Współlokatorzy - Beth O'Leary - ebook + audiobook
BESTSELLER

Współlokatorzy ebook i audiobook

Beth O’Leary

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Przewrotna historia miłosna bezbłędnie oddająca ducha naszych czasów!

Tiffy i Leon dzielą mieszkanie.

Tiffy i Leon dzielą jedno łóżko.

Tiffy i Leon nigdy się nie spotkali…

Tiffy Moore pilnie potrzebuje taniego lokum. Leon Twomey bierze nocne zmiany, bo rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. Choć ich przyjaciele sądzą, że to szaleństwo, oni znajdują idealne rozwiązanie: w ciągu dnia Leon będzie w ciasnej kawalerce odsypiał noce zmiany, dzięki czemu Tiffy będzie miała to samo mieszkanie wyłącznie dla siebie przez resztę doby.

Ona właśnie zerwała ze swoim zazdrosnym chłopakiem i ledwo wiąże koniec z końcem, pracując w niszowym wydawnictwie, on bardziej dba o innych niż o siebie – nocami zajmuje się pensjonariuszami domu opieki, a każdy grosz odkłada na prawników, którzy wyciągną jego niesłusznie skazanego brata z więzienia.

Na przekór wszystkim i wszystkiemu, dwoje niezwykłych współlokatorów odkrywa, że jeśli wyrzuci się wszystkie zasady przez okno, można stworzyć całkiem przyjemne i ciepłe domowe ognisko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 44 min

Lektor: Julia Rosnowska

Oceny
4,2 (4895 ocen)
2383
1566
700
208
38
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Farbenka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pozytywna, ciepła historia. Zakończenie wywołało trochę wzruszeń i łez 😉 Polecam na nadchodzące jesienne wieczory 😉
20
katanowak

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna! Podchodzilam do niej jak do jeża, a tu mile zaskoczenie. Błyskotliwa i dowcipna, a przy tym porusza ważne problemy. Galeria ciekawych postaci i niesamowite zwroty akcji. Pełna optymizmu. Na poprawę nastroju. Polecam!
20
gabambi04

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny romans z ciekawymi bohaterami. Do tego ciekawy koncept i fajny styl pisania. Bardzo polecam jako lekka książka miłosna
20
montokarz

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała książka z nietypową historią. Momentami żałowałam, że już zbliżam się do końca, bo nie chciałam kończyć tej przygody.
10
sarikus

Dobrze spędzony czas

Miła, przyjemna, bez wielkich dram, dobrze spędzony czas
10

Popularność




PRAWA DO TEJ KSIĄŻKI SPRZEDANO DO PONAD 30 KRAJÓW NA ŚWIECIE.

TRWAJĄ ROZMOWY O JEJ EKRANIZACJI.

Po bolesnym rozstaniu z chłopakiem Tiffy potrzebuje mieszkania. Taniego. I szybko.

Leon potrzebuje gotówki, bo praca na nocne zmiany niespecjalnie przekłada się na grubość jego portfela. Postanawia podnająć pokój. Ale jest jeden problem…

Ich znajomi sądzą, że to zwariowany pomysł, żeby zamieszkać razem i dzielić jedno łóżko… Ale układ jest prosty. Kiedy Tiffy będzie w pracy, mieszkanie będzie należeć do Leona. Nocami i w weekendy będzie je miała dla siebie. Nigdy więc nawet się nie spotkają.

Kiedy jednak zaczynają pisać do siebie karteczki, gotować dla siebie jedzenie, doradzać w kwestiach sercowych i poznawać swoje tajem- nice, stają się sobie coraz bliżsi…

Tyle tylko, że nigdy się nie widzieli.

To niekonwencjonalna komedia romantyczna o tym, że czasem warto wyrzucić przez okno wszystkie zasady, a miłość można znaleźć w najbardziej nieoczekiwanym momencie!

BETH O’LEARY

Absolwentka filologii angielskiej, zaczynająca swoją karierę w wydawnictwie publikującym książki dla dzieci. Mieszka na przedmieściach Londynu, swoją pierwszą powieść napisała w podmiejskim pociągu. Teraz jest pełnoetatową powieściopisarką, która jeśli akurat nie pisze, na pewno czyta coś porywającego, owinięta kocem, z filiżanką herbaty w ręce.

betholearyauthor.com

Książki w serii Mała Czarna

Olivia BeirneLISTA, KTÓRA ZMIENIŁA MOJE ŻYCIE

Beth O’LearyWSPÓŁLOKATORZY

Wkrótce

Beth O’LearyZAMIANA

Rachel WintersCO POWIESZ NA SPOTKANIE?

Tytuł oryginału:

THE FLATSHARE

Copyright © Beth O’Leary Ltd. 2019

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Robert Waliś 2019

Redakcja: Joanna Popiołek

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Helen Crawford-White, studiohelen.co.uk

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8215-072-8

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Sama

LUTY

1Tiffy

Trzeba przyznać, że desperacja czyni nas znacznie bardziej tolerancyjnymi.

To mieszkanie naprawdę ma zalety. Barwną pleśń na ścianie w kuchni da się usunąć, przynajmniej na jakiś czas. Brudny materac można tanio wymienić. A grzyby rosnące za sedesem sprawiają, że człowiek czuje się jak na łonie natury.

Ale Gerty i Mo nie są zdesperowani i nie próbują szukać zalet. Opisałabym ich miny jako ciężko przerażone.

– Nie możesz tutaj zamieszkać.

Tak mówi Gerty. Stoi w butach na wysokich obcasach, zestawiwszy nogi razem, z łokciami przyciśniętymi do ciała, jakby zajmując jak najmniej przestrzeni, protestowała przeciwko temu, że w ogóle musi tutaj być. Włosy ma ściągnięte na karku w kok, który spięła szpilkami, dzięki czemu może bez trudu włożyć adwokacką perukę, którą nosi w sądzie. Jej wyraz twarzy byłby komiczny, gdyby nie chodziło o moje życie.

– Musi być jakieś inne miejsce, na które cię stać, Tiff – odzywa się Mo z troską, wychylając się zza szafki z bojlerem, za którą zaglądał. Sprawia wrażenie jeszcze bardziej zaniedbanego niż zazwyczaj, co podkreśla pajęczyna zwisająca z jego brody. – Tu jest jeszcze gorzej niż w mieszkaniu, które widzieliśmy wczoraj.

Rozglądam się za agentem; na szczęście nas nie słyszy, bo pali na „balkonie” (uginającym się dachu garażu sąsiadów, po którym zdecydowanie nie powinno się chodzić).

– Nie mam czasu oglądać kolejnej z tych nor – rzuca Gerty, zerkając na zegarek. Jest ósma rano, a o dziewiątej musi być w sądzie Southwark Crown. – Musi istnieć inne wyjście.

– Z pewnością mogłaby się pomieścić u nas – proponuje Mo, piąty raz od soboty.

– Przestaniesz wreszcie? – odcina się Gerty. – To nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Poza tym musiałaby chyba spać na stojąco. – Rzuca mi zrozpaczone spojrzenie. – Po co taka duża urosłaś? Moglibyśmy cię położyć pod stołem w jadalni, gdybyś miała mniej niż metr osiemdziesiąt.

Robię przepraszającą minę, ale naprawdę wolę spać tutaj niż na podłodze malutkiego, oszałamiająco drogiego mieszkania, w które Mo i Gerty wspólnie zainwestowali w zeszłym miesiącu. Nigdy wcześniej nie mieszkali razem, nawet kiedy byliśmy na uniwersytecie. Obawiam się, że to może oznaczać koniec ich przyjaźni. Mo jest roztargnionym bałaganiarzem i ma niezwykłą zdolność zajmowania ogromnej przestrzeni pomimo względnie niewielkich rozmiarów. Gerty z kolei przez ostatnie trzy lata mieszkała w nieprzyzwoicie czystym mieszkaniu, tak idealnym, że wyglądało jak symulacja komputerowa. Nie jestem pewna, jak te dwa style życia mogą współistnieć w taki sposób, by zachodni Londyn nie wyleciał w powietrze.

Ale największym problemem jest to, że gdybym zgodziła się nocować u kogoś na podłodze, równie dobrze mogłabym wrócić do Justina. A o dwudziestej trzeciej w czwartek oficjalnie postanowiłam, że taka możliwość nie wchodzi w grę. Muszę ruszyć naprzód i gdzieś się zadomowić, żebym już nie miała odwrotu.

Mo pociera czoło i opada na brudną skórzaną kanapę.

– Tiff, mógłbym pożyczyć ci trochę…

– Nie chcę, żebyś pożyczał mi pieniądze – przerywam mu ostrzej, niż zamierzałam. – Posłuchajcie, muszę koniecznie to załatwić w tym tygodniu. Albo wprowadzę się tutaj, albo znów będę musiała dzielić z kimś mieszkanie.

– Raczej łóżko – stwierdza Gerty. – Mogę spytać, skąd ten pośpiech? Oczywiście bardzo się cieszę, ale do niedawna jakoś nie przeszkadzało ci siedzenie w jego mieszkaniu i czekanie, aż ten-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać raczy się pojawić.

Krzywię się, zaskoczona. Nie ich nastawieniem – Mo i Gerty nigdy nie przepadali za Justinem i bardzo im się nie podoba, że wciąż u niego mieszkam, chociaż rzadko bywa w domu – ale tym, że Gerty w ogóle o nim wspomina. Ostatnia pojednawcza kolacja, na której spotkaliśmy się w czwórkę, skończyła się wściekłą kłótnią, więc przestałam wierzyć, że kiedyś się pogodzimy, i staram się unikać mówienia o nim przy Gerty i Mo. Trudno pozbyć się dawnych nawyków; pomimo naszego rozstania Justin wciąż pozostaje tematem tabu.

– No i dlaczego koniecznie szukasz czegoś tak taniego? – ciągnie Gerty, ignorując ostrzegawcze spojrzenie Mo. – Wiem, że kiepsko ci płacą, ale daj spokój, Tiffy, czterysta funtów za miesiąc to nierealne w Londynie. Przemyślałaś to sobie? Tak na poważnie?

Przełykam ślinę. Czuję, że Mo uważnie mi się przygląda. Dlatego tak trudno przyjaźnić się z psychoterapeutą: Mo praktycznie umie czytać w myślach i stale używa swoich nadludzkich zdolności.

– Tiff? – zachęca mnie delikatnie.

Niech to szlag, muszę im pokazać. Zresztą tak będzie najlepiej. Załatwić sprawę szybko i ostatecznie, jakbym zrywała plaster, wskakiwała do zimnej wody albo mówiła matce, że stłukłam jakiś bibelot stojący na kredensie.

Wyciągam telefon i otwieram wiadomość na Facebooku.

Tiffy!

Jestem ogromnie rozczarowany Twoim wczorajszym zachowaniem. Było bardzo nie na miejscu. To moje mieszkanie, Tiffy – mogę przychodzić, kiedy chcę i z kim chcę.

Spodziewałem się, że będziesz bardziej wdzięczna za to, że pozwoliłem Ci zostać. Wiem, że ciężko przeżyłaś nasze rozstanie – wiem, że nie jesteś gotowa odejść. Ale jeśli sądzisz, że możesz próbować „ustalać zasady”, to najwyższy czas, abyś zapłaciła mi czynsz za ostatnie trzy miesiące. Poza tym od tej pory powinnaś płacić pełną stawkę. Patricia uważa, że mnie wykorzystujesz, skoro mieszkasz tutaj praktycznie za darmo, a chociaż zawsze stawałem po Twojej stronie, po wczorajszym wybryku zaczynam myśleć, że ma rację.

Justin xx

Skręca mnie w żołądku, gdy czytam, że go wykorzystuję, ponieważ nigdy nie miałam takiego zamiaru. Po prostu nie wiedziałam, że tym razem postanowił odejść na dobre.

Mo kończy czytać jako pierwszy.

– W czwartek ponownie tam „wpadł”? Z Patricią?

Odwracam wzrok.

– Ma trochę racji. Jestem mu wdzięczna, że tak długo pozwalał mi tam mieszkać.

– Ciekawe – odpowiada Gerty ponuro. – Zawsze mi się wydawało, że chętnie cię tam trzyma.

W jej ustach to brzmi dziwnie, ale mam podobne wrażenie. Dopóki jestem w mieszkaniu Justina, to jeszcze nie koniec. Przecież wcześniej zawsze wracał. Tylko że… w czwartek poznałam Patricię. Autentyczną, niezwykle atrakcyjną i naprawdę uroczą dziewczynę, dla której Justin mnie zostawił. Nigdy wcześniej nie chodziło o inną kobietę.

Mo bierze mnie za rękę; Gerty sięga po drugą dłoń. Stoimy tak, ignorując agenta nieruchomości, który pali na zewnątrz, a ja pozwalam sobie na chwilę płaczu, po jednej dużej łzie na każdy policzek.

– Tak czy inaczej, muszę się wyprowadzić – odzywam się pogodnym tonem, zabierając ręce, żeby otrzeć łzy. – Natychmiast. Nawet gdybym chciała zostać mimo ryzyka, że znów sprowadzi Patricię, to nie stać mnie na czynsz, no i już jestem Justinowi winna kupę forsy, a bardzo nie chciałabym się u nikogo zapożyczać. Prawdę mówiąc, mam dosyć tego, że nie płacę za siebie, więc… albo zamieszkam tutaj, albo będę musiała dzielić z kimś mieszkanie.

Mo i Gerty wymieniają spojrzenia. Gerty zamyka oczy z bolesną rezygnacją.

– Tutaj na pewno nie możesz mieszkać. – Otwiera oczy i wyciąga rękę. – Pokaż to ogłoszenie.

Podaję jej telefon, przełączywszy go z wiadomości od Justina na ogłoszenie z Gumtree dotyczące mieszkania.

Szukam współlokatora do jasnego mieszkania z jedną sypialnią i ze wspólnym łóżkiem w Stockwell, czynsz 350 funtów miesięcznie, wliczając rachunki. Dostępne od zaraz, umowa na co najmniej pół roku.

Mam 27 lat, pracuję na oddziale paliatywnym na nocną zmianę, weekendy spędzam poza miastem. Jestem w mieszkaniu w godzinach 9.00–18.00 od poniedziałku do piątku. Przez resztę czasu lokal do pełnej dyspozycji! Idealna oferta dla osoby pracującej na etacie.

Proszę o kontakt w celu umówienia się na oględziny, L. Twomey – szczegóły poniżej.

– Tutaj nie chodzi tylko o dzielenie mieszkania, ale także łóżka, Tiff. To jakieś dziwactwo – stwierdza Mo zatroskanym głosem.

– A jeśli L. Twomey to mężczyzna? – zastanawia się Gerty.

Jestem przygotowana na to pytanie.

– To bez znaczenia – odpowiadam spokojnie. – Przecież nie będziemy spali w tym łóżku razem, nawet nie będziemy jednocześnie przebywać w mieszkaniu.

Niepokojąco przypomina to argument, którego użyłam w zeszłym miesiącu, żeby usprawiedliwić pozostanie w mieszkaniu Justina, ale trudno.

– Będziesz z nim spała, Tiffany! – oburza się Gerty. – Wszyscy wiedzą, że najważniejsza zasada dzielenia mieszkania to nie spać ze swoim współlokatorem.

– Nie sądzę, żeby w tej zasadzie chodziło o taki układ – odpowiadam gorzko. – Widzisz, Gerty, czasami kiedy ludzie mówią „spać z kimś”, tak naprawdę mają na myśli…

Gerty posyła mi przeciągłe, spokojne spojrzenie.

– Tak, dziękuję, Tiffany.

Mo przestaje chichotać, gdy Gerty piorunuje go wzrokiem.

– Według mnie najważniejszą zasadą dzielenia z kimś mieszkania jest upewnienie się, że dobrze się dogadujemy z naszym współlokatorem, zanim się wprowadzimy – mówi, sprytnie przenosząc spojrzenie na mnie. – Zwłaszcza w takich okolicznościach.

– Oczywiście, że wcześniej spotkam się z tą osobą. Jeśli mi się nie spodoba, nic z tego.

Mo po chwili kiwa głową i ściska moje ramię. Zapada między nami cisza, jaka często pojawia się po rozmowie o czymś trudnym – jesteśmy wdzięczni, że mamy to już za sobą, i czujemy ulgę, że sobie poradziliśmy.

– W porządku – odzywa się Gerty. – W porządku. Zrób, co musisz. Wszystko będzie lepsze od mieszkania w tym chlewie. – Wychodzi, ale przedtem zwraca się donośnym głosem do agenta, który właśnie wraca z „balkonu”. – A pan jest jak zaraza trawiąca to społeczeństwo.

Mężczyzna mruga ze zdziwieniem, a Mo zatrzaskuje drzwi wejściowe. Zapada długa, niezręczna cisza.

W końcu agent gasi papierosa.

– To co, zainteresowana? – pyta mnie.

*

Docieram do pracy przed czasem i opadam na krzesło. Przy swoim biurku najczęściej czuję się teraz jak w domu. To azyl dla niepasujących do niczego przedmiotów, rzeczy, które okazały się za ciężkie, by odwieźć je autobusem, oraz roślin doniczkowych ustawionych w taki sposób, że widzę nadchodzących ludzi, zanim oni zorientują się, czy jestem na swoim miejscu. Moja roślinna ściana stanowi obiekt podziwu pozostałych młodszych pracowników i inspirujący przykład projektowania wnętrz. (Tak naprawdę sztuczka polega na dobieraniu roślin w kolorze włosów – w moim przypadku rudych – i ukrywaniu się za nimi lub chowaniu, gdy zobaczy się kogoś, kto zbliża się zdecydowanym krokiem).

Dzisiaj moim pierwszym zadaniem jest spotkanie z Katherin, jedną z moich ulubionych autorek. Katherin pisze książki o robieniu na drutach i szydełkowaniu. To produkt dla niszowego odbiorcy, ale na tym opiera się działalność Butterfingers Press – uwielbiamy niszowych odbiorców. Specjalizujemy się w książkach o rękodziele i majsterkowaniu. Ufarbuj prześcieradła, zaprojektuj sukienkę, zrób szydełkiem klosz do lampy, zbuduj zestaw mebli z drabin… Tego typu rzeczy.

Uwielbiam tę pracę. To jedyne wytłumaczenie, dlaczego od trzech i pół roku jestem asystentką redaktora z pensją, za którą nie da się utrzymać w Londynie, ale nie próbowałam tego zmienić, ubiegając się na przykład o stanowisko w jakimś wydawnictwie, które zarabia na swoich książkach. Gerty często mi mówi, że nie mam ambicji, ale naprawdę nie o to chodzi. Po prostu kocham tę pracę. Jako dziecko całymi dniami czytałam i dłubałam przy swoich zabawkach, aby bardziej pasowały do moich upodobań: farbowałam włosy lalkom Barbie, przemalowywałam samochodziki. A teraz zarabiam na życie czytaniem i rękodziełem.

No, może nie do końca zarabiam na życie. Ale trochę pieniędzy z tego mam. Wystarczy na zapłacenie podatków.

– Mówię ci, Tiffy, szydełkowanie wkrótce będzie równie popularne jak książeczki do kolorowania – oznajmia Katherin, kiedy już usadowiła się w naszej najlepszej sali konferencyjnej i opowiedziała mi o swojej kolejnej książce. Przyglądam się palcowi, którym kiwa w moim kierunku. Każdą jej dłoń ozdabia około pięćdziesięciu pierścionków, ale jeszcze nie odkryłam, czy jest wśród nich obrączka albo pierścionek zaręczynowy (podejrzewam, że jeśli Katherin je ma, to nie ogranicza się do jednej sztuki).

Katherin jest ekscentryczką balansującą na granicy akceptowalności: ma słomkowe włosy, opaleniznę, która, o dziwo, ładnie się starzeje, a w zanadrzu chowa mnóstwo opowieści o tym, jak w latach sześćdziesiątych włamywała się do mieszkań i sikała na różne przedmioty. Kiedyś była prawdziwą buntowniczką. Do dziś nie nosi biustonosza, mimo że te obecne są bardzo wygodne i większość kobiet zrezygnowała z walki, skoro Beyoncé robi to za nas.

– Byłoby świetnie – odpowiadam. – Może dodamy pasek z napisem „Pobudza umysł”. Bo to rzeczywiście pobudza umysł, prawda? Czy raczej go usypia?

Katherin się śmieje, odchylając do tyłu głowę.

– Ach, Tiffy. Masz taką niepoważną pracę. – Z uczuciem klepie mnie po dłoni, a następnie sięga po torebkę. – Kiedy zobaczysz Martina, powiedz mu, że poprowadzę te warsztaty na statku, ale tylko jeśli przydzieli mi piękną, młodą asystentkę.

Mruczę pod nosem. Wiem, dokąd to zmierza. Katherin uwielbia ciągać mnie na swoje pokazy, ponieważ potrzebuje modelki, na której demonstruje dokonywanie pomiarów podczas projektowania stroju, a ja kiedyś popełniłam fatalny błąd i zgodziłam się jej towarzyszyć, gdy nie mogła nikogo znaleźć. Teraz jestem pierwsza w kolejce. Ludzie z działu kreowania wizerunku koniecznie chcą, żeby Katherin uczestniczyła w takich akcjach, więc oni również zaczęli mnie błagać.

– To za daleko, Katherin. Nie popłynę z tobą w rejs.

– Ale płyniemy za darmo! Ludzie płacą za coś takiego tysiące funtów, Tiffy!

– Zrobisz z nimi tylko kółko wokół wyspy Wight – przypominam jej. Martin już mnie zapoznał ze szczegółami. – Poza tym to będzie w weekend. Nie pracuję w weekendy.

– To nie jest praca – upiera się Katherin, zbierając notatki i pakując je do torebki bez uporządkowania. – To urocza sobotnia wycieczka z przyjaciółką. – Przez chwilę milczy. – Ze mną – wyjaśnia. – Jesteśmy przyjaciółkami, prawda?

– Jestem twoją redaktorką! – odpowiadam, wyprowadzając ją z sali konferencyjnej.

– Zastanów się, Tiffy! – woła przez ramię, niezrażona. Zauważa obok drukarek Martina, który już rusza w jej stronę. – Nie zrobię tego, jeśli ona nie będzie mi towarzyszyła, Martin, złotko! To z nią powinieneś porozmawiać!

A potem znika za brudnymi szklanymi drzwiami wejściowymi, które jeszcze przez jakiś czas się kołyszą.

Martin odwraca się do mnie.

– Ładne buty – mówi z uroczym uśmiechem. Wzdrygam się. Nie znoszę Martina z działu public relations. Podczas zebrań rzuca hasła w rodzaju „Zróbmy z tego akcję” i strzela palcami na Ruby, która jest dyrektorką od marketingu, według Martina zaś pełni funkcję jego osobistej asystentki. Ma tylko dwadzieścia trzy lata, ale uznał, że jego bezlitosnej pogoni za awansem przysłuży się, jeśli będzie udawał starszego, dlatego zawsze wypowiada się paskudnie żartobliwym tonem i próbuje rozmawiać z naszym dyrektorem o golfie.

Ale buty rzeczywiście są świetne. Fioletowe, w stylu Doca Martensa, ozdobione białymi liliami, których namalowanie zajęło mi prawie całą sobotę. Odkąd Justin mnie zostawił, naprawdę zrobiłam duże postępy w rękodziele.

– Dzięki, Martinie – odpowiadam, próbując wrócić do swojego bezpiecznego biurka.

– Leela wspominała, że szukasz mieszkania – mówi Martin.

Waham się. Nie jestem pewna, co z tego wyniknie. Mam złe przeczucia.

– Ja i Hana – to dziewczyna z działu marketingu, która zawsze podśmiewa się z mojego wyczucia mody – mamy wolny pokój. Może już widziałaś na Facebooku, ale pomyślałem, że i tak o tym wspomnę, kiedy się zobaczymy. Pojedyncze łóżko, ale obecnie to chyba dla ciebie nie problem. Hana i ja uznaliśmy, że po znajomości możemy wziąć od ciebie pięćset miesięcznie, plus rachunki.

– To bardzo miło z waszej strony! – wołam. – Ale właśnie coś znalazłam. – W pewnym sensie. Prawie. O Boże, czy jeśli L. Twomey mnie nie przyjmie, będę musiała zamieszkać z Martinem i Haną? Przecież i tak spędzam z nimi każdy dzień w pracy, a to dla mnie aż nadto. Nie jestem pewna, czy moje (i tak chwiejne) postanowienie, by wyprowadzić się od Justina, wytrzyma w konfrontacji z wizją Martina upominającego się o czynsz i Haną oglądającą mnie każdego ranka w poplamionej owsianką piżamie z bohaterami Pora na przygodę!

– Aha. No cóż, w takim razie będziemy musieli znaleźć kogoś innego. – Martin robi cwaną minę. Wyczuł poczucie winy. – Mogłabyś mi to zrekompensować, wybierając się z Katherin na ten…

– Nie.

Wzdycha przesadnie.

– Boże, Tiffy. Przecież to darmowy rejs! Wydawało mi się, że stale gdzieś pływasz.

Kiedyś to robiłam, kiedy mój cudowny były chłopak mnie zabierał. Żeglowaliśmy między karaibskimi wysepkami w słonecznych oparach romantycznej błogości. Zwiedzaliśmy europejskie miasta, a potem wracaliśmy na łódź, gdzie uprawialiśmy niesamowity seks na naszej malutkiej koi. Opychaliśmy się jedzeniem ze szwedzkiego stołu, a potem leżeliśmy na pokładzie, obserwując krążące nad nami mewy i gawędząc o naszych przyszłych dzieciach.

– Przestałam – odpowiadam, sięgając po telefon. – A teraz przepraszam, ale muszę zadzwonić.

2Leon

Telefon dzwoni, gdy doktor Patel przepisuje lekarstwa dla Holly (dziewczynki z białaczką). Kiepski moment. Bardzo kiepski. Doktor Patel nie jest zadowolona, że jej przeszkadzam, i wcale tego nie ukrywa. Chyba zapomniała, że jako pielęgniarz też powinienem pójść do domu o ósmej, a jednak wciąż tu jestem i muszę znosić chorych oraz marudnych specjalistów, takich jak doktor Patel.

Oczywiście odrzucam połączenie. Zapamiętuję, żeby odsłuchać pocztę głosową i zmienić dzwonek na mniej żenujący (ten nazywa się Jive i jest zdecydowanie zbyt wesoły jak na hospicjum. Nie chodzi o to, że chorzy nie potrzebują rozrywki, ale nie zawsze jest ona na miejscu).

Holly: Dlaczego nie odebrałeś? Czy to nie jest niegrzeczne? A jeśli to była ta twoja dziewczyna z krótkimi włosami?

Dr Patel: Niegrzecznie jest nie wyciszać telefonu podczas obchodu. Chociaż dziwię się, że ten ktoś w ogóle próbował dzwonić do niego o tej porze.

Zerka na mnie, na wpół zirytowana, na wpół rozbawiona.

Dr Patel: Być może zauważyłaś, Holly, że Leon nie jest zbyt rozmowny.

Nachyla się i dopowiada konspiracyjnym szeptem.

Dr Patel: Jeden z lekarzy ma teorię. Twierdzi, że Leon na każdym dyżurze może użyć ograniczonej liczby słów, a o tej porze zazwyczaj jego limit jest już wyczerpany.

Nie zaszczycam tego komentarzem.

Skoro już jesteśmy przy dziewczynie z krótkimi włosami: jeszcze nie powiedziałem Kay o pokoju. Nie miałem czasu. Poza tym unikam nieuchronnego konfliktu. Ale rano w końcu będę musiał do niej zadzwonić.

Dzisiaj była dobra noc. Ból u pana Priora zelżał na tyle, że staruszek mógł mi zacząć opowiadać o mężczyźnie, w którym zakochał się w okopach: ciemnowłosym i czarującym Johnnym Whicie o kształtnej szczęce hollywoodzkiego gwiazdora i błyszczących oczach. Przeżyli razem jedno niebezpieczne, romantyczne, targane wojną lato, a potem zostali rozdzieleni. Johnny White trafił do szpitala z nerwicą frontową. Nigdy więcej się nie widzieli. Pan Prior mógł mieć przez to mnóstwo kłopotów (w wojsku nie tolerowano homoseksualizmu).

Byłem zmęczony, kawa przestawała działać, ale zostałem z panem Priorem po dyżurze. Nigdy nikt go nie odwiedza, a on uwielbia opowiadać, gdy ma taką okazję. Nie udało mi się uniknąć rozmowy o szaliku (moim czternastym od pana Priora). Nie mogę za każdym razem odmawiać, a pan Prior robi na drutach w takim tempie, że nie wiem, po co ktokolwiek zawracał sobie głowę rewolucją przemysłową. Jestem pewien, że pracuje szybciej od maszyny.

*

Zjadam wielokrotnie odgrzewanego smażonego kurczaka przed telewizorem, w którym leci powtórka zeszłotygodniowego MasterChefa, i odsłuchuję wiadomość z poczty głosowej.

Poczta głosowa: „Cześć, czy to L. Twomey? O cholera, nie możesz odebrać… zawsze muszę to załatwiać przez pocztę głosową. No dobrze, zakładam, że to L. Twomey. Nazywam się Tiffy Moore i dzwonię w sprawie ogłoszenia z Gumtree dotyczącego pokoju do wynajęcia. Według moich znajomych to dziwne, że mamy spać w tym samym łóżku, chociaż niejednocześnie, ale jeśli tobie to nie przeszkadza, to mnie również, a prawdę mówiąc, zrobiłabym wszystko za mieszkanie w środkowym Londynie, do którego mogłabym się od razu wprowadzić za taką cenę. [Przerwa] Mój Boże, nie wszystko. Mnóstwa rzeczy bym nie zrobiła. Nie jestem taka jak… Nie, Martinie, nie teraz, nie widzisz, że rozmawiam przez telefon?”.

Kim jest Martin? Dzieckiem? Czy ta bełkocząca kobieta z akcentem z Essex chce sprowadzić dziecko do mojego mieszkania?

Dalszy ciąg poczty głosowej: „Przepraszam, to kolega z pracy, chce, żebym popłynęła w rejs z pewną kobietą w średnim wieku, żeby opowiadać emerytom o szydełkowaniu”.

Nie takiego wyjaśnienia się spodziewałem. Tak jest dużo lepiej, ale wciąż mam wiele pytań.

Dalszy ciąg poczty głosowej: „Posłuchaj, po prostu oddzwoń albo napisz esemesa, czy pokój nadal jest dostępny. Jestem bardzo porządna, nie będę ci wchodziła w drogę i wciąż mam w zwyczaju gotować dla dwóch osób, więc jeśli lubisz domowe jedzenie, mogę ci coś zostawiać”.

Podaje swój numer. Ledwie zdążam go zapisać.

Irytująca babka, bez dwóch zdań. No i kobieta, co może się nie spodobać Kay. Ale dzwoniły jeszcze tylko dwie osoby: pierwsza pytała, czy mam coś przeciwko oswojonym jeżom (odpowiedź: nie, dopóki u mnie nie mieszkają), a druga to na sto procent handlarz narkotykami (nie, nie jestem przewrażliwiony – gość chciał mi sprzedać prochy podczas naszej rozmowy). Potrzebuję tych trzystu pięćdziesięciu funtów miesięcznie, jeśli mam dalej opłacać Sala bez pomocy Kay. To jedyna możliwość. Poza tym przecież nie będę się widywał z tą irytującą babką. Będę w mieszkaniu pod jej nieobecność.

Piszę do niej esemesa.

Cześć, Tiffy. Dzięki za wiadomość. Chętnie Cię poznam i porozmawiam o wynajmie mieszkania. Może być sobota rano? Pozdrawiam, Leon Twomey

Miła, normalna wiadomość. Nie pytam o propozycję Martina dotyczącą rejsu, chociaż dręczy mnie ciekawość.

Odpisuje niemal natychmiast.

Cześć! Świetnie. Może być o 10.00 w mieszkaniu? x

Niech będzie 9.00, w przeciwnym razie zasnę! Do zobaczenia. Adres jest w ogłoszeniu. Pozdrawiam, Leon

No. Gotowe. Prosta sprawa: trzysta pięćdziesiąt funtów miesięcznie mam już niemal w kieszeni. Teraz muszę tylko powiedzieć Kay.

3Tiffy

Z ciekawości oczywiście sprawdzam go w Google’u. Leon Twomey to dosyć nietypowe imię i nazwisko, więc znajduję go na Facebooku bez konieczności stosowania szemranych szpiegowskich technik. Te pozostawiam na nowych autorów, których staram się podebrać innym wydawnictwom.

Z ulgą stwierdzam, że w ogóle nie jest w moim typie, co z pewnością ułatwi mi życie – na przykład gdyby Justin kiedyś spotkał Leona, raczej nie uznałby go za zagrożenie. Leon ma jasnobrązową skórę i gęste kręcone włosy, wystarczająco długie, żeby zatknąć je za uszy, a poza tym jest zdecydowanie zbyt tyczkowaty jak na mój gust. Same łokcie i szyja, znacie ten typ. Ale sprawia wrażenie miłego gościa – na każdym zdjęciu krzywo się uśmiecha, co jednak nie wygląda obleśnie ani złowrogo, chociaż jeśli patrzy się na zdjęcia z takim nastawieniem, każdy zaczyna przypominać mordercę z siekierą, więc staram się odsunąć od siebie podobne myśli. Wygląda przyjaźnie i niegroźnie. To dobrze.

Mimo wszystko teraz już wiem ponad wszelką wątpliwość, że jest mężczyzną.

Naprawdę chcę dzielić łóżko z facetem? Nawet w przypadku Justina czasami bywało to okropne, chociaż byliśmy w związku. Jego strona materaca lekko zapadała się na środku, a po powrocie z siłowni nie zawsze brał prysznic, przez co jego połówkę kołdry… czuć było potem. Zawsze musiałam układać pościel w taki sam sposób, żeby nie trafiła mi się przepocona część.

No ale trzysta pięćdziesiąt funtów miesięcznie. A przecież nawet go tam nie będzie.

– Tiffany!

Gwałtownie podnoszę głowę. Cholera, to Rachel i dobrze wiem, czego chce. Chce dostać maszynopis tej przeklętej książki Pyszne ciasta i basta, którą cały dzień ignorowałam.

– Nie próbuj wymknąć się do kuchni albo udawać, że rozmawiasz przez telefon – odzywa się zza mojej roślinnej ściany. Dlatego nie warto przyjaźnić się z ludźmi z pracy: kiedy idziecie do pubu, po pijaku opowiadasz im o swoich sztuczkach i potem jesteś bezbronna.

– Zrobiłaś coś z włosami! – wołam. To desperacka próba szybkiej zmiany tematu, ale jej włosy rzeczywiście wyglądają świetnie. Rachel jak zwykle ma na głowie cienkie warkoczyki, lecz tym razem poprzeplatała je turkusową wstążką, która przypomina sznurki gorsetu. – Jak ci się udało tak je zapleść?

– Nie próbuj mnie rozproszyć rozmową o mojej specjalności, Tiffany Moore – odpowiada Rachel, stukając idealnymi paznokciami pomalowanymi w kropki. – Kiedy dostanę maszynopis?

– Potrzebuję… jeszcze trochę czasu… – Zakrywam dłonią papiery przed sobą, żeby nie zobaczyła jednocyfrowych numerów stron.

Mruży oczy.

– W czwartek?

Energicznie kiwam głową. Jasne, czemu nie? W tej chwili to całkowicie niewykonalne, ale piątek to znacznie lepsza propozycja, gdy wspomina się o niej w czwartek, więc wtedy to zrobię.

– Pójdziemy na drinka jutro wieczorem?

Waham się. Miałam być grzeczna i w tym tygodniu nie wydawać pieniędzy ze względu na wiszący nade mną dług, ale wspólne wyjścia z Rachel zawsze są świetne, a teraz przydałoby mi się trochę rozrywki. Poza tym w czwartek nie będzie mogła kłócić się ze mną o maszynopis, jeśli będzie skacowana.

– Jasne.

*

Pijak numer 1 jest pełen ekspresji. Lubi szeroko rozkładać ręce, niezależnie od tego, co jest po jego obu stronach (jak dotąd były to jedna sztuczna palma, jedna taca z kieliszkami sambuki oraz jedna średnio znana ukraińska modelka). Każdy jego ruch jest przesadny, nawet chód – taki najzwyklejszy, lewa, prawa i tak dalej. Pijak numer 1 zmienia chodzenie w taniec.

Pijak numer 2 jest podstępny. Kiedy cię słucha, ma nieruchomy wyraz twarzy, jakby dzięki temu mógł cię przekonać, że jest całkowicie trzeźwy. Od czasu do czasu kiwa głową i sprawia przekonujące wrażenie, tyle że nie mruga. Gdy gapi się na twoje cycki, robi to w znacznie mniej subtelny sposób, niż mu się wydaje.

Ciekawe, co myślą o mnie i Rachel. Od razu do nas podeszli, ale to o niczym nie świadczy. Kiedy byłam z Justinem, przed każdym moim wyjściem do klubu z Rachel zawsze mi przypominał, że wielu mężczyzn uznaje „ekscentryczne” dziewczyny za „zdesperowane i łatwe”. Miał rację, jak zwykle. Zastanawiam się, czy nie jest łatwiej znaleźć faceta na jedną noc jako ekscentryczka niż jako pewna siebie cheerleaderka: jesteś bardziej przystępna i nikt nie zakłada, że masz chłopaka. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że pewnie także dlatego Justin nie przepadał za moimi wieczornymi wyjściami z Rachel.

– Czyli książki o tym, jak piec ciasta? – odzywa się pijak numer 2, dowodząc, że umie słuchać i jest trzeźwy. (Serio. Po co walić sambucę, jeśli zamierzasz udawać, że przez cały wieczór nie piłeś?).

– Tak! – odpowiada Rachel. – Albo budować półki, albo szyć ubrania, albo… albo… a co ty lubisz robić?

Jest na tyle pijana, że pijak numer 2 może jej się podobać, ale podejrzewam, że tylko go zagaduje, żebym mogła zabrać się za pijaka numer 1. Jest zdecydowanie bardziej godny uwagi – przede wszystkim dostatecznie wysoki. To pierwsze wyzwanie. Mam metr osiemdziesiąt trzy i chociaż nie przeszkadza mi umawianie się z niższymi facetami, widzę, że oni często mają problem z tym, że jestem od nich o kilka centymetrów wyższa. Ale to żaden kłopot, ponieważ nie interesują mnie mężczyźni, którzy przejmują się czymś takim. Traktuję to jako przydatny filtr.

– Co lubię robić? – powtarza pijak numer 2. – Lubię tańczyć z pięknymi kobietami w barach o fatalnych nazwach, gdzie sprzedają za drogie drinki. – Nagle błyska uśmiechem, który, choć zapewne jest nieco zbyt niemrawy i krzywy, prezentuje się dosyć atrakcyjnie.

Rachel najwyraźniej podziela moje zdanie. Posyła mi wyrachowane spojrzenie – a więc wcale nie jest taka pijana – i widzę, że szacuje sytuację między mną a pijakiem numer 1.

Również mierzę go wzrokiem. Jest wysoki, barczysty i ma pierwsze oznaki siwizny na skroniach, co wygląda całkiem seksownie. Zapewne po trzydziestce – spod przymrużonych powiek albo po przygaszeniu świateł może przypominać Clooneya z lat dziewięćdziesiątych.

Podoba mi się? Jeśli tak, mogłabym się z nim przespać. Tak się robi, kiedy jest się wolną.

Dziwne.

Nie myślałam o tym, żeby pójść z kimś do łóżka po rozstaniu z Justinem. Kiedy jesteś sama i z nikim nie sypiasz, zyskujesz mnóstwo czasu – nie dlatego, że nie tracisz go na sam seks, ale nie musisz golić nóg, kupować ładnej bielizny, zastanawiać się, czy wszystkie kobiety się depilują, i tak dalej. To duża zaleta. Oczywiście znika jeden z najwspanialszych aspektów twojego dorosłego życia, ale jednocześnie masz nad nim znacznie większą kontrolę.

Wiem, że zerwaliśmy trzy miesiące temu i teoretycznie mogę sypiać z innymi facetami. Ale… nie mogę przestać myśleć, co by powiedział Justin. Jaki byłby wściekły. Niby mam swobodę działania, ale… brakuje mi przyzwolenia. Sama go sobie odmawiam.

Rachel to rozumie.

– Wybacz, kolego – mówi, klepiąc pijaka numer 2 po ramieniu. – Wolę tańczyć ze swoją przyjaciółką.

Zapisuje swój numer na serwetce – nie mam pojęcia, skąd wzięła długopis, ta kobieta to magik – i już ciągnie mnie za rękę na środek parkietu, gdzie muzyka atakuje moją czaszkę z obu stron, wprawiając bębenki w drżenie.

– Jak się dzisiaj upiłaś? – pyta, kiedy nieprzyzwoicie ocieramy się o siebie przy dźwiękach klasyku Destiny’s Child.

– Jestem w nastroju… refleksyjnym! – odkrzykuję. – Mam zbyt analityczne nastawienie, żeby przespać się z tym miłym facetem.

Rachel sięga po drinka z tacy jednej z kelnerek, które kręcą się po lokalu, próbując nakłonić ludzi do przepłacania, i wręcza jej pieniądze.

– A więc upiłaś się za mało – ocenia, podając mi drinka. – Może jesteś redaktorką, ale żadna pijana dziewczyna nie używa słów takich jak „analityczne”.

– Asystentką redaktora – przypominam i wychylam drinka. Jägerbomba. Dziwne, że coś tak paskudnego, co pozostawia posmak, od którego następnego dnia masz mdłości, może smakować tak wspaniale na parkiecie.

Rachel przez cały wieczór podsuwa mi drinki i flirtuje ze wszystkimi skrzydłowymi w zasięgu wzroku, kierując w moją stronę każdego atrakcyjnego mężczyznę. Nie zastanawiam się nad tym, co do mnie mówi, gdyż jestem zbyt wstawiona. Porywa mnie karuzela tancerzy i barwnych drinków.

Dopiero kiedy pojawiają się Mo i Gerty, zaczynam się zastanawiać, o co tak naprawdę chodzi.

Mo sprawia wrażenie człowieka wezwanego w ostatniej chwili. Ma nieco potarganą brodę, jakby na niej spał, i jest ubrany w znoszony T-shirt, który pamiętam jeszcze z uniwerku, chociaż teraz nieco ciaśniej go opina. Gerty jak zwykle jest pełna wyniosłego piękna, nie ma makijażu, a włosy upięła w kok jak balerina. Trudno ocenić, czy zamierzała tutaj przyjść, ponieważ nigdy się nie maluje i zawsze jest nienagannie ubrana. Możliwe, że przed wyjściem tylko włożyła buty na nieco wyższych obcasach, żeby pasowały do wąskich dżinsów.

Idą w moją stronę przez parkiet. Moje podejrzenia, że Mo wcale nie zamierzał tutaj przychodzić, znajdują potwierdzenie w tym, że nie tańczy. Jeśli zabierzesz Mo do klubu, zawsze rusza w tany. Więc po co pojawili się podczas mojego przypadkowego środowego wyjścia z Rachel? Nawet nie znają jej za dobrze, widzieli się tylko na kilku przyjęciach urodzinowych i parapetówkach. Tak naprawdę Gerty i Rachel odrobinę ze sobą rywalizują, a kiedy spotykamy się wszyscy razem, zazwyczaj kończy się to sprzeczką.

Czy to moje urodziny? – zastanawiam się po pijaku. Czy czeka na mnie jakaś podniecająca niespodzianka?

Odwracam się do Rachel.

– Co…?

– Stolik – przerywa mi i wskazuje boksy w głębi lokalu.

Gerty zręcznie ukrywa irytację tym, że została przekierowana zaraz po przebiciu się na sam środek parkietu.

Mam złe przeczucia, ale wciąż unoszę się na fali pijackiej radości, więc postanawiam odłożyć niepokój na później. Może przyszli mi oznajmić, że wygrałam czterotygodniową wycieczkę do Nowej Zelandii?

Ale nie.

– Tiffy, nie wiem, jak ci to powiedzieć, więc wpadłam na taki plan – mówi Rachel. – Postanowiłam upić cię na wesoło, przypomnieć ci, jak wygląda flirtowanie, a potem wezwać twoją grupę wsparcia. – Chwyta mnie za obie ręce. – Tiffy. Justin się zaręczył.

4Leon

Rozmowa o mieszkaniu nie przebiegła zgodnie z oczekiwaniami. Kay była wściekła, jak nie ona. Czyżby nie podobało jej się, że ktoś inny oprócz niej ma spać w moim łóżku? Przecież ona nigdy mnie nie odwiedza. Nie znosi ciemnozielonych ścian i starych sąsiadów – ciągle powtarza, że „spędzam za dużo czasu ze staruchami”. Zawsze spotykamy się u niej (jasnoszare ściany, młodzi, przebojowi sąsiedzi).

Nużąca kłótnia kończy się impasem. Ona chce, żebym usunął ogłoszenie i odwołał spotkanie z kobietą z Essex; ja nie zamierzam zmieniać zdania. To mój najlepszy pomysł na zdobycie łatwej gotówki, nie licząc wygranej na loterii, której nie można brać pod uwagę podczas planowania budżetu. Nie chcę wrócić do sprawy pożyczki tych trzystu pięćdziesięciu funtów. Kay sama powiedziała, że to nie wpływa dobrze na nasz związek.

Skoro doszła do takiego wniosku, to w końcu zmieni zdanie.

*

Spokojna noc. Holly nie mogła spać; graliśmy w warcaby. Unosi palce i zanim dotknie pionka, tańczy nimi po planszy, jakby rzucała magiczne zaklęcie. Najwyraźniej to element strategii – przeciwnik przygląda się twoim ruchom, zamiast planować swoje kolejne zagranie. Gdzie siedmiolatka nauczyła się takich psychologicznych sztuczek?

Zapytaj.

Holly: Jesteś naiwny, Leonie, prawda?

Wymawia to słowo z przesadnym namaszczeniem. Pewnie nigdy wcześniej nie wypowiadała go na głos, tylko wyczytała je w którejś ze swoich książek.

Ja: Ależ skąd, Holly. Jestem bardzo przebiegły!

Posyła mi protekcjonalne spojrzenie.

Holly: Nie ma się czego wstydzić, Leonie. Po prostu jesteś zbyt miły. Założę się, że ludzie depczą cię jak wycieraczkę.

Z pewnością od kogoś to usłyszała. Może od ojca, który odwiedza ją co dwa tygodnie w eleganckim szarym garniturze, przynosząc kiepsko wybrane słodycze i ostry smród papierosowego dymu.

Ja: Bycie miłym to nic złego. Można być silnym i miłym. Jedno nie wyklucza drugiego.

Kolejne protekcjonalne spojrzenie.

Holly: Posłuchaj. Po prostu… Kay jest silna, a ty miły.

Rozkłada ręce, jakby chciała powiedzieć: tak to już jest na tym świecie. Jestem zaskoczony. Nie wiedziałem, że zna imię Kay.

*

Richie dzwoni, kiedy tylko wchodzę. Rzucam się do telefonu stacjonarnego – wiem, że to on, nikt inny nie dzwoni na ten numer – i po drodze uderzam głową o nisko wiszący żyrandol w kuchni. To mój najmniej lubiany element tego doskonałego mieszkania.

Masuję głowę. Zamykam oczy. Skupiam się na głosie Richiego, by nie tylko wychwycić oznaki niepewności oraz wszelkie wskazówki, które pozwolą mi odkryć, jak naprawdę się czuje, ale także po to, by wreszcie usłyszeć prawdziwego, żywego Richiego, który wciąż jakoś się trzyma.

Richie: Opowiedz mi jakąś dobrą historię.

Mocniej zaciskam powieki. A więc to nie był dla niego najlepszy tydzień. Weekendy są ciężkie – wtedy dłużej trzymają ich w zamknięciu. Słyszę, że jest przygnębiony, po akcencie, z którego obaj słyniemy. Zawsze jest to mieszanka Londynu z hrabstwem Cork, ale kiedy jest smutny, irlandzka część staje się bardziej wyrazista.

Opowiadam mu o Holly. O jej talencie do warcabów. Oskarżeniach o naiwność.

Richie: Ona umrze?

Ciężka sprawa. Ludzie nie rozumieją, że nie chodzi o to, czy ona umrze – oddział opieki paliatywnej nie jest miejscem, w którym człowiek powoli gaśnie. Większość naszych pacjentów opuszcza szpital. Chodzi o zapewnienie komfortu podczas czegoś niezbędnego i bolesnego. Ułatwienie przejścia ciężkiego okresu.

Ale Holly… rzeczywiście może umrzeć. Jest bardzo chora. Urocza, rozwinięta nad wiek i bardzo chora.

Ja: Statystyka w przypadku chorych na białaczkę w jej wieku wygląda korzystnie.

Richie: Nie interesuje mnie statystyka, stary. Chcę usłyszeć dobrą historię.

Uśmiecham się, wspominając nasze dzieciństwo, gdy przez cały miesiąc odgrywaliśmy fabułę Sąsiadów, kiedy zepsuł nam się telewizor. Richie zawsze lubił ciekawe historie.

Ja: Nic jej nie będzie. Kiedy dorośnie, zostanie… programistką. Zawodową programistką. Korzystając z tych samych zdolności, dzięki którym świetnie gra w warcaby, opracuje cyfrowo generowane pożywienie, które powstrzyma epidemię głodu i sprawi, że Bono nie będzie miał co robić w okolicach Bożego Narodzenia.

Richie się śmieje. Niezbyt głośno, ale to wystarczy, żeby ucisk w moim żołądku zelżał.

Przez chwilę panuje cisza. Może milczymy dla towarzystwa, a może po prostu brakuje nam odpowiednio ekspresyjnych słów.

Richie: Tutaj jest jak w piekle, stary.

Jego słowa trafiają mnie jak cios w brzuch. Przez ostatni rok zbyt często się tak czułem, jakby ktoś zaciskał dłoń na moich wnętrznościach. Zawsze w takich chwilach, gdy po kilku dniach wypierania tej świadomości rzeczywistość na nowo na mnie spada.

Ja: Niedługo apelacja. Zbliżamy się do celu. Sal mówi…

Richie: Tak, Sal mówi, że chce kasy. Znam wynik, Lee. To niewykonalne.

Ciężkie słowa, powolne, niemal niewyraźne.

Ja: Co to ma być? Straciłeś wiarę w swojego starszego brata? Kiedyś mi mówiłeś, że będę miliarderem!

Czuję, że niechętnie się uśmiecha.

Richie: Dałeś z siebie już wystarczająco dużo.

Nic z tego. To niemożliwe. Nigdy nie zdołam dać wystarczająco dużo, chociaż wiele razy żałowałem, że nie mogę zamienić się z nim miejscami, żeby mu tego oszczędzić.

Ja: Mam plan. Wiem, jak nieźle zarobić. Spodoba ci się.

Jakieś zamieszanie.

Richie: Hej, stary, daj mi chwi…

Przytłumione głosy. Moje serce przyśpiesza. Kiedy rozmawiamy przez telefon, łatwo uwierzyć, że jest w jakimś bezpiecznym i spokojnym miejscu, gdzie rozbrzmiewają tylko nasze głosy. Ale on stoi na podwórzu, a za nim zbiera się kolejka. Postanowił poświęcić pół godziny spędzane poza celą na telefon do mnie, tracąc jedyną okazję na prysznic.

Richie: Muszę iść, Lee. Kocham cię.

Sygnał.

*

Ósma trzydzieści w sobotę. Nawet jeśli wyjdę od razu, i tak się spóźnię. A jeszcze nie mogę wyjść. Według doktor Patel mam zmienić pościel na Oddziale Grzbietowym; według siostry przełożonej z Oddziału Koralowego mam pobrać krew panu Priorowi; według młodszej lekarki Sochy mam jej pomóc przy umierającym pacjencie na Oddziale Wodorostów.

Socha wygrywa. Dzwonię do Kay w biegu.

Kay: Utknąłeś w pracy, prawda?

Jestem tak zdyszany, że nie mogę niczego porządnie wytłumaczyć. Oddziały są od siebie zbyt oddalone, by móc szybko się między nimi przemieszczać. Zarząd powinien pomyśleć o skróceniu korytarzy.

Kay: W porządku. Spotkam się z tą dziewczyną za ciebie.

Potykam się. Zaskoczony. Oczywiście zamierzałem ją o to poprosić – właśnie dlatego zadzwoniłem do Kay, a nie do kobiety z Essex, żeby odwołać spotkanie. Ale… poszło bardzo łatwo.

Kay: Posłuchaj, nie podoba mi się ten pomysł z dzieleniem mieszkania, ale rozumiem, że potrzebujesz pieniędzy. Jednakże. Jeśli mam to zaakceptować, wszystko powinno być załatwiane przeze mnie. Sama spotkam się z tą Tiffy i wszystko z nią ustalę, dzięki czemu nie będziesz miał żadnych kontaktów z przypadkową kobietą, która będzie sypiała w twoim łóżku. Wtedy nie będę się czuła aż tak dziwnie, a ty nie będziesz miał tej sprawy na głowie, bo oboje wiemy, że nie masz na to czasu.

Czuję ukłucie miłości. Może to tylko kolka, trudno ocenić na tym etapie związku, ale mimo wszystko.

Ja: Jesteś… pewna?

Kay, stanowczo: Tak. Taki jest plan. No i żadnej pracy w weekendy. Zgoda? Weekendy są dla mnie.

Uczciwy układ.

Ja: Dzięki. Dziękuję. A czy mogłabyś powiedzieć jej…

Kay: Tak, tak, powiem o dziwaku spod piątki i ostrzegę ją przed lisami.

Zdecydowanie ukłucie miłości.

Kay: Sądzisz, że nigdy cię nie słucham, ale to nieprawda.

Po dobrej minucie biegu docieram na Oddział Wodorostów. Nie rozłożyłem właściwie sił. Błąd żółtodzioba. Tak bardzo przytłacza mnie przerażająca pilność tego dyżuru, wszyscy ci umierający ludzie, odleżyny i trudni pacjenci z demencją, że zapominam o podstawowych zasadach przetrwania w hospicjum. Truchtaj, a nie biegaj. Stale kontroluj, która jest godzina. Nigdy nie gub długopisu.

Kay: Leonie?

Zapomniałem o mówieniu. Tylko ciężko dyszałem. Pewnie brzmiało to złowieszczo.

Ja: Dzięki. Kocham cię.

5Tiffy

Zastanawiam się, czy nie włożyć okularów przeciwsłonecznych, ale dochodzę do wniosku, że wyglądałabym jak primadonna, zważywszy na to, że jest luty. Nikt nie chce mieszkać z primadonną.

Oczywiście pytanie brzmi, czy bardziej pożądana od primadonny jest emocjonalnie rozbita kobieta, po której widać, że płakała przez ostatnie dwa dni.

Przypominam sobie, że nie będziemy typowymi współlokatorami. Nie musimy się dogadywać z Leonem, ponieważ nie będziemy razem mieszkać, tylko zajmować tę samą przestrzeń w różnym czasie. Chyba w niczym mu to nie przeszkadza, jeśli wolny czas spędzam, płacząc.

– Żakiet – rozkazuje Rachel i podaje mi go.

Jeszcze nie upadłam tak nisko, by ktoś musiał mnie ubierać, ale Rachel została na noc, a ona zawsze przejmuje kontrolę nad sytuacją. Nawet jeśli ta „sytuacja” to poranny wybór stroju.

Zbyt rozbita, by protestować, biorę żakiet i go wkładam. Muszę przyznać, że uwielbiam ten ciuch. Uszyłam go sama z ogromnej sukni balowej, którą znalazłam w sklepie charytatywnym – rozprułam ją i wykorzystałam materiał, ale zostawiłam paciorki na miejscu, dzięki czemu teraz mam wzór z fioletowych cekinów i haftów na prawym ramieniu, na plecach i pod biustem. Żakiet trochę przypomina strój konferansjera cyrkowego, ale idealnie na mnie pasuje, a paciorki pod biustem z jakiegoś powodu wyszczuplają mnie w talii.

– Myślałam, że ci go dałam – odpowiadam, marszcząc czoło. – Jakoś w zeszłym roku?

– Miałabyś się rozstać z tym żakietem? – Rachel się krzywi. – Wiem, że mnie kochasz, ale jestem pewna, że nie aż tak bardzo.

No oczywiście. Jestem w takim stanie, że nie myślę jasno. Przynajmniej zależy mi na tym, jak będę wyglądała dzisiaj rano. Kiedy narzucam na siebie to, co akurat leży na wierzchu w szufladzie, wiadomo, że sprawy mają się kiepsko. Nie ma szans, by inni tego nie zauważyli – dysponuję takim zbiorem ubrań, że braki w planowaniu rzucają się w oczy. Czwartkowe musztardowe sztruksy, kremowa bluzka z falbankami i długi zielony rozpinany sweter wywołały nie lada zamieszanie w pracy – Hana z działu marketingu zakrztusiła się kawą i dostała ataku kaszlu, kiedy weszłam do kuchni. Poza tym nikt nie rozumie, dlaczego jestem taka smutna. Widzę, że myślą: Dlaczego ona płacze? Czy Justin nie odszedł kilka miesięcy temu?

Mają rację. Nie wiem, dlaczego ten konkretny etap nowego związku Justina tak mnie dręczy. Przecież już zdecydowałam, że się wyprowadzę. Poza tym nie chciałam, by się ze mną ożenił ani nic w tym rodzaju. Po prostu sądziłam… że wróci. Tak się zawsze działo wcześniej – wychodzi, trzaskając drzwiami, odcina się ode mnie, ignoruje moje telefony, ale potem uświadamia sobie swój błąd i kiedy dochodzę do wniosku, że jestem gotowa o nim zapomnieć, nagle się pojawia, wyciąga rękę i prosi, żebym wybrała się z nim na jakąś niesamowitą przygodę.

Ale teraz to już koniec, prawda? Żeni się. To już… To już…

Rachel bez słowa podaje mi chusteczki.

– Będę musiała od nowa zrobić makijaż – mówię, kiedy mija najgorsze.

– Naprawdę nie masz czasu – odpowiada Rachel, pokazując ekran telefonu.

Cholera. Wpół do dziewiątej. Muszę natychmiast wyjść, w przeciwnym razie się spóźnię, a to zrobi złe wrażenie. Jeśli mamy przestrzegać ścisłego harmonogramu pobytu w mieszkaniu, Leon powinien wiedzieć, że znam się na zegarku.

– Okulary przeciwsłoneczne? – pytam.

– Okulary przeciwsłoneczne. – Rachel mi je podaje.

Chwytam torebkę i ruszam do drzwi.

Kiedy pociąg z grzechotem przemierza tunele północnej linii, widzę swoje odbicie w szybie i nieco się prostuję. Wyglądam dobrze. Matowe, porysowane szkło poprawia sytuację – trochę jak filtr na Instagramie. Ale mam na sobie jeden z ulubionych ciuchów, świeżo umyte miedziane włosy, a chociaż łzy zmyły ołówek do oczu, szminka pozostała nienaruszona.

Jestem gotowa. Dam radę. Poradzę sobie sama.

To nastawienie towarzyszy mi aż do wyjścia ze stacji Stockwell. Wtedy jakiś facet w samochodzie wrzeszczy do mnie: „Pokaż dupę!”, a ja tracę zimną krew i ponownie staję się bezradną, porzuconą Tiffy. Jestem zbyt zdenerwowana, żeby tłumaczyć facetowi, jak trudno byłoby mi spełnić jego żądanie.

Docieram pod wskazany adres po pięciu minutach – blok jest nieco oddalony od stacji. Biorę pod uwagę, że być może właśnie znalazłam swój przyszły dom, więc ocieram policzki i uważnie się rozglądam. To jeden z tych klockowatych ceglanych bloków z niewielkim podwórkiem, na którym rośnie odrobina smutnej londyńskiej trawy, bardziej przypominającej siano. Każdy z lokatorów ma swoje miejsce parkingowe, ale jeden wykorzystuje je do składowania oszałamiającej liczby pustych skrzynek po bananach.

Kiedy dzwonię domofonem do mieszkania numer trzy, kątem oka zauważam jakiś ruch – to lis, który wychodzi z miejsca, gdzie zapewne znajduje się śmietnik. Patrzy na mnie bezczelnie z jedną uniesioną łapą. Nigdy wcześniej nie widziałam z bliska lisa – jest znacznie bardziej wyliniały niż na zdjęciach w książce. Ale lisy to sympatyczne zwierzaki, prawda? Tak sympatyczne, że już nie wolno do nich strzelać dla zabawy, nawet jeśli jesteś arystokratą na koniu.

Rozlega się brzęczenie i drzwi się otwierają, a ja wchodzę do środka. Na klatce jest bardzo… brązowo. Brązowa wykładzina, biszkoptowe ściany. Ale to nieistotne – liczy się wnętrze mieszkania.

Kiedy pukam do drzwi, jestem autentycznie zdenerwowana. Nie – raczej spanikowana. Naprawdę to zrobię? Będę spała w łóżku nieznajomego faceta? Wyprowadzę się od Justina?

Mój Boże. Może Gerty miała rację i trochę przesadzam. Przez chwilę kręci mi się w głowie i wyobrażam sobie, że wracam do Justina, do jego wygodnego mieszkania pełnego chromu i bieli, że znów mam szansę go odzyskać. Ale ta myśl nie przynosi mi spodziewanej otuchy. Od pewnego czasu – być może od dwudziestej trzeciej w zeszły czwartek – inaczej patrzę na jego mieszkanie i na samą siebie.

Niejasno zdaję sobie sprawę, że to dobrze. Dotarłam tak daleko – nie mogę teraz zawrócić.

Muszę polubić to miejsce. To jedyne wyjście. Dlatego kiedy otwiera mi ktoś, kto z pewnością nie jest Leonem, jestem w tak ugodowym nastroju, że płynę z prądem. Nawet nie udaję zaskoczenia.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry – odpowiada kobieta w drzwiach. Jest drobna, ma oliwkową skórę i figlarną fryzurę, która sprawia, że wygląda jak Francuzka. Od razu czuję się przy niej ogromna.

Nie stara się złagodzić tego wrażenia. Kiedy wchodzę do mieszkania, czuję, że mierzy mnie wzrokiem. Próbuję przyjrzeć się wystrojowi wnętrza – no proszę, ciemnozielona tapeta, wygląda na autentyk z lat siedemdziesiątych – ale po chwili zaczyna mi dokuczać ciężar jej spojrzenia. Odwracam się i patrzę jej w oczy.

Aha. Więc to jego dziewczyna. Jej spojrzenie przekazuje jasny komunikat: Martwiłam się, że jesteś niezłą laską i będziesz chciała ukraść mi chłopaka i rozgościć się w jego łóżku, ale widzę, że nigdy by się tobą nie zainteresował, więc proszę, możesz wejść!

Teraz serdecznie się do mnie uśmiecha. Trudno, zniosę wszystko, byle zdobyć ten pokój. Nie uda jej się mnie zniechęcić. Nie ma pojęcia, jaka jestem zdesperowana.

– Mam na imię Kay – mówi, wyciągając rękę. Ma silny uścisk. – Jestem dziewczyną Leona.

– Domyśliłam się. – Uśmiecham się, żeby rozładować napięcie. – Miło cię poznać. Leon jest w…

Zaglądam do sypialni. Pozostaje jeszcze salon z aneksem kuchennym w rogu – to wszystko, co mieszkanie ma do zaoferowania.

– …łazience? – strzelam, bo widzę pustą sypialnię.

– Leon utknął w pracy – wyjaśnia Kay, prowadząc mnie do salonu.

Jest minimalistycznie urządzony i nieco niemodny, ale czysty, a tapeta z lat siedemdziesiątych bardzo mi się podoba. Założę się, że są ludzie, którzy płaciliby po osiemdziesiąt funtów za rolkę, gdyby zaczęli ją sprzedawać w Farrow & Ball. W części kuchennej wisi żyrandol, który nie pasuje do reszty wystroju, ale wygląda imponująco; skórzana sofa jest powycierana, telewizor nie jest podłączony, ale robi względnie przyzwoite wrażenie, a wykładzinę niedawno odkurzano. Wszystko wygląda obiecująco.

Może będzie dobrze. Może nawet będzie świetnie. Wyobrażam sobie siebie w tym mieszkaniu: jak wyleguję się na sofie, pichcę coś w kuchni. Myśl o dysponowaniu taką przestrzenią sprawia, że mam ochotę zatańczyć z radości. W porę się powstrzymuję. Kay nie sprawia wrażenia aż tak spontanicznej.

– Czyli nie… poznam Leona? – pytam i krzywię się, przypominając sobie najważniejszą zasadę dzielenia z kimś mieszkania, którą wyznaje Mo.

– Cóż, myślę, że w końcu może go poznasz – odpowiada Kay. – Ale to ze mną będziesz rozmawiała. Zajmuję się wynajmem mieszkania w jego imieniu. Nigdy nie będziecie tutaj przebywać w tym samym czasie. Będziesz miała mieszkanie do dyspozycji od osiemnastej do ósmej rano i przez całe weekendy. Na razie podpiszemy umowę na pół roku. Czy to ci odpowiada?

– Tak, właśnie czegoś takiego potrzebuję. – Przez chwilę milczę. – Więc… Leon nigdy nie będzie wpadał bez zapowiedzi? Poza ustalonymi godzinami?

– W żadnym wypadku – zapewnia Kay z miną kobiety, która zamierza o to zadbać. – Od osiemnastej do ósmej rano mieszkanie masz do wyłącznej dyspozycji.

– Świetnie. – Powoli wypuszczam powietrze, uspokajając motylki szalejące w brzuchu, po czym zaglądam do łazienki – to dobry sposób na ocenę jakości mieszkania. Wszystkie urządzenia są czyste i śnieżnobiałe. Widzę granatową zasłonę prysznicową, kilka równo ustawionych buteleczek z tajemniczymi męskimi kremami i płynami oraz porysowane, ale zdatne do użytku lustro. Doskonale. – Jestem zdecydowana. Jeśli wy chcecie mnie przyjąć.

Jestem pewna, że Kay się zgodzi, jeśli naprawdę to ona ma podjąć decyzję. Wiem to od chwili, gdy przyjrzała mi się w przedpokoju: jakiekolwiek kryteria wyboru współlokatora stosuje Leon, Kay wymaga tylko jednego, a ja najwyraźniej wpisuję się w kategorię „wystarczająco nieatrakcyjna”.

– Cudownie – odpowiada Kay. – Zadzwonię do Leona i dam mu znać.

6Leon

Kay: Jest idealna.

Jadę autobusem i co jakiś czas przymykam oczy. Rozkoszne powolne mrugnięcia, które tak naprawdę są krótkimi drzemkami.

Ja: Naprawdę? Nie jest męcząca?

Kay, poirytowanym głosem: Czy to ważne? Jest czysta, schludna i może się wprowadzić od zaraz. Jeśli naprawdę ci na tym zależy, to nie znajdziesz nikogo lepszego.

Ja: Nie zniechęcił jej dziwak mieszkający pod piątką? Ani rodzina lisów?

Chwila ciszy.

Kay: Nie wspomniała, by to jej przeszkadzało.

Rozkoszne powolne mrugnięcie. Muszę uważać, bo nie chcę obudzić się na końcu trasy i wracać kawał drogi. Zawsze mi to grozi po długim tygodniu.

Ja: Więc jaka ona jest?

Kay: Jest… ekscentryczna. Wykracza poza ramy. Miała na nosie duże okulary przeciwsłoneczne w rogowej oprawie, chociaż wciąż jest zima, a na butach wymalowała kwiaty. Ale najważniejsze, że jest spłukana i cieszy się, że znalazła pokój za taką cenę!

„Wykracza poza ramy” w języku Kay oznacza nadwagę. Wolałbym, żeby nie mówiła takich rzeczy.

Kay: Już tutaj jedziesz, zgadza się? Możemy o niej porozmawiać, kiedy będziesz na miejscu.

Po powrocie zamierzałem jak zwykle powitać Kay cmoknięciem w policzek, zdjąć robocze ubranie, napić się wody, paść na łóżko Kay i przespać całą wieczność.

Ja: Może wieczorem? Kiedy już się prześpię?

Cisza. Cisza pełna irytacji. (Jestem specjalistą od rodzajów milczenia Kay).

Kay: Czyli po powrocie od razu idziesz do łóżka.

Gryzę się w język. Powstrzymuję się przed szczegółowym zrelacjonowaniem jej swojego tygodnia.

Ja: Mogę się nie kłaść, jeśli koniecznie chcesz porozmawiać.

Kay: Ależ nie, przecież musisz się wyspać.

Już wiem, że się nie położę. Muszę jak najlepiej wykorzystać te krótkie drzemki, zanim autobus dotrze do Islington.

*

Chłodne powitanie ze strony Kay. Nieopatrznie wspominam o Richiem, co jeszcze bardziej obniża temperaturę. To pewnie moja wina. Zawsze kiedy o nim rozmawiamy, słyszę w głowie Wielką Kłótnię, zupełnie jakby Kay odtwarzała to samo nagranie za każdym razem, gdy wypowiada imię Richiego. Kiedy przyrządza śniadację (połączenie śniadania z kolacją, odpowiednie zarówno dla nocnych, jak i dziennych mieszkańców), przypominam sobie, jak skończyła się Wielka Kłótnia. Kay przeprosiła.

Kay: A więc zapytasz mnie o weekendy?

Wbijam w nią wzrok, zwlekając z odpowiedzią. Czasami mam trudności z mówieniem po ciężkiej nocy. Otwarcie ust w celu zrozumiałego wyrażenia myśli przypomina dźwiganie ciężkiego przedmiotu albo występujący w snach stan, gdy musisz biec, ale twoje nogi poruszają się wolno, jakby były zanurzone w syropie.

Ja: O co mam cię zapytać?

Kay przez chwilę milczy, trzymając w ręce patelnię z omletem. Wygląda bardzo ładnie w blasku zimowego słońca wpadającego przez kuchenne okno.

Kay: O weekendy. Gdzie zamierzasz je spędzać, z Tiffy w swoim mieszkaniu?

Aha, już rozumiem.

Ja: Miałem nadzieję, że będę mógł być tutaj. Przecież i tak jestem tutaj w każdy weekend, kiedy nie pracuję.

Kay się uśmiecha. Mam satysfakcjonujące poczucie, że powiedziałem to, co trzeba, ale już po chwili wypiera je niepokój.

Kay: Dobrze wiem, że zamierzałeś tutaj przyjeżdżać, ale chciałam, żebyś sam to powiedział.

Dostrzega moją rozbawioną minę.

Kay: Zazwyczaj spędzasz tutaj weekendy przypadkiem, a nie dlatego, że to zaplanowałeś. Nie dlatego, że oboje mamy taki plan na życie.

Słowo „plan” jest znacznie mniej przyjemne, gdy towarzyszą mu słowa „na życie”. Nagle bardzo się skupiam na swoim omlecie. Kay ściska mnie za ramię, przesuwa palcami w górę i dół karku, ciągnie mnie za włosy.

Kay: Dziękuję.

Czuję się winny, chociaż wcale nie wprowadziłem jej w błąd – rzeczywiście zakładałem, że będę tutaj spędzał każdy weekend, brałem to pod uwagę, gdy wynajmowałem pokój. Tylko że… nie traktowałem tego w taki sposób. W kategoriach planu na życie.

*