Zamiana - Beth O'Leary - ebook + audiobook + książka

Zamiana ebook i audiobook

Beth O’Leary

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Leena jest za młoda, żeby tkwić w miejscu.

Eileen jest za stara, żeby zaczynać od nowa.

Może nadszedł czas na ZAMIANĘ…

Leena, która kompletnie nawaliła podczas ważnej prezentacji, jest zmuszona do dwumiesięcznego urlopu. Choć od dawna skupiała się wyłącznie na pracy, perspektywa wolnego czasu wcale jej nie cieszy.
Jej porzucona przez męża babcia, Eileen, postanawia znaleźć sobie towarzysza. Niekoniecznie na całe życie – zadowoli się wieczorami… czy raczej nocami. Niestety, w najbliższej okolicy nie ma odpowiednich kandydatów.

Leena wpada na genialny pomysł: zamienią się na dwa miesiące. Babcia wprowadzi się do jej mieszkania w Londynie, a ona spędzi ten czas w wiejskim domu Eileen.
Lecz upragniony spokój na wsi zakłóca Leenie pewien przystojny nauczyciel, a kipiący energią Londyn i randki online stanowią dla Eileen nie lada wyzwanie.

Czy ta prosta Zamiana naprawdę będzie taka prosta?
Co znajdą, jeśli zaczną żyć zupełnie innym życiem niż dotychczas?

Zabawna i czarująca powieść autorki bestsellerowych Współlokatorów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 45 min

Lektor: Monika Chrzanowska

Oceny
4,2 (2113 oceny)
917
762
341
79
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Tłumacz się nie popisał niestety. Płaskie, mechaniczne słowo za słowo. Bez oddania emocji, nastroju, bez wczucia się w sytuację, bez jakiejkolwiek inwencji własnej. Gdyby nie to książka dostałby 10 gwiazdek. Pan Robert Waliś, który tłumaczył "Współlokatorów" - pierwszą książkę Autorki, zrobił to ddskonale. Pan Łukasz Praski, tłumacząc "Zamianę" odwalił fuszerę.
50
rodemzziemi

Nie oderwiesz się od lektury

między pokoleniowa historia pełna humoru i ciepła. przywraca wiarę w ludzi.
20
AnetKos

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
NaciaDobraRada

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Kasteliks

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna, fani "Współlokatorów" się nie zawiodą :) plasterek na serce.
00

Popularność




KSIĄŻKA, KTÓRA OLŚNIEWA UROKIEM I POCZUCIEM HUMORU!

DWIE KOBIETY, KTÓRE SĄ OD SIEBIE TAK RÓŻNE, JAK TO TYLKO MOŻLIWE.

ALE OBIE PRAGNĄ TEGO SAMEGO – SZCZĘŚCIA I ŻYCIA PEŁNIĄ ŻYCIA!

Leena nawaliła podczas ważnej prezentacji i została zmuszona do dwumiesięcznego urlopu. Choć od dawna nie odpoczywała, perspektywa wolnego czasu wcale jej nie cieszy.

Jej porzucona przez męża babcia, Eileen, postanawia znaleźć sobie towarzysza. Niekoniecznie na całe życie – zadowoli się wieczorami… Niestety, w najbliższej okolicy nie ma odpowiednich kandydatów.

Leena wpada na genialny pomysł: zamienią się na dwa miesiące. Babcia wprowadzi się do jej mieszkania w Londynie, a ona spędzi ten czas w wiejskim domu Eileen.

Lecz upragniony spokój na wsi zakłóca Leenie pewien przystojny nauczyciel, a kipiący energią Londyn i randki online stanowią dla Eileen nie lada wyzwanie.

Czy ta prosta zamiana naprawdę będzie taka prosta?

Co znajdą, jeśli zaczną żyć zupełnie innym życiem niż dotychczas?

BETH O’LEARY

Bestsellerowa autorka „Sunday Timesa”, której książki zostały przetłumaczone na ponad trzydzieści języków. Sukces powieści Współlokatorzy, Zamiana i W drogę! zupełnie odmienił jej życie. Tworzy swoje książki w sielskim zakątku Hampshire w towarzystwie bardzo źle zachowującego się golden retrievera. Jeśli akurat nie pisze, na pewno czyta coś porywającego, opatulona w ciepłe wełniane swetry z filiżanką herbaty w ręce.

betholearyauthor.com

Tej autorki

WSPÓŁLOKATORZY

ZAMIANA

W DROGĘ!

Tytuł oryginału:

THE SWITCH

Copyright © Beth O’Leary Ltd 2020

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2020

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Ilustracje na okładce i projekt graficzny okładki oryginalnej: Helen Crawford-White, studiohelen.co.uk

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-783-3

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
1. Leena
2. Eileen
3. Leena
4. Eileen
5. Leena
6. Eileen
7. Leena
8. Eileen
9. Leena
10. Eileen
11. Leena
12. Eileen
13. Leena
14. Eileen
15. Leena
16. Eileen
17. Leena
18. Eileen
19. Leena
20. Eileen
21. Leena
22. Eileen
23. Leena
24. Eileen
25. Leena
26. Eileen
27. Leena
28. Eileen
29. Leena
30. Eileen
31. Leena
32. Eileen
33. Leena
34. Eileen
35. Leena
36. Eileen
37. Leena
38. Eileen
39. Leena
Epilog. Eileen
Podziękowania

Dla Heleny i Jeannine, moich dzielnych, fantastycznych i inspirujących babć

1

Leena

– Chyba powinnyśmy się zamienić – mówię do Bee, unosząc się do półprzysiadu, żeby widzieć ją nad ekranem monitora. – Mam cykora. Ty powinnaś zacząć, a ja skończę i dzięki temu, zanim przyjdzie moja kolej, będę mniej… no wiesz… – Poruszam rękami, próbując opisać swój stan ducha.

– Mniej machała łapami?

– Daj spokój, proszę.

– Leeno, droga przyjaciółko. Mój ideale. Królowo upierdliwości. O wiele lepiej ode mnie zaczynasz prezentacje, więc nie będziemy zmieniać kolejności dziesięć minut przed spotkaniem z kluczowym klientem, tak jak nie zamieniałyśmy się na ostatniej radzie projektu ani na przedostatniej, ani na przedprzedostatniej, bo to by był czysty obłęd. Poza tym, szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia, co jest na pierwszych slajdach.

Opadam na krzesło.

– No tak, racja. – Znowu się podnoszę. – Ale tym razem czuję się naprawdę…

– Hm – odpowiada Bee, nie odrywając oczu od ekranu. – Jasne. Nigdy nie czułaś się gorzej. Dygoczesz, pocą ci się ręce i tak dalej. Tyle że jak tam wejdziesz, zaraz staniesz się czarująca i błyskotliwa jak zawsze i nikt niczego nie zauważy.

– A jeżeli coś mi…

– Nic ci.

– Bee, naprawdę myślę, że…

– Wiem.

– Ale tym razem…

– Zostało osiem minut, Leena. Spróbuj sztuczki z oddychaniem.

– Jakiej sztuczki z oddychaniem?

Bee waha się przez moment.

– No, wiesz. Z oddychaniem.

– Mówisz o normalnym oddychaniu? – pytam. – Myślałam, że chodzi o jakąś technikę medytacyjną.

Kwituje to prychnięciem i przez chwilę milczy.

– Leena, setki razy radziłaś sobie w znacznie gorszych sytuacjach – odzywa się w końcu.

Krzywię się, ściskając w dłoniach kubek z kawą. W dołku u podstawy żeber gniecie mnie strach, tak prawdziwy, że wydaje się namacalny – jak guz, jak kamień, który można by wyciąć nożem.

– Wiem – mówię. – Wiem, że sobie radziłam.

– Musisz tylko odzyskać swoją magiczną moc – radzi Bee. – Jedyny sposób to nie dać się wypchnąć z ringu. Jasne? Słuchaj, przecież jesteś Leeną Cotton, najmłodszą starszą konsultantką w firmie, osobowością roku dwa tysiące dwudziestego w Selmount Consulting. A już niedługo… – zniża głos – pewnego dnia współwłaścicielką naszej firmy. Tak?

Tak. Tyle że w ogóle nie czuję się tamtą Leeną Cotton.

Bee przygląda mi się z troską, marszcząc pociągnięte kredką brwi. Zamykam oczy i siłą woli staram się pokonać strach. Na chwilę się udaje: w krótkim przebłysku wraca do mnie osoba, jaką byłam półtora roku temu, osoba, która śpiewająco przeszłaby przez taką prezentację, bez najmniejszego potknięcia.

– Bee, Leena, jesteście gotowe?! – woła asystent dyrektora, idąc przez biuro Upgo Finance.

Wstaję i nagle wiruje mi w głowie; atakuje mnie fala mdłości. Łapię się krawędzi biurka. Cholera. Tego jeszcze nie grali.

– Nic ci nie jest? – szepcze Bee.

Przełykam ślinę i przyciskam ręce do biurka, aż nadgarstki przeszywa ból. Przez chwilę wydaje mi się, że chyba tego nie zrobię – nie mam siły, Boże, jaka jestem zmęczona – ale po chwili wreszcie odzywa się mój charakter.

– Oczywiście – rzucam. – Zaczynajmy.

*

Mija pół godziny. To naprawdę niewiele czasu. W trzydzieści minut nie da się obejrzeć całego odcinka Buffy: Postrachu wampirów ani… ani upiec dużego ziemniaka. Można natomiast totalnie zrujnować sobie karierę.

Bałam się tego. Od ponad roku mozolę się z pracą, jestem rozkojarzona, zaliczam różne pomyłki i kiksy, które zwykle po prostu mi się nie zdarzają. Jak gdybym od śmierci Carli przestała być praworęczna i nagle wszystko zaczęła robić lewą ręką. Ale napinam się, staram i naprawdę sądziłam, że dam radę.

Najwyraźniej jednak nie.

Przysięgam, myślałam, że umrę na tym spotkaniu. Kiedyś na studiach przeżyłam atak paniki, ale tym razem było znacznie gorzej. Nigdy do tego stopnia nie straciłam panowania nad sobą. Czułam się tak, jakby mój strach zaczął żyć własnym życiem: nie był już twardym guzem, ale wyrosły mu macki, które zaciskały się na moich nadgarstkach i kostkach i sięgały do gardła. Serce biło coraz szybciej i szybciej, jak gdyby przestało być częścią mojego ciała i zmieniło się w uwięzionego ptaka, który tłucze się jak oszalały o klatkę żeber.

Gdybym pomyliła się przy jednej sumie przychodów, można by to jeszcze wybaczyć. Ale kiedy to się stało, ogarnęły mnie mdłości, popełniłam drugi błąd, potem następny, oddech stał się za szybki, a mózg… nie zasnuł się mgłą, tylko wypełnił ostrym światłem. Oślepiająco ostrym.

Kiedy więc Bee wtrąciła: „Pozwolisz, może ja…”

a potem ktoś inny stwierdził: „No nie, przecież to śmieszne…”

i gdy dyrektor generalny Upgo Finance zasugerował: „Chyba już wystarczy, nie sądzicie…?”

byłam załatwiona. Łapałam oddech, zgięta wpół, pewna, że za chwilę umrę.

– Już dobrze – powtarza Bee, mocno ściskając mnie za ręce. Siedzimy zaszyte w jednoosobowym przeszklonym boksie w rogu biura Upgo; kiedy mnie tu przyprowadziła, byłam w stanie hiperwentylacji i miałam przepoconą bluzkę. – Już dobrze. Jestem przy tobie.

Wciągam powietrze chrapliwymi haustami.

– Selmount stracił przeze mnie kontrakt z Upgo? – wydobywam z siebie.

– Rebecca właśnie rozmawia z dyrektorem. Na pewno wszystko się ułoży. Nie myśl o tym, oddychaj.

– Leena?! – woła ktoś. – Leena, dobrze się czujesz?

Nie otwieram oczu. Jeżeli będę tak siedzieć w ciemności, może okaże się, że to nie jest głos asystentki mojej szefowej.

– Leena? To ja, Ceci, asystentka Rebekki.

Kurczę, jakim cudem tak szybko się tu zjawiła? Z siedziby Selmount do biura Upgo metrem jedzie się co najmniej dwadzieścia minut.

– Och, Leena, co za historia! – mówi Ceci. Podchodzi do boksu i masuje mi ramię irytującym okrężnym ruchem. – Biedactwo. Tak, wypłacz się.

Wcale nie płaczę. Powoli wypuszczam powietrze z płuc, patrzę na Ceci w designerskiej sukience i z niezwykle triumfalnym uśmiechem na ustach i po raz setny przypominam sobie w duchu, że należy wspierać inne kobiety w biznesie. Naprawdę głęboko w to wierzę. Kieruję się tą zasadą i zamierzam się jej trzymać, wspinając się po szczeblach kariery na sam szczyt.

Kobiety są jednak także ludźmi. A niektórzy ludzie są okropni.

– Co możemy dla ciebie zrobić, Ceci? – pyta przez zęby Bee.

– Rebecca przysłała mnie, żebym sprawdziła, czy nic ci nie jest – zwraca się do mnie asystentka szefowej. – Wiesz, po tym twoim… – przebiera palcami w powietrzu – małym zachwianiu. – Brzęczy jej iPhone. – O, właśnie przysłała mi maila.

Bee i ja czekamy spięte. Ceci niemiłosiernie długo czyta wiadomość.

– No i co? – pyta Bee.

– Hm? – mruczy Ceci.

– Rebecca? Co napisała? Czy moje… czy przeze mnie straciliśmy kontrakt? – jąkam.

Przechyla głowę, ciągle wpatrując się w telefon. Czekamy. Czuję falę paniki, która też czeka – by mnie zatopić.

– Rebecca wszystko załatwiła. Jest fantastyczna, prawda? Nie wycofują się z projektu z Selmount i mimo sytuacji okazali wielką wyrozumiałość – informuje nas w końcu Ceci. – Chce teraz z tobą porozmawiać, więc powinnaś chyba pędzić do biura.

– Gdzie? – wyduszam z siebie. – Gdzie chce się ze mną spotkać?

– Hm? W pokoju pięć C, w dziale HR.

No jasne. Gdzież by indziej mogła mnie wywalić, jeśli nie w dziale kadr?

*

Rebecca i ja siedzimy naprzeciw siebie. Towarzyszy jej Judy z działu HR. Siedzi po jej stronie stołu, nie po mojej, a to nie jest dobry znak.

Moja szefowa odgarnia włosy z twarzy i patrzy na mnie z mieszaniną smutku i współczucia, co odczytuję jako bardzo zły znak. Przecież to Rebecca, królowa szorstkiej przyjaźni, mistrzyni wbijania szpil w najmniej spodziewanym momencie. Kiedyś powiedziała mi, że jedyną skuteczną drogą do najlepszych wyników jest oczekiwanie niemożliwego.

Jeżeli jest dla mnie miła, to w zasadzie oznacza, że straciła nadzieję.

– Leena, dobrze się czujesz? – zaczyna.

– Ależ tak, oczywiście, nic mi nie jest – mówię. – Rebecca, pozwól, że wszystko wyjaśnię. To, co się stało na spotkaniu… – Milknę, bo marszczy brwi i macha ręką.

– Słuchaj, Leena, wiem, że świetnie grasz swoją rolę, i Bóg mi świadkiem, że cię za to uwielbiam. – Zerka na Judy. – Selmount ceni twój… charakter i pozytywne nastawienie. Ale przestańmy pieprzyć. Wyglądasz jak siedem cholernych nieszczęść.

Judy dyskretnie kaszle.

– Zastanawiamy się właśnie, czy nie jesteś trochę wyczerpana – ciągnie na jednym oddechu Rebecca. – Sprawdziliśmy twoje papiery. Wiesz, kiedy ostatni raz brałaś wolne?

– Czy to… podchwytliwe pytanie?

– Tak jest, bo w ciągu ostatniego roku nie wzięłaś ani jednego dnia z przysługującego ci urlopu. – Rebecca piorunuje wzrokiem Judy. – Co, nawiasem mówiąc, w ogóle nie powinno być możliwe.

– Mówiłam ci już – syczy Judy. – Nie wiem, jak się prześliznęła.

W odróżnieniu od niej wiem, jak się prześliznęłam. Dział kadr głównie mówi o tym, że dba, aby personel wykorzystywał roczny przydział urlopu, ale w rzeczywistości ogranicza się do przysyłania maila dwa razy do roku z informacją, ile zostało ci dni, i dorzucania na zachętę czegoś o „równowadze psychicznej i fizycznej”, o „naszym holistycznym podejściu do pracownika” i „potrzebie przejścia na tryb offline, by zmaksymalizować swój potencjał”.

– Naprawdę, Rebecca, nic mi nie jest. Bardzo mi przykro za moje… że dzisiaj rano przerwałam spotkanie, ale jeżeli pozwolisz mi…

Znowu mars i machnięcie ręki.

– Leena, przepraszam. Wiem, że to dla ciebie strasznie trudny czas. Praca nad tym projektem jest niezwykle stresująca i od pewnego czasu mam wrażenie, że zlecając ci go, nie byliśmy wobec ciebie fair. To prawda, że kiedy mówię coś takiego, zwykle robię sobie jaja, ale twoje dobro naprawdę leży mi na sercu, jasne? No więc po rozmowie z naszymi partnerami uzgodniliśmy, że zabieramy ci projekt dla Upgo.

Nagle wstrząsa mną idiotyczny niekontrolowany dreszcz, którym moje ciało przypomina mi, że nie odzyskałam jeszcze nad nim panowania. Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale Rebecca nie daje mi dojść do głosu.

– Postanowiliśmy też nie powierzać ci żadnego projektu przez najbliższe dwa miesiące – kontynuuje. – Potraktuj to jako urlop regeneracyjny. Dwa miesiące. Nie wolno ci wracać do Selmount, dopóki nie odpoczniesz i przestaniesz wyglądać jak osoba, która spędziła rok na froncie. Zgoda?

– To nie jest konieczne – zapewniam ją. – Rebecca, proszę, daj mi szansę udowodnić, że…

– Do cholery, Leena, dostajesz prezent – rzuca rozdrażnionym tonem. – Płatny urlop! Dwa miesiące!

– Nie chcę. Chcę pracować.

– Doprawdy?! Twoja mina mówi, że masz ochotę zasnąć. Myślisz, że nie wiem, że w tym tygodniu codziennie ślęczałaś do drugiej w nocy?

– Przepraszam. Wiem, że powinnam się trzymać regularnych godzin pracy. Było tylko kilka…

– Nie krytykuję cię za sposób zarządzania czasem pracy. Pytam cię tylko, kobieto, kiedy ty, do cholery, odpoczywasz.

Judy wydaje serię dyskretnych kaszlnięć. Rebecca posyła jej zirytowane spojrzenie.

– Tydzień – proponuję z rozpaczą. – Wezmę tydzień wolnego, odpocznę, a kiedy wrócę…

– Dwa. Miesiące. Koniec dyskusji. To nie są negocjacje. Potrzebujesz tego czasu. Mam ci to udowodnić? Nie zmuszaj mnie, żebym poszczuła cię działem HR. – Towarzyszy temu lekceważący ruch głową w kierunku Judy, a ta cofa brodę, jakby nagle ktoś z rozmachem dał jej w twarz albo trzepnął ją w czoło.

Czuję, że znowu oddycham szybciej. Zgadza się, miałam trochę trudności, ale nie mogę wziąć dwóch miesięcy urlopu. W Selmount chodzi przede wszystkim o reputację – jeżeli po spotkaniu w Upgo wycofam się z gry na całe osiem tygodni, stanę się pośmiewiskiem.

– W ciągu ośmiu tygodni nic się nie zmieni – uspokaja mnie Rebecca. – Słyszysz? Kiedy wrócisz, będziemy na ciebie czekać. A ty będziesz tą samą Leeną Cotton, najmłodszą starszą konsultantką, najbardziej pracowitą i łebską dziewczyną w firmie. – Przygląda mi się badawczo. – Każdy czasem potrzebuje przerwy. Nawet ty.

Kiedy wychodzę ze spotkania, jest mi niedobrze. Myślałam, że mnie wyleją – przygotowałam sobie nawet odpowiedni tekst o nieuzasadnionym zwolnieniu. Ale… urlop wypoczynkowy?

– I co? – Bee wyrasta tuż przede mną, więc muszę ostro zahamować, by na nią nie wpaść. – Czatowałam na ciebie – wyjaśnia. – Co powiedziała Rebecca?

– Powiedziała… że muszę wziąć urlop.

Bee wlepia we mnie zdumione spojrzenie.

– Chodźmy na lunch.

*

Kiedy idziemy Commercial Street, omijając slalomem turystów i biznesmenów, telefon dzwoni mi w ręce. Zerkam na ekran i potykam się, omal nie zderzając się z mężczyzną, który ściska w zębach jak fajkę elektronicznego papierosa.

Bee patrzy mi przez ramię na wyświetlacz.

– Nie musisz teraz odbierać. Niech sobie dzwoni.

Zawieszam palec nad zieloną ikonką na ekranie. Ramieniem trącam w bark idącego z naprzeciwka mężczyznę w garniturze; facet cmoka z niesmakiem, a ja gwałtownie zataczam się na drugą stronę chodnika i Bee musi mnie podtrzymać.

– Co byś mi kazała zrobić, gdybym była na twoim miejscu? – próbuje Bee.

Odbieram telefon. Bee wzdycha i otwiera drzwi Watson’s Café, naszej ulubionej knajpki na rzadkie i szczególne okazje, gdy udaje się nam opuścić biuro Selmount, żeby coś zjeść.

– Cześć, mamo – mówię.

– Leena, witaj!

Wzdrygam się. Z radosnego tonu i wystudiowanej swobody domyślam się, że przed telefonem dobrze przećwiczyła to powitanie.

– Chcę z tobą porozmawiać o hipnoterapii – oznajmia.

Siadam naprzeciwko Bee.

– O czym?

– O hipnoterapii – powtarza mama, tym razem z mniejszą pewnością siebie. – Słyszałaś o tym? Robi to ktoś w Leeds i wydaje mi się, że coś takiego mogłoby być dla nas naprawdę dobre. Może poszłybyśmy we dwie, kiedy przyjedziesz następnym razem, co?

– Mamo, nie potrzebuję hipnoterapii.

– On nie hipnotyzuje ludzi, jak na przykład Derren Brown, tylko…

– Nie potrzebuję hipnoterapii. – Brzmi to szorstko; z drugiej strony zapada bolesne milczenie. Zamykam oczy, znowu opanowując oddech. – Możesz spróbować, ale ja sobie bez niej poradzę.

– Po prostu myślę, że może… może dobrze byłoby zrobić coś razem, to niekoniecznie musi być terapia, ale…

Zauważam, że pominęła „hipno”. Przygładzam włosy, czując pod palcami znajomą sztywność lakieru i unikając wzroku Bee.

– Myślę, że powinnyśmy porozmawiać w jakimś miejscu, gdzie… nie mówi się krzywdzących rzeczy. Gdzie po prostu toczy się pozytywny dialog.

W rozmowie wyczuwam efekty najnowszego poradnika mamy. Zdradza je wyważony ton, bezosobowość, wyrażenia typu „krzywdzące rzeczy”, „pozytywny dialog”. Ale gdy zaczynam się wahać i mam już na końcu języka „Tak, mamo, jeżeli to ma ci poprawić samopoczucie…”, myślę o decyzji, którą mama pomogła podjąć Carli. O tym, że pozwoliła mojej siostrze przerwać leczenie i… skapitulować.

Nie jestem pewna, czy nawet hipnoterapia w stylu Derrena Browna pomogłaby mi się z tym uporać.

– Zastanowię się nad tym – mówię. – Do widzenia, mamo.

– Pa, Leena.

Bee przygląda mi się zza stolika, czekając, aż pozbieram myśli.

– W porządku? – pyta w końcu. Przez ostatni rok pracowała ze mną nad projektem dla Upgo; od śmierci Carli widzi mnie pięć razy w tygodniu przez cały dzień. Wie o moich relacjach z matką tyle samo co mój chłopak, jeśli nie więcej – z Ethanem spotykam się tylko w weekendy i raz na jakiś czas wieczorem w środku tygodnia, jeżeli oboje punktualnie wychodzimy z pracy, a z Bee spędzam około szesnastu godzin dziennie.

Mocno przecieram oczy; na rękach mam grudki tuszu do rzęs. Muszę wyglądać jak nieszczęście.

– Miałaś rację – przyznaję. – Powinnam nie odbierać telefonu. Fatalnie to rozegrałam.

– Wydawało mi się, że nieźle sobie poradziłaś – stwierdza Bee.

– Proszę cię, pogadajmy o czymś innym. O czymś, co nie ma związku z moją rodziną. Ani z pracą. Ani z czymś w podobnym stopniu koszmarnym. Opowiedz mi o swojej wczorajszej randce.

– Jeżeli nie chcesz słuchać o czymś koszmarnym, musisz wybrać inny temat – oświadcza Bee, sadowiąc się wygodniej na krześle.

– Och, nie było dobrze? – pytam.

Połykam łzy, ale Bee uprzejmie brnie dalej, udając, że tego nie zauważa.

– Nie. Wstrętnie. Wiedziałam to od razu, kiedy się nachylił, żeby mnie pocałować w policzek, i poczułam stęchły, spleśniały zapach ręcznika z męskiej szatni, którym chyba przemył sobie twarz.

Działa – wyobrażenie jest wystarczająco paskudne, żebym wróciła do teraźniejszości.

– Fuj – rzucam.

– A w kąciku oka miał dużą kulkę ropy. Jak glut.

– Och, Bee… – Szukam odpowiednich słów, które by ją przekonały, żeby nie skreślała tak szybko ludzi, ale wygląda na to, że opuściły mnie umiejętności perswazyjne, zresztą to skojarzenie z ręcznikiem jest naprawdę obrzydliwe.

– Jestem prawie gotowa dać sobie spokój i pogodzić się, że na wieki zostanę samotną matką – ciągnie Bee, starając się zwrócić na nas uwagę kelnera. – Doszłam do wniosku, że randki są rzeczywiście gorsze od samotności. Kiedy jesteś sama, to przynajmniej nie masz nadziei, prawda?

– Nie masz nadziei?

– No, nie masz. Wspaniale. Wszyscy wiemy, jak to wygląda: człowiek sam przychodzi na świat, tak samo z niego odchodzi i tak dalej, i tak dalej… Natomiast randki… randki są pełne nadziei. Prawdę mówiąc, randki to długi i bolesny proces odkrywania, jak bardzo ludzie mogą cię rozczarować. Za każdym razem, gdy zaczynasz wierzyć, że spotkałaś dobrego, miłego faceta… – porusza w powietrzu palcami – zaraz wychodzą na jaw problemy z mamusią, kruche ego i dziwne serowe fetysze.

Kelner wreszcie spogląda w naszą stronę.

– To co zawsze?! – woła przez całą salę.

– Tak! I dodatkowa porcja syropu na jej naleśnikach! – odpowiada Bee, wskazując na mnie.

– „Serowe” fetysze? – upewniam się, że dobrze usłyszałam.

– Powiedzmy, że zobaczyłam parę zdjęć, które mocno zraziły mnie do brie.

– Brie? – powtarzam ze zgrozą. – Boże, przecież brie jest taki pyszny! Jak można zdemoralizować brie?

Bee gładzi mnie po ręce.

– Mam nadzieję, że nie będziesz się musiała o tym nigdy przekonać, moja droga. Słuchaj, skoro mam cię pocieszać, to może porozmawiamy o twoim idealnym życiu uczuciowym, co? Pewnie zaczęło się już odliczanie i Ethan lada chwila się oświadczy. – Dostrzega moją minę. – O tym też nie chcesz rozmawiać?

– Po prostu… – Macham rękami i znowu pieką mnie oczy. – Ogarnia mnie wielka fala przerażenia. O Boże, Boże, Boże…

– Mogę wiedzieć, w związku z którym kryzysem życiowym wzywasz boskiego imienia? – pyta Bee.

– W związku z pracą. – Wciskam zgięte palce w oczy, dopóki nie poczuję bólu. – Nie wierzę, że przez całe dwa miesiące nie dostanę żadnego projektu. To jak… jak małe wylanie z pracy.

– Tak naprawdę – mówi Bee, a ja na dźwięk tonu jej głosu opuszczam ręce i otwieram oczy – to dwumiesięczny urlop.

– No tak, ale…

– Leena, uwielbiam cię i wiem, że jesteś teraz w cholernym dołku, ale spróbuj zrozumieć: to może być coś dobrego! Trudno mi będzie dalej cię uwielbiać, jeżeli przez najbliższe osiem tygodni zamierzasz narzekać, że dostałaś dwa miesiące płatnego urlopu.

– Och, przecież…

– Mogłabyś wyjechać na Bali! Albo na wyprawę do lasów deszczowych Amazonii! Albo w rejs dookoła świata! – Unosi brwi. – Wiesz, ile bym dała za taką wolność?

Przełykam ślinę.

– No tak. Racja. Przepraszam, Bee.

– Nic nie szkodzi. Wiem, że dla ciebie to coś więcej niż wolne od pracy. Pomyśl tylko o tych z nas, którzy spędzają urlop w muzeach dinozaurów, po których biegają tabuny dziewięciolatków, dobrze?

Powoli robię wdech i wypuszczam powietrze z płuc, czekając, aż jej słowa do mnie dotrą.

– Dziękuję – mówię, gdy do naszego stolika zbliża się kelner. – Musiałam to usłyszeć.

Bee uśmiecha się i spogląda na talerz.

– Wiesz – rzuca mimochodem – mogłabyś wykorzystać ten czas, żeby wrócić do naszego biznesplanu.

Krzywię się. Od paru lat przymierzamy się z Bee do założenia własnej firmy konsultingowej – byłyśmy już gotowe zdecydować się na ten krok, gdy zachorowała Carla. A teraz wszystko… trochę utknęło w miejscu.

– Tak. – Silę się na radosny ton. – Oczywiście.

Bee unosi brew. Mój zapał więdnie.

– Przepraszam cię, Bee. Naprawdę chcę, ale wydaje mi się, że… to po prostu niemożliwe. Jak mamy ruszyć z własną firmą, jeżeli trudno mi nawet utrzymać pracę w Selmount?

Z zamyśloną miną przeżuwa kawałek naleśnika.

– Okay – mówi. – Jasne, ostatnio twoja pewność siebie trochę ucierpiała. Mogę poczekać. Ale nawet jeżeli nie wykorzystasz tego czasu na nasz biznesplan, powinnaś go wykorzystać, żeby popracować nad sobą. Moja Leena Cotton nie mówi, że jej jedynym upragnionym celem jest „utrzymanie pracy”, i na pewno nie używa słowa „niemożliwe”. Chcę zobaczyć swoją Leenę Cotton. No więc… – celuje we mnie widelcem – masz dwa miesiące, żeby ją znaleźć.

– Jak mam to zrobić?

Bee wzrusza ramionami.

– „Odnajdywanie siebie” raczej nie jest moją mocną stroną. Ja tu tylko nakreślam strategię, produkt końcowy należy do ciebie.

Nie mogę powstrzymać śmiechu.

– Dziękuję, Bee. – Nieoczekiwanie ściskam jej dłoń. – Jesteś wspaniała. Naprawdę. Niesamowita.

– Hm… Powiedz to wszystkim samotnym facetom w Londynie, moja droga. – Delikatnie poklepuje moją dłoń, po czym znowu bierze widelec.

2

Eileen

Mijają właśnie cztery długie urocze miesiące, odkąd mój mąż uciekł z naszą instruktorką tańca, i do tej chwili ani razu za nim nie zatęskniłam.

Spod przymrużonych powiek patrzę na stojący na kredensie słoik. Chociaż mój nadgarstek wciąż pulsuje przeszywającym bólem po kwadransie mocowania się z zakrętką, nie zamierzam się poddawać. Niektóre kobiety są same przez całe życie, a mimo to jedzą rzeczy ze słoików.

Piorunuję słoik wzrokiem, a siebie besztam w myślach. Mam siedemdziesiąt dziewięć lat. Urodziłam dziecko. Przykuwałam się łańcuchem do buldożera, żeby ratować las. Postawiłam się Betsy w sprawie nowych zasad parkowania na Lower Lane.

Przecież potrafię otworzyć ten przeklęty słoik z sosem do makaronu.

Dec przygląda mi się z parapetu, gdy przetrząsam szufladę z przyborami kuchennymi w poszukiwaniu narzędzia, które zastąpi moje coraz mniej użyteczne palce.

– Uważasz mnie za stukniętą staruszkę, prawda? – zwracam się do kota.

Dec macha ogonem. To sardoniczne machnięcie. Wszyscy ludzie są stuknięci, mówi ruch jego ogona. Powinnaś brać przykład ze mnie. Mnie otwierają wszystkie słoiki.

– Ciesz się, że swoją dzisiejszą kolację masz w torebce – odpowiadam, grożąc mu łyżką do spaghetti. Właściwie nie przepadam za kotami. To był pomysł Wade’a, żeby w zeszłym roku wziąć dwa kocięta, ale stracił zainteresowanie Dekiem i Antem, kiedy na horyzoncie pojawiła się panna Cza-cza-cza. Doszedł do wniosku, że Hamleigh jest dla niego za małe, a koty trzymają w domu tylko starsi ludzie. „Możesz je zatrzymać – oznajmił mi wielkodusznie. – Bardziej pasują do twojego stylu życia”.

Nadęty dureń. Zresztą i tak jest starszy ode mnie – we wrześniu skończy osiemdziesiąt jeden lat. A jeśli chodzi o mój styl życia… Pożyjemy, zobaczymy, Wadzie Cotton. Pożyjemy, zobaczymy, do cholery.

– Wiele rzeczy się zmieni, Declan – mówię do kota, zaciskając palce na rękojeści noża do chleba, leżącego w głębi szuflady. Niewzruszony Dec wolno mruży oczy i nagle otwiera je szeroko i śmiga z parapetu, kiedy unoszę oburącz nóż, żeby go wbić w pokrywkę słoika. Dziurawię ją z cichym „ha!”; udaje mi się dopiero po kilku próbach, jak gdybym była początkującą morderczynią z Agathy Christie, ale gdy łapię zakrętkę, tym razem puszcza bez trudu. Nucąc pod nosem, triumfalnie wrzucam zawartość do rondelka.

Proszę bardzo. Gdy sos się podgrzał, a makaron ugotował, sadowię się w jadalni z herbatą i studiuję swoją listę.

Basil Wallingham

Plusy:

– Mieszka na mojej ulicy, tylko parę kroków ode mnie

– Ma własne zęby

– I wciąż na tyle ikry, żeby przeganiać wiewiórki z karmników

Minusy:

– Potworny nudziarz

– Zawsze chodzi w tweedowych marynarkach

– Niewykluczone, że faszysta

Pan Rogers

Plusy:

– Tylko 67 lat

– Gęsta czupryna (godna podziwu)

– Tańczy jak Pasza z Tańca z gwiazdami (godne jeszcze większego podziwu)

– Uprzejmy dla wszystkich, nawet dla Basila (godne największego podziwu)

Minusy:

– Niezwykle religijny, bardzo pobożny. Pewnie nudny w łóżku (?)

– Odwiedza Hamleigh tylko raz w miesiącu

– Nie wykazuje zainteresowania nikim oprócz Jezusa

Dr Piotr Nowak

Plusy:

– Polak. Fascynujące!

– Lekarz. Przydatna sprawa przy dolegliwościach

– Ciekawy rozmówca, znakomity gracz w scrabble

Minusy:

– Dla mnie trochę za młody (59 lat)

– Prawie na pewno wciąż kocha byłą żonę

– Wyglądem trochę przypomina Wade’a (nie ze swojej winy, ale to odpychające)

Nie przerywając jedzenia, sięgam po długopis. Przez cały dzień ignorowałam tę myśl, ale… powinnam umieścić na liście wszystkich samotnych dżentelmenów w odpowiednim wieku. W końcu wstawiłam tu Basila, prawda?

Arnold Macintyre

Plusy:

– Mieszka po sąsiedzku

– Odpowiedni wiek (72)

Minusy:

– Obmierzła postać

– Otruł mojego królika (zgoda, na razie brak dowodów, ale wiem, że to on)

– Przyciął gałęzie mojego drzewa, na którym było mnóstwo ptasich gniazd

– Wysysa ze świata całą radość

– Niewykluczone, że na śniadanie pożera kocięta

– Prawdopodobnie wywodzi się od ogrów

– Nie cierpi mnie prawie tak jak ja jego

Po chwili wykreślam „Prawdopodobnie wywodzi się od ogrów”, ponieważ nie powinnam mieszać do tego jego rodziców – mogli być przecież całkiem miłymi ludźmi. Zostawiam jednak punkt o kociętach na śniadanie.

Proszę bardzo. Pełna lista. Przechylam głowę, ale oglądana z ukosa, jest tak samo przygnębiająca jak wtedy, gdy patrzę na nią wprost. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: w Hamleigh-in-Harksdale, liczącym stu sześćdziesięciu ośmiu mieszkańców, nie ma w czym wybierać. Jeśli w tym stadium życia chcę znaleźć miłość, muszę szukać dalej od domu. Na przykład w Tauntingham. W Tauntingham mieszka co najmniej dwieście osób i autobusem jedzie się tam zaledwie pół godziny.

Dzwoni telefon; odbieram w salonie w ostatniej chwili.

– Halo?

– Babcia? Tu Leena.

Rozpromieniam się w uśmiechu.

– Zaczekaj, tylko siądę.

Sadowię się w swoim ulubionym zielonym fotelu w róże. Telefony wnuczki zawsze są dla mnie najmilszą chwilą dnia. Nawet gdy były przejmująco smutne, kiedy rozmawiałyśmy tylko o śmierci Carli – albo o wszystkim innym oprócz niej, bo ten temat sprawiał za dużo bólu – nawet wtedy telefony od Leeny dodawały mi sił.

– Co u ciebie, skarbie? – pytam ją.

– Wszystko w porządku. A u ciebie?

Mrużę oczy.

– U ciebie wcale nie jest w porządku – mówię.

– Wiem, wyrwało mi się, przepraszam. Ktoś kicha i odruchowo mówi się „Na zdrowie”. – Słyszę, jak przełyka ślinę. – Babciu, miałam… miałam w pracy atak paniki. Wysłali mnie na dwumiesięczny urlop wypoczynkowy.

– Och, Leena! – Przyciskam dłoń do serca. – Ależ to nic złego, że dają ci wolne. Mała przerwa od tego wszystkiego dobrze ci zrobi.

– Odstawiają mnie na boczny tor. Nawaliłam, babciu.

– Hm, to zrozumiałe, zwłaszcza…

– Nie – przerywa mi łamiącym się głosem – wcale nie. Boże… obiecałam Carli, mówiłam jej, że kiedy jej nie będzie, postaram się, żeby mi to w niczym nie przeszkodziło, a ona zawsze mówiła… mówiła, że jest taka dumna, ale teraz…

Płacze. Wczepiam palce w zapinany sweter, tak jak Dec albo Ant wbijają w niego pazury, gdy siedzą mi na kolanach. Nawet w dzieciństwie Leena prawie nigdy nie płakała. W odróżnieniu od Carli. Kiedy ta się zdenerwowała, wyrzucała w górę ręce i wyglądała jak uosobienie nieszczęścia odgrywane przez aktorkę melodramatu – trudno się było nie roześmiać. Natomiast Leena robiła tylko ponurą minę i spuszczała głowę, spoglądając z wyrzutem spod długich, ciemnych rzęs.

– Daj spokój, skarbie. Carla na pewno chciałaby, żebyś zrobiła sobie wakacje – pocieszam ją.

– Wiem, powinnam myśleć, że to wakacje, ale nie potrafię. Po prostu… jestem na siebie wściekła, że tak schrzaniłam sprawę. – Ostatnie słowa są stłumione, jakby zasłoniła usta dłonią.

Zdejmuję okulary i pocieram grzbiet nosa.

– Niczego nie schrzaniłaś, skarbie. Jesteś zestresowana, i tyle. Może przyjechałabyś na weekend? Przy kubku gorącej czekolady każda rzecz wygląda lepiej. Będziemy mogły spokojnie porozmawiać, w Hamleigh możesz się oderwać od tego wszystkiego…

Zapada długa cisza.

– Strasznie dawno mnie nie odwiedzałaś – dorzucam z wahaniem.

– Wiem. Bardzo przepraszam, babciu.

– Och, nie ma za co. Przyjechałaś, kiedy odszedł Wade, byłam ci za to ogromnie wdzięczna. Poza tym mam wielkie szczęście, że wnuczka tak często do mnie dzwoni.

– Wiem, że przez telefon to nie to samo. I nie chodzi o to… Przecież wiesz, że bardzo chciałabym się z tobą zobaczyć.

Ani słowa o matce. Przed śmiercią Carli Leena przyjeżdżała zobaczyć się z Marian co najmniej raz w miesiącu. Kiedy skończą się te nieszczęsne nieporozumienia między nimi? Bardzo uważam, żeby o tym nie wspominać – nie chcę się wtrącać, to nie moja rola, ale…

– Dzwoniła do ciebie matka?

Znowu długie milczenie.

– Tak.

– W sprawie… – Na co się ostatecznie zdecydowała? – Hiperterapii?

– Hipnoterapii.

– Ach, tak.

Leena nie odpowiada. Nasza żelazna dziewczyna. Jak sobie mają z tym poradzić, skoro obie są tak cholernie uparte?

– Dobrze, nie mieszam się do tego – mówię do ciszy po drugiej stronie.

– Przepraszam, babciu. Wiem, że to dla ciebie trudne.

– Nie, o mnie nie musisz się martwić. Ale pomyślisz o przyjeździe na weekend? Trudno mi pomagać ci z daleka, kochanie.

Słyszę, jak pociąga nosem.

– Wiesz co, babciu? Przyjadę. Zamierzałam cię odwiedzić i… i naprawdę bardzo chcę się z tobą zobaczyć.

– No proszę! – Rozpromieniam się. – Będzie wspaniale. Przygotuję na kolację jedno z twoich ulubionych dań i wtajemniczę cię we wszystkie ploteczki z wioski. Wiesz, że Roland jest na diecie? A Betsy próbowała ufarbować włosy, ale coś nie wyszło i musiałam ją wieźć do fryzjera ze ścierką do naczyń na głowie.

Leena parska śmiechem.

– Dzięki, babciu – odzywa się po chwili. – Zawsze wiesz, co mi poprawi nastrój.

– Takie są już wszystkie Eileen – odpowiadam. – Troszczą się o siebie nawzajem. – Mówiłam jej to, gdy była dzieckiem; tak naprawdę moja wnuczka ma na imię Eileen. Marian nazwała ją tak po mnie, gdy wszyscy przypuszczaliśmy, że umrę na ostre zapalenie płuc na początku lat dziewięćdziesiątych; a kiedy się okazało, że jednak jeszcze nie stoję nad grobem, zrobiło się trochę zamieszania i ostatecznie Leena została Leeną.

– Kocham cię, babciu – mówi.

– Ja ciebie też, skarbie.

Gdy odkłada słuchawkę, uświadamiam sobie, że nie powiedziałam jej o swoim nowym projekcie. Krzywię się. Obiecałam sobie, że powiem jej, kiedy zadzwoni następnym razem. Nie wstydzę się, że szukam miłości, ale młodym ludziom starszy człowiek, który chce się zakochać, wydaje się dość zabawny. Nie ma w tym żadnej niechęci, raczej brak refleksji, tak jak śmiejemy się z dzieci, które zachowują się jak dorośli, albo z mężów próbujących zrobić cotygodniowe zakupy.

Wracam do jadalni i przyglądam się liście mężczyzn do wzięcia w Hamleigh. Nagle przestało to być dla mnie istotne. Myślę tylko o Carli. Staram się skupić na czymś innym – tweedowych marynarkach Basila albo byłej żonie Piotra – ale to na nic, więc siadam i pogrążam się we wspomnieniach.

Myślę o małej Carli, dziewczynce o gęstych lokach, z poobijanymi kolanami, uczepionej ręki siostry. Myślę o niej, gdy była młodą kobietą w spranym T-shircie Greenpeace, za szczupłą, ale uśmiechniętą, pełną energii i fantazji. I myślę o Carli, która leżała w pokoju od ulicy u Marian. Wychudzonej, mizernej, walczącej resztkami sił z rakiem.

Nie powinnam jej opisywać tak, jakby wydawała się słaba – to wciąż była ta sama Carla, z tą samą fantazją. Nawet podczas ostatnich odwiedzin Leeny, zaledwie kilka dni przed śmiercią, nie zamierzała tolerować głupstw wygłaszanych przez starszą siostrę.

Leżała w specjalnym szpitalnym łóżku, przywiezionym pewnego wieczoru do salonu Marian przez ekipę taktownych pracowników służby zdrowia, którzy zainstalowali je z niezwykłą wprawą i ulotnili się, zanim zdążyłam im zaproponować choćby filiżankę herbaty. Stałyśmy z Marian w drzwiach. Leena siedziała w fotelu, który przysunęłyśmy do łóżka, a potem już nigdy nie wrócił na poprzednie miejsce. Głównym elementem salonu nie był już telewizor, ale to łóżko z kremowobiałymi barierkami po obu stronach materaca i szarym pilotem, który wiecznie gubił się pod kocami. Ustawiało się nim wysokość łóżka, by unosiło Carlę, gdy chciała usiąść.

– Jesteś niesamowita – powiedziała do siostry Leena z oczami lśniącymi od łez. – Myślę, że jesteś… niesamowita, dzielna i…

Carla wyciągnęła rękę z szybkością, o jaką wtedy bym jej nie podejrzewała, i dźgnęła siostrę w ramię.

– Przestań – rzuciła. – Nie mówiłabyś takich rzeczy, gdybym nie umierała. – Chociaż miała słaby i bezbarwny głos, można było pochwycić w nim żartobliwy ton. – Ostatnio jesteś dla mnie o wiele milsza. Dziwne. Szkoda, że mi nie wymyślasz za to, że tak marnuję życie.

Leena skrzywiła się.

– Przecież nigdy…

– Nie przejmuj się, tylko się wygłupiam.

Z niepewną miną Leena poprawiła się w fotelu, a Carla przewróciła oczami, jakby chciała powiedzieć: „Och, na litość boską”. Przyzwyczaiłam się już do widoku jej twarzy bez brwi, pamiętam jednak, jak to dziwnie wyglądało na początku – w pewnym sensie dziwniej niż brak jej długich kasztanowych loków.

– Dobrze, dobrze, już będę poważna – obiecała.

Zerknęła na mnie i Marian, a potem dotknęła dłoni Leeny palcami, które wyglądały zbyt blado na opalonej skórze siostry.

– Zgoda? No już, powaga na twarz. – Carla na moment przymknęła oczy. – Chciałam coś powiedzieć. Coś poważnego. – Otworzyła oczy i utkwiła wzrok w Leenie. – Pamiętasz, jak wyjechałyśmy pod namiot tamtego lata, kiedy wróciłaś z uniwersytetu i powiedziałaś mi, że twoim zdaniem doradztwo biznesowe to sposób, żeby zmienić świat, a ja się roześmiałam? A potem kłóciłyśmy się o kapitalizm?

– Pamiętam.

– Nie powinnam się śmiać. – Carla z trudem przełknęła ślinę; jej rysy drgnęły z bólu, napięła się skóra wokół oczu, suche usta zadrżały. – Powinnam była cię słuchać i powiedzieć ci, że jestem dumna. W pewnym sensie kształtujesz świat, naprawiasz go, a świat potrzebuje takich ludzi jak ty. Chcę, żebyś wywaliła tych wszystkich zadufanych starych facetów i sama zaczęła rządzić. Żebyś ruszyła z własną firmą. Pomagała ludziom. I obiecaj mi, że kiedy mnie nie będzie, postarasz się, żeby ci to w niczym nie przeszkodziło.

Leena siedziała z pochyloną głową, a jej ramionami wstrząsał szloch. Carla pokręciła głową.

– Leena, przestań, dobrze? Jezu, tak to się kończy, kiedy człowiek chce powiedzieć coś serio. Mam cię znowu dźgnąć?

– Nie. – Leena zaśmiała się przez łzy. – Proszę, nie. To nawet bolało.

– No więc zapamiętaj, że za każdym razem, gdy przepuścisz jakąś okazję, gdy będziesz się zastanawiać, czy sobie poradzisz, gdy pomyślisz, że chyba dasz sobie spokój z czymś, czego naprawdę chcesz… będę cię dźgać z tamtego świata.

Taka właśnie była Carla Cotton.

Zawzięta i niemądra. Dobrze wiedziała, że bez niej nie damy sobie rady.

3

Leena

Budzę się o szóstej dwadzieścia dwie, dwadzieścia dwie minuty po tym, jak zawsze dzwonił budzik, i ze stłumionym okrzykiem na ustach siadam wyprostowana na łóżku. Powodem mojego przerażenia jest chyba dziwna cisza, której nie rozrywa przeraźliwe, radosne ćwierkanie alarmu w telefonie. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że nie jestem spóźniona – nie muszę się zrywać i pędzić do biura. Ściślej rzecz biorąc, nie wolno mi jechać do biura.

Opadam na poduszkę i odzywają się we mnie groza i wstyd z wczoraj. Spałam fatalnie, w kółko rozpamiętując tamto spotkanie, cały czas balansując na granicy półjawy, a kiedy w końcu zasnęłam, śniła mi się Carla podczas jednej z ostatnich nocy, które spędziłam z nią w domu mamy, gdy wśliznęłam się do jej łóżka i przytuliłam do siebie jej ciało, kruche i drobne jak u dziecka. Po jakimś czasie odepchnęła mnie łokciem. „Przestań moczyć poduszkę”, powiedziała mi, potem jednak pocałowała mnie w policzek i kazała mi iść do kuchni zrobić gorącą czekoladę, przy której gadałyśmy jeszcze trochę, chichocząc w nocy, jakbyśmy znowu były małe.

Carla nie śniła mi się od kilku dobrych miesięcy. Teraz, gdy odtwarzam w myślach sen, ogarnia mnie tak straszna tęsknota za siostrą, że wydaję z siebie zduszone „O Boże”, przypominając sobie rozpacz, która przez pierwsze miesiące niemal zwalała mnie z nóg obezwładniającymi ciosami. Wróciła na przejmujący ułamek sekundy z taką siłą, że nie wiedziałam, jak w ogóle przeżyłam tamten czas.

Niedobrze. Potrzebuję ruchu. Biegania. To mi pomoże. Wskakuję w legginsy Lululemon, które dostałam na urodziny od Ethana, wkładam stary T-shirt i wypadam z domu. Biegnę ulicami Shoreditch, później zostawiam za sobą mury z ciemnej cegły i ulicę ze street artem, mijam zrewitalizowane magazyny Clerkenwell, zamknięte bary i restauracje przy Upper Street, zadrzewione i zamożne Islington, i w końcu, zlana potem, myślę już tylko o chodniku, który przesuwa mi się przed oczami. Następny krok, następny i następny.

Kiedy wracam, Martha, mimo zaawansowanej ciąży, stara się wcisnąć na jeden ze śmiesznych stołków barowych w stylu art déco, które wybrała do mieszkania. Ciemne włosy ma zaplecione w warkocze; Martha zawsze wygląda młodo, po prostu ma takie rysy, a jeżeli dodać do tego warkoczyki, można odnieść wrażenie, że jest w wieku, w którym raczej nie powinna rodzić dzieci.

Podsuwam jej ramię, żeby pomóc jej wgramolić się na stołek, ale odgania mnie machnięciem ręki.

– Bardzo miło z twojej strony – zapewnia mnie – ale jesteś za bardzo spocona, żeby dotykać ludzi, słonko.

Ocieram twarz dołem T-shirtu i podchodzę do zlewu, żeby nalać sobie szklankę wody.

– Przydałyby się normalne krzesła – rzucam przez ramię.

– Wcale nie! Te są idealne – mówi Martha i kręci się na stołku, próbując zmieścić na nim całą pupę.

Martha jest projektantką ekskluzywnych wnętrz. Szpanerska praca, choć nieregularna i wyczerpująca; jej klienci są koszmarnie wybredni, wiecznie wydzwaniają do niej po godzinach, by szczegółowo analizować jakość tkanin na zasłony. Plus tego zajęcia jest taki, że ma zniżki na designerskie meble, więc porozstawiała w mieszkaniu stylowe drobiazgi, które albo nie służą niczemu – wazon w kształcie litery „W” na parapecie, żeliwna lampa, która po włączeniu rzuca ledwie widoczny blask – albo nie spełniają swojej funkcji: barowe stołki, na których nie da się siedzieć, stolik z wypukłym blatem.

Urządzanie mieszkania sprawia jednak Marcie wyraźną przyjemność, a ja tak rzadko tu bywam, że nawet mi to nie przeszkadza. Nie powinnam w ogóle dać się jej namówić na wynajęcie tego lokum, ale świeżo po przyjeździe do Londynu nie mogłam się oprzeć atrakcyjnej propozycji, by zamieszkać w dawnej drukarni. Dzisiaj to dla mnie po prostu kosztowne miejsce, w którym padam na łóżko i nie obchodzi mnie, że podobno mieszkam w „klimatycznym postindustrialnym wnętrzu”. Kiedy Martha je opuści, powinnam pogadać z Fitzem o przeprowadzce do jakiegoś sensowniejszego mieszkania. Oprócz ekscentrycznej staruszki z kotem, która mieszka obok nas, wszyscy lokatorzy budynku mają albo hipsterskie brody, albo własne start-upy; nie sądzę, żebyśmy pasowali do Shoreditch.

– Udało ci się wieczorem pogadać z Yaz? – pytam, nalewając sobie drugą szklankę wody.

Yaz jest dziewczyną Marthy, która wyjechała ze swoją sztuką na półroczne tournée po Ameryce. Ich związek pośrednio wywołuje u mnie sporą dawkę stresu. Wszystko polega na niezwykle skomplikowanej logistyce. Są w różnych strefach czasowych, wysyłają sobie ważne dokumenty przez Atlantyk i podejmują kluczowe decyzje życiowe w rozmowach na WhatsAppie, mimo marnej jakości połączenia. Sytuacja, w jakiej się znalazły, doskonale ilustruje ich styl: Yaz wraca za osiem tygodni, by zostać właścicielką domu (którego jeszcze nie kupiła) i przeprowadzić do niego dziewczynę w ciąży, kilka dni przed przewidywanym rozwiązaniem. Na samą myśl o tym znowu oblewam się potem.

– Tak, wszystko u niej w porządku – odpowiada Martha, w roztargnieniu masując sobie brzuch. – Gada jak karabin maszynowy o Czechowie i baseballu. Zresztą znasz ten Yazowy styl. – Uśmiecha się z czułością i nagle szeroko ziewa. – Ale mizernie wygląda. Trzeba ją będzie porządnie odkarmić.

Powstrzymuję uśmiech. Chociaż Martha jeszcze nie jest matką, to odkąd ją znam, matkuje każdemu, kto znajdzie się w jej zasięgu. Jedną z jej ulubionych form ofensywnej dobroci jest odżywianie ludzi. Uparcie przyprowadza też na podwieczorek swoje koleżanki z pilatesu, nie kryjąc się z nadzieją, że pomogą się ustatkować Fitzowi, mojemu drugiemu współlokatorowi.

Skoro o nim mowa… sprawdzam godzinę na smartbandzie. Fitz ma w tym roku czwartą pracę; naprawdę nie powinien się do niej spóźnić.

– Fitz już wstał? – pytam.

Jak na zawołanie wchodzi, stawiając kołnierzyk koszuli, żeby zawiązać krawat. Zarost na jego twarzy jak zwykle wygląda na przystrzyżony od linijki; chociaż mieszkam z nim od trzech lat, do dziś nie rozumiem, jak udaje mu się osiągnąć taki efekt. Fitz – pozornie – sprawia wrażenie zorganizowanego faceta. W życiu ma wieczny bałagan, ale jego skarpetki są zawsze nieskazitelnie wyprasowane. (Na jego obronę dodam, że zawsze są widoczne – nosi spodnie o parę centymetrów za krótkie – i są znacznie ciekawsze niż u pierwszej lepszej osoby. Ma jedną parę z motywem SpongeBoba, jedną w cętki jak z obrazu van Gogha, a najbardziej lubi swoje „skarpetki polityczne”, które na kostkach mają napis Brexit to chujnia).

– Wstałem. Pytanie tylko, czemu ty wstałaś, urlopowiczko? – Fitz kończy wiązać wąski krawat.

– Och, Leena, tak mi przykro – włącza się Martha. – Zupełnie zapomniałam, że nie idziesz dzisiaj do pracy. – W jej szeroko otwartych oczach maluje się współczucie. – Jak się czujesz?

– Marnie – wyznaję. – I jestem zła na siebie, że tak się czuję, bo kto czuje się marnie, kiedy dostaje płatny dwumiesięczny urlop? Ale ciągle przypominam sobie wczorajsze spotkanie. Wtedy mam ochotę zwinąć się w pozycję embrionalną i leżeć.

– Pozycja embrionalna wcale nie jest taka statyczna, jak się uważa – stwierdza Martha z grymasem na twarzy i masuje bok brzucha. – Ale to zupełnie naturalne, skarbie. Musisz odpocząć, tak podpowiada ci własne ciało. No i musisz sobie wybaczyć. Po prostu popełniłaś drobny błąd.

– Leena nigdy dotąd nie popełniała błędów – zauważa Fitz, podchodząc do blendera, żeby zrobić sobie smoothie. – Daj jej trochę czasu, żeby się przyzwyczaiła do nowej sytuacji.

Zerkam na niego spode łba.

– Popełniałam.

– W takim razie zdradź mi chociaż jeden, ideale. – Puszcza do mnie oko przez ramię.

Martha dostrzega moją zirytowaną minę i wyciąga rękę, żeby ścisnąć mi ramię, nagle przypomina sobie jednak, że jestem spocona jak mysz, więc tylko poklepuje mnie lekko po plecach.

– Masz plany na weekend? – pyta.

– Właściwie tak, jadę do Hamleigh – mówię, zerkając na telefon. Czekam na wiadomość od Ethana. Wczoraj musiał zostać do późna w pracy, liczę jednak na to, że dzisiaj wieczorem będzie miał czas. Chcę, żeby mnie objął, tak cudownie, jak tylko on potrafi, żebym mogła wtulić twarz w jego szyję i poczuć, jak przygarnia mnie do siebie całą.

– Tak? – Fitz robi kwaśną minę. – Pojedziesz na północ zobaczyć się z mamą? Naprawdę tego teraz chcesz?

– Fitz! – upomina go surowym tonem Martha. – Myślę, że to świetny pomysł, Leena. Spotkanie z babcią na pewno dobrze ci zrobi, a z mamą nie musisz się widzieć, jeżeli jeszcze nie jesteś na to gotowa. Ethan jedzie z tobą?

– Prawdopodobnie nie, pracuje nad tym projektem dla Swindon. Ma termin na przyszły czwartek. Do późna siedzi w biurze.

Fitz odpowiada na to dość wymownym warkotem blendera. Nie musi się odzywać; wiem, że jego zdaniem Ethan i ja powinniśmy się wzajemnie traktować bardziej priorytetowo. Fakt, nie widujemy się tak często, jak byśmy chcieli – mimo że pracujemy w jednej firmie, zawsze powierzają nam różne projekty, najczęściej w jakichś zapadłych parkach przemysłowych. Ale właśnie między innymi dlatego Ethan jest taki niesamowity. Rozumie, jak ważna jest praca. Kiedy umarła Carla i ze wszystkich sił starałam się utrzymać na powierzchni, to on pomagał mi skupić się na pracy, przypominając mi, dlaczego ją uwielbiam, nakłaniając mnie, żebym płynęła naprzód i nie dała się zatopić.

Tyle że teraz nie mam pracy, z której czerpałabym siły przez najbliższe osiem tygodni. Otwierają się przede mną dwa bezdenne, ziejące pustką miesiące. Kiedy wyobrażam sobie te długie godziny ciszy, bezruchu i czasu na myślenie, mam wrażenie, że za moment wypadnie mi żołądek. Potrzebuję celu, projektu, po prostu czegoś. Jeżeli przestanę płynąć, pochłonie mnie fala i na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki z przerażenia.

*

Na ekranie telefonu sprawdzam godzinę. Ethan spóźnia się już półtorej godziny – kiedy wychodził z pracy, pewnie dopadł go jeszcze partner. Przez całe popołudnie sprzątałam mieszkanie i zdążyłam skończyć przed jego spodziewanym przyjściem, ale minęły dwie dodatkowe godziny, które spędziłam na odsuwaniu mebli, odkurzaniu nóg krzeseł i przesadnie pedantycznym sprzątaniu, dzięki któremu można się stać bohaterem programu dokumentalnego na Channel 4.

Gdy wreszcie słyszę chrobot klucza w zamku, wyczołguję się spod kanapy i otrzepuję swoją ogromną bluzę do sprzątania. Jest na niej duże zdjęcie Buffy z miną, która budzi największy postrach wampirów. (Większość moich rzeczy, które nie są kostiumami, to porozciągane abnegackie bluzy i swetry. Może nie mam czasu na śledzenie najnowszych kultowych seriali, ale potrafię okazać lojalność – szczerze mówiąc, to jedyny rodzaj konfekcji, na jaki moim zdaniem warto wydawać pieniądze).

Ethan wchodzi do pokoju i teatralnie tłumi okrzyk zaskoczenia, obracając się i oglądając odmienione wnętrze. Bo rzeczywiście wygląda wspaniale. Dbamy o porządek w mieszkaniu, ale dzisiaj po prostu lśni czystością.

– Powinienem się domyślić, że nie wytrzymasz nawet dnia bez jakiejś szalonej krzątaniny. – Ethan spada na mnie jak pikujący jastrząb, żeby mnie pocałować. Pachnie mocną cytrusową wodą kolońską i ma zimny nos od marcowego deszczu. – Mieszkanie wygląda super. Miałabyś ochotę zająć się moim?

Trzepię go w ramię, a on śmieje się, odrzucając z czoła ciemne włosy w charakterystyczny dla niego sposób. Pochyla się i znowu mnie całuje, a ja przez moment jestem zazdrosna, bo wyczuwam buzującą w nim energię, którą wyniósł z pracy. Brakuje mi tego uczucia.

– Przepraszam za spóźnienie. – Odsuwa się ode mnie i rusza do kuchni. – Li wziął mnie na bok, żeby omówić dane o nakładach na B plus R do oceny projektu Webstera. Znasz go, za Chiny nie złapie żadnej aluzji. Jak się trzymasz, mój aniele?! – woła przez ramię.

Żołądek mi się skręca. Jak się trzymasz, mój aniele? Codziennie zadawał mi to pytanie przez telefon, kiedy Carla ledwie trzymała się życia; mówił to w drzwiach, zjawiając się u mnie z butelką wina i otwartymi ramionami, kiedy go potrzebowałam; pytał o to, gdy chwiejnym krokiem szłam przez salę na pogrzebie Carli, ściskając go za rękę tak mocno, że na pewno go bolało. Bez niego nie przetrwałabym tego wszystkiego. Nie wiem, czy istnieje na świecie miara, którą da się zważyć wdzięczność za to, że ktoś przeprowadza cię przez najczarniejsze chwile twojego życia.

– Chyba… dobrze – odpowiadam.

Ethan wraca; jego stopy w samych skarpetkach wyglądają nieco absurdalnie w zestawieniu z garniturem.

– Wydaje mi się, że to dobra rzecz – mówi. – Ten urlop.

– Tak myślisz? – Osuwam się na kanapę. Ethan sadowi się obok mnie i kładzie sobie na kolanach moje nogi.

– Oczywiście. Przecież nie musisz tracić kontaktu. Wiesz, że zawsze możesz dołożyć jakąś cegiełkę do moich projektów, a ja szepnę Rebecce, że bardzo mi pomagasz, żeby wiedziała, że mimo urlopu nie tracisz pary.

Siadam odrobinę prościej.

– Naprawdę?

– Oczywiście. – Całuje mnie. – Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

Zmieniam pozycję, żeby lepiej go widzieć: jego subtelne, wyraziste usta, miękkie ciemne włosy, drobne skupisko piegów nad prawą kością policzkową. Jest taki piękny i jest przy mnie, kiedy najbardziej go potrzebuję. Mam niewiarygodne szczęście, że znalazłam tego faceta.

Pochyla się, żeby wziąć torbę z laptopem, którą powiesił na poręczy kanapy.

– Chcesz przejrzeć ze mną prezentację? Do oceny projektu Webstera?

Waham się, ale on już otwiera laptop i ustawia mi na kolanach, więc odchylam się na oparcie, słucham, jak mówi, i zdaję sobie sprawę, że Ethan ma rację – to rzeczywiście pomaga. Słysząc jego cichy głos opowiadający o dochodach i prognozach, czuję się prawie sobą.

4

Eileen

W piątek po południu jest trochę zawracania głowy – Dec zostawił na wycieraczce pod drzwiami wnętrzności myszy. Z kociego punktu widzenia miał to być na pewno miły gest, ale trudno było usunąć to paskudztwo z podeszew moich ulubionych butów. Nieco zdyszana, w ostatniej chwili wpadam do lokalnej sali komunalnej na zebranie Straży Sąsiedzkiej.

Straż Sąsiedzka Hamleigh to nieformalne, lecz prężnie działające stowarzyszenie. Przestępczość bardzo niepokoi mieszkańców Hamleigh-in-Harksdale, mimo że o ile dobrze pamiętam, jedynym przestępstwem popełnionym tu w ciągu ostatnich pięciu lat była kradzież kosiarki Basila… choć później okazało się, że pożyczyła ją od niego Betsy, która zaklina się, że wcześniej pytała go o zgodę. Wszystko jedno, komu należałoby wierzyć, trudno jednak mówić o epidemii przestępczości u nas, więc cotygodniowe dwugodzinne zebranie wydaje się lekką przesadą.

Na szczęście teraz ja dowodzę Strażą Sąsiedzką, a Betsy jest wicekomendantką (uzgodniono, że ze względu na wspomnianą przeszłość kryminalną Betsy nie może pełnić funkcji komendantki). Ponieważ – formalnie rzecz biorąc – nie jesteśmy Strażą Sąsiedzką, ale grupą ludzi, którzy lubią patrzeć na ręce sąsiadom, nie musimy trzymać się żadnych zasad ani przepisów. Dlatego przestaliśmy udawać, że rozmawiamy o przestępczości, i skupiamy się na plotkach, skandalach we wsi i narzekaniach na konkurencyjne wioski. Potem wprowadziliśmy ciastka gratis w sporej ilości, zaopatrzyliśmy krzesła w poduszki i sprawiliśmy sobie tabliczkę TYLKO DLA CZŁONKÓW, którą wieszamy na drzwiach sali podczas zebrań, co wzbudza zazdrość w każdym, kto nie należy do Straży Sąsiedzkiej, a wszyscy jej członkowie zadzierają nosa, dumni z tego, że zaliczają się do klubu.

Betsy rozpoczyna zebranie, stukając sędziowskim młotkiem w stolik. (Bóg jeden wie, skąd wzięła ten młotek, ale korzysta z każdej okazji, by go użyć. Któregoś dnia, gdy Basil był wyjątkowo napastliwy podczas wyjazdu na bingo, stuknęła go nim w czoło. To skutecznie zamknęło mu usta. Doktor Piotr wziął ją później na bok, aby jej wyjaśnić, że ze względu na udar, jakiego niedawno doznał Basil, powinien unikać urazów głowy).

– Jaki jest pierwszy punkt porządku obrad?! – woła Betsy.

Podaję jej program zebrania.

20 marca, zebranie Straży Sąsiedzkiej

1. Powitanie

2. Poczęstunek: herbata i ciastka

3. Doktor Piotr: kwestia parkowania przed przychodnią lekarską

4. Roland: czy nadal bojkotujemy bar Julie? Wniosek o rewizję decyzji – brak innych miejsc, w których można kupić kanapki z bekonem

5. Betsy: wyjaśnienie, czy rzeczywiście wraca moda na spodnie culotte

6. Ciastka, herbata

7. Eileen: wieczór przebojów filmowych sprzed lat – wniosek o zakaz wyświetlania filmów z Jackiem Nicholsonem, trudno go już znieść, na pewno istnieje jakiś inny starszy pan, który potrafi grać

8. Basil: najnowsze wieści z frontu Wojny z Wiewiórkami

9. Jakieś przestępstwa?

10. Ciastka, herbata

11. Wolne wnioski

Herbatę parzy Basil, co oznacza, że będzie paskudnie słaba i połowa z nas będzie miała torebki w kubkach, bo z powodu swojej krótkowzroczności Basil nie zauważa, których nie wyłowił. Betsy przyniosła natomiast znakomity zestaw herbatników. Chrupię imbirowe ciastko, a Piotr z przejęciem mówi o „tych z nas, którzy stawiają skutery inwalidzkie w poprzek dwóch miejsc parkingowych” (ma na myśli Rolanda) i o „konsekwencjach takiej sytuacji dla innych pacjentów” (chodzi o Basila, który zawsze na to narzeka).

Myślę o liście leżącej na stole w mojej jadalni i bezwiednie wyobrażam sobie seks z doktorem Piotrem, w wyniku czego kawałek herbatnika wpada nie tam, gdzie powinien; cała Straż Sąsiedzka na moment wpada w panikę i wszyscy walą mnie w plecy. Gdy Betsy szykuje się do wykonania chwytu Heimlicha, odzyskuję głos i informuję zebranych, że już wszystko w porządku. I że gdybym naprawdę się udławiła, wolałabym, aby niezbędne chwyty wykonywał raczej doktor Piotr. Kiedy to mówię, ja i on wymieniamy ponad głową Betsy rozbawione spojrzenia. Z iskierką nadziei zastanawiam się, czy być może nie jest to odrobinę zalotne spojrzenie, chociaż minęło sporo czasu i nie jestem zbyt pewna, po czym to można rozpoznać.

Jak było do przewidzenia, Betsy jest dotknięta moim komentarzem, zaraz jednak pochłania ją dyskusja o tym, czy do łask wróciły spódnicospodnie. Temat pojawił się, ponieważ w zeszłym tygodniu Kathleen powiedziała Betsy, że to ostatni krzyk mody, i Betsy kupiła sześć par za pośrednictwem telezakupów. (Kathleen, która ma trzydzieści pięć lat, znacznie obniża średnią wieku Straży Sąsiedzkiej. Żadne z jej trójki dzieci nie skończyło jeszcze sześciu lat, więc Kathleen rozpaczliwie szuka okazji, by wyrwać się z domu, dlatego zapisała się na wszystkie dostępne zajęcia w wiosce). Ponieważ w związku ze swoim zakupem Betsy przechodzi kryzys zaufania, chce przeprowadzić w tej sprawie głosowanie. To jej ulubiona forma gwarancji, że nikt nie będzie jej za cokolwiek oceniał – jeśli decyzja zapada demokratycznie, winni są wszyscy.

Straż Sąsiedzka orzeka, że culotte rzeczywiście wróciły do łask, choć moim zdaniem Basil przypuszcza, że chodzi o jakieś francuskie warzywa, a jego głos okazał się rozstrzygający.