo palisz. — Ojciec się skrzywił i naraz sobie coś przypomniał. — A po drodze z Wejszyszek, zdaje się, miałeś zajechać do Runiewiczów? Udana wizyta?

Dominik raz jeszcze się zaciągnął, po czym szybko zdusił żar papierosa w popielniczce. Jego twarz o czystych, bardzo męskich i pięknych rysach pozostała niewzruszona.

— Owszem. — Podniósł się i podsunął krzesło bliżej biurka. — Pójdę się położyć, ojcze, to była daleka droga.

— Ależ oczywiście, oczywiście, powiedz tylko jeszcze, jak znajdujesz swoje kuzynki?

— To znaczy?

— Pewnie zostaną z nami do lata, więc chciałbym, żebyś się nimi trochę… zaopiekował.

— Ojcze…

— Tak, tak, wiem, że masz teraz co innego na głowie, ale miłe są, prawda? Nieprzykro ci będzie chyba z nimi przestawać?

— Miłe, miłe. — Posłał ojcu zmęczony uśmiech. Nie zainteresowała go ani jedna, ani druga panna. — Zrobię, co trzeba, nie martw się, ojcze.

Powoli, ciężkim krokiem ruszył schodami na piętro do swojej sypialni. Strudzony był nieludzko. Pragnął zanurzyć się w miękkiej pościeli i rozgrzać wreszcie, bo wymarzł się w Wejszyszkach i podczas drogi jak nigdy. Krótki postój u Runiewiczów także mu się nie przysłużył. To matka go namówiła, by składał im wizyty. Opowiadała, że córkę mają piękną, młodą, że może… może… Za pierwszym razem Dominik poczuł się mile zaskoczony. Już wiele panien rodzice mu swatali, ale ta… Alicja rzeczywiście przykuła jego uwagę. Taka mu się zdała słodka, delikatna, uroczo onieśmielona. Przy kolejnej bytności poświęcił jej więcej czasu i szybko się przekonał, że dziewczyna jest nie tylko ładna, ale również bystra i rozsądna.

Aż nadto rozsądna, jak się okazało. Wracając z Wejszyszek, z niekłamaną przyjemnością zajechał do Runiewiczów po spokój, po nadzieję, po trochę ciepłej wiosny pośród mroźnej zimy. I pewnie dostałby to wszystko, gdyby przypadkiem nie usłyszał rozmowy Alicji z młodszą siostrą. Dowiedział się wówczas, że jest stary, ale posiada świetne nazwisko i piękny majątek, więc jeśli matka każe jej za niego iść, to pójdzie. Zamiast złości czy smutku poczuł jedynie ogromne zmęczenie. Kolejna próba i znów rozczarowanie, już nawet nie liczył, które w przeciągu ostatnich dwudziestu lat. Wrócił do Łempic z postanowieniem, że zajmie się Wejszyszkami — dziedzictwem, które winno się pielęgnować z uwagi na kraj, rodzinę oraz dzieci jedynego stryja, a inne sprawy? Przestał wierzyć, że cokolwiek dobrego jest mu pisane.

Rozdział 3

— Czy kuzyn zabiera nas na przejażdżkę? — spytała Ksymena, schodząc z piętra, gdzie na nią i Felicję czekał Dominik, ubrany w ciepły, podbity futrem płaszcz.

— Nie, pomyślałem, że pokażę paniom kaplicę w parku i może przespacerujemy się trochę w stronę lasu.

Po chwili dołączyła do nich Felicja, która znów wyglądała tak, jakby pozbierała wszystkie smutki z okolicy i przypudrowała nimi twarz. Nie miała ochoty na przechadzki i najchętniej zostałaby w swej sypialni, lecz nie wypadało odmówić, a ona już w dzieciństwie pojęła, że to, „co wypada i co nie wypada”, ważniejsze jest od boskich przykazań.

Dzień był mroźny, acz słoneczny, śnieg skrzypiał głośno pod ciężkimi, skórzanymi butami Dominika. Mężczyzna nie był zbyt rozmowny, chociaż oczywiście nie można było odmówić mu galanterii. Gdy Felicja się potknęła, przytrzymał ją, po czym podał ramię i tak prowadził.

Ksymena patrzyła na to z irytacją i rosnącym rozczarowaniem. Przywykła do gorących męskich spojrzeń, do zachwytu i uznania, dlatego obojętność Dominika działała na nią deprymująco. Od samego początku nie poświęcał jej szczególnej uwagi. Podczas posiłków zabawiał uprzejmie konwersacją, grzecznie odpowiadał, gdy go o coś pytała, lecz nic ponad to. Wieczorami, kiedy cała familia spotykała się w salonie, by posłuchać, jak Łempicki gra na fortepianie, również nie wodził za nią wzrokiem, chociaż Ksymena — wbrew ciotce — zakładała najpiękniejsze suknie, a Kaśka mozolnie upinała jasne włosy w wyszukaną koafiurę. Może uważa, że nie jestem już młoda — rozmyślała. Albo jednak wbrew temu, co mówiła służąca, adoruje jakąś kobietę? Panna Wojniłowiczówna nie bała się wyzwań i zwykle osiągała to, do czego dążyła, a teraz miała cel, by mienić się panią na Łempicach i stać się częścią rodziny, o której babka Blandyna zawsze mówiła z żalem i tęsknotą. Po tylu latach sprawiedliwości stałoby się zadość.

Nie bez znaczenia był także fakt, że Dominik Ksymenę zafascynował, gdy po raz pierwszy uścisnął jej dłoń, patrząc na nią ciemnymi oczami. Miała pewność, że życie z nim może być bardzo przyjemne, nawet jeśli nie będą się darzyć mocnym afektem. Bała się zniewolenia, jakim jest miłość, ale również, może nawet bardziej, małżeństwa z kimś, kto budziłby jej odrazę. Babka Blandyna nigdy nie wybaczyła matce, że ta wydała ją za starego wdowca — Kleofasa Jundziłła, którego jedyną zaletą było stare, szlacheckie nazwisko i ładny majątek. Męczyła się okrutnie, dzieląc codzienność z człowiekiem nie tyle złym, ile bezmyślnym i skostniałym w poglądach. Traktował młodą żonę jak trofeum, a nie wrażliwą istotę, złaknioną prawdziwego uczucia i szczerego zainteresowania. Jedyną pociechą dla Blandyny w tej noszonej na ramionach i w duszy udręce nieudanego mariażu była córka Julianna, co prawda poczęta w bólu, wstydzie i niechęci, ale potem kochana i rozpieszczana ponad miarę. Kleofas z poprzedniego małżeństwa miał już troje dorosłych dzieci, więc narodziny kolejnego przyjął spokojnie, bez przesadnej radości, jednakowoż z dumą, że w tak sędziwym wieku potwierdzić może przed ludźmi swą siłę, wigor i męskość. Okazało się jednak, że córka, dla której spokojnie mógłby być dziadkiem, skradła jego uwagę i serce. Za to jedno Blandyna ceniła męża, za wszystko inne miała do niego żal i pretensje, a choć nie śmiała ich wypowiedzieć głośno, każdy, kto na nią patrzył, widział kobietę chropowatą jak nieoheblowane drewno i kolczastą jak jeż.

— Tutaj spoczywają nasi bliscy.

Ksymena usłyszała głos Dominika i to oderwało ją od wspomnień. Uniosła wzrok. Kaplicę z czterokolumnowym portykiem otaczały wysokie sosny. Przeżegnała się i dyskretnym tupnięciem strzepała z trzewików śnieg, po czym weszła do środka, gdy Łempicki otworzył solidne, podwójne drzwi. Wewnątrz panował lodowaty chłód, taktownie współgrający z atmosferą miejsca. Ściany mieniły się kolorami za sprawą światła, wpadającego przez witrażowe okna z wizerunkami Świętych Męczenników Wileńskich. W ołtarzu umieszczono kopię obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, przed którym paliła się jedna świeca w mosiężnym lichtarzu, lecz ten lichy płomień zdawał się przyjemnie rozświetlać półmrok.

— Ta kaplica powstała na życzenie prababci Cecylii — mówił Dominik.

— Prababci Cecylii… — powtórzyła Ksymena w zamyśleniu.

— Tak, siostry waszej prababci Filomeny. O, tu — wskazał na południową ścianę — jest jej tablica.

Felicja usiadła w ławce, nieszczególnie zainteresowana dawno zmarłymi antenatami. Modlitewny, podniosły nastrój kaplicy tylko ją przygnębiał, a już i tak było jej źle. Nie zauważyła wcześniej, ale w prawym bucie pękła podeszwa i całą pończochę miała mokrą, a stopę zlodowaciałą. Wstydziła się jednak o tym powiedzieć.

Ksymena tymczasem zdjęła rękawiczkę i obrysowała powoli fantazyjne, mocno zdobione litery.

— Cecylia Łempicka z Kosakowskich. — Zwróciła się do Dominika: — Jaka ona była?

— Zmarła kilka lat po moich narodzinach, więc jej nie pamiętam, ale ojciec opowiadał, że wyróżniała ją wielka dobroć i czułość.

— Naprawdę?

— Ależ tak — potwierdził ochoczo. — Podobno ona jedna umiała postępować z moim stryjem, Ksawerym, który po śmierci ojca strasznie łobuzował.

Poszukała wzrokiem kolejnej tablicy.

— Syn Cecylii, a pański dziadek, to też Dominik?

— Zgadza się. Imię otrzymałem na jego cześć.

— Powstanie — zgadła, patrząc na datę śmierci, tysiąc osiemset trzydziesty pierwszy rok.

— Powstanie.

Milczeli przez dłuższą chwilę.

— Cecylia miała jeszcze córki, prawda?

— A tak, cztery. Powychodziły za mąż i rozjechały się po świecie. Jedna osiadła pod Paryżem, kolejna w Wiedniu, jeszcze jedna niedaleko Warszawy. I tak to drogi nasze się rozeszły.

— Dlatego rada jestem, że my mogliśmy się wreszcie poznać, drogi kuzynie — podchwyciła Ksymena, spoglądając na Dominika w ten szczególny sposób, który zawsze sprawiał, że rozmówca czuł się ważny i mile połechtany. — Znałam Łempice jedynie z opowieści mojej babci Blandyny.

— I nie rozczarowała się pani? — Spojrzał bacznie na Felicję. Kobieta uklękła w ławce, udając, że się modli. Nieustannie wstrząsały nią dreszcze.

— Oczywiście, że nie — odparła Ksymena, tracąc pewność siebie. Dominik powinien nie odrywać od niej oczu, a tymczasem sprawiał wrażenie znużonego. Co z nim jest nie tak? — Widziałam na razie niewiele, ale pałac jest wyjątkowo piękny.

— Dzieło życia mego prapradziadka Henryka — wyjaśnił uprzejmie. — Chyba pora wracać — oznajmił niespodziewanie.

— A miał nas kuzyn zaprowadzić do lasu? — Ksymena nie potrafiła ukryć zawodu.

— Innym razem. Widzę, że panna Felicja zmarzła. Czy mam rację?

— T… tak — wyjąkała Niniewiczówna, wbijając wzrok w ziemię.

Och, czemuż ty się nią zajmujesz! — miała ochotę zawołać Ksymena, zła na niego i na kuzynkę, przez którą jak zwykle są same kłopoty. Zamiast zachwytu swoją osobą widziała w oczach Dominika współczucie dla Felicji, i tym większy ogarniał ją gniew. Pewnie uważa, że to nieśmiała biedulka i że z litości winien się nią zająć — pomyślała. Oj, drogi kuzynie, nie wiesz nawet, jaka potrafi być zuchwała i wygadana, gdy jesteśmy same, tylko we dwie…

Litwa, Wejszyszki, 1745 rok

Franciszka nie umiała szczerze opłakiwać ojca. Bogusław Sanguszko był dla niej figurą odległą i obcą, wyciosaną w materiale twardym, topornym, chropawym. Częściej widywała kredencerza czy ogrodnika niż jego, toteż nagła śmierć jedynego opiekuna, w dodatku gdzieś pod Witebskiem, pozostawiła ją być może w chłodnym zdziwieniu, ale nie w rozpaczy. Uznała nawet, że jej serce posiada zapewne jakiś straszliwy defekt, bo po ojcu — żywym człowieku — nie uroniła łzy nawet, a tymczasem przed rokiem lamentowała nad zniszczoną kukiełką. Ale to moja przyjaciółka była! — łkała w duchu, próbując sobie tłumaczyć ten nieracjonalny podział uczuć. Tak, kochała swoje marionetki, bo też nie miała kogo obdarzyć głębszym afektem. Matka, córka kasztelana żmudzkiego, wyzionęła ducha, w chwili gdy maleńka Franciszka po raz pierwszy łyknęła sobie ziemskiego powietrza. Bogusław Sanguszko, znany z mocnej głowy oraz twardej ręki, nie poczekał łaskawie, aż żona spokojnie ostygnie w zimnym sarkofagu, i skandalicznie szybko poślubił młodą wdowę po wojewodzie witebskim. Brygida — pani zacna, posłuszna i urodziwa zdawała się spełniać jego oczekiwania, rodziła syna za synem, ale żadnemu z nich nie udało się skończyć trzech lat, aż w końcu i ona, umęczona kolejnym bolesnym porodem, legła w sarkofagu, a jej mąż pogrążył się w pretensjach do losu. Ostała mu się jeno córka, której — jak na złość! — nie zmogły żadne gorączki, zarazy i słabości, a przecie krucha była, delikatna i eteryczna jak kwiatuszek. Sanguszko ożeniłby się pewnie po raz trzeci, gdyby nie nagła choroba, kończąca jego ziemską wędrówkę.

Wtedy to do zamku w Czamrowie zjechał najstarszy przedstawiciel rodu, aby zdecydować, co dalej z młodziutką dziedziczką. Imć Paweł Sanguszko, stryj Bogusława, po raz pierwszy miał sposobność zobaczyć Franciszkę. Po krótkim zapoznaniu uznał, że piętnastoletnia panna jest urocza, skromna i potulna, ale również zaniedbana. W prostej, zbyt krótkiej sukience, z nieprzypudrowanymi włosami wyglądała raczej jak służka. Jej obycie również pozostawiało wiele do życzenia. Stary Sanguszko uznał tedy, że nim ją za mąż wyda, umieści dziewczę u swej synowicy Petroneli Łempickiej, coby nabrała nieco manier i blasku. Tu trzeba było kobiecej ręki, a on — bezdzietny kawaler — ani czasu, ani ochoty nie miał, by ociosywać z niedoskonałości to młodziutkie stworzenie.

Wczesną jesienią wyprawiono zatem pannę do Wejszyszek, a że była to pierwsza podróż Sanguszkówny, wszystko wokół ją zajmowało i cieszyło. Ujrzawszy z daleka dwustuletni zamek wujostwa — nieszczególnie okazały, surowy, o dwóch wieżach — aż westchnęła z zachwytu.

Nietrudno oczarować kogoś, kto prawie nie wychodził poza swą komnatę. Świat Franciszki był bezpieczny i spokojny, ale też ciasny i ubogi w doznania. Macochy prawie nie widywała, do braci jej nie dopuszczano, więc gdy umierali, przyjmowała to bez frasunku. Ojca spotykała raz, może dwa razy w roku. Kiedy była młodsza, opiekowała się nią bona, a po jej śmierci rozmawiała już tylko ze służbą i ze swymi lalkami. Będąc dziewczynką, mogła imaginować sobie, że strojnie odziana marionetka to matka, zaś ta z wymalowanymi na różowo policzkami pełni rolę siostry, ale im Franciszka była starsza, tym większą miała trudność, by dostrzec w nich swą szczęśliwą, wyhaftowaną z samotności rodzinę.

Kiedy więc usłyszała od stryjecznego dziadka, że zamieszka u wujostwa, rozpromieniła się jak majowy dzień. Nigdy nie spotkała ciotki, ale żywiła głębokie przeświadczenie, że za nią już lata dokuczliwej samotności. Nie zawiodła się, bo też i wielkich oczekiwań nie miała.

Petronela okazała się kobietą poważną, nieco kostyczną i surową, o twarzy, której dojrzały już wiek oraz ślady po ospie maskowała gruba warstwa bielidła6 i talku. Mocno upudrowane, trefione włosy chowała pod czepkiem z jasnej koronki, poruszała się z dystynkcją, a mówiąc, zawsze splatała dłonie na wysokości brzucha. Przywitała synowicę bez przesadnej czułostkowości, ale dość serdecznie. Stryj Sanguszko postawił Petronelę przed faktem dokonanym, zdecydował, że dziewczyna zamieszka razem z nią, więc mogła jedynie z pełną pokorą przyjąć na siebie ten obowiązek. Od razu spostrzegła, że Franciszka z całą pewnością nie wdała się w Sanguszków. Ich wyróżniały duże nosy, wąskie usta i solidne, niedźwiedzie sylwetki. A zaraz potem ręce załamała i nad ubogim językiem panny, która wysławiała się, jakoby pochodziła nie z magnackiej familii, a z gminu, i nad ubożuchnymi manierami, i nad skromną garderobą. Żałość ją zdjęła wielka i odezwało się w niej serce matki. Cóż za stworzenie nieszczęsne — myślała sobie — co miast pielęgnowaną być niby róża w dworskim ogrodzie, rosła na dziko jak byle zielsko.

Petronela kazała sprowadzić z Wilna krawców i krawcowe, bo dziewczyna nie tylko sukni odpowiednich nie posiadała, ale także stelaży, sznurówek7, koszulek ani halek. Zaprosiła do zamku z sąsiedniego majątku niemłodą pannę respektową, Francuzkę, i tak we dwie zajęły się edukacją panienki.

Odżyło serce Franciszki, nakarmione uwagą, troską i życzliwością. Uczyła się chętnie, chłonęła każde słowo ciotki i powoli przeistaczała się w pięknego łabędzia. Nie miała już czasu dla swych dawnych towarzyszy. Do zdobionej gwoździami skrzyni powędrowały ukochane lalki, którym przez lata nadała nie tylko imiona, ale i barwne życiorysy.

Raz, gdy ciotka zapytała ją, jak też wypełniała dnie, Franciszka zdradziła swój sekret.

— Miałam sześć lat, kiedy bona przyniosła mi cztery marionetki od papy. To najmilsze, co dla mnie zrobił.

Petronela zasępiła się nieco, domyśliwszy się, że brat otrzymał od kogoś ten podarek, a niezainteresowany teatralnymi lalkami, kazał je zwyczajnie wyrzucić. Pewnie bonie żal się zrobiło, to zaniosła kukiełki dziewczynce.

— Ta najpiękniejsza, w zielonej sukni, to Flora — opowiadała Franciszka, poruszając sznurkami, aby zmusić marionetkę do ukłonu. — A ten jegomość to Florian — mówiła nieco zawstydzona, bo do niedawna jeszcze wzdychała do niego i całowała w usta, ale tak, żeby czasem Flora nie widziała, bo byłaby zazdrosna o męża.

W tej galerii wykwintnych postaci była też jedna okaleczona, z oderwanym korpusem.

— Przykrość, że jedynie głowa jej została. — Westchnęła ze smutkiem, gładząc po włosach swą jedyną przyjaciółkę. — Raz wpadł do pokoju wyżeł ojca. Złapał ją, tarmosił, za nic puścić nie chciał. Ledwiem mu z pyska wyrwała, ale o! Rozpadła się.

Petronela nie rzekła słowa, ale w duszy skarżyła się na Bogusława i jego drugą żonę. Jak mogli doprowadzić to tego, by dziewczyna pośród kukieł rodziny szukała! Gdyby chociaż jedna jej córka żyła… Trzy zmarły wkrótce po urodzeniu, dwie kolejne — nim skończyły dwa lata. Miała też syna, upragnionego następcę nazwiska i majątku, jednakże zgasł w czwartej wiośnie życia. Mąż Henryk ją obarczał winą za te tragedie.

— Twojemu bratu też wszystkie dzieci umierają. Musi być, że jakaś klątwa nad wami wisi. Przyznaj, kto z waszej rodziny tak niebiosa obraził!

Petronelę bolały te krzywdzące oskarżenia, ale nie oganiała się od nich, tylko z dumą i milczeniem pozwalała, aby osiadały na sercu i przecinały ostatnie nici łączące ją z mężem. Liczyła sobie dwadzieścia pięć wiosen, gdy oddano ją młodszemu o trzy lata Henrykowi za żonę. Zobaczyła go przed ślubem tylko raz, ale to wystarczyło do rozmiłowania. Tak bardzo się lękała, że wydadzą ją za jakiegoś odrażającego starca, a tymczasem życie swe dzielić miała z wyjątkowo urodziwym, potężnie zbudowanym mężczyzną o figlarnych oczach i czarującym obyciu. Na początku zdawali się szczęśliwi. Henryk nie skąpił jej ani pieszczot, ani słów tak upajających, jakby je kto zanurzył w słodkim, pitnym miodzie, a potem…

— A poznam ja, pani ciotko, wuja? — spytała nieoczekiwanie Franciszka, wchodząc w myśli Petroneli o mężu. Dotychczas widziała go tylko na wielkim portrecie w sali kompanii.

— Poznasz, oczywiście, że poznasz. Pewnie pod koniec roku przyjedzie.

— A dlaczego nie przebywa w Wejszyszkach?

— Zajęty jest. W Łempicach, to kilka godzin drogi stąd, piękny pałac kazał pobudować. Dopilnować trzeba.

Nie tęskniła Petronela za mężem. Przeciwnie — spokojną głowę miała, gdy przebywał poza domem, bo wtedy wiadomym było, że nie sprowadzi hańby na kolejną służkę, a i jej samej nie upokorzy lubieżnymi uciechami z dziewkami ze wsi. Potem to ona najczęściej musiała gasić pożary, prostować ścieżki Henrykowi, który sam z taką ochotą je sobie gmatwał i plątał.

— Pani ciotko… — podjęła znów Franciszka, chowając lalki do skrzyni. Nie wiedziała, jak wyrazić to, co kotłowało się jej w duszy. Była wdzięczna Petroneli za serce i za to, że dzięki niej pojęła, w jakim więzieniu żyła za sprawą rodzonego ojca, nim pojawiła się w Wejszyszkach. — Tu z wami tak mi dobrze i jasno.

Kobieta uśmiechnęła się, po raz pierwszy od dawna napełniona macierzyńską czułością.

— Ja także kontenta jestem, Franciszko, że jesteś przy mnie. — Pogłaskała ją po głowie. — I uczynię wszystko, co w mej mocy, byś była szczęśliwa…

ROZDZIAŁ 4

Łempice, marzec 1870 roku

Zima wreszcie przyjęła gorzką prawdę, że nie jest już mile widziana. Pozawodziła więc nieco wiatrem, posypała złośliwie śniegiem i odeszła strapiona, ciągnąc za sobą gęste błoto i ludzkie pomstowanie. Dnie stawały się wyraźnie dłuższe, Ksymena zaś robiła się coraz bardziej zniecierpliwiona. Dominik nie reagował na jej subtelne uśmiechy i kokieteryjne spojrzenia, często wyjeżdżał poza Łempice, a kiedy dotrzymywał towarzystwa jej i Felicji, sprawiał wrażenie nieobecnego i zmęczonego. To jednak dziwak — uznała Wojniłowiczówna. Nic dziwnego, że porzuciła go narzeczona. Która by chciała z nim przestawać?! Ani ognia, ani uczuć z tej zimnej bryły wykrzesać nie można.

Obiecywała sobie, że dłużej starać się nie będzie. Łempice wspaniałe, pamięć o babce Blandynie cenna, lecz na męski upór nic się nie poradzi. Zrzucała jednak te postanowienia, w momencie kiedy Dominik pojawiał się w pobliżu. Lubiła na niego patrzeć, gdy grał na fortepianie albo gdy — opierając się ramieniem o piec — palił papierosa. Sposób, w jaki wypuszczał dym z ust, zdawał się Ksymenie nie mniej finezyjny od umiejętności panowania nad instrumentem. Podziwiała jego dłonie, silne, duże, o długich palcach. Podziwiała gibką, barczystą sylwetkę i wyjątkowo piękną twarz. Nosił krótką brodę, lecz zarost nie ukrył wyraźnie obrysowanych, pełnych ust i wysokich kości policzkowych. I jeszcze to spojrzenie ciemnych oczu… Gdyby Ksymena była dziesięć lat młodsza, pewnie uznałaby, że zwyczajnie się zakochała, wszak niecnej pożądliwości ciała musi towarzyszyć wielka miłość, inaczej to zgorszenie i rozpusta. Z czasem jednak pojęła, że można pragnąć mężczyzny, nie oplatając tego szlachetnym i wiernym uczuciem, a ona chciała Dominika jak nigdy nikogo. Nie żeby miała jakieś szczególne doświadczenie, o to trudno było pod kuratelą najpierw babki Blandyny, a potem wujostwa. Od początku jednak ta sfera tajemna, podbita dodatkowo widmem grzechu, budziła jej ogromną ciekawość. Kiedy miała piętnaście lat, przyłapała któregoś wieczora pokojówkę na rozpasanej zabawie z lokajem w schowku przy drewutni. Słyszała śmiech, dziwne sapanie, stukot, więc bez zastanowienia otworzyła drzwi, by po raz pierwszy w całej krasie zetknąć się z miłością — nie uduchowioną i poetycką, a tą prostą, przyziemną… i nie mniej fascynującą. Potem wystarczyło podpytać co bardziej rozmowną służącą, aby doznać oświecenia i nie wierzyć dłużej w bajki, że to bocian przynosi dzieci. Z czasem Ksymena zaczęła rozumieć rozgoryczenie babki Blandyny i jej niechęć do starszego o prawie pięćdziesiąt lat męża. To, co z wybranym mężczyzną mogło być cudowne, z tym niechcianym oznaczało ból i wstręt. Dlatego miast z wdzięcznością przyjąć oświadczyny tego czy innego jegomościa, wolała wstydliwy status starej panny. Dominikowi by nie odmówiła, lecz on pozostawał odległy i zupełnie niewzruszony.

Wreszcie Ksymena uznała, że czas przystąpić do konkretniejszych działań. W obecności Łempickich, ciotki i Felicji mogła go jedynie wabić spojrzeniem, a to, jak się przekonała, nie działało ani trochę. Postanowiła zatem namówić kuzyna na konne przejażdżki. Felicja nie jeździła, bała się koni, ale Ksymena była doskonałą amazonką.

— Ależ oczywiście, jeśli sobie pani życzy. — Dominik nie czynił przeszkód, ale znów ją rozdrażnił tym swoim zwykłym, obojętnym tonem. Już ona się przekona, czy w tym przystojnym, niewiarygodnie pociągającym mężczyźnie jest człowiek pełen pasji i ognia.

— Dziś? — podsunęła słodko, spoglądając w okno. — Taki ładny dzień.

— Tylko zimno.

— Ach, kuzyn z tych, co się chłodu boją — zakpiła, a on po raz pierwszy zaśmiał się cicho. A już myślała, że niezdolny do tego, że jak w Felicji siedzi w nim tylko to, co ponure i smutne.

— Kuzyn z tych, co się boją, by ich kuzynka nie zmarzła.

— Nie zmarznę — zapewniła, rozradowana tym, że wreszcie w tym twardym pancerzu pojawiła się szczelina.

Ma ładny głos — pomyślał Dominik. Niski, ciepły, głęboki, zupełnie inny od jasnej barwy matki czy babci Oktawii.

— W takim razie każę osiodłać konie. — Spojrzał na stary kominkowy zegar. — Do obiadu jeszcze dwie godziny, więc zdążymy.

Pojechali głównym gościńcem ku rozwidleniu dróg. Błoto bryzgało spod kopyt, chociaż nie kłusowali zbyt szybko. Powietrze pachniało, jak to na przedwiośniu — jeszcze dymem i przegniłą trawą, ale również sosnami i mokrą ziemią, która przebudziła się po zimie, tajała i z utęsknieniem łapała głęboki oddech.

Łempice z każdej strony otoczone były bujnymi lasami, w przeciwieństwie do Lutnik, położonych głównie wśród łąk i pastwisk. Ksymena pomyślała, że wszystko tutaj, nawet w mało urodziwej oprawie marca, wyszło spod dłoni wielkiego artysty, który stworzył krajobraz, wybierając wyłącznie najpiękniejsze farby i najszlachetniejsze materiały.

Z alei, ścieżką między polami, dotarli do rzeki i przez kilka minut jechali wzdłuż brzegu, dopóki amazonka nie zgubiła cylindra, przewiązanego ciemnym woalem. Dominik zatrzymał konia, podniósł zgubę i chciał ją wręczyć Ksymenie, ale ona wyciągnęła dłoń, dając do zrozumienia, że pragnie zeskoczyć. Pomógł jej, pociągając ostrożnie ku sobie, i postawił na trawie, aby nie ubłociła sukni. Spódnica, co prawda, dla wygody podczas jazdy z przodu została podpięta czterema guzikami, ale z tyłu była długa.

— Nareszcie poczułam, że żyję — rzekła mu zupełnie szczerze, zachwycona uczuciem wolności. Uniosła twarz ku słońcu, sycąc się ciepłem.

Dominik nigdy wcześniej nie przyglądał się zbyt uważnie Ksymenie, ale teraz popatrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Jasne włosy, spięte na karku, wysunęły się z ciasnego węzła i smagały zaróżowione od wiatru policzki. Panna nie była olśniewająco piękna, a może po prostu nie w jego guście, bo on wolał smukłe szatynki, ale nie mógł zaprzeczyć, że przyciągała wzrok. Naprzód zaintrygowały go jej proste, grube brwi, zadziwiająco ciemne przy niebieskich oczach i blond włosach. Aż miał ochotę zapytać, czy użyła jakiegoś czernidła, czy też to dzieło natury. Potem zwrócił uwagę na pełne, wypukłe wargi, jakich nie widział u żadnej kobiety.

— Cylinder — przypomniała mu.

— Ach tak. — Szybko podał jej kapelusz, ale ona stała dalej z gołą głową, nie przejmując się, że wiatr czyni coraz większe spustoszenie w jej fryzurze.

Dominik, obawiając się, że jego spojrzenie jest zbyt natarczywe, opuścił wzrok na śliczną wełnianą, ciemnoniebieską suknię, ozdobioną przy kołnierzu i mankietach ciemnym grogramem8. Dekolt chroniła biała szmizetka9 z aksamitną kokardą i frędzlami

— Znakomicie kuzynka jeździ konno — zdobył się na uprzejmy komplement.

— Dziękuję. Zdecydowanie wolę męskie siodło, ale cóż poradzić. — Wzruszyła ramionami z uśmiechem. Chciała odwdzięczyć się za miłe słowo, więc skinęła na czarnego ogiera, trzymanego za uzdę przez Dominika. — Piękny koń.

— Och, nawet w połowie nie jest tak piękny jak ten, którego straciłem przed kilku laty… — Urwał. Potrzebował zapalić i żałował, że nie wziął z domu papierosów.

— W powstaniu? — podsunęła Ksymena. — Przykro mi.

— Co tam koń…

— Toteż nie z powodu konia mi przykro.

Uchwycił poważne, współczujące spojrzenie dziewczyny.

— Dziękuję, kuzynko.

Skinęła głową, myśląc z przykrością o tym, że w jej żyłach poza polską płynie również krew rosyjska — oprawcy i szantażysty. Pragnęła jak najszybciej przerwać ten smutny nastrój.

— Podziwiam, w jaki sposób Łempice radzą sobie po uwłaszczeniu chłopów — zaczęła, chociaż w sekundę pojęła, że nie jest to temat sprzyjający zalotom. — My w Lutnikach w pierwszych latach mieliśmy duże problemy. To jednak ogromna zmiana.

— Ojciec nadał włościanom ziemię na długo przed powstaniem, więc ten kłopot nas ominął.

— Naprawdę? Wyobrażam sobie, że taki śmiały pomysł nie spotkał się z powszechnym entuzjazmem?

Dominik uśmiechnął się, rozgarniając butem piach.

— No, nie mogę powiedzieć, żeby okoliczne majątki poszły w nasze ślady. Jedynie mój stryj w Zielnej także zwolnił chłopów z pańszczyzny.

— Rewolucjoniści — rzekła ze szczerym podziwem, w jednej ręce trzymając cylinder, a drugą głaszcząc gniadą klacz po szyi. — Szczytne idee, szlachetne zamiary…

— I często niewesoły finał — podsumował Dominik gorzko.

— To już minęło. — Włożyła kapelusz, po czym spontanicznie pogłaskała go po ramieniu. — Wiem, że nie dla wszystkich, ale na to nie ma pan już wpływu.

On chwycił jej dłoń i ucałował nagą skórę między rękawiczką a mankietem. Przyjemnie zaskoczył ją tym śmiałym gestem.

— Proszę o wybaczenie, kuzynko. Miałem pani zapewnić trochę rozrywki, a tymczasem…

— Ależ od dawna nie bawiłam się tak dobrze. — Powoli ruszyli drogą, prowadząc konie za uzdy. — Jeśli to możliwe, chciałabym, żeby mi kuzyn następnym razem pokazał tutejsze lasy i oczywiście wieś.

— Wieś? Naprawdę to panią interesuje? Nie wolałaby pani pojechać do Wilna?

— Z radością zobaczę miasto, ale muszę się panu przyznać, że straszna ze mnie prowincjuszka. Bardziej niż na sztuce i muzyce znam się na cenach buraków i zboża.

— Niemożliwe — oświadczył z humorem.

— A jednak. Na pensji w Nowogródku nieszczególnie pochłaniało mnie ćwiczenie talentów, za to nauki ścisłe i przyrodnicze, owszem. W Lutnikach zszywałam papier listowy, by móc robić zapiski dotyczące gospodarstwa. Niektóre pomysły nawet spotkały się z aprobatą wuja Leopolda i rządcy, ale cioci Stefanii wydaje się chyba, że wciąż jestem dziewczynką i powinnam skupić się wyłącznie na sonatach i nokturnach.

— To nie lubi kuzynka, jak gram wieczorami?

Zatrzymała się i popatrzyła mu oczy, zbyt długo i zbyt intensywnie, ale Dominika nie uraziła ta zuchwałość.

— Uwielbiam. — Odwróciła twarz i spokojnie ruszyła przed siebie, wiedząc, że on odprowadza ją spojrzeniem. Nareszcie!

Litwa, Wejszyszki, 1745 rok

Ziąb był straszny, kiedy Henryk — łowczy wielki litewski10 — jechał wieczorem do Wejszyszek, ale jemu niestraszne były mrozy i kopiaste śniegi. Siedział swobodnie rozparty w saniach wymoszczonych futrami, rozweselony gorzałką, której zakosztował w Wilnie. Mocną głowę odziedziczył po przodkach, toteż trunek wszedł mu w ciało, rozgrzał nogi, ale umysł pozostawił trzeźwy i przytomny. Zawsze miał baczenie, jadąc przez lasy, zwłaszcza zimą, na wypadek gdyby wygłodniałym wilkom zamarzyło się spróbować koniny albo gdyby jakiś zbój poważył się sięgnąć po to, co pańskie. Na jedno i drugie nieszczęście trzymał przy sobie dwa pistolety, oba z rozszerzoną przy wylocie lufą i bogato zdobioną rękojeścią, które czule zwał swymi wiernymi damami.

Długo zwlekał z powrotem do domu, ale nie było rady, na Boże Narodzenie musiał się stawić, nawet jeśli znał przyjemniejsze sposoby świętowania. Zajęty nowym pałacem w Łempicach, nie widział żony od wiosny, przyznać jednak musiał szczerze, że nie tęsknił. Od dawna już nie potrafił wskrzesić w sobie uczucia, które w pierwszych latach małżeństwa zdawało się mocne i piękne. Nikt go nie pytał, czy chce poślubić wysoką i mocno zbudowaną pannę. Ot, taki los mu rodzic zaplanował, a on mógł jedynie pogodzić się z wyrokami i żyć zgodnie z Petronelą. Młoda Sanguszkówna nie odstręczyła go jednak, nie zraziła. On, trzymany krótko, znający jedynie ukradkowe i pospieszne obcowanie z prostymi dziewkami, rozsmakował się w żonie, w jej pulchnym ciele, które ona zawsze starała się ukryć przed jego wzrokiem, wstydząc się blizn po ospie. Dobrze wspominał pierwsze miesiące, a może i lata małżeństwa. Z Petronelą różnili się temperamentami i usposobieniem, ale Henryk widział w niej żonę niemal idealną. Zawsze opanowana, spokojna, nie żądała dla siebie niczego, za to jego prośby spełniała natychmiast.

Potem, gdy kolejne dzieci trzeba było przenosić z kołysek do trumien, miłość Henryka stopniowo gasła, aż wreszcie wypaliła się do cna. Pragnął syna i dręczył się tym, że umrze, nie pozostawiwszy po sobie następcy. Myślał nawet, coby unieważnić małżeństwo, wziąć sobie młodą, zdrową kobietę, która dałaby mu liczne potomstwo, ale nie poważył się na ten krok z uwagi na stryja Petroneli — Pawła Sanguszkę. Lękał się tego człowieka. Miał on bowiem liczne tytuły, szerokie koneksje i z pewnością większą władzę od niego. Nie darowałby znieważenia swej synowicy i zniszczyłby mu życie, a na to Henryk nie mógł sobie pozwolić. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego nie poważyłby się zerwać więzów małżeńskich. Nie chciał krzywdy Petroneli. Prawda, nieraz podle ją traktował i zdradzał, ale istniały granice, jakich nie śmiałby przekroczyć. Przebywając w Wejszyszkach, czasem odwiedzał żonę w alkowie, w dramatycznej nadziei, że jej łono jeszcze zakiełkuje, ale czynił to z niechęcią i wysiłkiem. Petronela po śmierci ostatniej córki wychudła, zmarniała. Twarz pozbawiona bielidła zdawała mu się brzydka, ciało utraciło powab. Ona od dawna już wiedziała, że popadła w niełaskę, więc i dla niej te nocne odwiedziny były przykre, tym bardziej że poświęcenie męża okazywało się daremne.

Trudno — myślał sobie Henryk, zbliżając się do swych ziem — może jeszcze słońce dla mnie zaświeci. Osłodą była mu myśl o Łempicach. Sam nie wiedział czemu, ale ukochał tamten folwark najbardziej ze wszystkich. Jego dziadek Dominik — chorąży wielki litewski, po tym jak wraz z innymi dzielnymi wojami w roku tysiąc sześćset sześćdziesiątym odbił umęczone Wilno z kozackiej niewoli, postanowił, że odbuduje stary łempicki zamek i w pobliżu miasta żyć wreszcie będzie rozkosznie i błogo, jak na sarmatę przystało. Szybko okazało się, że na siedzibę, którą jego matka odziedziczyła po siostrze, spadła siła jakaś nieczysta. Do ruin nikt zbliżyć się nie mógł, bo wokół rozlała się gęsta, siwa mgła. Żadne wiatry, modły ani uroki przegonić jej nie zdołały. Przeto chorąży zdecydował, że zbuduje nowy dwór, na wzgórzu w pobliżu rzeki. Jak sobie umyślił, tak się stało. Zdążył się ucieszyć rodowym gniazdem, nim u progu kolejnego wieku Wilno nawiedziła wojna. Po latach syn chorążego uznał, że bliskość miasta wcale taka dobra nie jest i zamieszkał w niewielkim zameczku w Wejszyszkach. Od czasu do czasu zabierał jednak swego syna do Łempic. Dwór niszczał i nie bardzo zachwycał dorastającego Henryka, ale za to puszcze wokół pełne były najdorodniejszej zwierzyny. Fascynował go zamglony las, chroniący magnacką ruinę przed wścibskim wzrokiem, fascynowało tajemne przejście z lochów zamku, fascynowały wyprawy łowieckie i marzył sobie, że kiedyś tu zamieszka.

Zamek w Wejszyszkach zawsze uważał za nieznośnie ponury, ciemny i zimny. Przypominał mu rzucony niedbale na ziemię wielki głaz, z którego niby rogi wyrastały dwie wieże. Żadnej finezji, lekkości, prawdziwie książęcego sznytu. Projekt pałacu w Łempicach, przedstawiony przez architekta z Warszawy, nie spełnił oczekiwań Henryka, dlatego posłał po włoskiego mistrza i wreszcie dostał to, czego pragnął. Żałował tylko, że trzeba czekać do wiosny, nim ruszą prace, ale nie próżnował. Wybierał i zamawiał meble w stylu Ludwika XV — małe sofki z zaokrąglonymi oparciami, fotele na wygiętych nóżkach ze złoconą tapiserią, francuskie komody z wolutami w kształcie roślin i palisandrowe bureau plat11 z blatem pokrytym skórą. Nie chciał w Łempicach żadnych staroci z Wejszyszek, ciężkich szaf, szylkretowych biblioteczek ani orzechowych kredensów z rzeźbionymi herbami. To życzenie nie było trudne do spełnienia, ale co z Petronelą? Obowiązek i przyzwoitość nakazywały, by namawiał żonę na przeprowadzkę — z nadzieją, że odmówi.

Gdy dotarł na miejsce, służba już czekała, by pownosić kufry. Krzyknął jeszcze, coby baczenie mieli, w sieni zrzucił futro, wiedząc, że ktoś i tak je podniesie, po czym ruszył schodami na piętro, do komnaty tradycyjnie zwanej pokojem kompanii — najjaśniejszego i najcieplejszego w całym domostwie. Głodny był straszliwie po dalekiej podróży i miał apetyt na porządną ucztę. We wnętrzach cenił sobie lekkość, wyrafinowanie i umiar, ale w jedzeniu Henryk stał się godnym następcą swych nienasyconych przodków. Lubił, jak było tłusto, ostro i dużo. Nie dla niego delikatne przepiórki czy chude kurczęta. Wszyscy wiedzieli, że jak łowczy zjeżdża, czekać ma na niego soczyste, młode prosię albo dziczyzna.

Wpadł do komnaty i już usta otwierał, by powitać żonę, gdy naraz spostrzegł, że to nie ona siedzi na krześle przy kominku.

— Dobry wieczór, proszę wuja pana — odezwała się młoda dziewczyna, stając niemal na baczność.

Henryk zaniemówił. Na chwilę nawet przymknął powieki, bo zdało mu się, że to nie żywa osoba, a jakiś wytwór jego najpiękniejszych imaginacji, jak z poezyji czytanych w młodych latach. „A we śnież to czy na jawi/ Ten mię widok luby bawi?/ Czy przez jakie zachwycenie/ Patrzę na śliczne stworzenie?”12. Panna była niewysoka i smukła. Nisko ułożone i przypudrowane na blond loki zdobił koronkowy czepek z kokardką. Wzrok mężczyzny przesuwał się po białej szyi, ozdobionej błękitną wstążką, i zapinanym na guziki wzorzystym, żółtym bawecie13 z jedwabiu, pod którym w szybkich oddechach unosiła się pierś dziewczyny. Zbliżył się, by z bliska przyjrzeć się twarzy nieznajomej. Gładka, jedynie lekko przypudrowana cera, mały nos, drobne, uroczo rozchylone usta i jasne oczy w obramowaniu nieco ciemniejszych rzęs.

Uśmiechnął się, przepełniony szczerym zachwytem. A cóż to za niezwykłe zjawisko — pomyślał sobie. Uroda, lekkość i wdzięk! Dziewczyna wyglądała jak cudny rokokowy bibelocik, jak jedna z porcelanowych laleczek, którą zakupił do Łempic. Wpatrywał się więc w nią jak bażant w ziarno, dopóki nie otrzeźwił go głos żony.

— Dobry wieczór waszmości — zawołała Petronela, wchodząc do komnaty. Na powitanie męża włożyła perłową suknię, szeroko rozłożoną na trzcinowych obręczach14, z falbaniastymi rękawami do nadgarstka. — Już kazałam podać najlepsze jadło.

Henryk zwrócił się w jej stronę, chrząknął i skłonił nisko.

— Pani — odezwał się dwornie.

— A oto i nasza mała wychowanica. — Skinęła dłonią na Franciszkę, aby się zbliżyła. — Córka mego brata.

Dziewczyna, pomna nauk, przyklęknęła i ucałowała wuja w rękę. Aż dreszcz go przeszedł, gdy poczuł na skórze dotyk jej ust.

— Urocza — rzekł tak, jakby nudził go i ten ceremoniał, i ta panna. — Zdawało mi się, że twa synowica, droga żono, jest nieco starsza — dodał chytrze. — A to dziecko chyba nawet jeszcze trzynastej wiosny nie ukończyło.

— Przed tygodniem obchodziłam szesnaste urodziny — wtrąciła Franciszka impulsywnie i zaraz zamilkła, strwożona, uświadomiwszy sobie swój nietakt. Z pąsowymi ze wstydu policzkami jeszcze bardziej zdała się Henrykowi małym, drogocennym cacuszkiem, jakim bez końca można by sycić oczy.

Po wieczerzy udał się do swej komnaty na spoczynek, ale taki w nim wigor buzował, taka jakaś gorączka nerwowa, której w żaden sposób nie mógł opanować, że wreszcie wstał i poszedł do żony. Ona przyjęła go jak zawsze, ulegle, bez wymagań, z bezradną akceptacją i zawstydzeniem. I nawet jeśli dziwiła się tej niespodziewanej żywiołowości męża, to z całą pewnością nie była jej ona przykrą.

ROZDZIAŁ 5

Litwa, Łempice, kwiecień 1870 roku

Wiosna nie zapomniała, jak być piękną ani jak rozkochać w sobie do szaleństwa, ale i tak każdego roku powtarzała te same umizgi. Udawała nieśmiałą, speszoną, wiedząc, że im dłużej się opiera, tym bardziej jej pragną. Z początkiem kwietnia poczuła się pewniej i poczuli to również wszyscy mieszkańcy Łempic. Przybywało pogodnych dni, więc pani Stefania częściej opuszczała pałac, by zaczerpnąć kwietniowego, ożywczego powietrza. Listy od męża napawały ją otuchą. Odbudowa dworu miała się zacząć w drugiej połowie miesiąca i potrwać najwyżej do końca września. Pan Leopold zapewniał, że przyjedzie w maju, aby uzgodnić ze starszym panem Korzyckim wszelkie formalności dotyczące zaręczyn i ślubu.

Ksymenę nie bardzo zajmowała wizja zbliżającego się spotkania z przyszłym narzeczonym. Budziła się i zasypiała z obrazem innego mężczyzny pod powiekami, czekała na wspólne przejażdżki z niecierpliwością, a potem powracała do pałacu z wrażeniem, że życie jest jednak rozkoszne. Dominik, jak obiecał, pokazał jej zabudowania gospodarcze, stajnie, obory oraz świrony, pojechał z nią do wsi, oprowadził po szkole i nowych młynach. Czas przed porą obiadową wyciskali do ostatniej kropli, jak soczysty owoc, bo potem późnym popołudniem należało się zająć również Felicją. Ksymenę drażniła obecność kuzynki, te zbolałe miny, smutne oczy, będące ilustracją maksymy memento mori