W drogę! - Beth O'Leary - ebook + audiobook + książka

W drogę! ebook i audiobook

Beth O’Leary

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kierunek? Miłość! Najnowsza powieść autorki bestsellerowych Współlokatorów.

Mały samochód pełen dużych dylematów. Przygotuj się na jazdę bez trzymanki!

To miała być miła podróż do Szkocji na ślub przyjaciółki. Trochę długa, bo licząca 600 kilometrów, ale Addie i Deb dobrze się do niej przygotowały, miały zapas przekąsek i specjalnie na tę okazję przygotowaną playlistę. Kiedy jednak dzień wyjazdu zaczął się od stłuczki z samochodem, który prowadził Dylan, były partner Addie, stało się jasne, że ta podróż nie będzie należała do udanych. Zwłaszcza że w dalszą drogę na ślub muszą ruszyć wspólnie.

Co może być gorszego od utknięcia na wiele godzin w wypchanym po brzegi mini cooperze ze spragnioną przygód siostrą, wciąż przystojnym, ale znienawidzonym ex, jego denerwującym kumplem i trochę dziwnym gościem z Facebooka zabranym na doczepkę?

W małym samochodzie pełnym bagaży i tajemnic oprócz wielu kilometrów pasażerom przyjdzie również pokonać skrywane urazy, frustrację, gniew, a przede wszystkim skonfrontować się z przeszłością.

Ale być może również zdecydować o przyszłości…

No to… w drogę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Lektor: Monika Chrzenowska

Oceny
3,7 (1295 ocen)
338
432
330
168
27
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamcia88

Całkiem niezła

O ile "Współlokatorzy" wciągnęli mnie na maxa, tak tutaj czytałam i czekałam na jakies Wow, niestety nie doczekałam się. Mimo tego polecam
81
angi_black

Z braku laku…

Ehh, kolejna pozycja tej autorki mnie nie pochlonęła. Początek jeszcze zachęcał ale im dalej w las tym gorzej, nie wiem dlaczego to ma takie pochwały skoro ona nie wciąga. Dobre dla nastolatek.
50
trojanowskasopran

Z braku laku…

przeczytałam wszystkie jak do tej pory, czyli trzy książki tej autorki i ta jest najsłabsza... najbardziej naciągana, naiwna itp. męczące relacje rozdmuchiwane i przyciągające się w nieskończoność...
50
paulatts

Z braku laku…

Zabrałam sie za ta pozycje ze względu na jej opinie, ale teraz po jej przeczytaniu uwazam, ze naprawdę nie jest to nic specjalnego. Ot jest to lektura dla zabicia czasu gdy nie ma sie nic lepszego pod ręka. Niestety należę do tych ludzi, którzy kończą co zaczęli wiec zmęczyłam ja w końcu do konca 🙁
30
MerryDream

Dobrze spędzony czas

Na początku trochę nużąca i wkurzająca, potem trochę bardziej się rozkręca, ale raczej za mocno to nie porywa.
20

Popularność




To miała być miła podróż na ślub przyjaciółki. Trochę długa, ale Addie i Deb dobrze się do niej przygotowały – miały zapas przekąsek i playlistę wybraną specjalnie na tę okazję.

Kiedy jednak wycieczka zaczęła się od stłuczki z mercedesem prowadzonym przez byłego chłopaka Addie, stało się jasne, że ten dzień nie będzie należał do udanych. Zwłaszcza że w dalszą drogę muszą ruszyć razem z pasażerami rozbitego samochodu.

Co może być gorszego od utknięcia na wiele godzin w wypchanym po brzegi mini cooperze ze spragnioną przygód siostrą, wciąż przystojnym, ale znienawidzonym eks, jego denerwującym kumplem i trochę dziwnym gościem z Facebooka zabranym na doczepkę?

W małym samochodzie pełnym bagaży i tajemnic wszystko może się wydarzyć.

A choć bohaterowie będą starali się omijać ślepe uliczki, nie wiadomo, co ich czeka za zakrętem.

Ale komu w drogę, temu… MIŁOŚĆ ?

BETH O’LEARY

Bestsellerowa autorka „Sunday Timesa”, której książki zostały przetłumaczone na ponad trzydzieści języków. Sukces powieści Współlokatorzy, Zamiana i W drogę! zupełnie odmienił jej życie. Tworzy swoje książki w sielskim zakątku Hampshire w towarzystwie bardzo źle zachowującego się golden retrievera. Jeśli akurat nie pisze, na pewno czyta coś porywającego, opatulona w ciepłe wełniane swetry z filiżanką herbaty w ręce.

betholearyauthor.com

Tej autorki

WSPÓŁLOKATORZY

ZAMIANA

W DROGĘ!

Tytuł oryginału:

THE ROAD TRIP

Copyright © 2021 Beth O’Leary Ltd

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Maria Olejniczak-Skarsgård

Redakcja: Anna Walenko

Ilustracja na okładce: Claudi Kessels

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Rita Frangie

Projekt graficzny okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-743-7

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Teraz
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Wtedy
Addie
Dylan
Teraz
Addie
Dylan
Wtedy
Addie
Dylan
Addie
Teraz
Dylan
Addie
Wtedy
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Teraz
Dylan
Addie
Wtedy
Dylan
Addie
Dylan
Teraz
Addie
Dylan
Wtedy
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Teraz
Dylan
Wtedy
Addie
Dylan
Teraz
Addie
Dylan
Wtedy
Addie
Dylan
Teraz
Addie
Wtedy
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Teraz
Dylan
Addie
Wtedy
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Teraz
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Addie
Dylan
Podziękowania

Moim druhnom

Teraz

Dylan

– Przyjaźń nie zna gładkiej drogi, tak bym to ujął – mówi do mnie Marcus, manipulując przy pasie bezpieczeństwa.

Pierwszy raz słyszę z jego ust szczere przeprosiny, które na razie sprowadzają się do sześciu frazesów, dwóch przekręconych cytatów literackich i braku kontaktu wzrokowego. Słowo „przepraszam” padło, jednak poprzedzone: „Zawsze kiepsko mi to idzie, ale…”, co trochę nadwątliło szczerość intencji.

Wrzucam wyższy bieg.

– A nie „prawdziwa miłość”? Chyba ona „nie zna gładkiej drogi”*. To ze Snu nocy letniej, jak mi się zdaje.

Mijamy całodobowe Tesco. Dochodzi wpół do czwartej nad ranem, wszystko wokoło jest przykryte kocem ciemności i tylko mdłe żółte światło ze sklepu, niczym blask reflektora, prześlizguje się po trzech osobach w samochodzie przed nami. Jesteśmy blisko za nim, przyblokowani przez ciężarówkę, która wlecze się na samym przodzie.

Nagle miga mi twarz kobiety za kierownicą, odbita w lusterku wstecznym. Podobna do Addie – gdy się o kimś często myśli, widzi się tę osobę wszędzie.

Marcus prycha z irytacją.

– Mówię o swoich uczuciach, Dylanie. Co za męka. Proszę cię, wyjdź ze swojego świata i zacznij słuchać.

– Dobrze – odpowiadam rozbawiony. – Słucham.

Przejeżdżam koło piekarni. Oczy kobiety w samochodzie przede mną znów rozbłyskują w lusterku, jej brwi rysują się tuż nad prostokątną oprawką okularów.

– Mówię tylko, że nam się nie układało, to jasne, i nie najlepiej sobie z tym radziłem, no i… no i szkoda, że tak było.

Zdumiewające, jakie on wyczynia wygibasy, byle nie powiedzieć: „Przepraszam, żałuję”. Nie odzywam się. Marcus chrząka i dalej się wierci, a ja już zaczynam się nad nim litować i ciśnie mi się na usta: „W porządku, nie przepraszaj na siłę”, ale gdy mijamy punkt bukmacherski, na samochód przed nami znów pada snop światła i zapominam o Marcusie. Kobieta za kierownicą opuściła szybę i wysunęła rękę, przykładając dłoń do dachu. Jej nadgarstek oplatają bransoletki połyskujące srebrno i czerwono w świetle reflektorów. Ten gest jest boleśnie znajomy – smukłe jasne ramię, zdecydowany ruch i te dziecinne bransoletki z koralików. Rozpoznałbym je wszędzie. Serce wali mi jak szalone, bo to naprawdę ona, Addie, nasze spojrzenia spotykają się w lusterku wstecznym.

I wtedy rozlega się wrzask Marcusa.

Podobny okrzyk przerażenia Marcus wydał jakiś czas temu, gdy mijaliśmy reklamę firmy Greggs, przedstawiającą wegańską wersję kiełbasek w cieście francuskim, więc nie reaguję tak szybko, jak bym to zrobił w innych okolicznościach. Jadący przed nami samochód ostro hamuje, a ja za późno wciskam hamulec mercedesa o wartości siedemdziesięciu tysięcy funtów, który należy do ojca Marcusa, i momentalnie tego żałuję.

* William Szekspir, Sen nocy letniej, przełożył Stanisław Barańczak.

Addie

Łup!

Głowa odskakuje mi do tyłu tak gwałtownie, że z uszu zjeżdżają mi okulary i lecą przez zagłówek. Ktoś krzyczy. Ożeż kurwa! – ostry ból w karku promieniuje do czaszki. Co ja takiego zrobiłam? Uderzyłam w coś? – przebiega mi przez myśl.

– Ale niefart – mówi siedząca obok Deb. – Nic ci nie jest?

Szukam okularów, ale oczywiście nie znajduję.

– Co się, u licha, stało? – z trudem wykrztuszam.

Ręce mi się trzęsą, gdy ściskam kierownicę, a potem zaciągam hamulec. Patrzę w lusterko wsteczne. Próbuję zorientować się w sytuacji.

Widzę go w lusterku. Jest trochę zamazany, bo nie mam okularów. Trochę nierzeczywisty. Ale to on, bez wątpienia. Wygląda tak znajomo, że przez ułamek sekundy mam wrażenie, jakbym patrzyła na własne odbicie. Nagle serce o mało nie wyskoczy mi z piersi.

Deb wysiada z samochodu. Śmieciarka przed nami oddala się i w świetle jej reflektorów miga kita lisa, przed którym wyhamowała. Zwierzę wolnym krokiem wchodzi na chodnik. Uprzytamniam sobie przebieg wypadków: kierowca ciężarówki zatrzymuje się na widok lisa, ja zatrzymuję się za ciężarówką, a Dylan nie zatrzymuje się za mną. Łup!

Znowu spoglądam w lusterko: Dylan nadal na mnie patrzy. Wszystko zwalnia, cichnie i zaciera się, jakby ktoś wyłączył świat.

Nie widziałam Dylana od dwudziestu miesięcy. Można by sądzić, że trochę się zmienił. Jak wiele innych rzeczy. Ale tak nie jest: nawet z tej odległości i w półmroku rozpoznaję kształt nosa, długie rzęsy i żółtozielone tęczówki jakby w wężowy deseń. Wiem, że będzie wpatrywał się we mnie wielkimi oczami, zszokowany, jak wtedy, gdy mnie zostawił.

– No, no – mówi moja siostra – możemy być dumne z naszego mini.

Mini. Samochód. Wszystko natychmiast wraca. Odpinam pas po trzeciej próbie, rozdygotana. Znów spoglądam w lusterko i teraz mój wzrok pada bliżej, na pierwszy plan. Widzę Rodneya, który siedzi z tyłu, zgięty wpół, dotykając nosem kolan i obejmując głowę dłońmi.

Cholera. Kompletnie zapomniałam o Rodneyu.

– Dobrze się czujesz? – pytam go i w tej samej chwili Deb zwraca się do mnie:

– Addie? Wszystko w porządku? – Zagląda do samochodu, krzywiąc się. – Ciebie też boli szyja?

Dopiero teraz uzmysławiam sobie, jak dotkliwie.

– No.

– O rany! – odzywa się Rodney, powoli przestając się kulić. – Co to było?!

Wczoraj Rodney wrzucił na facebookowej grupie „Cherry i Krish się chajtają” posta z pytaniem, czy ktoś z okolic Chichester jedzie na ślub i może go zabrać. Nikt się nie zgłosił, więc się zlitowałyśmy. O Rodneyu wiem tylko tyle, że na śniadanie pije napój mleczny Weetabix On The Go, ciągle się garbi i nosi T-shirt z napisem: „Naciskam Esc, ale wciąż tu jestem”. Myślę jednak, że mam o nim wystarczające pojęcie.

– Walnął w nas jakiś dupek w mercedesie – informuje go Deb, prostując się i spoglądając w tył.

– Deb… – bąkam.

– Co?

– To chyba Dylan. W tym samochodzie.

Siostra marszczy nos i znów się pochyla, wbijając we mnie wzrok.

– Dylan? Dylan Abbott?!

Nerwowo przełykam ślinę.

– Tak.

Ostrożnie odwracam głowę. Szyja się buntuje. I wtedy widzę, jak z mercedesa wysiada pasażer. Szczupły mężczyzna o twarzy upiornie bladej w porannym mroku, z kręconymi włosami, na które pada światło ze sklepowych witryn. Serce ponownie zaczyna mi łomotać.

– Jest z Marcusem – dodaję.

– Z Marcusem?! – Deb robi wielkie oczy.

– Tak. Rany boskie… – Koszmarna sytuacja. Co robić? Zająć się ubezpieczeniem? – Jak wygląda samochód? – pytam.

Wysiadam z mini i jednocześnie Dylan wysiada z mercedesa. Ma na sobie biały T-shirt, krótkie chinosy i wysłużone mokasyny. Przy szlufce szortów wisi karabińczyk wetknięty w kieszonkę. To ja wpadłam na ten pomysł po to, żeby przestał gubić klucze.

Wchodzi w snop świateł mercedesa. Jest taki przystojny, że dech mi zapiera. Nie sądziłam, że na jego widok zareaguję tak mocno. Mam ochotę jednocześnie pobiec do niego, uciec, zwinąć się w kłębek i rozpłakać. A gdy sięgnąć głębiej, czuję, że ktoś coś schrzanił, w rejestrach wszechświata wykreślono coś, co powinno tam być. No bo rzeczywiście miałam się zobaczyć z Dylanem w ten weekend, pierwszy raz od prawie dwóch lat, ale dopiero na ślubie.

– Cześć, Addie – mówi Dylan.

– Hej. – Ledwie udaje mi się wydobyć głos.

– Czy mini faktycznie rozwaliło mercedesa mojego taty? – odzywa się Marcus.

Z zakłopotaniem dotykam odruchowo grzywki. Nieumalowana, nieuczesana, w wyświechtanych ogrodniczkach. Jasna cholera, od miesięcy zastanawiałam się, co będę miała na sobie, gdy się spotkamy, ale nie tak miało to wyglądać. Dylan jednak wcale nie mierzy mnie wzrokiem z góry na dół, chyba nawet nie zauważa, że przefarbowałam włosy – napotyka moje spojrzenie i patrzy mi w oczy. Czuję się tak, jakby cały świat stanął w miejscu.

– Ja pierdolę – parska Marcus. – I to jeszcze mini! Ale dyshonor!

– Co jest, do diabła? Co wy wyrabiacie? Walnęliście nas! – pomstuje Deb.

Dylan rozgląda się, skonsternowany. Biorę się w garść.

– Komuś coś się stało? – pytam. – Rodney?

– Kto to? – wcina się Marcus.

– Nic mi nie jest! – odkrzykuje Rodney.

Deb pomaga mu wysiąść. Ja powinnam to zrobić. Mam mętlik w głowie.

– O cholera – mówi Dylan, gdy w końcu widzi wgnieciony zderzak mercedesa. – Przepraszam, Marcus.

– Naprawdę nie ma się czym przejmować, przyjacielu – oświadcza Marcus. – Wiesz, ile samochodów skasowałem swojemu tacie? Nawet nie zauważy.

Idę obejrzeć tył wysłużonego mini mojej siostry. Wygląda nie najgorzej – przy uderzeniu był taki huk, jakby odpadła jakaś ważna część. Na przykład koło.

Zanim się orientuję, Deb już siedzi za kierownicą i uruchamia silnik.

– Wszystko w porządku! – krzyczy. – Rewelacyjne auto! Moja najlepsza inwestycja.

Parkuje częściowo na chodniku i włącza światła awaryjne.

Dylan wraca do mercedesa i zaczyna szperać w schowku. Rozmawia z Marcusem o ściągnięciu pomocy drogowej. Marcus przekazuje mu maila z komórki, a ja myślę sobie… otóż to, Dylan ma krótsze włosy. No właśnie. Wiem, że powinnam zająć się tym zderzeniem, zamiast bawić się w „Znajdź różnice”, przyglądać się Dylanowi i rozważać, co zniknęło, a co się pojawiło.

Nasze oczy znowu się spotykają. Robi mi się gorąco. W spojrzeniu Dylana jest coś szczególnego – chwyta cię jak pajęczyna. Muszę odwrócić wzrok.

– Zapewne… jedziecie na ślub Cherry – mówię do Marcusa.

Głos mi drży. Nie mogę zdobyć się na to, żeby na niego spojrzeć. Dociera do mnie, że z ulgą sprawdzę wgniecenie na tylnym zderzaku mini.

– Cóż… zamierzaliśmy – cedzi słowa, oglądając mercedesa. Może też nie chce na mnie spojrzeć. – Ale teraz ta bryka w żadnym razie nie przejedzie sześciuset pięćdziesięciu kilometrów. Wyląduje w warsztacie. Twoje auto też powinno tam trafić.

Deb, która już znowu stoi przy samochodzie i wyciera rysę rękawem swojej znoszonej bluzy, prycha lekceważąco.

– Jest w porządku. – Sprawdza, czy bagażnik otwiera się i zamyka. – To tylko wgniecenie.

– Marcus, źle się dzieje! – woła Dylan.

Nawet z odległości widzę czerwone kontrolki na desce rozdzielczej mercedesa. Uszkodzenie jest poważne. Odwracam głowę. Czy to nie znamienne, że gdy Marcusowi psuje się samochód, to Dylan załatwia sprawę?

– Laweta przyjedzie za pół godziny i zabierze auto do warsztatu – oznajmia Dylan.

– Za pół godziny? – powtarza Deb, nie wierząc własnym uszom.

– Standardowa usługa. – Marcus kiwa głową w stronę auta. – Tak jest, gdy ma się mercedesa, kotku.

– Jestem Deb, nie „kotek”. Znamy się dostatecznie długo.

– Jasne, pamiętam – rzuca beztrosko Marcus.

Nie brzmi to przekonująco.

Czuję na sobie natarczywe spojrzenie Dylana, gdy wszyscy razem próbujemy uporać się z kwestią ubezpieczenia. Ja grzebię w telefonie, Deb szuka w schowku dokumentów, ale przez cały czas działa na mnie obecność Dylana, jakby zajmował dziesięć razy więcej miejsca niż ktokolwiek inny.

– Jak dotrzemy na ślub? – pyta Marcus, gdy formalności są już załatwione.

– Transportem publicznym – odpowiada Dylan.

– Publicznym?!

Marcus nie posiada się ze zdumienia, jakby zaproponowano mu jazdę toboganem. Nic się nie zmieniło. Nadal ma coś z palanta.

Rodney chrząka. Stoi oparty o bok mini i nie odrywa wzroku od komórki. Odczuwam wyrzuty sumienia – wciąż zapominam o Rodneyu. Ale chwilowo nie mam do niego głowy.

– Jeżeli teraz ruszycie – odzywa się – to według Google’a będziecie na miejscu… o czternastej trzynaście.

Marcus zerka na zegarek.

– W porządku. Może być – mówi Dylan.

– We wtorek – dodaje Rodney.

– Że co? – wykrzykują jednocześnie Dylan i Marcus.

Rodney przybiera skruszoną minę.

– Jest wpół do czwartej rano, niedziela, mamy długi weekend, w poniedziałek dzień wolny od pracy. A wy chcecie się dostać z Chichester do wioski w Szkocji.

Marcus wznosi ręce.

– Ten kraj się sypie.

Deb i ja wymieniamy spojrzenia. Nie, nie, nie, przelatuje mi przez myśl.

– W drogę – podejmuję decyzję i zmierzam do samochodu. – Ty prowadzisz, dobrze?

– Addie… – odzywa się Deb, gdy siadam na miejscu pasażera.

– A wy dokąd? – woła Marcus.

Zatrzaskuję drzwi.

– Zaraz, zaraz – nie odpuszcza, widząc, że Deb już jest za kierownicą. – Musicie nas zawieźć na ślub!

– Nie. Ignoruj go – rzucam szybko. – Rodney! Wsiadaj!

Chłopak wyświadcza mi tę grzeczność. To miło. Nie znam go na tyle, żeby się na niego wydzierać.

– Co jest, kurwa? Daj spokój, Addie. Jeżeli nas nie zabierzesz, nie dotrzemy tam na czas – piekli się Marcus.

Staje przy samochodzie z mojej strony. Puka w okno. Nie opuszczam szyby.

– Addie, przestań. Chryste, chyba jesteś winna Dylanowi przysługę.

Dylan mówi coś do Marcusa. Nie łapię słów.

– Boże, co za dupek. – Deb krzywi się z niechęcią.

Zamykam oczy.

– Dasz radę? – pyta Deb. – Zabierzesz ich?

– Nie. Nie obu razem.

– To go olej. Ruszamy.

Marcus znowu stuka w szybę. Zaciskam zęby, szyja wciąż mnie boli, patrzę prosto przed siebie.

– A miała być fajna wycieczka – mamroczę pod nosem.

Deb po raz pierwszy spędza weekend z dala od swojego maleńkiego synka, Rileya. Od miesięcy tylko o tym rozmawiałyśmy. Zaplanowała każdy postój, wybrała najróżniejsze przekąski.

– I tak będzie fajnie – mówi Deb.

– Mogę się ścisnąć – proponuje Rodney.

Już jakby mniej go lubię.

– Mamy długą drogę, Deb. – Przyciskam pięści do oczu. – Przez wiele godzin będziemy tkwić z Dylanem w samochodzie. Prawie dwa lata przemykałam się ulicami Chichester, unikając spotkania z tym facetem choćby na sekundę, a co dopiero, gdyby miało to trwać osiem godzin.

– Przecież cię nie namawiam. Powiedziałam: ruszamy.

W oczekiwaniu na lawetę Dylan przestawił mercedesa w bezpieczniejsze miejsce. Odwracam się: akurat wysiada z auta – chudy zaniedbany dryblas, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.

Wiem, że gdy spotkają się nasze spojrzenia, nie zostawię go tutaj.

On też to wie. Jego usta układają się w słowo „przepraszam”.

Gdybym dostawała funta za każdym razem, kiedy Dylan Abbott mnie przepraszał, mogłabym sobie kupić takiego mercedesa.

Dylan

Czasem prawie cały wiersz przychodzi od razu, leży przede mną jak piłka, którą zaaportował pies. Kiedy siadam na tylnej kanapie w samochodzie Deb i wychwytuję boleśnie znajomy zapach perfum Addie, w jednej chwili mam w głowie dwie i pół linijki: „Taka sama i inna / Oczy utkwione w moich / A ja…”.

Co „ja”? Co ze mną? Jestem w rozsypce. Ilekroć spoglądam na Addie, coś we mnie podskakuje, jak delfin, a myślałby kto, że po upływie dwudziestu miesięcy nie będę taki udręczony, ale jestem, tak bardzo, że chce mi się, kurczę, wyć.

– Weź się posuń – rzuca Marcus, pchając mnie na Rodneya.

Błyskawicznie wyciągam rękę przed siebie, bo inaczej wylądowałaby na kolanach tego chłopaka.

– Przepraszam – mówimy chórem, Rodney i ja.

Mam wilgotne dłonie; ciągle przełykam ślinę, jakby to pomagało mi zatrzymać w środku wszystkie uczucia. Addie bardzo się zmieniła: ma krótkie włosy, niemal takie jak moje, ufarbowane na srebrnoszary kolor, a jej okulary – które wpadły do bagażnika, ale w cudowny sposób ocalały z wypadku – są masywne, trochę hipsterskie, bezwzględne. Chyba nigdy nie była taka piękna jak teraz. Jakbym widział jej siostrę bliźniaczkę: identyczną, a zarazem różną. „Taką samą i inną”.

Powinienem się odezwać, rzecz jasna, ale nie wiem, co powiedzieć. Byłem dobry w tych sprawach – gładki w obcowaniu. Skurczony na wąskim środkowym siedzeniu, patrzę, jak auto ojca Marcusa odjeżdża ciemną ulicą, żałośnie uczepione lawety, i żałuję, że nie mam choć odrobiny śmiałości, której mi nie brakowało, gdy poznałem Addie, nieświadomy, jak bardzo zmieni moje życie.

– A w ogóle, co cię napadło, żeby wyruszać o świcie? – zagaja Addie, gdy Deb włącza się do ruchu. – Nie lubisz wyjeżdżać tak wcześnie.

Robi makijaż w lusterku na osłonie przeciwsłonecznej. Patrzę, jak rozsmarowuje jakieś mazidło na twarzy.

– Jesteś ciut nie na czasie – wtrąca Marcus, moszcząc się na kanapie i dźgając mnie przy tym łokciem pod żebro. – Obecnie Dylan ma niezwykle silne przekonanie, że podróż samochodem musi się bezwzględnie rozpoczynać o czwartej rano.

Z zażenowaniem spuszczam wzrok na kolana. To Addie pokazała mi, że jazda jest o wiele przyjemniejsza, gdy się ją rozpocznie w głębokiej ciszy przed świtem, z pokrzepiającą myślą o czekającym nas dniu. Ale rzeczywiście: kiedy byliśmy razem, zawsze narzekałem, że tak wcześnie wyrusza w długą podróż.

– Dobrze, że wystartowaliśmy z samego rana! – świergocze Rodney, który sprawdza informacje w komórce, trzymając łokcie jak najbliżej ciała.

Marcusowi nawet przez myśl nie przejdzie, żeby tak się poświęcać dla mojej wygody: siedzi rozparty, przyciskając kolano do mojej nogi i opierając łokieć na moim udzie. Ciężko wzdycham.

– Ale czas nas goni – ciągnie Rodney. – Możemy nie zdążyć na rodzinnego grilla. Jeszcze osiem godzin jazdy, a jest już wpół do szóstej!

– O, idziesz na przedślubnego grilla? – włączam się do rozmowy.

Rodney kiwa głową. Tym pytaniem próbuję bezceremonialnie dowiedzieć się, co on tutaj robi, i jednocześnie okazać życzliwe zainteresowanie. W pierwszej chwili, gdy wszyscy troje wysiedli z samochodu, przytłoczyła mnie okropna myśl, że Addie zabiera go na ślub jako osobę towarzyszącą – kilka miesięcy temu Cherry wspomniała, że ona pewnie z kimś przyjedzie. Ale nie widać, żeby łączyła ich jakaś więź; Addie raczej go ignoruje.

W gruncie rzeczy ignoruje właściwie wszystkich. Po tych kilku pierwszych minutach, kiedy utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy, przyprawiający o palpitacje serca i ściskanie w żołądku, konsekwentnie unika mojego spojrzenia, ilekroć próbuję przyciągnąć jej uwagę. Tymczasem Marcus bezmyślnie bębni palcem w szybę, co sprawia, że Deb, która wypatruje drogi na obwodnicę Chichester, zerka na niego z rozdrażnieniem.

– Możemy puścić jakąś muzykę? – pyta Marcus.

Wiem, co będzie, jeszcze zanim Addie wciska PLAY. Słysząc początkowe dźwięki, staram się ukryć uśmiech. Nie znam tej piosenki, lecz amerykańską muzykę country rozpoznaje się natychmiast. Po paru akordach wiadomo, że piosenka opowiada o pocałunkach na werandzie wieczorną porą, spelunkach honky tonk czy przemierzaniu kraju ze ślicznotką w aucie. Addie i Deb, jeszcze jako nastolatki, pokochały muzykę country. Swego czasu docinałem Addie z tego powodu, co było wyjątkowym przejawem hipokryzji, ponieważ na playliście, której słucham podczas biegania, znajdują się niemal wyłącznie utwory Taylor Swift. Kiedy teraz słyszę dźwięk banjo, natychmiast mam przed oczami Addie, jak w mojej starej koszuli tańczy do muzyki Florida Georgia Line albo śpiewa Watching You razem z Rodneyem Atkinsem, gdy przy otwartych oknach jedziemy samochodem, albo powoli rozbiera się przy dźwiękach Body Like a Back Road.

– Może coś innego – mówi Addie, zawieszając dłoń nad telefonem.

– Lubię to. Zostaw. – Deb daje głośniej.

– Co to niby jest? – pokpiwa Marcus.

Widzę, jak Addie się spina.

– To Ryan Griffin – wyjaśnia. – Piosenka ma tytuł Woulda Left Me Too*.

Krzywię się. Marcus parska śmiechem.

– Ach, tak? – rzuca ironicznie.

– Jest na playliście Country Gold – mówi dalej Addie. Na jej szyi rozkwita lekki rumieniec, jak kwiat o nierównych płatkach. – Będziemy tego słuchać przez następne osiem godzin. Więc lepiej zacznij się przyzwyczajać.

Marcus otwiera drzwi samochodu.

– Co ty…

– Marcus, co ty, kurwa…

Na tylnej kanapie dochodzi do szarpaniny. Marcus odpycha mnie łokciem. W drzwiach jest zaledwie parocentymetrowa szpara, ale silne podmuchy wiatru wdzierają się do środka. Rodney wpycha się przede mnie, żeby dosięgnąć klamki, i w końcu cztery albo pięć rąk usiłuje ją chwycić, wpijając się paznokciami jedna w drugą; przetłuszczone włosy Rodneya ślizgają mi się po twarzy; moja noga przygniata nogę Marcusa…

– Jadę stopem! – drze się Marcus, wyraźnie pobudzony adrenaliną. Zawsze tak się nakręca, gdy robi coś głupiego. – Wypuśćcie mnie! Nie zniosę ośmiu godzin czegoś takiego! Wyłączcie to! – Śmieje się, nawet gdy walę go w rękę tak mocno, że aż piecze mnie skóra.

– Oszalałeś – mówi Rodney. – Jedziemy prawie sto kilometrów na godzinę.

Samochód się kołysze. W lusterku wstecznym widzę ponure, zwężone oczy Deb, skoncentrowanej na tym, żeby trzymać się swojego pasa. Z naszej prawej strony śmigają auta, rozbłyskują jaskrawe światła reflektorów, pozostawiając żółtobiałe powidoki.

Addie wciska pauzę. Marcus zamyka drzwi. Kiedy milknie muzyka i już nie hula wiatr, słychać każdy dźwięk w kabinie: ciężki oddech Rodneya, ruchy już nieco odprężonej Deb, która mości się w fotelu. Wyrzut adrenaliny podczas przepychanki sprawia, że mam dziwną ochotę rąbnąć Marcusa w nos.

– Co z tobą? – cedzę przez zęby.

Czuję, że Addie odwraca się i obrzuca mnie spojrzeniem – być może zdziwionym – lecz zanim zdążę podnieść wzrok, znów patrzy na drogę.

Marcus traci pewność siebie, zerka na mnie z ukosa i widzę, że już żałuje swojego wybryku, ale jestem na niego taki zły, że nie zamierzam tego dostrzec. Po chwili parska wymuszonym śmiechem.

– Chcemy muzyki w trasę! – oznajmia. – Puść coś Springsteena.

Zapada długie milczenie.

– Deb, proszę – odzywa się w końcu Addie – zjedź na najbliższą stację obsługi autostrad.

– Na siku?

– Nie. Wysadzimy Marcusa. Dalej pojedzie stopem. Wedle życzenia.

Włącza tę samą piosenkę country.

* Też bym siebie zostawił.

Addie

Mijają wieki, zanim pojawia się stacja obsługi autostrad. Kiedy już tam zajeżdżamy, rzeczywiście muszę iść na siku. I zaczerpnąć świeżego powietrza. Nagle mam wrażenie, że mini jest najmniejszym samochodem na tym pieprzonym świecie.

– Naprawdę zostawimy Marcusa? – rozlega się zafrasowany głos za moimi plecami.

Energicznym krokiem zmierzam do budynku. Idę szybko, bo nie chcę, żeby Dylan dogonił mnie i wciągnął w rozmowę. Podczas jazdy udało mi się nie napotkać jego spojrzenia i liczę, że ten stan rzeczy utrzyma się przez następne sześćset kilkadziesiąt kilometrów.

Jak na takiego niezgrabę Rodney porusza się bardzo szybko. Spoglądam na niego przez ramię.

– Nie, raczej nie – uspokajam go. – Marcus ma skłonność do dramatyzowania. Lepiej od razu położyć temu kres niż pozwolić, by uzewnętrzniał swoje emocje przez resztę dnia.

– Skąd go znasz?

Rodney rzuca się do przodu i otwiera mi drzwi. Mrugam zaskoczona. Zachowuje się niezręcznie, jak nastolatek, a jest na pewno po trzydziestce.

– Dylan i ja byliśmy parą.

– Ojej. Boże drogi, ależ krępująca sytuacja! – Rodney przykłada obie dłonie do ust.

Ku własnemu zaskoczeniu parskam śmiechem.

– Chyba tak.

Z półki na końcu alejki biorę kilka batoników czekoladowych. Ja i Deb zapakowałyśmy na drogę dość przekąsek dla nas obu, ale Dylan ma wilczy apetyt. Jeśli wywęszy smakołyki, nasze zapasy znikną jeszcze przed Fareham.

– Przepraszam za tę komplikację. Nie martw się, będzie dobrze. Dylan i ja potrafimy zachowywać się kulturalnie przez kilka godzin.

– Czyli rozstaliście się po przyjacielsku, tak? – pyta Rodney, podsuwając mi koszyk.

Wkładam batoniki, do tego pięć paczek herbatników i kilka torebek z cukierkami.

– Hm, czy po przyjacielsku?

Tamtego wieczoru, gdy Dylan mnie zostawił, wydzierałam się na niego. Nie tak jak zwykle krzyczą na siebie ludzie, tylko na cały głos, aż drapało mnie w gardle. Waliłam go pięściami po piersi i szlochałam, cała rozdygotana. Potem nie jadłam przez trzy dni.

– W miarę.

*

Wracamy. Dylan stoi z założonymi rękami, oparty o samochód, zwrócony twarzą w lewo. Za jego plecami wschodzi słońce. Obrazek jak z reklamy. Na przykład kapeli indierockowej albo ekskluzywnej wody kolońskiej. Wciąż ma zaniedbany wygląd i senne spojrzenie, ale nieco wydoroślał – jest bardziej wyrazisty.

Przyglądam mu się trochę za długo i już spuszczam wzrok, a wtedy on podchwytuje moje spojrzenie.

– Addie – odzywa się, gdy podchodzimy.

Robi krok w przód, chcąc pomóc mi z zakupami. Odsuwam się i idę do bagażnika.

– Addie, proszę… – Ścisza głos. – Powinniśmy porozmawiać. Większość dnia spędzimy razem w samochodzie. Nie chcesz… no wiesz… choć trochę… rozładować atmosfery?

Zatrzaskuję klapę bagażnika. Jakoś wcisnęłam dodatkowe pakunki, ale widoczność przez tylną szybę jest ograniczona. Rzeczy Dylana i Marcusa zajmują tyle miejsca, jakby jechała z nami Mariah Carey, nie wspominając o akcesoriach do ściągania pokarmu: dwóch laktatorach, torbie termicznej, butelkach…

– Przejdę się, rozprostuję nogi – oznajmia Rodney. – Wrócę za pięć minut, dobrze?

Nie należało mu mówić, że rozstaliśmy się w miarę po przyjacielsku. Nie zostawiłby mnie samej z Dylanem, gdybym przyznała, że zniszczył mi życie.

– Addie… nie możesz nawet spojrzeć na mnie?

Naprawdę nie jestem pewna, czy dam radę. To mi sprawia ból. Tak jakbyśmy byli dwoma magnesami o takiej samej sile oddziaływania, które odrywają się od siebie. Wolę spoglądać na trawnik, gdzie kilka osób wyprowadza psy. Mały pudel zatacza koła; jamnik chodzi w idiotycznych różowych szelkach. Za nimi pomału wznosi się słońce, a na trawie kładą się długie cienie. Widzę Marcusa, który przykucnął, żeby przywitać się z owczarkiem alzackim. Mam nadzieję, że pies jest przyjazny. Nie chcę, żeby go ugryzł, ale warknąć mógłby.

– Gdzie jest Deb? – pytam.

– Zadzwoniła wasza mama w sprawie Rileya.

Zerkam na Dylana.

– Deb powiedziała ci o Rileyu?

Patrzy łagodnym wzrokiem.

– Przed chwilą. Myślałem, że ty… że mi powiesz. O takich sprawach jak to, że Deb ma dziecko.

– Uznaliśmy, że nie będziemy się kontaktować.

– Ty tak uznałaś. Nie my.

Unoszę brwi.

– Przepraszam, przepraszam… – wycofuje się Dylan.

Bawię się bransoletkami. Mam świeżo pomalowane paznokcie, na wesele, ale są takie krótkie, że wyglądają głupawo. Jak czerwone kikutki.

– W każdym razie bardzo się cieszę, że Deb jest szczęśliwa – dodaje, gdy się nie odzywam.

– I trochę się dziwisz, co?

Dylan uśmiecha się i ja też, mimowolnie.

– Nie spytasz, kto jest ojcem?

– Zakładam, że obyła się bez niego. Jak Gaja, no wiesz, gdy poczęła Uranosa.

Mimo usilnych starań uśmiecham się jeszcze szerzej.

– Nie, nie wiem – rzucam oschłym tonem.

– W porządku – bąka. Odgarnia do tyłu włosy, z przyzwyczajenia, bo robił tak, gdy były dłuższe i opadały mu na oczy. – Z mitologii greckiej. Pretensjonalne porównanie, szpanerskie, wybacz. Chodziło mi o to, że Deb nigdy nie potrzebowała mężczyzny, zgadza się? Nie znaczy to, że zawsze jest potrzebny, ale… O Jezu.

– No to jazda! – rozlega się za nami okrzyk. Marcus pakuje się przed nas i otwiera tylne drzwi. – Odpalajcie. Rodney już galopuje.

Odwracam się i widzę Deb, która właśnie chowa telefon do kieszeni bluzy. Kiedy wsiada za Marcusem do samochodu, idę zająć miejsce kierowcy, mocno zaniepokojona. Czy to znaczy, że Dylan usiądzie z przodu, obok mnie?

– Gdzie się podział Rodney? – pyta Deb.

Spoglądam w tył, na trawnik. Rodney biegnie do nas, z rozwianym włosem, nieskoordynowanie machając kończynami, a za nim gna owczarek alzacki, ciągnąc na smyczy swojego pana.

– Cudownie – mamroczę, gramoląc się do auta i usiłując włożyć kluczyk do stacyjki.

Marcus wznosi okrzyki na cześć Rodneya, kiedy ten zasapany opada na siedzenie.

– Przepraszam! Strasznie przepraszam! – drze się.

– No, no – Deb cmoka z niezadowoleniem – ręce przy sobie. Mało brakowało, a ta jedna zabłądziłaby w okolice mojej waginy.

– Boże… najmocniej… – jąka się Rodney, kompletnie zażenowany.

Dylan siada z przodu. Znowu próbuje uchwycić moje spojrzenie.

– Nic się nie stało – mówi Deb. – Tamtędy wypchnęłam dziecko, więc nie tak łatwo ją uszkodzić.

– Och… ja nie… przepraszam…

– Przypomniało mi się, jak bardzo cię lubię, Deb – oznajmia Marcus.

– Naprawdę? Interesujące. Bo ja wcale cię nie lubię.

Wyjeżdżam na szosę. Nie mogę się oprzeć pokusie i rzucam okiem na Dylana.

– Przed nami tylko pięćset siedemdziesiąt sześć kilometrów – szepcze tak cicho, że tylko ja go słyszę.

Marcus wyjaśnia Deb, że „często jest źle rozumiany” i „właśnie dokonuje się w nim wewnętrzna przemiana, bardzo podobna do takiej, jakiej doświadczali rozpustnicy w kiepskich dziewiętnastowiecznych powieściach”.

– Pięćset siedemdziesiąt sześć kilometrów. Minie jak z bicza strzelił – mówię z przekonaniem.

Dylan

Mkniemy drogą A34. Już robi się gorąco, powietrze jest ciężkie i lepkie. Zapowiada się wspaniały letni poranek: niebo przybiera intensywnie lazurowy kolor, pola po obu stronach drogi żółcą się w słońcu. Taki dzień przywodzi na myśl kruszony lód i balsam przeciwsłoneczny, dojrzałe truskawki i błogi rausz po nadmiernej ilości ginu z tonikiem.

– Jak tak dalej pójdzie, roztopi się czekolada – mówi Addie i ustawia klimatyzację na najniższą temperaturę.

Ożywiam się.

– Czekolada?

– Nie dla ciebie – rzuca, nie odrywając wzroku od drogi.

Osuwam się na oparcie fotela. Sądziłem, że robimy postępy – już raz się odwróciła i obdarzyła mnie słabym uśmiechem, a ja tak się ucieszyłem, jakbym dostał prezent. Prawdziwy uśmiech od Addie jest jak pierwsza nagroda: trudna do zdobycia, ale gdy ją otrzymujesz, po prostu cię zatyka. Z pewnym niepokojem zauważam, że to się nie zmieniło, choć upłynęły prawie dwa lata. Chwilę później z powrotem zaczęła traktować mnie chłodno. Od pół godziny jesteśmy znowu w drodze, a Addie dopiero teraz odezwała się do mnie wprost. Nie mam prawa protestować ani nie powinienem się gniewać, ale nie mogę się powstrzymać, ponieważ uważam, że jest małostkowa, i wolę myśleć, że stać nas na więcej.

Próbuję znaleźć wygodną pozycję na fotelu. Addie zerka na mnie kątem oka i pogłaśnia radio. Leci jakaś piosenka pop, szybka, powtarzająca się melodia, kompromis między jej gustem a Marcusa; przy takiej głośnej muzyce nie słyszę, o czym gadają ci z tyłu. Ostatnio Rodney wyjaśniał Deb, jak się gra w quidditcha w realu, a rozbawiony Marcus dorzucał jakieś uwagi.

– No już – odzywa się Addie. – Jak chcesz coś powiedzieć, mów.

– Takie to oczywiste? – Silę się na lekki ton.

– O tak. – Nie owija w bawełnę.

– Ja… tylko… – dukam zdenerwowany. – Wciąż wymierzasz mi karę.

Natychmiast żałuję tych słów.

– Ja tobie?

Na twarzy czuję powolny ciepły nawiew z klimatyzatora, który nie spełnia swojej funkcji. Wolałbym uchylić okna, ale Marcus już wcześniej narzekał, że przeciąg rozwiewa mu włosy, i kolejnej takiej rozmowy bym nie zniósł. Siadam trochę bokiem, żeby ciepławe powietrze owiewało mi policzek – i żebym mógł obserwować Addie za kierownicą. Czubki jej uszu są czerwone, ledwo przykryte włosami. Teraz ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, a te drugie nasunęła na głowę, żeby długa grzywka nie opadała jej na twarz; dawny kolor włosów widać miejscami przy samej skórze.

– Nadal nie chcesz ze mną rozmawiać.

– To, że się nie odzywałam, nigdy nie było karą. W gruncie rzeczy nie miało z tobą żadnego związku. Potrzebowałam przestrzeni.

Patrzę na swoje dłonie.

– Sądziłem, że koniec końców, przestaniesz jej potrzebować.

Zerka na mnie przez ciemne okulary i nic nie mogę wyczytać z jej oczu.

– Czekałeś? – pyta.

– No… może niezupełnie czekałem, ale…

Zawieszam głos; cisza ciągnie się między nami jak wstęga, za długo. Dostrzegam wzrok pasażerki w samochodzie jadącym sąsiednim pasem – kobieta w średnim wieku, w czapce na głowie, wpatruje się w nas wielkimi oczami. Spoglądam w tył, na resztę towarzystwa, i zastanawiam się, co ona widzi. Grupę beztroskich dwudziestoparolatków, stłoczonych w jaskrawoczerwonym mini, o wpół do siódmej rano w niedzielę przed wolnym poniedziałkiem.

Ona nie ma najmniejszego pojęcia. Gdyby tajemnice dało się wykorzystać do produkcji energii, nie potrzebowalibyśmy benzyny – na urazach, które w nas tkwią, przejechalibyśmy całą drogę do Szkocji.

Wtedy

Addie

Wpatruję się w sufit. W tej willi, będącej własnością Cherry, mieszkanie dozorcy mieści się na samym dole – zajmuje taką samą powierzchnię jak pomieszczenia na pierwszym piętrze, tyle że w suterenie. Jest piękne, o ile nie przeszkadza człowiekowi brak okien. Skoro mogę przez całe lato przebywać na południu Francji, nie płacić za utrzymanie i jeszcze dostawać kilkaset euro miesięcznie, to nie zamierzam się przejmować brakiem okien.

Dziś rano przyjechała cała rodzina, przyjaciele rodziców Cherry. Wzięli taksówkę z lotniska – na szczęście, bo wczoraj wieczorem wypiłyśmy z Deb trzy butelki wina, siedząc na balkonie w głównej sypialni i patrząc na gwiazdy aż do świtu. Zgodnie z prawem chyba jeszcze nie powinnam prowadzić samochodu, choć mamy już południe.

Jestem niemal pewna, że to będzie najlepsze lato w moim życiu. No bo… podkład muzyczny jest ekstra, a może większe nasycenie tonów daje taki efekt. Tego lata już nie jestem małą Addie, która ciągnie się w ogonie. Osobą, o której się zapomina, opowiadając kumplom, z kim się było w pubie. Nie jestem dziewczyną, którą się olewa, bo trafiła się lepsza. Mogę być, kim chcę.

To jest moje lato, i tyle. Teraz pewnie tego nie widać, bo jestem za bardzo skacowana, żeby się ruszyć.

Z krzywą miną patrzę w sufit. Niepokoją mnie ci nowi goście. Mieszkanie dozorcy nie jest wyciszone – zawsze wiemy, co się dzieje na górze. Zazwyczaj więcej, niżbyśmy chciały. Ale teraz nie słychać prawie nic. A oni na pewno tam są – rano obudziła mnie podjeżdżająca taksówka. Słyszę jakiś ruch. Taki… cichy. Jednoosobowy.

Cały czas jedne kroki niosą się po kuchni, w stronę schładzacza do wina i z powrotem. Z jednego prysznica leci woda. Jedno okno jest otwarte i podmuch mistralu zatrzaskuje drzwi sypialni.

Budzę Deb, gdy jest za piętnaście druga. W opadających majtkach i T-shircie z nazwą jakiegoś francuskiego zespołu, zabranym po jednorazowej przygodzie w Awinionie, człapie do kuchni, a potem przystaje i nasłuchuje.

– Gdzie oni są? – pyta.

– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że jest tu tylko jeden facet.

Deb ziewa i bierze ode mnie kubek z kawą.

– Hm. Dziwne. Może zamordował po drodze resztę rodziny.

Po krokach zawsze rozpoznajemy płeć gości. Mężczyźni mają cięższy chód niż kobiety.

– To twoja pierwsza myśl?

Wzrusza ramionami i sięga po nóż z piłką, żeby pokroić wczorajszy chleb. Okruchy sypią się jak wióry w stolarni.

– Masz jakiś pomysł?

– Pozostali przyjadą później. Może zatrzymali się w Nicei, żeby odwiedzić koleżeństwo – podsuwam inną ewentualność.

To, co nas śmieszy tego lata, za rok już nie będzie zabawne. Obie chichoczemy. Od przyjazdu tutaj kolekcjonujemy wyrażenia, które dochodzą do nas przez sufit albo dolatują z tarasu: „koleżeństwo”, „dekor”, „podchmielony”, „boski”. Nigdy dotąd nie spotkałam takich ludzi, jacy goszczą w Villa Cerise. Kiedy coś kupują, nie pytają o cenę. Piją szampana, jakby to nie było nic nadzwyczajnego. Mają wiele domów i zwierząt. Wygłaszają opinie dosłownie na każdy temat. Aż się proszą, żeby z nich kpić.

– Gdyby mieli przyjechać później, mama Cherry przysłałaby esemesa – zauważa Deb.

Pewnie tak, myślę sobie, wcale nie przekonana. Deb smaruje chleb masłem tak grubo, jakby kładła plaster sera.

– Nie wydaje mi się, że jest stary – ciągnę temat. – Szybko chodzi.

Deb unosi brwi.

– Może należy do obsługi?

To kolejne słowo, które poznałyśmy. „Pracownik obsługi” jako nazwa stanowiska.

Nasz zagadkowy pojedynczy gość wchodzi do kuchni znajdującej się dokładnie nad naszymi głowami. Milkniemy, ja ze szklanką soku pomarańczowego przy ustach, Deb z masłem na nosie.

Na górze otwiera się lodówka. Słychać brzęk. Lodówka się zamyka.

– Pije za dnia – stwierdza Deb i po chwili dodaje: – Jeśli tylko jeden gość będzie tu mieszkał przez cały tydzień, to czy obie musimy być na miejscu?

– Znowu chcesz mnie porzucić?

Deb przygląda mi się badawczo, niepewna, czy rzeczywiście zamierzam się sprzeciwić. Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Od początku ustaliłyśmy, że podczas pobytu tutaj każda z nas przy okazji będzie odkrywać Francję. Tak się złożyło, że Deb szuka przygód częściej niż ja. Rozumiem: ona nudzi się szybciej. A ja uwielbiam tę willę – basen typu infinity, będący przedłużeniem tarasu, winnice, zapach powietrza o poranku. Deb nie jest taka sentymentalna. Dla niej ten dom jest po prostu domem, tyle że dużym.

Czasami, gdy wyjeżdża, cieszę się, że mam więcej przestrzeni. Ale jednocześnie nie za bardzo lubię być tą porzuconą.

– Poznałam chłopaka, który mieszka w pustym domu pod Nîmes. Coś w rodzaju wspólnoty – opowiada Deb – ale takiej rozrywkowej, nie klasztornej. Wolisz, żebym nie jechała?

Moja siostra tak naprawdę nie wie, co to znaczy mieć mieszane uczucia. Odwracam się, zirytowana, i rzucam przez ramię: „Ależ jedź”, po czym gapię się bezmyślnie na zawartość lodówki.

– Jeżeli jestem ci tu potrzebna, dobrze wiesz, że zostanę.

Przenoszę na nią wzrok. Ma szczerą minę, niczego nie ukrywa. Na Deb nie można się złościć. Po prostu chce być gdzie indziej i w jej rozumieniu nie ma powodu, bym się tym przejmowała, o ile nie potrzebuję jej pomocy.

– Nie, nie, jedź. Znajdź sobie seksownego francuskiego hipisa.

Znowu nasłuchujemy. Nasz pojedynczy gość wyszedł z kuchni na taras. Coś mówi. Pod nosem. Niewyraźnie.

– On rozmawia ze sobą? – Deb zadziera głowę. – Może zawędrował tu jakiś szaleniec. Albo mamy squattera.

Podchodzę do drzwi naszego mieszkania i lekko je uchylam. Willa stoi na wzgórzu – wejście do nas znajduje się po prawej stronie budynku, schowane pod przejściem z kuchni na podwyższony taras z basenem.

Przez szparę widzę naszego gościa od pasa w dół, jak przechadza się przy balustradzie. Ma jasnobeżowe szorty i jest boso. Przy każdym kroku uderza się w udo wypitą do połowy butelką piwa. Nogi są opalone, ale niezbyt mocno. Nie wygląda na squattera.

– Co…

Uciszam Deb i nadstawiam uszu. Facet coś recytuje.

– „Na wielką spieszy on wyprawę ninie…”*

– To chyba Szekspir albo coś w tym stylu – szepcze mi do ucha Deb.

Odpycha mnie i otwiera szerzej drzwi.

– Uważaj – syczę.

Dozorczyni nie może podglądać gości. Załapałyśmy się na najlepszy wakacyjny angaż, jaki mogę sobie wyobrazić. Dlatego co jakiś czas oblatuje mnie strach, że jedna z nas nawali na całej linii i ktoś zawiadomi rodziców Cherry.

– …„Dla Gloryany: wszystko spełni dla niej, dla tej królowej we wieszczek krainie; z tego, co tylko świat nam niesie w dani, najpożądańsze mu względy tej pani…” Jak to szło, psiakrew? – Przystaje i unosi butelkę. – Psiakrew, psiakość i psiamać.

Ależ on wyrafinowany – niczym Hugh Grant. Kto tak dzisiaj mówi? Deb przykłada dłoń do ust, żeby nie parsknąć śmiechem. Facet zastyga w bezruchu. Nabieram gwałtownie powietrza i odpycham Deb od drzwi.

– Przestań. – Ciągnę ją do salonu. – Nie wkurzajmy go zaraz pierwszego dnia, niezależnie od tego, kto to taki.

– Jest w formie – mówi Deb, opadając na kanapę.

Ta kanapa, jak niemal całe umeblowanie naszego mieszkania, stała niegdyś na piętrze, ale gdy mama Cherry postanowiła zmienić wystrój wnętrz, trafiła na zesłanie. Ma ciemnoróżową aksamitną tapicerkę i wielką plamę po czerwonym winie na prawym podłokietniku – na szczęście nie zrobioną przez nas.

– Wywnioskowałaś to z jego stóp?

– Tak. Stopy dużo mówią.

Tego rodzaju uwagi z jej ust po prostu puszczam mimo uszu, bo dopytując się o sens, mogłabym się znaleźć w bardzo dziwnym świecie.

– Mam rozumieć, że jego seksowne kostki skłoniły cię do pozostania tutaj?

Po chwili namysłu Deb kręci głową.

– Wyrafinowanych młodzieńców w szortach chinosach mam pod dostatkiem we własnym kraju. Teraz kręci mnie długowłosy francuski hipis.

– Czy to nigdy ci się nie znudzi? – pytam, przyciskając do piersi poduszkę.

– Co mianowicie?

– No wiesz… ciągle te przelotne związki.

Deb wyciąga przed siebie długie brązowe nogi. Lakier na dużym palcu zaczyna odpryskiwać, na obu goleniach widać siniaki. Deb odziedziczyła kolor skóry po swoim tacie – jej dziadek ze strony ojca pochodził z Ghany – ja jestem biała. Złoszczę się, gdy ludzie mówią o nas „przyrodnie siostry”. Deb jest moją bratnią duszą, moją drugą połową, tylko ona mnie rozumie. Z kolei ja jestem jej kotwicą, osobą, do której zawsze wraca. Jest moją siostrą w pełnym tego słowa znaczeniu.

Kiedy byłyśmy małe, nie znosiłam wizyt jej ojca. Zawsze gdzieś jechali, tylko we dwoje, to do parku, to do śródmieścia. Tato był wtedy skwaszony i przybity; rozpromieniał się, kiedy Deb wracała do domu i chciała bawić się z nim kolejką. To okropne, ale nie posiadałam się z radości, gdy jej ojciec kłócił się z mamą i gdy w końcu, kiedy miałam może osiem lat, przestał do nas przyjeżdżać. Deb, w typowy dla niej sposób, skreśliła swojego biologicznego ojca i dziś nie utrzymuje z nim kontaktów – jej zdaniem ludzie raczej nie zasługują na drugą szansę.

– Niby dlaczego miałoby się znudzić? – pyta. – Mam nieskończony wybór.

– A nie będziesz chciała stabilności?

– Stabilności czego? Co tu stabilizować? Wiem, kim jestem i czego chcę. Nie potrzebuję mężczyzny, żeby mnie dopełniał, czy jak to się mówi.

– A dzieci? Nie chcesz mieć dzieci?

– Nie. – Drapie się po brzuchu i patrzy w sufit. – To jedno jest pewne. Żadnych dzieci. Nigdy w życiu.

*

Deb rusza do Nîmes swoim kiepskim, poobijanym samochodem z wypożyczalni – wiem, że wyjeżdża, bo słyszę warkot odpalanego silnika. Moja siostra nie ma zwyczaju się żegnać. Nie cierpi uścisków i całej ceremonii pożegnania, która w powszechnym odczuciu nie może się bez nich obejść. Już w dzieciństwie, zamiast mówić „Do widzenia”, wysyłałam jej SMS-a, po fakcie. Nawet to lubię, bo generalnie rzadko piszemy SMS-y – w dzisiejszych czasach wszyscy używają WhatsAppa – i zawsze są ciepłe i miłe.

„Pa, kocham cię, zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała”, tak brzmi moja wiadomość.

„Jak wyżej, dziecinko. Potrzebujesz mnie, natychmiast wracam”, przychodzi odpowiedź.

Zwykle przedstawiamy się gościom zaraz po ich przyjeździe, ale tym razem postanawiam zaczekać do wieczora, kiedy Deb już nie będzie. Lepiej nie gmatwać sprawy, sugerując, że stróżują tu dwie osoby, skoro jedna z nich się nie pojawi.

Wchodzę do domu wejściem dla personelu. Wąskie, kręte schody prowadzą z naszego mieszkania na piętro, do niewielkiego holu przy kuchni. Drzwi między kuchnią a klatką schodową są zamknięte na klucz od naszej strony, ale mimo to głośno pukam. Już raz się sparzyłam: weszłam do środka i przyłapałam jakiegoś brzuchatego Szkota, jak na golasa podjadał krakersy.

– Halo! Panie Abbott! – donośnym głosem mówię przez drzwi.

Cisza. Przekręcam klucz i powoli wchodzę. Nikogo nie ma. Kuchnia wygląda jak chlew: resztki bagietki, puste butelki, skrawki sera, kostka masła rozpływa się w wieczornym słońcu. Cmokam z niesmakiem, ale zaraz przestaję, bo uświadamiam sobie, że właśnie tak zareagowałaby moja mama.

Pogryzając bagietkę, zabieram się do sprzątania. Nie wiem, kim jest ten facet, ale niewątpliwie przywykł do tego, że ktoś po nim sprząta. Co więcej, spił się – sądząc po kolekcji butelek. Przełykam ostatni kawałek pieczywa i staję na środku kuchni. Jest cicho – z zewnątrz dolatuje tylko nieustanne cykanie świerszczy. Nie jestem przyzwyczajona do ciszy w tym domu. Czasem goście wychodzą na cały dzień, ale zazwyczaj kręcą się tu wieczorami, poza tym większość czasu spędzam z Deb.

Mam trochę stracha. Sama z pijanym obcym mężczyzną w tym domu. Liczę butelki. Pięć piw i opróżniona do połowy butelka wina.

Jeszcze raz lustruję kuchnię, zaglądam na taras i idę do głównego holu.

– Halo! – wołam, już ciszej.

W holu jest chłodno; wielkie dwuskrzydłowe drzwi są zamknięte i nie wpuszczają upalnego powietrza. U podnóża schodów leży kurtka. Wieszam ją na poręczy. Jest z miękkiego dżinsu i ma polarową podszewkę. Zapewne tam, skąd gość przyjechał, było zimno. Tutaj można by się w niej upiec. Podnosząc kurtkę, czuję jej zapach: jakby pomarańczowy, drzewny, męski.

– Panie Abbott!

Idę dalej, do sali bankietowej, jadalnej, balowej i do salonu. Wszystko wygląda dokładnie tak, jak przygotowałyśmy na przyjazd gości. Wobec tego facet jest na górze. Kiedy w domu przebywają goście, nigdy nie wchodzimy na piętro, chyba że sami poproszą, bo na przykład zatkała się rura odpływowa. Sypialnie są przestrzenią ściśle prywatną.

Oddycham z ulgą i idę z powrotem. Wychodzę z kuchni na klatkę schodową dla personelu i zamykam drzwi na klucz. Nasze mieszkanie jest takie jak zwykle: przytulne, zagracone, bez dostępu światła dziennego. Padam na różową aksamitną kanapę i włączam telewizor. Leci jakiś francuski film fabularny, akcja toczy się szybko i nie wszystko rozumiem, ale w gruncie rzeczy chcę mieć tylko jakieś dźwiękowe tło. Może powinnam była poprosić Deb, żeby nie wyjeżdżała. Gdy zostaję sama, czuję się zagubiona – a tego nie lubię. Pogłaśniam telewizor.

Jutro spróbuję się spotkać z panem Abbottem. Ale nie z samego rana. Będzie musiał odespać tego kaca.

*

Następnego dnia budzi mnie łomot okiennic. Pan Abbott najwyraźniej nie umie ich zablokować po otwarciu. Prycham i naciągam koc na głowę. Wieje silny mistral – poleci szyba, jeśli facet tak to zostawi.

Gość jest w kuchni i mówi do siebie. Nie łapię wszystkiego, co dobiega mnie przez sufit, ale rosnąca i opadająca intonacja świadczy o tym, że on coś recytuje.

Patrzę na zegarek. Jest ósma – za wcześnie, żeby wstać i pójść się przedstawić. Wczorajsze poczucie osamotnienia już minęło i z przyjemnością korzystam z dodatkowej powierzchni na podwójnym łóżku. Spanie razem z Deb bywa uciążliwe. Którejś nocy gadała przez sen o politykach z partii konserwatywnej.

Wyciągam się na plecach i słucham, jak nasz pojedynczy gość kręci się po domu. Ciekawi mnie jego wygląd. Moje dotychczasowe obserwacje są skąpe: widok od pasa w dół i brzmienie głosu. Zgaduję, że ma ciemne kręcone włosy i brązowe oczy, zarost – być może. Koszula rozpięta pod szyją i pewnie łańcuszek z jakąś pamiątką po przodkach.

Coś podśpiewuje – piosenkę pop, którą ledwie pamiętam. Uśmiecham się szeroko. Facet kompletnie nie ma słuchu.

Kiedy wstaję, jest wpół do dziewiątej i nasz gość pije kawę na tarasie. Słyszałam bulgotanie ekspresu do kawy, potem kroki z kuchni na taras. Dopiero wtedy zebrałam siły i zwlekłam się z łóżka. Medytuję, co by tu włożyć – szorty, spódnicę, sukienkę? Zła na siebie, w końcu wrzucam na grzbiet koszulkę na ramiączkach i zgarniam z podłogi wczorajsze szorty, po czym zwijam włosy w kok i obwiązuję jedną z moich bransoletek.

Wychodzę na taras, a tam ani śladu pana Abbotta. Kubka z kawą też nie widać, więc pewnie znikając stąd, zabrał go ze sobą. Wodzę wzrokiem po przesuszonych, zapylonych trawnikach i rabatach, które co czwartek w pocie czoła pielęgnuje Victor, tutejszy ogrodnik, ale w polu widzenia nie ma nikogo. Może się przesłyszałam? Idę do kuchni, po drodze rozluźniając kok.

Kuchnia wygląda schludniej niż wczoraj. Widzę liścik.

Hej, niewidzialny panie dozorco. Ogromnie przepraszam za wczorajszy bałagan. Lekko przesadziłem. Teraz jadę trochę pozwiedzać. Czy mógłby pan zerknąć w tym czasie na okiennice w mojej sypialni? Nie mam pojęcia, co zrobić, żeby się ciągle nie zamykały. Ten łomot doprowadza mnie do szału.

Dylan Abbott

Jego doprowadza do szału?! Przewracam oczami. Zgniatam kartkę i wkładam do tylnej kieszonki. Zablokowanie okiennicy nie jest żadną sztuką. Wystarczy chwilę się przyjrzeć i już wiadomo, gdzie się ją mocuje do ściany. Tak czy siak, idę na górę. Wiem, który pokój zajmuje pan Abbott. Już z daleka rozpoznaję, które drzwi były niedawno otwierane i zamykane. Zdarza się, że mylę łazienki przy trójce i czwórce i czasem nie odróżniam sypialni numer osiem od numer sześć, ale resztę mam opanowaną.

Pan Abbott wybrał najlepszy pokój, apartament z balkonem, na którym przedwczoraj oglądałyśmy gwiazdy. Jest tam łoże z baldachimem, przykryte ciężką niebieską narzutą z adamaszku. Za ogromnymi oknami rozciąga się widok na winnice. Teraz łóżko jest niezasłane, a pod drzwiami łazienki leży kłąb ubrań, tak jakby facet zrzucił je, idąc pod prysznic. W pokoju czuć taki sam zapach, jaki miała kurtka: lekko pomarańczowy, piżmowy, męski.

Otwieram okno. Okiennice są w porządku, jak było do przewidzenia. Mocuję je do ściany i zastanawiam się, czy odpisać panu Abbottowi, ale niby co miałabym mu powiedzieć? Na drugi raz proszę przyjrzeć się okiennicom i zrobić to samo, co właśnie zrobiłam? Wyobrażam sobie taki liścik z podpisem: „niewidzialna dozorczyni”. O nie. Ta nowa ja, Słoneczna Addie, nie jest niewidzialna. Spontanicznie chucham na szybę i na białej mgiełce piszę swoje imię. Adeline. Bez całusa.

*

Pan Abbott długo nie wraca, więc postanawiam zaryzykować i popływać w basenie – mama Cherry pozwoliła nam korzystać z niego pod nieobecność gości. Po powrocie do mieszkania akurat wyżymam włosy, kiedy rozlega się pukanie do drzwi.

Spoglądam na siebie: ups, jestem w mokrym bikini. Lecę do sypialni, przetrząsam szafę, co i tak nie ma sensu, bo wszystkie porządne ubrania leżą albo na podłodze, albo w koszu na pranie. Znowu puk, puk. Cholera. Łapię pomarańczowy kłębek materiału – rozkloszowana sukienka, bez rzucających się w oczy plam, ujdzie. Narzucam ją na siebie i pędzę do drzwi.

Otwieram – i mam go przed sobą. Faceta z góry. Wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. Najpierw zauważam oczy: jasnozielone, prawie żółte, trochę senne. Do tego długie rzęsy, rzadkość u mężczyzn, i swobodnie opadające włosy, jasnobrązowe. Zgadza się tylko koszula: z cienkiej jasnej bawełny, pognieciona i zdecydowanie za głęboko rozpięta.

– O! – W pierwszej chwili go zatyka, po czym potrząsa głową i mówi: – Cześć.

– Cześć.

„Panie Abbott” nie przechodzi mi przez gardło. Dziwnie byłoby mówić do faceta w moim wieku per pan. Z włosów skapuje mi po plecach woda, ale dzięki temu może się trochę uspokoję. Po tej nerwowej bieganinie.

Posyła mi lekki uśmiech.

– Sądziłem, że niewidzialny dozorca będzie pomarszczonym staruszkiem.

– Dlaczego? – pytam ze śmiechem.

Wzrusza ramionami. Podenerwowanie wcale mi nie mija – chyba przez niego, być może przez te zielone oczy, rozpiętą koszulę.

– Dozorca… brzmi sędziwie.

– Ty też nie jesteś tym, kogo się spodziewałam. – Nabieram pewności siebie. – Miała przyjechać rodzina Abbottów. Wyobrażałam sobie… bo ja wiem… więcej niż jedną osobę.

Krzywi się.

– A, no tak. Reszta się wycofała, niestety, więc jestem tylko ja. Dziękuję, że naprawiłaś okiennice. Dokonałaś cudu.

– Trzeba tylko… – Urywam. – Nie ma za co, drobiazg.

Patrzymy na siebie. Doskonale wiem, jak wyglądam; obejmuję się ramionami, bo sukienka wilgotnieje mi od bikini. Jego opanowane spojrzenie nie opuszcza mnie, przeciągłe, stanowcze, jakim chce cię usidlić koleś przy barze, gdy czekasz na swojego drinka. Robi to z rozmysłem, nienaturalnie, jakby kiedyś widział kogoś, kto tak patrzył, ale sam nie próbował.

– W czym mogę ci pomóc?

Poprawiam sukienkę, żeby nie kleiła się do bikini.

– Na początek: zgubiłem klucz.

Opanowane do tej pory spojrzenie staje się trochę niepewne, chłopięce. Tak już lepiej. Facet ma swoisty urok człowieka nieco zaniedbanego i bezradnego. Kojarzy mi się ze szczeniakiem yorkshire terrier. I z jakimś członkiem boysbandu z czasów, gdy występował w programie X Factor i jeszcze nie zrobił kariery.

– Mnie lepiej nie powierzać kluczy – dodaje.

– Zajmę się tym, nie ma problemu.

– Dziękuję. To bardzo uprzejme. Jeszcze jedno… – Patrzy na mnie jakby z wahaniem. – Szukam kogoś.

– Słucham?

– Staram się kogoś odnaleźć. Mogłabyś mi pomóc?

Przechylam głowę na bok, zaintrygowana. Tętno mi przyspiesza. On chyba jest naprawdę uroczy. Zerka na mokre plamy na mojej sukience i znów patrzy mi w twarz. Przenosi wzrok bardzo szybko, jakby zerknął niechcący i boi się, że to zauważyłam. Zaciskam wargi, żeby się nie uśmiechnąć. Ciekawe, czy na trzeźwo jest jeszcze sympatyczniejszy, czy też zawsze jest tak samo sympatyczny?

– Masz samochód? – pyta.

Kiwam głową.

– Mogłabyś mnie zawieźć w jedno miejsce?

* Edmund Spenser, Królowa wieszczek, przełożył Jan Kasprowicz (tu i dalej).

Dylan

Ta dziewczyna o mokrych ciemnych włosach i oczach niebieskich jak rzeczna toń wygląda niczym rusałka. Zaszyła się w małym mieszkanku, w piwnicach domu… Kiedy ją tam znalazłem i by tak rzec, wydobyłem spod ziemi, miałem wrażenie, że czekała, aż wreszcie uwolnię ją z tej ciemnicy.