Zapisane w gwiazdach - Krystyna Bartłomiejczyk - ebook + audiobook + książka

Zapisane w gwiazdach ebook i audiobook

Bartłomiejczyk Krystyna

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rodzinne sekrety… Konflikty, żale, miłość aż po grób albo obsesyjna nienawiść. Może nawet zbrodnia skrzętnie skrywana przez dziesiątki lat?

Kiedy w ziemi przywiezionej z lasu odnaleziono szczątki ludzkie, Alicja Różańska rozpoczyna prywatne śledztwo, próbując nadać kształt tajemniczej historii sprzed dekad. Jednocześnie musi uporać się z własną bolesną przeszłością i dojść do ładu z teraźniejszością. Gdy na drodze Alicji pojawia się Wiktor, przystojny i majętny dziedzic rodowej fortuny, serce kobiety broni się przed uczuciem. Z upływem czasu jednak Alicja otwiera się coraz bardziej – nie tylko na miłość, lecz także na zaskakujące poszlaki prowadzące do rozwikłania zagadki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 53 min

Lektor: Alicja Gierłowska

Oceny
4,8 (11 ocen)
9
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Syl­wia Droż­dżyk-Reszka
Ko­rekta: Ju­styna Ja­kub­czyk
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Marta Gra­bow­ska-Grzy­bek
Zdję­cie na okładce: Co­py­ri­ght © by Ra­pi­dEye (iStock)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-67173-48-3
Gdańsk/War­szawa 2023
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

W gó­rze ci­cho brzę­czały ja­rze­niówki. Za­pa­chy po­ścieli, ciał i je­dze­nia prze­ni­kały się wza­jem­nie. Śmier­działo środ­kami an­ty­sep­tycz­nymi, pły­nami ustro­jo­wymi, ka­pu­śnia­kiem oraz... cier­pie­niem. Nie­na­wi­dziła szpi­tali. Przy­po­mi­nały jej to, co stra­ciła.

Ru­szyła sze­ro­kim ko­ry­ta­rzem wy­ło­żo­nym po­ły­sku­ją­cym li­no­leum. Po obu stro­nach znaj­do­wały się drzwi, prze­waż­nie za­mknięte, ale nie­które z nich były uchy­lone i wi­dać było małe salki z po­je­dyn­czymi bia­łymi łóż­kami. Wy­pły­wało stam­tąd duszne po­wie­trze, sły­chać było echo gło­sów i brzęk na­czyń. Za­trzy­mała się przed po­dwój­nymi prze­szklo­nymi drzwiami na końcu ko­ry­ta­rza. We­wnątrz stało kilka łó­żek, w bia­łych pu­dłach bły­skały świa­tełka, czarne ekrany mo­ni­to­rów nad gło­wami po­ka­zy­wały pa­ra­me­try ży­ciowe pa­cjen­tów.

Po­de­szła do biurka sio­stry dy­żur­nej.

– Do­bry wie­czór. Ja­kieś no­winy?

– Żad­nych – od­parła pie­lę­gniarka z tym sa­mym bez­oso­bo­wym wy­ra­zem, który miała na twa­rzy wczo­raj. – Ani do­brych, ani złych.

Ko­bieta ski­nęła głową. Po­de­szła do łóżka pod oknem, gdzie le­żał nie­ru­chomy i wy­pro­sto­wany męż­czy­zna. Skóra, która za­wsze, na­wet w środku zimy, spra­wiała wra­że­nie opa­lo­nej, te­raz wy­da­wała się sza­rawa. Ręce spo­czy­wały przy­ci­śnięte do ciała przy­kry­tego cienką koł­drą. Urzą­dze­nia obok szu­miały, po­sy­ki­wały i wy­da­wały ci­che pi­ski, jak gdyby ob­wiesz­czały na­dej­ście tego, co nie­uchronne.

Ko­bieta sta­nęła tuż przy kra­wę­dzi łóżka. Spod wy­ra­zi­stych brwi pa­trzyły zimne, bez­li­to­sne oczy.

– Nie­spo­dzianka, co? To znowu ja – wy­szep­tała, na­chy­la­jąc się. – Wpa­dłam tylko na chwilę, jak wczo­raj i jak zro­bię to ju­tro. Wiesz? Nie prze­staje mnie za­dzi­wiać, ja­kim cu­dem jesz­cze od­dy­chasz, jak udaje ci się wciąż żyć?

Nie­na­wiść i wście­kłość ro­sły w niej i pęcz­niały tak in­ten­syw­nie, że zro­biło jej się cia­sno we wła­snej skó­rze. Na­bie­ra­nie po­wie­trza w płuca sta­no­wiło dla niej ogromny wy­si­łek.

– Ile ty jesz­cze wy­trzy­masz, co? Tak to so­bie wy­obra­żasz?! Że co cię nie za­bije, to cię wzmocni? Ale ty nie masz prawa żyć, nędzna kre­aturo, nie po tym, co zro­bi­łeś. Nie masz prawa, sły­szysz? – Wy­rzu­cała słowa szybko, gwał­tow­nie, jakby pra­gnęła za­mie­nić je w śmier­cio­no­śne kule. – Tak, na pewno sły­szysz. To do­brze. Bo chcę, że­byś wie­dział, że nie­na­wi­dzę cię, z ca­łej du­szy, ze wszyst­kich sił... Ży­czę ci jak naj­go­rzej. Ro­zu­miesz? Mam na­dzieję, że skoń­czysz w pie­kle...

Na­głe po­czu­cie bez­sil­no­ści tar­gnęło nią bo­le­śnie, wtło­czyło po­wie­trze do płuc, spra­wia­jąc, że za­pra­gnęła wyć. Wy­pro­sto­wała się i za­częła się od­wra­cać, ale znie­ru­cho­miała, spo­glą­da­jąc na ka­ble. Po­czuła do­kucz­liwe pul­so­wa­nie w skroni. Za­szu­miało jej w uszach, zmru­żyła oczy i się skrzy­wiła.

– Wiesz, kusi mnie, żeby wy­słać cię na tam­ten świat... – szep­cąc, po­chy­lała się co­raz ni­żej – te­raz, na­tych­miast. Ale to byłby akt ła­ski z mo­jej strony. Chcę, że­byś jesz­cze tro­chę po­roz­my­ślał nad tym, jak udało ci się ode­brać mi to, co naj­cen­niej­sze w moim ży­ciu. Chcę, że­byś jesz­cze tro­chę po­cier­piał... ko­nał w mę­czar­niach... Niech cię pie­kło po­chło­nie!

Od­wró­ciła się na pię­cie i szybko wy­szła z sali. Gdyby zo­stała tam chwilę dłu­żej, pew­nie, ogar­nięta wście­kło­ścią, wy­szarp­nę­łaby wtyczkę z gniazdka.

Roz­dział I

Owalne uchwyty wrzy­nały się Ali­cji w dłoń. Nor­mal­ność sporo waży – po­my­ślała sar­ka­stycz­nie, prze­rzu­ca­jąc do dru­giej ręki płó­cienną torbę wy­peł­nioną po brzegi re­zul­ta­tami ku­po­wa­nia so­bie na­miastki nor­mal­no­ści: wa­rzy­wami, owo­cami, pie­czy­wem, mle­kiem i ma­słem. Na chwilę się za­my­śliła, ża­łu­jąc, że dawny plac tar­gowy od­szedł w prze­szłość. Nie­gdyś można było tu ku­pić ob­ło­żone lo­dem ryby pro­sto z fur­go­netki. Na jed­nym ze stra­ga­nów rol­nik o ogo­rza­łej od słońca twa­rzy za­chwa­lał ma­sło, śmie­tanę i sery wła­snego wy­robu. Na in­nym po­godny psz­cze­larz sprze­da­wał różne ro­dzaje miodu. Rzeź­nik, taki praw­dziwy, z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, ofe­ro­wał świeże mięso i pyszne wy­roby ma­sar­skie, od któ­rych za­pa­chu aż ślinka cie­kła. Z daw­nych wy­twór­ców po­zo­stała już tylko py­zata pani Wie­sia, sprze­da­jąca mleko pro­sto od krowy, se­zo­nowe owoce oraz kwiaty.

Ali­cja zbli­żała się do ru­chli­wego skrzy­żo­wa­nia, za któ­rym znaj­do­wał się przy­sta­nek, gdy do­pa­dło ją wra­że­nie, że ktoś po­dąża jej śla­dem.

Obej­rzała się przez ra­mię i w tym sa­mym mo­men­cie roz­legł się wście­kły ryk klak­sonu. Z prze­ra­że­niem uj­rzała sa­mo­chód pę­dzący pro­sto na nią z za­wrotną szyb­ko­ścią. Świat na mo­ment za­stygł, ci­sza stała się prze­raź­liwa i nie­zno­śna. Ali­cja zdą­żyła tylko za­ci­snąć po­wieki, za­raz po­tem po­czuła szarp­nię­cie. Upa­dła i upu­ściła torbę – śliwki po­to­czyły się po as­fal­cie, bu­telka z mle­kiem się roz­trza­skała. Ciemne włosy dziew­czyny roz­sy­pały się w nie­ła­dzie, za­sła­nia­jąc czoło i oczy. Pró­bo­wała wstać, ale całe ciało było mięk­kie, bez­władne. Ja­kiś męż­czy­zna po­mógł jej usiąść na chod­niku i za­czął ob­ma­cy­wać jej twarz i głowę, obok kuc­nęła star­sza pani. Oboje mieli roz­my­dlone twa­rze. Ich usta się otwie­rały, a Ali­cja pa­trzyła na nich jak na stwo­rze­nia o dwóch gło­wach, mó­wiące w ję­zyku, któ­rego nie ro­zu­miała. Na­wet nie do­my­ślała się sensu wy­po­wie­dzi. Ogłu­chłam? – my­ślała prze­ra­żona.

Mia­sto ożyło tak samo na­gle, jak za­marło. Znowu stały się sły­szalne od­głosy ulicy: war­kot sil­ni­ków, klak­sony wzbu­rzo­nych kie­row­ców, kroki prze­chod­niów, a na­wet kra­ka­nie wrony.

– Nic pani nie jest? – Męż­czy­zna po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Ali­cji i po­mógł jej wstać.

Sta­nęła na chwiej­nych no­gach i się ro­zej­rzała. Miała mroczki przed oczami i wciąż roz­ma­zany ob­raz, do­strze­gła jed­nak, że z chod­ni­ków po obu stro­nach ulicy pa­trzą na nią lu­dzie. Po­ru­szyła się nie­pew­nie. Bo­lało ją czoło, pew­nie na­biła so­bie guza pod­czas upadku, ale na pewno nic so­bie nie zła­mała. Wi­docz­nie prze­wró­ciła ją fala po­wie­trza od roz­pę­dzo­nego auta, które prze­je­chało tuż obok niej.

Od­po­wie­działa do­piero, gdy męż­czy­zna po­no­wił py­ta­nie.

– Nie wiem... chyba nic... Tro­chę trzęsą mi się nogi... – beł­ko­tała.

Ką­tem oka do­strze­gła, że ktoś pod­nosi jej to­rebkę i miała na­dzieję, że nie po to, by ją zwę­dzić. Ktoś inny zbie­rał szkła po bu­telce i wrzu­cał je do ko­sza. I po bu­dy­niu – po­my­ślała, do­sta­jąc na­padu ab­sur­dal­nego chi­chotu.

– Jesz­cze się śmieje, głu­pia gęś! – Za ple­cami usły­szała roz­wście­czony mę­ski głos. Na­wet się nie od­wró­ciła.

– Ta pani jest w szoku – oznaj­mił męż­czy­zna, który po­mógł Ali­cji wstać.

– W szoku nie w szoku, mo­gła nas wszyst­kich po­za­bi­jać! Ma szczę­ście, że mi się spie­szy – wark­nął kie­rowca, wra­ca­jąc do usta­wio­nego w po­przek jezdni sa­mo­chodu. – W prze­ciw­nym ra­zie we­zwał­bym po­li­cję, a wtedy, ciuć­mie jed­nej, nie by­łoby tak do śmie­chu.

Kiedy od­je­chał, ga­pie stra­cili za­in­te­re­so­wa­nie. Za­częli się roz­cho­dzić, jakby kie­rowca dał im sy­gnał do od­wrotu. Z tłumu wy­ło­niła się młoda ko­bieta i po­dała Ali­cji to­rebkę, na­le­ga­jąc, by ta spraw­dziła, czy ni­czego w niej nie bra­kuje. Dzien­ni­karka zaj­rzała do środka z roz­tar­gnie­niem. Port­fel i klu­cze były na miej­scu – bez wąt­pie­nia miała szczę­ście, że to­rebka tra­fiła w uczciwe ręce. Po­dzię­ko­wała dziew­czy­nie bez­wied­nie.

– A na guza naj­lep­szy okład z zim­nej wody z do­dat­kiem octu. – Star­sza pani, pach­nąca jabł­kami i wa­ni­lią, po­kle­pała Ali­cję życz­li­wie po ra­mie­niu. – Do­brze, że skoń­czyło się tylko na gu­zie. Gdyby nie ten pan, mo­gło być o wiele go­rzej. Ma pani szczę­ście, że żyje. – Po­krę­ciła głową i ode­szła.

– Dz... dzię­kuję – wy­szep­tała Ali­cja le­dwo sły­szal­nie, z wzro­kiem wbi­tym w zie­mię.

– Nie ma za co – od­parł jej wy­bawca. – Na przy­szłość musi pani bar­dziej uwa­żać.

Po­trzą­snęła głową i syk­nęła z bólu. Nie po­tra­fiła skle­cić żad­nej od­po­wie­dzi. Zro­biła krok, ale lekko się za­chwiała.

– Wszystko w po­rządku?

– Ttak... Nic mi nie jest.

– Na pewno? Mogę za­wieźć pa­nią na po­go­to­wie... albo od­wieźć do domu...

– Nie trzeba. Dam so­bie radę.

Ru­szyła przed sie­bie jak au­to­mat. Do­tarła na przy­sta­nek do­kład­nie w chwili, gdy au­to­bus miej­ski za­trzy­mał się w za­toczce. We­szła do środka i zna­la­zła miej­sce z tyłu. Wciąż czuła do­mi­nu­jące po­czu­cie nie­rze­czy­wi­sto­ści. Z ca­łego zda­rze­nia pa­mię­tała tylko ryk klak­sonu, mocne szarp­nię­cie i za­pach wa­ni­lii. Pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie czło­wieka, który ścią­gnął ją z jezdni, ale – albo z po­wodu szoku, albo urazu – nie umiała przy­wo­łać w my­ślach jego twa­rzy.

*

Se­ce­syjna bu­dowla z nu­me­rem 24 znaj­do­wała się w po­łu­dnio­wej, sta­rej czę­ści mia­sta. Po­rdze­wiała ze sta­ro­ści ta­bliczka przy­twier­dzona do ściany bu­dynku in­for­mo­wała, że mie­ści się w nim re­dak­cja „Pulsu Orzel­ska”. Ali­cja we­szła do środka pew­nym kro­kiem, stu­ka­jąc ob­ca­sami o pod­łogę, po­tem scho­dami w górę, aż do­tarła do po­koju re­dak­cyj­nego. Ro­zej­rzała się, czy ktoś zwró­cił uwagę na jej spóź­nie­nie. Za­zwy­czaj przy­cho­dziła pierw­sza, dzi­siaj jed­nak dużo czasu za­jęło jej ma­sko­wa­nie pa­skud­nego si­niaka na czole. Po­tem wstą­piła do cu­kierni po ulu­bioną cy­na­mo­nową droż­dżówkę i ku­bek czar­nej kawy, bez któ­rych nie mo­gła się obejść. Do re­dak­cji przy­szła dwa­dzie­ścia mi­nut po cza­sie.

Lu­dzie byli za­jęci pracą. Tylko Ja­cek, je­den z dwojga sta­ży­stów, uniósł głowę, ale po­ka­zał gest za­pi­na­nia ust su­wa­kiem. Ali­cja się skrzy­wiła, cho­ciaż lu­biła chło­paka. Był wy­soki i chudy jak szkie­let, no­sił wy­świech­tane dżinsy, ko­szulki z na­dru­kiem i zno­szone adi­dasy. Roz­pie­rała go ener­gia, do­bre sa­mo­po­czu­cie i pie­kielna am­bi­cja, żeby zajść naj­wy­żej, jak tylko się da. Na ra­zie była to mo­zolna wspi­naczka, ale Ali­cja była pewna, że chło­pak sprze­dałby wła­sną matkę, byle tylko na­czelny do­strzegł, iż ma w rę­kach dia­ment, z któ­rego głu­potą by­łoby zre­zy­gno­wać.

Mi­nęła kilka biu­rek i za­nur­ko­wała w swoją ni­szę mię­dzy szafą a oknem. Zdjęła szary roz­pi­nany ble­zer, po czym usia­dła za biur­kiem. Od­pa­liła kom­pu­ter, wy­piła łyk kawy i prze­słu­chała pocztę gło­sową w te­le­fo­nie. Była tylko jedna wia­do­mość i po­cho­dziła od Izy. „Cześć, Ala. Nie dzwo­nisz, więc za­kła­dam, że u cie­bie wszystko gra. Ode­zwij się, je­śli bę­dziesz miała taką moż­li­wość. Bu­ziaki”.

Ali­cja po­dra­pała się po czole i syk­nęła z bólu. Na­prawdę dzwoni do Izy tylko wtedy, gdy jest w kło­po­cie? Wes­tchnęła i wró­ciła do kom­pu­tera, kon­cen­tru­jąc się na oszu­stwach na rynku wy­najmu miesz­kań me­todą „na wła­ści­ciela”.

– Jest do­bry – stwier­dził głos za jej ple­cami.

– Do dia­bła, mu­sisz się tak pod­kra­dać? – za­py­tała ze zło­ścią, uno­sząc głowę. – Oczy­wi­ście, że jest do­bry. In­nych nie pi­szę.

– Skrom­ni­sia z cie­bie. – Ja­cek przy­su­nął krze­sło i usiadł na­prze­ciwko. – O ja cię... Skąd ta śliwa na czole?

– To wina pa­telni. Rzu­ciła się na mnie.

– Zda­rza się – pod­su­mo­wał z ka­mienną po­wagą. – Ty masz guza, jak mam newsa. Pe­tardę.

– To się nim zaj­mij.

– Ta, bo Fi­li­piak tylko czeka, żeby dać taki te­mat aku­rat mnie. Za cienki bo­lek je­stem. Cho­dzi o pro­ce­der wy­łu­dza­nia sta­rych ka­mie­nic. Ale to nie wszystko. – Ja­cek prze­stał mó­wić, jakby cze­kał na aplauz.

– Nie mam czasu na zga­dy­wanki.

– Z mo­ich in­for­ma­cji wy­nika, że czujne oko ko­lek­cjo­nera ka­mie­nic spo­częło na Bor­kach. I je­śli do­brze chwy­tam twarde prawo biz­nesu, wkrótce po­ja­wią się tu ko­parki i bul­do­żery. Po­dobna sy­tu­acja była na Za­le­siu. Szcze­gó­łów nie znam, ale wiem, że prze­jęto dwie se­ce­syjne ka­mie­nice i na­tych­miast od­sprze­dano je fir­mie de­we­lo­per­skiej, żeby utrud­nić ich od­zy­ska­nie. Ta zaś prze­ro­biła je na luk­su­sowe lo­fty dla bo­ga­tej klien­teli.

Ali­cja po­stu­kała pal­cami w blat. In­stynkt pod­po­wia­dał jej, że te­mat ma po­ten­cjał, ale ostat­nio miała wra­że­nie, że do­brnęła do ściany. Nie wi­działa sie­bie wy­ko­nu­ją­cej ja­ki­kol­wiek inny za­wód, ale co­raz czę­ściej za­czy­nała od­czu­wać od­razę na myśl o ba­bra­niu się w bru­dach tego mia­sta.

– To z Bor­kami to pewne? – spy­tała.

– Jezu, Alka. W ży­ciu nie ma nic pew­nego prócz śmierci.

– Plotki to nie moja działka, ko­lego. In­te­re­sują mnie fakty.

– To nie jest... Nie wy­daje mi się, żeby to była plotka.

Ton głosu Jacka po raz pierw­szy zdra­dzał cień nie­pew­no­ści. Ali­cja zro­zu­miała, że albo usły­szał przy­pad­kiem zda­nie wy­rwane z dłuż­szej wy­po­wie­dzi, albo ma pro­blemy z wia­ry­god­no­ścią swo­jego in­for­ma­tora. Nie­któ­rzy po­tra­fią zwieść czuj­ność dzien­ni­ka­rza, to­też z nimi za­wsze trzeba być ostroż­nym.

– Ach, nie wy­daje ci się – prych­nęła. – No cóż. Przyjdź do mnie, gdy bę­dziesz wie­dział na pewno.

– Kurna, Ali­cja! – Ja­cek na­chy­lił się ku niej tak ni­sko, że czuła za­pach tra­wio­nego po­woli al­ko­holu. Od­su­nęła się. – Ro­bię ci przy­sługę, cho­ciaż nie po­wi­nie­nem, bo w tej branży każdy jest so­bie ste­rem, a ty krę­cisz no­sem. Co jest? Na­gle stra­ci­łaś jaja?

– Mó­wi­łeś coś, czy się prze­sły­sza­łam?

– No bo Ali­cja, o któ­rej sły­sza­łem, rzu­ci­łaby się na taką wia­do­mość jak sęp i ro­ze­rwała spe­ku­lan­tów na strzępy w so­czy­stym ar­ty­kule na wczo­raj. Że niby mało kon­kre­tów? I co z tego? Na twoim miej­scu wal­nął­bym ja­kiś sen­sa­cyjny ty­tuł, prze­śli­zgnął się po te­ma­cie i za­sy­gna­li­zo­wał pro­blem, do któ­rego wró­cisz, albo i nie. Kogo to ob­cho­dzi? Ważne, żeby na­kład ga­zety wzrósł.

A kie­dyś waż­niej­sza była prawda – po­my­ślała Ali­cja. Naj­waż­niej­sza. Oczy­wi­ście nie za­wsze le­żała ona po­środku, ale za­wsze była ce­lem, nie zaś do­dat­kiem do przed­rostka „post-”. Nie­stety, prawda – nie oszu­kujmy się – bywa znacz­nie mniej me­dialna ani­żeli plotka.

Po raz pierw­szy dzien­ni­karka zdała so­bie sprawę z tego, że stara szkoła, kiedy to za­da­niem żur­na­li­sty było rze­telne opi­sy­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści, od­cho­dzi do la­musa. A nowa nie bar­dzo się jej po­doba. Zna­kiem no­wego był Ja­cek. Pod­łoży świ­nię, zma­ni­pu­luje fakty, nie za­waha się wpro­wa­dzić w błąd czy­tel­nika – krótko mó­wiąc, zrobi wszystko, co na­leży, żeby za­ist­nieć.

– Na szczę­ście nie je­steś na moim miej­scu – po­wie­działa twardo.

– Li­czy się szyb­kość, za­po­mnia­łaś? Je­śli nie bę­dziesz wy­star­cza­jąco szybka, ktoś zwi­nie ci newsa sprzed nosa, a to­bie zo­staną ochłapy, któ­rych nikt inny nie chciał. Ali­cja, nie ob­wą­chuj tego te­matu jak zbuka, bo nikt nie bę­dzie cze­kał, aż bę­dziesz go­towa na bi­twę.

W pod­tek­ście: je­steś prze­re­kla­mo­wana.

– Ile ty masz lat, chło­paku?

– Dwa­dzie­ścia sześć. – Ja­cek wy­dał z sie­bie dłu­gie wes­tchnie­nie, jakby usi­ło­wał zrzu­cić cię­żar tych lat.

– Szybko się uczysz, ale wy­kład o etyce za­wodu chyba prze­spa­łeś. Prawda, młody. Prawda jest fi­la­rem pracy dzien­ni­ka­rza, oznaką sza­cunku dla czy­tel­nika. Je­śli tego nie przy­swa­jasz, nie masz czego szu­kać w tym za­wo­dzie. Tego na­uczył mnie mój oj­ciec, a jego – jego oj­ciec.

– Tak, tak, kłam­stwo znaj­dzie swój ko­niec, a prawda jest trwała i nie­prze­mi­ja­jąca. – Ja­cek prze­wró­cił oczami. – Twój oj­ciec i dzia­dek z pew­no­ścią zje­dli zęby na dzien­ni­kar­stwie, cześć im i chwała. Ale świat się zmie­nił, Ali­cja. Nie po­wiem, że jest lep­szy albo gor­szy. Jest inny. Ofe­ruje mnó­stwo wspa­nia­łych moż­li­wo­ści, lecz nie dla sen­ty­men­tal­nych głup­ców wie­rzą­cych w prawdy, które tak na­prawdę praw­dami nie są. Jak ktoś traci pa­zur, po­wi­nien za­cząć pi­sać bajki dla dzieci.

Ali­cja za­go­to­wała się ze zło­ści.

– Mój pa­zur jesz­cze się nie stę­pił, więc ra­dzę ci uwa­żać na słowa, mło­ko­sie – wark­nęła. – Psy­cho­log się zna­lazł, psia­krew! Po­wi­nie­neś pro­wa­dzić dział ho­ro­sko­pów!

– Ej, ko­chani! Ope­ra­tywka! – krzyk­nęła sta­żystka So­nia.

Ja­cek zro­bił omdlałą minę.

– Po­trzebne to komu jak ju­dasz w oszklo­nych drzwiach. Sprawy or­ga­ni­za­cyjne za­ła­twimy w dzie­sięć mi­nut, a po­tem Bóg ra­czy wie­dzieć, ile go­dzin bę­dziemy słu­chać, jak Fi­li­piak chrzani ja­kieś głu­poty i ły­kać je jak pe­li­kany.

– Do­brze pra­wisz, czło­wieku. Idź da­lej tą drogą, a sta­no­wi­sko re­por­tera na pewno bę­dzie twoje – za­kpiła Ali­cja. – Tak w kwe­stii for­mal­nej: twoja kon­ku­rentka łyka bez mru­gnię­cia – do­dała, po czym ru­szyła do ja­skini lwa. Nie wy­lo­go­wała się, za­nim ode­szła od biurka.

*

– Pod­su­mo­wu­jąc. Au­to­rem ar­ty­kułu, który w ubie­głym ty­go­dniu cie­szył się naj­więk­szą po­czyt­no­ścią, jest... – Na­czelny zro­bił efek­towną pauzę. Za­padł w ciężki skó­rzany fo­tel, jesz­cze wy­dat­niej uwy­pu­kla­jący jego ni­ski wzrost, i przez kilka chwil to­czył wzro­kiem po ze­bra­nych.

– Oczy­wi­ście Ali­cja Ró­żań­ska – bąk­nęła pod no­sem So­nia, sio­strze­nica sta­ro­sty.

Dłu­gie nogi były jej je­dy­nym atu­tem. Pro­ste i cien­kie włosy za­wsze spra­wiały wra­że­nie wil­got­nych, ma­ki­jaż wy­glą­dał na ro­biony na­prędce, a po­liczki tak wy­dęte, jakby miała w środku pi­łeczki ping­pon­gowe. Wła­śnie ze­psuła Fi­li­pia­kowi efekt koń­cowy, lecz – ku za­sko­cze­niu wszyst­kich – wy­buch nie na­stą­pił. Mało tego. Wy­glą­dało na to, że wcale nie ma jej tego za złe.

– Tak jest, Ali­cja – po­wie­dział. – Znowu na szczy­cie. Oby tak da­lej.

Roz­legł się ci­chy chór okrzy­ków uzna­nia. Ja­cek pod­niósł kciuk, So­nia ob­da­rzyła wy­róż­nioną dzien­ni­karkę uprzej­mym uśmie­chem. Ali­cja nie po­tra­fiła roz­gryźć tej dziew­czyny. Wy­glą­dała na szarą, nie­szko­dliwą myszkę, by­wała usłużna, gor­liwa i miła, ale w tym wszyst­kim nieco lepka i za­la­tu­jąca fał­szem. Mimo to Ali­cja trak­to­wała ją z to­le­ran­cją, na­wet pró­bo­wała ją po­lu­bić. Gdyby jed­nak to od niej za­le­żało, sta­no­wi­sko re­por­tera przy­zna­łaby – choć z pew­nymi opo­rami – Jac­kowi. Nie był wcie­le­niem cnót, ale przy­naj­mniej nie krył się ze swo­imi po­glą­dami i am­bi­cjami. Po Soni nie wia­domo było, czego się spo­dzie­wać.

– Pro­ce­der wy­łu­dza­nia sta­rych ka­mie­nic kwit­nie od lat, na dużą skalę, mimo pro­ku­ra­tor­skich śledztw i za­trzy­mań. Od­zy­ski­wa­cze przej­mują ko­lejne ka­mie­nice, ma­jąc – za prze­pro­sze­niem – w du­pie prawne moż­li­wo­ści. Je­śli nie idzie za tym krzywda lo­ka­to­rów, jest okej, ale do­brze wiemy, że od­zy­ski­wa­cze to nie fi­lan­tropi. Z Bor­kami może to fał­szywy alarm, a może prze­ciw­nie, nie ma jed­nak dymu bez ognia.

Ali­cja wró­ciła na zie­mię, sły­sząc głos Jacka. Oka­zało się, że prze­ga­piła nie tylko po­dział te­ma­tów do na­stęp­nego nu­meru, lecz także wy­stą­pie­nie Jacka, który po­wia­do­mił szefa o po­ja­wie­niu się no­wego, go­rą­cego te­matu.

– Dym nie za­wsze zwia­stuje po­żar – po­wie­dział na­czelny.

– Wła­śnie – po­parła go So­nia. – Zresztą po co mia­stu po­trzebne brudne, nędzne i sy­piące się ru­dery? Nie le­piej bu­rzyć stare i na ich miej­scu sta­wiać nowe?

– Z re­guły po to, ko­le­żanko, by dać im dru­gie ży­cie i oca­lić od za­po­mnie­nia – ode­zwała się Ali­cja sar­ka­stycz­nie. – Te nędzne ru­dery dźwi­gają część hi­sto­rii na­szego mia­sta. Oby lu­dzi my­ślą­cych jak ty było jak naj­mniej, bo w prze­ciw­nym ra­zie po­woli wszyst­kie za­bytki znikną z mapy Orzel­ska. Za­wsze ko­muś nie opłaci się ich re­mon­to­wać.

– Bu­rze­nie sta­rych po­mni­ków i sta­wia­nie no­wych... Co za post­ko­mu­ni­styczne my­śle­nie – wtrą­cił Kry­spin, star­szy męż­czy­zna o wy­glą­dzie an­giel­skiego dżen­tel­mena. – I jesz­cze kup­cze­nie ka­mie­ni­cami, i to peł­nymi lu­dzi. Jedna wielka hucpa!

– Nie­długo w Orzel­sku nie bę­dzie można już spać spo­koj­nie, bo le­galna pol­ska wła­dza jaw­nie sprzyja wy­drwi­gro­szom – sark­nął Hen­ryk. – Wie­czo­rem za­sy­piasz na swo­ich śmie­ciach, a rano już nie są twoje, bo mia­sto za cho­lerne gro­sze sprze­dało ka­mie­nicę fa­ce­towi, który swoje pa­no­wa­nie za­czyna od dra­stycz­nego pod­no­sze­nia czyn­szów i wy­ku­rza­nia „uciąż­li­wych” na­jem­ców. Krowy i ko­nie można wy­ku­rzyć z pa­stwi­ska, ale lu­dzi z miesz­ka­nia? Hucpa, pa­nie Kry­spi­nie, bez­czel­ność i aro­gan­cja.

– Star­czy tych po­ga­du­szek. – Na­czelny przy­wo­łał ze­bra­nych do po­rządku. – Ja­kieś pro­po­zy­cje w na­szej spra­wie? – spy­tał po chwili pauzy.

– Na­pi­sać ar­ty­kuł uka­zu­jący tę całą pa­to­lo­gię, z wy­wia­dem z bur­mi­strzem, który byłby pu­entą do ca­ło­ści. I rów­no­le­gle skie­ro­wać za­wia­do­mie­nie do pro­ku­ra­tury – wy­pa­liła So­nia.

Pro­po­zy­cja sta­żystki za­sko­czyła nie tylko Fi­li­piaka.

– Pro­ku­ra­tury? Żar­tu­jesz? – żach­nęła się Ali­cja. – A masz w ręku wszyst­kie puz­zle po­trzebne do uło­że­nia tej pa­to­lo­gii? Że nie wspo­mnę o po­twier­dze­niu wia­ry­god­no­ści źró­dła Jacka. No i za­po­mnia­łaś, ko­le­żanko, o roz­mo­wie z Wła­dy­sła­wem Or­li­czem – naj­bar­dziej li­czą­cym się orzel­skim de­we­lo­pe­rem. Kiedy coś w tra­wie za­pisz­czy, on wie to pierw­szy. Coś ci po­wiem, młoda. Ni­gdy nie ata­kuj wroga pil­nicz­kiem do pa­znokci, bo go roz­śmie­szysz. Naj­pierw zdo­bądź twarde do­wody.

Na­czelny od­chy­lił się na opar­cie fo­tela. Pal­cami le­wej ręki ner­wowo bęb­nił w pod­ło­kiet­nik sie­dzi­ska, drugą zaś dło­nią prze­su­wał po bla­cie biurka bez­prze­wo­dową myszkę. Po­ta­ki­wał, kiedy Ali­cja wy­ty­kała Soni błędne po­dej­ście do te­matu, ale Ró­żań­ska do­sko­nale orien­to­wała się w to­wa­rzy­skich po­wią­za­niach Fi­li­piaka z szy­chami orzel­skiego ra­tu­sza. Nie bez zna­cze­nia był rów­nież fakt, że firma Wła­dy­sława Or­li­cza była jed­nym z głów­nych ogło­sze­nio­daw­ców, za­pew­nia­ją­cych pewne i re­gu­larne wpływy do kasy ga­zety – o czym nie omiesz­kał przy­po­mnieć wszyst­kim pod­czas tej oso­bli­wej na­rady nad tek­stem, który de facto nie był jesz­cze na­wet w po­wi­ja­kach.

– Nad czym tu się za­sta­na­wiać? – za­opo­no­wała Ali­cja. – Czy­tel­nicy płacą za ga­zetę i mu­szą znać prawdę, na­wet je­śli nie po­doba się na­szym re­kla­mo­daw­com.

Na­czelny ob­rzu­cił ją złym spoj­rze­niem, po czym zwró­cił się do dzien­ni­karki, która sie­działa obok Ali­cji z rę­koma na cią­żo­wym brzu­chu i no­gami wy­cią­gnię­tymi na pod­ło­dze.

– Zaj­miesz się tym, Hanka?

– Ja je­stem od kul­tury. – Ko­bieta wzru­szyła ra­mio­nami. – Poza tym lada dzień uro­dzę...

– I bar­dzo do­brze. Naj­pierw pój­dziesz do Or­li­cza, po­tem na po­ro­dówkę.

– Mam na­dzieję, że Or­licz po­trafi ode­brać po­ród, bo je­śli za­cznę ro­dzić pod­czas...

– Żarty na bok. – Na­czelny się skrzy­wił. – Kry­spin?

– Tur­niej sza­chowy – od­parł star­szy męż­czy­zna.

– Ja ogar­niam te­mat mob­bingu na uni­wer­sy­te­cie – uprze­dził Hen­ryk. – Że nie wspo­mnę o zło­mia­rzach, któ­rzy kradną kratki ście­kowe z ulic i chod­ni­ków – do­ło­żył z wy­raź­nym wy­rzu­tem.

Na­czelny błą­dził wzro­kiem po po­koju i Ali­cja na­gle za­uwa­żyła, że prze­nosi spoj­rze­nie z Jacka na So­nię, która się wy­pro­sto­wała.

– So­nia, mo­żesz się tym za­jąć?

Ja­cek zgar­bił się, zre­zy­gno­wany.

– Nie by­łoby le­piej, gdy­bym ja się tym za­jęła? – Ali­cja usły­szała swój głos. – To chyba za głę­bo­kie wody na de­biut. Do ta­kich spraw trzeba ko­goś z du­żym do­świad­cze­niem, po­mi­ja­jąc szcze­gół, że to tro­chę moje kli­maty.

Obu­rzona So­nia na­tych­miast otwo­rzyła usta, ale Fi­li­piak uniósł rękę, na­ka­zu­jąc jej spo­kój. Chwilę się za­sta­na­wiał. Ró­żań­ska ce­lo­wała w ko­rup­cjach, ma­chloj­kach i szwin­dlach, więc nada­wała się ide­al­nie. Poza tym była by­stra, uparta i miała nosa do go­rą­cych te­ma­tów. Szybko po­tra­fiła roz­po­znać, który ma­te­riał ma po­ten­cjał czy­tel­ni­czy i spo­łeczny.

– W po­rządku. Tylko dzia­łaj roz­waż­nie i tak­tow­nie, ja­sne? Żad­nych fo­chów i strza­łów w ko­lano, żad­nego ząb za ząb. So­nia, ty na­stęp­nym ra­zem.

Sta­żystka po­woli wstała z krze­sła i za­py­tała, czy może wyjść do to­a­lety. Fi­li­piak ski­nął głową. Chwy­ciła to­rebkę i ru­szyła do wyj­ścia. Prze­cho­dząc obok Ali­cji, syk­nęła:

– Wla­złaś do mo­jego ogródka. Nie­faj­nie, Alka. Jak dia­bli nie­faj­nie.

Ali­cja ze­sztyw­niała. Kry­jące się w tych sło­wach nie­do­po­wie­dze­nie było wła­ści­wie groźbą.

*

Ali­cja pró­bo­wała do­dzwo­nić się na nu­mer zna­le­ziony na stro­nie in­ter­ne­to­wej. Po siód­mej pró­bie, co sta­no­wiło bez wąt­pie­nia spraw­dzian dla jej progu cier­pli­wo­ści, po­łą­czyło ją wresz­cie z se­kre­ta­ria­tem. Ode­brała ko­bieta mó­wiąca ze ślą­skim ak­cen­tem.

– Dzień do­bry, w czym mogę po­móc?

– Usi­łuję skon­tak­to­wać się z pa­nem Or­li­czem.

– Z oj­cem czy z sy­nem?

– Na tym eta­pie jest mi to obo­jętne.

– A z kim roz­ma­wiam?

– Ali­cja Ró­żań­ska. „Puls Orzel­ska”.

– Przy­kro mi, pana Wal­de­mara nie ma, a pan Wik­tor nie roz­ma­wia z dzien­ni­ka­rzami.

– Może ja­kiś wy­ją­tek?

– Żad­nych wy­jąt­ków. Chroni swoją pry­wat­ność, ma do tego prawo.

– Jak każdy z nas, pro­szę pani. Tyle że ja do­dat­kowo mam prawo do in­for­ma­cji. Pan Or­licz jest osobą znaną w Orzel­sku, musi li­czyć się ze zwięk­szo­nym za­in­te­re­so­wa­niem me­diów.

– Przy­kro mi, pan Wik­tor nie udziela wy­wia­dów.

– A może mi pani zdra­dzić, jak prze­sko­czyć mur nie­chęci pana Wik­tora do dzien­ni­ka­rzy?

– Nie­stety nie.

– Dzię­kuję. – Wście­kła Ali­cja odło­żyła słu­chawkę i po­de­szła do okna. Cho­lera. Niby wszystko pro­ste i ła­twe, a ta­kie trudne.

– Pierw­sze schodki, co? – Obok niej sta­nął Ja­cek. – Urzę­dową ścieżką nic nie zdzia­łasz. Asy­stentka Or­li­cza to skała nie do skru­sze­nia.

– Masz lep­szy po­mysł?

– Ow­szem. Mam pry­watny ad­res e-mail Wik­tora Or­li­cza. – Ja­cek skrom­nie spu­ścił oczy. – Mogę rów­nież opo­wie­dzieć ci o jego zwy­cza­jach...

– Pry­watne ży­cie pana Or­li­cza mnie nie in­te­re­suje.

– A szkoda, bo nie usły­szysz, że wcze­snym ran­kiem można go ustrze­lić pod do­mem... – Za­milkł na chwilę, po czym wes­tchnął. – Mój Boże, jest jak arab­ski ogier. Piękny, drogi, da­jący wiele przy­jem­no­ści, ale nie do końca okieł­znany.

– A mó­wisz o... – po­wie­działa ostroż­nie, gdyż z tyłu głowy bły­snęło jej przy­po­mnie­nie o od­mien­nej orien­ta­cji sek­su­al­nej chło­paka.

– Oczy­wi­ście o su­per­mo­to­cy­klu Or­li­cza. Nie­stety, poza moim za­się­giem. Ali­cja... Wła­ści­wie dla­czego wzię­łaś tę sprawę? Nie wy­da­wa­łaś się spe­cjal­nie za­in­te­re­so­wana.

– Wo­lał­byś, żeby na­czelny dał ją Soni?

– Wo­lał­bym, żeby dał ją mnie. W końcu to mój news, tak? – Ja­cek pod­szedł do biurka Ali­cji, za­pi­sał coś na kar­teczce sa­mo­przy­lep­nej i po­dał ją ko­bie­cie. – Ad­res ma­ilowy Or­li­cza – wy­ja­śnił.

– Dzięki, młody. Mam u cie­bie dług.

– Nie za­po­mnij o tym.

Ali­cja na­tych­miast na­pi­sała wia­do­mość do Wik­tora Or­li­cza, choć nie spo­dzie­wała się, że coś z tego wy­nik­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Wy­daw­nic­two Pro­zami po­leca

Kry­styna Bar­tło­miej­czyk

Dziew­czyna z czer­wo­nym war­ko­czem

Kop­ciu­szek czy femme fa­tale? Jaką ta­jem­nicę skrywa dziew­czyna z czer­wo­nym war­ko­czem?

Kiedy Janka So­kół otwiera stary ku­fer, na­le­żący nie­gdyś do jej pra­babki Mar­cjanny, nie wie jesz­cze, że za­po­cząt­kuje tym se­rię nie­zwy­kłych zda­rzeń. Na­gle ta twardo stą­pa­jąca po ziemi dziew­czyna staje w ob­li­czu nie­wy­ja­śnio­nych zja­wisk i musi zmie­rzyć się z prze­szło­ścią, a przede wszyst­kim z samą sobą. To, co jesz­cze wczo­raj było pewne, dziś dla Janki już ta­kie nie jest... Nie­ła­two jest do­ciec prawdy, gdy ro­dzina ma se­krety. Trudno też oce­nić, kto na­prawdę ko­cha, a kto tylko wy­ko­rzy­stuje dla wła­snych ce­lów.

.

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl