Za podszeptem diabła - Karin Fossum - ebook + audiobook

Za podszeptem diabła ebook i audiobook

Fossum Karin

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dla Andreasa i Zippa to nie będzie spokojny wieczór. Szukając rozrywki i łatwych pieniędzy, okradają młodą kobietę. Andreasowi to jednak nie wystarcza. Włamuje się do domu starszej już Irmy Funder i wtedy Zipp widzi go po raz ostatni. Okazuje się, że pani Funder potrafi się bronić.

Do poszukiwań włączają się inspektor Sejer i jego pomocnik Skarre. Zipp milczy, bo nie chce zdradzić szczegółów tamtego wieczoru, a Irma nikogo nie wpuści do domu, w którym więzi swoją ofiarę. Czy policjanci przedrą się przez mur ludzkiej obojętności i zakłamania?

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Oceny
4,1 (87 ocen)
39
25
20
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
KEmiliaM

Całkiem niezła

7/10
00
EwaPeronczyk

Dobrze spędzony czas

Fabuła zupełnie inaczej poprowadzona niż w pozostałych książkach serii. Wątek śledztwa jest drugoplanowy, akcja skupia się wokół motywów i przemyśleń głównych bohaterów.
00
grazyna2525
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Komisarz Sejer niezawodny. Bardzo dobrze słucha się lektora. Kiedy polubi się styl autorki kolejne powieści z zainteresowaniem korzysta z audiobooka.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Djevelen holder lyset

Przekład: Owen Kraus

Copyright © Karin Fossum, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk

ISBN 978-87-0238-046-0

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Gdyby cię nie było, nie czytałbyś tego.

I nic by to nie zmieniło. A kiedy już cię nie będzie, to tak, jakbyś tego nie przeczytał. Niczego to nie zmieni. Ale teraz, w chwili, kiedy to czytasz, coś się dokonuje:

Czytanie pożera kilka sekund twojego życia, niby małe zwierzątko, strosząc kosmate litery, ostrymi ząbkami odcina ci dostęp do następnej minuty. Nigdy jej nie odzyskasz.

Niewzruszenie pochłania mikroorganizmy czasu. Jest nienasycone.

Ty też.

Tor Ulven

Podziękowania dla Terjego Ringstada i Tora Buxruda

Gmach sądu okręgowego. Czwarty września, godzina 16.00.

Jacob Skarre spojrzał na zegarek. Dyżur skończony. Mimo to z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął książkę, otworzył i zaczął czytać wydrukowany na pierwszej stronie wiersz. Zupełnie jak wirtualna rzeczywistość, pomyślał. Pstryk! – i jesteś gdzie indziej. Drzwi na korytarz były otwarte. Skarre poczuł nagle, że ktoś mu się przygląda. Kobieta – stanęła tak, że nie dostrzegł jej nawet kątem oka. Muskała jego świadomość, aż w końcu dotarła do niego delikatna, ledwie wyczuwalna wibracja jej obecności. Zamknął książkę.

– W czym mogę pani pomóc?

Ona nawet nie drgnęła, przyglądała mu się tylko dziwnie. Skarre patrzyła w jej spiętą twarz, wydała mu si  ę znajoma. Kobieta nie była już młoda, pod sześćdziesiątkę, miała na sobie płaszcz i ciemne botki. Na szyi miała chustkę. Fragm ent wzoru widoczny pod brodą wyraźnie kłócił się z pozornym temperamentem i elegancją właścicielki. Konie wyścigowe i pstrokaci dżokeje na granatowym tle. Szeroką, masywną twarz kobiety wydłużał wysunięty podbródek. Jej ciemne brwi prawie się zrastały. Do brzucha przyciskała torebkę. Ale przede wszystkim to jej spojrzenie. Na bladej twarzy iskrzyło się dwoje oczu. Przykuwały uwagę z ogromną siłą, nie mógł się od nich uwolnić. I nagle ją sobie przypomniał. Zabawny zbieg okoliczności, pomyślał, czekając w napięciu, co będzie dalej. Siedział jak skamieniały w nabrzmiałej pytaniem ciszy. Z ust kobiety w każdej chwili mogły paść bardzo ważne słowa.

– Ja w sprawie zaginięcia – odezwała się w końcu.

Głos miała ochrypły. Zardzewiały sprzęt mozolnie uruchomiony po długiej przerwie. Pod bladym czołem płonął ogień. Skarre dostrzegł w jej źrenicach pełgające światło. Nie chciał pochopnie wyciągać wniosków, ale kobieta była najwyraźniej opętana. Powoli domyślał się, co to może być za historia. Przebiegł w pamięci raporty z minionego dnia, jednak nie przypominał sobie, żeby z któregoś zakładu psychiatrycznego w jego okręgu zaginął pacjent. Kobieta ciężko dyszała, jakby przyjście na komisariat kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Wyraźnie powzięła mocne postanowienie; wydawało się, że kierują nią sprawy ostateczne. Skarre zastanawiał się, jak zdołała prześliznąć się koło recepcji, zmylić sokoli wzrok pani Brenningen i trafić prosto do jego gabinetu tak, by po drodze nikt jej nie zatrzymał.

– Kto zaginął? – spytał życzliwie.

Nadal wpatrywała się w niego. Posłał jej równie odważne spojrzenie, by sprawdzić, czy odwróci wzrok. Raptem wydała mu się całkiem zagubiona.

– Wiem, gdzie on jest.

Skarre zdziwił się.

– Czyli jednak pani wie? A więc nie zaginął?

– Pewnie już długo nie pożyje – powiedziała. Jej wąskie usta zaczęły drżeć.

– Kto? – spytał Skarre i zaraz dodał, domyślając się wszystkiego: – Pani mąż, tak?

– Tak. Mój mąż.

Poważnie skinęła głową. Wciąż stała bez ruchu, sztywno wyprostowana, przyciskając torebkę do brzucha. Skarre opadł plecami na oparcie krzesła.

– Pani mąż jest chory, a pani się o niego martwi. Czy nie jest już w starszym wieku?

To było bezlitosne pytanie. Życie trwa dopóty, dopóki się żyje i dopóki jest się dla kogoś ważnym. Może najważniejszym. Skarre pożałował swoich słów. Wziął ze stołu długopis i zaczął go obracać w palcach.

– Można go właściwie prawie uznać za dziecko – odparła smutno.

Zdziwiła go ta wypowiedź. O czym ona mówi? Jej mąż jest chory, niewykluczone, że umierający. I ma demencję – dotarło do niego nagle. Powrót do dzieciństwa. Jednocześnie miał dziwne poczucie, iż kobieta próbuje przekazać mu coś innego. Płaszcz marszczył się jej na piersiach; środkowy guzik był trochę krzywo przyszyty, przez co materiał źle się układał. Dlaczego zwracam na to uwagę? – zastanawiał się Skarre.

– Daleko pani mieszka? – zerknął na zegarek. Może kobieta ma pieniądze na taksówkę. Wyprostowała się.

– Prins Oscars gate 17.

Twardo wymawiała spółgłoski.

– Nie chciałam przeszkadzać – dodała.

Skarre wstał.

– Podwieźć panią?

Nadal wpatrywała się w jego niebieskie oczy, jakby było w nich coś, co koniecznie chciałaby ze sobą zabrać. Żar, wspomnienie ogromnej energii życiowej, która biła od młodego funkcjonariusza. Nagle Skarre poczuł się dziwnie, jak w owych rzadkich chwilach, kiedy ciało samowolnie zdradza nastrój człowieka. Spuścił wzrok: jasne włoski na rękach stanęły dęba. Tymczasem kobieta odwróciła się niespiesznie i ruszyła do drzwi. Wkrótce zniknęła w głębi korytarza. Skarre wstał, żeby odprowadzić ją wzrokiem. Miała nerwowe, kanciaste ruchy, jakby coś ukrywała. Wrócił do swojego pokoju. Zegarek wskazywał 16.03. Dla zabawy nabazgrał parę słów w notesie.

„O 16.00 przyszła do mnie kobieta pod sześćdziesiątkę. Chyba lekko pomylona. Powiedziała, że zaginął jej mąż, który już długo nie pożyje. Brązowy płaszcz, granatowa chustka na szyi. Niewykluczona demencja. Zabrała się po paru minutach. Nie chciała, żeby ją podwieźć do domu”.

Zamyślił się. Pewnie jakaś zagubiona dusza, tyle ich chodzi po świecie. W końcu złożył kartkę i wsunął do kieszeni koszuli. To zdarzenie nie musi trafiać do raportu.

*

Czy ktoś widział Andreasa?

Pytanie wydrukowane tłustymi literami pojawiło się w największym dzienniku miasta. Takim językiem posługują się gazety: nieoficjalnym, bezpośrednim, jakbyśmy wszyscy znali się od dawna i mówili sobie po imieniu. W naszym zdrowym, postępowym społeczeństwie przełamiemy bariery formalne, przyjmując bezpośredni, młodzieżowy ton. Więc nawet jeśli tak naprawdę tylko kilka osób go znało i było z nim na „ty”, my wyróżnimy się, pytając: Czy ktoś widział Andreasa?

I jego zdjęcie. Śliczny osiemnastolatek o szczupłej twarzy i niesfornych lokach. Mówię „śliczny”, nie boję się tego słowa. Taki śliczny, że wszystko przychodziło mu zbyt łatwo. Popisywał się tą swoją słodką buźką i przyjmował wszystko, jakby mu się należało. Znany mechanizm. Taki wygląd nikomu nie przynosi nic dobrego. Ponadczasowy, nieuchwytny. Zachwycający chłopak. Mówię to z pewnym trudem, a jednak: zachwycający.

Po południu pierwszego września wyszedł z domu przy Cappelens gate. Nie powiedział, dokąd się wybiera. Dokąd idziesz? Wychodzę. Tak się odpowiada w tym wieku. To rodzaj skrajnego skąpstwa. Człowiek uważa siebie za kogoś absolutnie niezwykłego. A matka nie chciała naciskać. Może jego niechęć stanowiła pożywkę dla jej cierpiętnictwa. Syn powoli ją opuszczał, co bardzo jej się nie podobało. Chodzi jednak o to, żeby wzbudzać szacunek. Powinna była wychować chłopaka tak, by podobna odzywka w ogóle nie przyszła mu do głowy. Z szacunkiem dla starszych, porządnie. Wychodzę, tak, z tym i tym. Idziemy do miasta. Będę w domu przed północą. Nie za późno? Ale poniosła porażkę, nie ona jedna. Tak to już jest, kiedy człowiek daje z siebie wszystko, życie, cierpienie. Wiem, o czym mówię. A cierpienie będzie jeszcze większe. Chłopak już nie wróci.

Tak, widziałam Andreasa. Mogę go zobaczyć, kiedy tylko zechcę. Wiele osób pewnie zastanawia się, kiedy wreszcie go odnajdą. I oczywiście będą spekulować, domniemywać, pisać raporty, dyskutować, archiwizować. Ile osób, tyle teorii. I oczywiście będą się mylić. Ludzie wyją wieloma głosami. Ja w tym harmidrze przeżyłam po cichutku prawie sześćdziesiąt lat. Mam na imię Irma. Teraz wreszcie dochodzę do głosu. Nie zajmę ci dużo czasu i nie twierdzę, że mam monopol na prawdę. Ale to, co teraz czytasz, to moja wersja wydarzeń.

Powraca do mnie wspomnienie z dzieciństwa. Potrafię przywołać je w każdej chwili. Stoję w przedpokoju z dłonią na klamce. W środku cisza, choć wiem, że tam są. A jednak nie słychać najlżejszego szmeru. Cichutko otwieram drzwi i wchodzę do kuchni. Matka stoi przy blacie, zdejmuje skórę z gotowanej makreli. Nadal czuję ten zapach, mdły, nieprzyjemny. Lekki ruch zwalistego ciała matki zdradza, że mnie dostrzegła. Ojciec dłubie coś przy oknie. Zatyka kitem szpary, żeby nie wiało. To stary dom. Biały i miękki jak glina kit ma suchy, wapienny zapach. Moje siostry siedzą przy stole, wśród papierów i książek. Pamiętam blade, mdłe światło słońca w zielonej kuchni. Mam pewnie z sześć lat. Instynktownie boję się podniesionych głosów. Stoję tak sama pośrodku kuchni i patrzę na nich. Wszyscy są czymś zajęci. Nagle dociera do mnie, że jestem niepotrzebna, zbędna, jakby urodzona zbyt późno. Często wyobrażałam sobie, że byłam nieszczęściem, któremu nie zdołano zapobiec. Między moimi siostrami są dwa lata różnicy. Osiem lat później pojawiłam się ja. Co mogło sprawić, by matka po tak długiej przerwie zapragnęła dziecka? Ale na myśl, że byłabym tylko nieprzyjemnym obowiązkiem, nie ogarnia mnie rozpacz. To stara myśl, od dawna mieszka w mojej świadomości.

Wspomnienie jest tak wyraźne, że nadal czuję na kolanie ciężar spódnicy. Stoję w żółtozielonym świetle i uświadamiam sobie własną samotność. Nikt mnie nie wita. Jestem najmniejsza. Nie zajmuję się niczym ważnym. Nie twierdzę, że ojciec powinien cisnąć w kąt robotę, porwać mnie na ręce i podrzucić w górę: byłam na to za ciężka. Cierpiał na reumatyzm, a ja wyrosłam na pulchną i potężną dziewczynkę, kości miałam jak koń. Tak mawiała matka. Jak koń. To tylko Irma. Nie ma o co robić hałasu. Ruch głowy, ledwie rzut oka, na wypadek, gdyby działo się coś ważnego, wreszcie stwierdzenie, że to tylko ja. Byliśmy tu pierwsi, mówią.

Ich obojętność zaparła mi dech w piersi. Poczułam to samo, co owego dnia, kiedy udało mi się namówić matkę, żeby opowiedziała o moich narodzinach. Wzruszyła ramionami, ale przyznała, że stało się to w środku nocy, podczas burzy. Przy nawałnicy z piorunami. Ucieszyło mnie, że przyszłam na świat wśród gromów i błyskawic. Matka jednak, prychając suchym śmiechem, dodała zaraz, że w parę minut było po wszystkim. Wypadłaś jak kociak, powiedziała. Moje dobre samopoczucie momentalnie prysło.

Czekałam dalej na sztywnych nogach. W końcu przecież dużo czasu spędziłam poza domem. Wiele mogło się zdarzyć. Czyż nie mieszkaliśmy nad morzem? Do portu systematycznie zawijały statki z obcych krajów. Na ulicach roiło się od marynarzy, którzy pożerali wzrokiem wszystko, co skończyło dziesięć lat. No, ja skończyłam sześć, ale – jak już mówiłam – byłam potężna jak koń. Mogłam też roztrzaskać się o asfalt przy Centrum ogrodniczym, na którego dachu często się bawiliśmy. Później stróżowały tam trzy owczarki, ale zanim się pojawiły, my się tam bawiliśmy i mogłam spaść. Albo jakiś tir mógł zrobić ze mnie miazgę. Nierzadko miały po dwadzieścia kół i tego to już nawet moja końska budowa by nie zniosła. Ale oni nigdy się nie martwili. Nie o takie rzeczy. O inne. Jeśli jadłam jabłko, to czy dostałam je od kogoś, bo przecież chyba nie ukradłam? Na pewno? Czy wobec tego ładnie podziękowałam? A może miałam pozdrowić rodziców?

Mój mózg pracował gorączkowo w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia, dzięki któremu mogłabym wtopić się we wspólnotę. Niby mnie nie odrzucali, ale też nikt mnie nie zapraszał. Mówię tylko tyle: ich czworo łączyła wspólna aura. Mocna i wyraźna, brunatnoczerwona, prawie nie wibrowała, jak to zwykle bywa. Opasywała ich ciasno jak obręcz. A ja stałam na zewnątrz, otoczona bezbarwną mgłą. Działanie byłoby wyjściem z sytuacji! Człowieka pochłoniętego działaniem nie da się zbić z pantałyku. Nie mogłam nic wymyślić, nie miałam lekcji do odrobienia, bo jeszcze nie chodziłam do szkoły. Wobec tego stałam tylko sztywno i patrzyłam. Na gotowaną makrelę, na sterty książek. Na powolne, precyzyjne ruchy ojca. Gdybym tak mogła dostać kawałek białego kitu! Poobracać go w palcach.

W jednej sekundzie dotarło do mnie coś porażającego, co chyba jest ważne. Ważne, żeby wytłumaczyć sobie samej i tobie, który to czytasz, jak to się mogło stać. To z Andreasem. Nagle uświadomiłam sobie funkcjonujący w tym pomieszczeniu wielki system zasad. W milczeniu, w pracujących dłoniach, w niedostępnych twarzach. System zasad, których trzeba przestrzegać co do joty. Trwałam w wypełniającej kuchnię ciszy i czułam, jak ów system spada na mnie niby stryczek spod sufitu. I z niezwykłą mocą dotarło do mnie, że w ramach tego systemu jestem nietykalna! W ramach przejrzystych reguł pracy i przyzwoitości nikt nie może się do mnie przyczepić. Owo „mieścić się w ramach” oznaczało przestawać z ludźmi, nie patrząc wilkiem i nie wadząc nikomu, mieć jednocześnie pewien spokój, bo jest się jak wszyscy. Myśli się jak wszyscy. Ja jednak wyobraziłam sobie wąski parów o wysokich ścianach. Tak miało wyglądać moje życie. I ogarnął mnie dotkliwy smutek. Wcześniej może wierzyłam w jakąś Wolność. Jak to dzieci – wierzą, że wszystko jest możliwe. Lecz oto dokonałam wyboru, chociaż byłam mała i pewnie nie do końca rozumiałam, o co chodzi. Posłuchałam prastarego instynktu samozachowawczego. Nie chcąc zostać sama, postanowiłam być jak oni i przestrzegać wszelkich zasad. W tym momencie coś ze mnie uleciało, pofrunęło wysoko, by zniknąć na zawsze. Dlatego tak dobrze pamiętam tę chwilę. Tam, w kuchni, w zielonkawym świetle, mając sześć lat, straciłam wolność.

Tamto ciche, dobrze ułożone dziecko. Na zdjęciach z Bożego Narodzenia siedzę u mamy na kolanach i z łagodnym uśmiechem patrzę w obiektyw. Teraz od zaciśniętych szczęk ból promieniuje aż do skroni. Jak mogło do tego dojść? Na pewno jest wiele różnych powodów, po części to także kwestia przypadku, że nasze ścieżki skrzyżowały się właśnie tego wieczoru. Ale co ze zbrodnią? Skąd taki odruch? W którym momencie można już mówić o morderstwie? Tu i teraz? Wobec tego częścią winy mogę obarczyć okoliczności. Fakt, że stanął na mojej drodze, że był taki, jaki był. Bo przy nim nie byłam już Irmą, lecz Irmą przy Andreasie. A to co innego niż Irma przy Ingemarze. Albo Irma przy Runi. Chemia, rozumiesz. Za każdym razem powstaje nowy wzór. Irma i Andreas zniszczyli się nawzajem. A może to nie tak? Może coś takiego narasta latami? Może zbrodnia drzemie gdzieś w kodzie genetycznym? Może morderstwo jest zwieńczeniem długiego, nieuniknionego procesu? Teraz muszę postrzegać swoje życie przez pryzmat owego strasznego wydarzenia, a owo straszne wydarzenie muszę postrzegać przez pryzmat tego, co było moim życiem. Tak zrobią zresztą wszyscy dookoła. Będą w przeszłości szukać wytłumaczenia, choćby jego drobnych fragmentów. Cała reszta zaś nie przestanie dryfować w szarej strefie domniemywań.

Do rzeczy. Stałam więc w wypełniającej kuchnię ciszy. Moja bezgłośna obecność wprawiała ją w dzwoniące drżenie. Wcześniej była piękna, ale teraz już nie miała siły. Matka odwróciła się i podeszła do mnie. Pochyliła się, by powąchać moje włosy.

– Przyda im się mycie – powiedziała. – Śmierdzą.

Przez chwilę zastanawiałam się, czyby nie przynieść rysowania. Poczuć zapach ulubionych kredek świecowych. Zamiast tego jednak wyszłam z kuchni do ogrodu, potem przez płot za starą kuźnię i w las. Pośród świerków panował przyjemny szarozielony mrok. Brązowymi sandałami deptałam suchą ścieżkę, aż zobaczyłam mrowisko. Wetknęłam w nie patyk, z satysfakcją obserwując chaos, jaki wywołałam. Katastrofę poukładanego społeczeństwa. Przywrócenie go do stanu równowagi może zająć kilka tygodni. Wola zniszczenia! Poczucie radosnej władzy, kiedy gmerałam kijem w mrowisku. Przyjemne. Rozejrzałam się, co by tu rzucić mrówkom na pożarcie. Zdechłą mysz albo coś takiego. Mogłabym patrzeć, jak jedzą. Przerwałyby pracę, zapominając o katastrofie, pożywienie okazałoby się najważniejsze. Byłam tego pewna. Ale że nic nie znalazłam, poszłam dalej w głąb lasu. Dotarłam do opuszczonej chaty. Usiadłam na schodku i zaczęłam myśleć o jej dawnych mieszkańcach. Gustav, Inger i ich dwanaścioro dzieci. Uno, Sekunda, Trevor, Firmin, Femmer, Sexus, Syver, Otto, Nils, Tidemann, Ellef i Tollef. Niepojęte, a jednak prawdziwe. Wszyscy już nie żyją.

Tak. Na Boga, w którego wcale nie wierzę, widziałam Andreasa. Przypominam sobie straszliwą chwilę, kiedy poczułam, że rodzi się we mnie pragnienie, by go zniszczyć. Jednocześnie zobaczyłam w szybie odbicie swojej twarzy. Pamiętam to uczucie, słodką ociężałość, jakby w moich żyłach płynęła gorąca oliwa. Przekonanie, że to coś złego. Moja twarz na niebieskawym szkle. Jakim potwornym, złym człowiekiem się stajesz, gdy działasz za podszeptem diabła.

*

Pierwszy września.

Przez miasto szedł samotny chłopiec. W dżinsach i czarnej kurtce Nike z oliwkową górą i biało-czerwonym maźnięciem na plecach. Miał być w domu o szóstej. Może zdąży. Z zamglonego nieba na ulice spływała delikatna poświata. Zaczęło wiać. Wrzesień – trochę melancholijny, lecz chłopiec go tak nie odbierał. Do tej pory jego życie było w porządku.

Miał siedem lat, był chudy i drobny. Ręce trzymał w kieszeniach. W jednej schował torebkę słodyczy. Szedł już piętnaście minut i powoli zaczynało mu być za gorąco.

Podniósł rękę, żeby otrzeć czoło. Skórę miał koloru czekolady, włosy gęste, kręcone, czarne. Lśniące oczy.

W pewnej chwili zza zakrętu niespiesznie wyjechał samochód. Siedzieli w nim dwaj mężczyźni. Wyglądali przez okna. Obaj czuli, że tego dnia życie jest szczególnie dobijające. To miasto niczym nie potrafi zaskoczyć. Ot, stoi sobie, przedzielone szarą rzeką, zadowolone z własnej przeciętności. Jechali zielonym golfem. Właściciela przezywano „Zipp” – od dźwięku, jaki powstaje przy rozpinaniu rozporka w bardzo obcisłych dżinsach, a ściślej mówiąc, kiedy rozpina się go drżącymi palcami, z wypiekami na policzkach. Tak naprawdę nazywał się Sivert Skorpe. Miał jasne, sztywne włosy, a na młodej twarzy wyraz niezaspokojonej ciekawości. Prawie jak cielę, można by rzec. Na ogół jednak podobał się kobietom. Działała na nie jego powierzchowność i fakt, że był miły, wesoły i nieskomplikowany. Nie żeby absolutnie brakowało mu duchowej głębi, ale też nigdy nie zastanawiał się nad swoim wnętrzem, dlatego żył całkiem nieświadomy procesów zachodzących pod powierzchnią. Jego kolega wyglądał jak faun albo inny bajkowy stwór. Nie starał się nikomu podobać. Tak jakby wszelkie polowanie było poniżej jego godności. Dziewczyny powinny przychodzić do niego same czy jakoś tak. Zipp nic z tego nie rozumiał. Jechał powoli. Obaj mieli cichą nadzieję, że coś się wydarzy. Zobaczyli chłopca.

– Hamuj!

– Kurwa, co jest?

Zipp chrząknął i ruszył na sprzęgle. Nie lubił awantur.

– Chcę tylko zagadać.

– Daj se siana, Andreas. To przecież tylko dzieciak.

– To mały Murzynek, a mnie się nudzi.

Powoli opuścił szybę.

– Z tego smarkacza nie wyciśniesz ani grosza, a nam przecież chodzi o kasę. Cholernie chce mi się pić.

Golf sunął równo z chłopcem. Mały zerknął na siedzących w nim mężczyzn, po czym natychmiast odwrócił wzrok. Nie wolno natrętnie patrzeć ludziom w oczy. Psom też. Nie zwalniając kroku, koncentrował się na swoich butach.

– Cześć, kolego!

Z okna samochodu patrzył na niego mężczyzna z rudawymi lokami. Powinien odpowiedzieć? Tamten jest dorosły. No, prawie.

– Cześć – odezwał się w końcu cicho i na pozór całkiem obojętnie, aby dać do zrozumienia, że nie ma czasu. Pewnie chcą spytać o drogę. Szedł dalej, a samochód nie zwalniał.

– Kurczę, ale masz bajerancką kurtkę.

Mężczyzna z uznaniem pokiwał głową.

– Nike! Twój ojciec musi być nieźle dziany, co?

– Dostałem ją od dziadka – mruknął chłopiec.

– Gdybyś nosił trochę większy rozmiar, zaraz bym cię skroił – zaśmiał się. – Ale tak, to chyba byłaby na mnie przyciasna.

Chłopiec nie odpowiadał. Całą siłą woli koncentrował się na czubkach swoich butów.

– Spoko, tylko się zgrywałem – ciągnął tamten. – Chciałem spytać o drogę. Do kręgielni.

Chłopiec odważył się podnieść oczy.

– Ale przecież to dosłownie parę metrów stąd. Nawet widać napis.

– OK, znowu się zgrywałem.

Zaśmiał się cicho, czarująco, po czym całkiem wychylił się przez okno.

– Podwieźć cię do domu?

Chłopiec gwałtownie potrząsnął głową. Kawałek dalej zobaczył bramę.

– Mieszkam tutaj – skłamał.

– Serio?

Mężczyzna parsknął śmiechem.

– A jak ci na imię?

Malec nie odpowiedział. Przedstawiał się już dosyć dużo razy, żeby móc przewidzieć reakcję.

– Czy to tajemnica?

– Nie – mruknął.

– No to wykrztuś to z siebie, chłopie!

– Matteus – szepnął.

Zapadła kompletna cisza. Mężczyźni w samochodzie popatrzyli po sobie.

– Ja pierdolę! – krzyknął w końcu ten z lokami. – Nieźle odjechane imię! Matteus, ale super. Ewangelia i te sprawy! – Mlasnął językiem. – Skąd jesteś?

Rozbawiony przyglądał się czarnym lokom i brązowym policzkom dziecka. Na sekundę w jego oczach zabłysł smutek, którego chłopiec nie mógł jednak dostrzec.

– Stamtąd – odparł Matteus, wskazując ręką bramę.

– Nie, z jakiej części świata. Przecież chyba cię adoptowali, nie?

– Daj se siana, Andreas – westchnął Zipp. – Zostaw go.

– Z Somalii.

– Dlaczego nie dali ci zwykłego norweskiego imienia jak wszystkim adoptowanym dzieciakom? Tak tylko pytam – potrząsnął głową. – Bo wiesz, kiedy słyszę, że jakiś czarny albo żółty nazywa się Petter albo Kåre, to mi się totalnie odechciewa. Kurwa, to nie do wytrzymania.

Zaśmiał się głośno, odsłaniając ostre białe zęby. Matteus zacisnął usta. Tamtego dnia, kiedy przyszli po niego ci państwo, na których teraz mówi „mama” i „tata”, miał na imię Matteus. W domu dziecka w Mogadiszu. Nie chcieli mu zmieniać imienia. Nieraz już tego żałował. Teraz wpatrywał się tylko w bramę przed sobą, w brązowej piąstce ściskając torebkę słodyczy. Zerknął do wnętrza samochodu. Nagle ruszył żwirową ścieżką, prowadzącą do obcego domu, w którym oczywiście wcale nie mieszkał. Dostrzegł stelaż z workami na śmieci. Wskoczył za niego, przykucnął. Poczuł mdły zapach zgnilizny. Samochód warknął i odjechał. Kiedy chłopiec uznał, że tamci są już zbyt daleko, żeby go zobaczyć, wymknął się z powrotem na ulicę i ruszył do domu. Teraz maszerował szybciej. Rozkołatane serce powoli zaczęło się uspokajać. Poczuł ssanie w żołądku, jakby zapowiedź tego, co czeka na niego w domu. Z tyłu nadjechało jakieś auto. Przez sekundę myślał, że to znowu tamci. Domyślili się, że wcale tu nie mieszka, zawrócili i teraz mu pokażą! Serce znowu zaczęło łomotać. Samochód zatrzymał się po drugiej stronie ulicy.

– No, proszę! To ty, Matteus? Znowu wychodzisz? Cholera, ale masz tempo!

Chłopiec puścił się pędem. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, dodali gazu i samochód oddalił się w stronę centrum. Było siedemnaście po szóstej, kiedy Matteus otworzył drzwi do domu.

Zipp i Andreas żyli w mylnym przeświadczeniu, że się znają. Tak naprawdę jednak ich wzajemna znajomość ograniczała się do kilku nieistotnych szczegółów w rodzaju: co lubią, a czego nie, jak się ruszają. Poza tym i jeden, i drugi byli zbyt skupieni na sobie, żeby doszukiwać się mniej ewidentnych cech osobowości kolegi. Zipp wiedział, że Andreas woli piwo z niebieskim kapslem. Lubi Doorsów i jada parówki bez musztardy. Żadna laska nie jest dla niego dość dobra. Tego ostatniego Zipp nie potrafił zrozumieć. Większość dziewczyn wodziła za Andreasem wielkimi oczami. Jest zbyt ładny, myślał Zipp. Stał się przez to ospały, apatyczny, co Zippa czasem drażniło. Andreasa cechował jakiś niewzruszony dystans, jakaś flegma, aż miało się go ochotę uderzyć albo chociaż podstawić mu nogę, żeby raz w życiu zobaczyć, jak traci panowanie nad sobą. O ile to w ogóle możliwe. Zipp wiedział też, gdzie Andreas pracuje i gdzie mieszka. Widział jego pokój i stanowisko pracy w Cash & Carry. Pośród puszek farby, noży do chleba i teflonowych patelni. Skrajnie babski teren. Andreas był tam jedynym facetem.

Andreas wiedział, że ojciec Zippa umarł wiele lat temu, ale nie pamiętał, ani jak miał na imię, ani co było przyczyną jego śmierci. Andreas lubił towarzystwo Zippa, chociaż ten nie pracował i wiecznie sępił od niego pieniądze. Miał samochód. Samochód został oczywiście po ojcu, matka nie umiała prowadzić. Ale płaciła za benzynę. Pracowała na zmiany w jakimś ośrodku i prawie nigdy jej nie było. Albo pracowała, albo spała. W piwnicy urządzili coś w rodzaju bawialni. Zipp z Andreasem przesiadywali tam, kiedy brakowało im kasy. Fajnie jest wszędzie łazić z jedną i tą samą osobą. Zipp był przewidywalny, Andreas to lubił. Poza tym, co chyba najważniejsze, przy Zippie czuł się bezpieczny.

Niewiele mieli sobie do zaoferowania. Mimo to trzymali się razem; wszystko jest lepsze niż samotność. Ilekroć Zipp chciał zabrać na doczepkę kolegę czy dwóch, Andreas odwodził go od tego pomysłu. Twierdził, że to tylko niepotrzebnie komplikuje sprawę i w samochodzie zabraknie miejsca dla kobiet, co było dobrym argumentem. Czasami mieli odmienne poglądy, ale nigdy się nie kłócili. Z reguły w końcu dochodzili do porozumienia i zazwyczaj Andreasa było na wierzchu, lecz załatwiał to tak zręcznie, że Zipp nigdy się nawet nie spostrzegł. Kilka razy zaszaleli. Nieistotne drobiazgi: zwinęli z kiosku parę kartonów fajek i kasetkę z pieniędzmi, kiedy indziej ukradli samochód. W golfie padł akumulator, a wizja, że mieliby dreptać przez miasto jak mali chłopcy, nie przemawiała do nich. Nie ujechali jednak daleko. Tak naprawdę byli bowiem tchórzliwi. Nie stosowali przemocy, nie mieli broni. Tylko Andreas miał nóż, który dostał w prezencie na konfirmację. Od czasu do czasu nosił go przy pasku, przykryty koszulą. Zipp nie lubił patrzeć na ten nóż. Zdarzało im się za dużo wypić. Wtedy na szczupłym biodrze Andreasa nóż kołysał się niby wahadło, dosłownie pod ręką. Nie żeby Andreas kogoś prowokował albo sam dawał się sprowokować. Jego obecność miała na wszystkich wręcz przeciwny wpływ; człowiek czuł się przy nim dobrze i tylko gapił się w te jego jasne oczy, kompletnie rozluźniony. Po alkoholu jednak Andreas się zmieniał. Narastał w nim dziwny niepokój i ten zazwyczaj wyciszony chłopak objawiał raptem jakąś niemal gorączkową energię. Jego smukłe palce nie mogły uleżeć w spokoju, ciągle coś bezwiednie skubał. Zippa zawsze to zdumiewało. Jego przy piciu ogarniało rozleniwienie, aż w końcu robił się senny. Andreas w ogóle był dość dziwny. Z kontaktów z nim pamiętało się głównie atmosferę, jakby on sam był nie do końca obecny. Po pijaku nie bekał. Nie kaszlał i nie czkał. Otaczała go cisza. Nie miał też żadnego zapachu. Zipp używał płynu po goleniu Hugo Bossa – kiedy go było stać albo kiedy zwędził buteleczkę z Cash & Carry, jeśli poczuł się wystarczająco pewnie. Andreas niczego nie używał. Zawsze wyglądał identycznie, włosy nigdy mu się nie przetłuszczały, zawsze był czysty, ale bez przesady – wiecznie taki sam. Ilekroć, obudzony w niedzielę rano, Andreas otwierał drzwi w szlafroku, nie wydawał się śpiący. Oczy miał zawsze przytomnie otwarte. Włosy jednej długości. Buty nigdy mu się nie ścierały. Dziwne.

Teraz Andreas czekał na wypłatę. Razem z Zippem byli w posiadaniu zawrotnej sumy sześćdziesięciu koron. Nie starczało nawet na dwa piwa.

– O czym myślisz? – spytał nagle Andreas.

Zipp się skrzywił.

– O Anicie.

– Jest tu, kurwa, o czym myśleć?

– Bo co? – burknął Zipp.

– Panna przecież dawno gryzie ziemię.

– Świetnie to ująłeś.

Zipp musiał wyjrzeć przez okno, żeby Andreas nie zobaczył jego miny.

– Ile śrutu mieści się w jednym ładunku? – spytał matowym głosem.

– Chyba różnie. A bo co?

– Myślę o jej twarzy. Jak potem wyglądała. Anita była przecież śliczna.

Andreas wzruszył ramionami.

– Z odpowiedniej odległości śrut działa jak zwykły nabój. Prawie nie gadałem z Rogerem. Powiedział, że miał a rozerwany nos i szczękę. Jednego oka nie było – zaciągnął się papierosem. – No i Anders – dodał – stał przecież tuż za nią, kiedy tamten strzelił. Bańkę miał jak sito.

Zipp w milczeniu próbował to sobie wyobrazić. Szczegółom nie było końca. Mózg rozsadzały mu obrazy jakby prosto z filmów tylko dla dorosłych i gier komputerowych, cyfrowe efekty dźwiękowe.

– Ja pierdolę.

Andreas wywrócił oczami.

– Co tak jęczysz? W końcu nie była twoją siostrą. That’s life, Zipp. All will be lost like tears in rain.

Andreas zacytował Roya Batty’ego. Ale Zipp dalej myślał o Anicie. Pamiętał jej śmiech, głos, zapach. Pamiętał zielony brylancik w nosie. Już po wszystkim.

– Tylko że ja się z Anitą przespałem. Dziwnie teraz o tym myśleć – powiedział cicho.

– Czy w tym mieście w ogóle jest jeszcze musztarda, w której nie zamoczyłeś parówki?

– Nie, he he. A w każdym razie niedużo. – Zipp pociągnął nosem. – W Roberta musiał wstąpić diabeł – mruknął. – Znam go. Musiał całkiem stracić głowę.

– Zgoda. Był totalnie opętany. Ale nie przez diabła.

– Nie?

– Boże, człowieku! Przecież się zalał! Opętały go promile. Paraliż mózgu. Był wymęczony, nieobliczalny i totalnie pijany! Masz tu swojego diabła.

– Chyba zostanę abstynentem – powiedział ponuro Zipp, na co Andreas wybuchnął śmiechem, bo sama myśl była absolutnie niedorzeczna. I na tym się skończyło. Atmosfera rozluźniła się, a Zipp odegnał od siebie krwawe wizje. Przez chwilę jechali w milczeniu.

– A więc byłeś wczoraj u Kobiety?

Kątem oka widział lewe udo Andreasa w jasnych spodniach.

– Byłem – Zipp poznał po głosie, że Andreas się uśmiecha, i zrozumiał, że o nic więcej ma nie pytać. Nie żeby to była tajemnica. Powiedział przecież, jak było: przespali się ze sobą. A może wcale tak nie powiedział? A może tylko się z niego nabijał? Andreas jest bardzo tajemniczy, właściwie nie do rozgryzienia.

– Nie pojmuję, że ci się chce – zaśmiał się Zipp.

– Zawsze wpadnie parę kor  on – lakonicznie odparł Andreas. W jego głosie nie było irytacji, tylko pewien chłód. – Tobie przecież ciągle chce się pić. – Po chwili dodał z udanym patosem: – Robię to dla naszego dobra, Zipp.

Zipp próbował dopowiedzieć sobie to wszystko, czego Andreas nie mówił. Pozował pewnej malarce. Bez ubrania. Zipp usiłował wyobrazić sobie, w jakiej pozycji – leżał na kanapie czy siedział na krześle, może stał wyprostowany, albo też w jakiejś całkiem niemożliwej pozie. Nie miał odwagi zapytać. Ale był ciekawy. Sama myśl, żeby rozebrać się przed kobietą i biernie pozwalać się oglądać, wydawała mu się nieprzyjemna. Wprawdzie później sypiali ze sobą. Tak przynajmniej twierdził Andreas. Tylko to uczucie, myślał Zipp: stoisz nieruchomo, a kobieta rejestruje każdy fragment twojego ciała. Nie, nie miał do swojego wyglądu. Nie był ani za gruby, ani za niski, nic z tych rzeczy. Ale pozwolić, by kobieta tak cię oglądała…

– Czy ona nigdy nie skończy tego cholernego obrazu? Chodzisz tam już parę miesięcy.

Zipp zaciągnął się. Nie rozumiejąc właściwie dlaczego, miał poczucie, że zapuszcza się na niebezpieczny grunt. Jednocześnie coś pchało go dalej. Nagle dotarło do niego, że nigdy nie widział, jak Andreas się złości. Zawsze był spokojny, cichy i kojąco niezmienny. Od jedenastu lat niezmienny.

– Namalowanie dobrego obrazu zajmuje rok – stwierdził Andreas, jakby pouczał smarkacza. Zawiązał chustkę na szyi. Pasowała mu do koszuli.

– Kurwa, rok? To sobie jeszcze poużywasz. – Zipp strzepnął popiół za okno. – Ej, a jeśli ona stanie się sławna i powieszą ten obraz Bóg wie gdzie. Na przykład w banku. Albo w kinie „Saga”. Ja bym, kurwa, wymiękł.

Zipp wrzucił na luz. Andreas cierpliwie patrzył na czerwone światło.

– Nikt mnie nie pozna – powiedział spokojnie.

– Nie? Czyli to takie pikassy z uszami po jednej stronie głowy?

Andreas zaśmiał się, ubawiony tą bezgraniczną niewiedzą.

– To będzie dobry obraz – skwitował.

– A tak właściwie to ile lat ma ta babka?

Andreas delikatnie zamrugał.

– Dostatecznie dużo, żeby znać więcej sztuczek niż uczennice, z którymi ty się zadajesz.

Takie teksty Zipp po prostu kochał. Jak wszystko, co dotyczyło jego łóżkowych dokonań, które sam zresztą oceniał wysoko. Och!

– Ty dziwkarzu – uśmiechnął się drwiąco. – A czy chłopiec z chóru potrafi przyswoić parę tricków?

I wtedy Andreas odwrócił się do niego, dokładnie w chwili, kiedy zapaliło się żółte światło. Mierzył go wzrokiem z góry na dół, od sztywnych włosów, które nigdy nie dawały się ułożyć, przez zadarty nos i dołek w brodzie, po zaokrąglone uda, wiecznie w tych samych idiotycznych dżinsach. STRETCH. Z małą głową i potężnym torsem Zipp faktycznie przypominał brojlera. Zaczął się pocić. Andreas przyglądał mu się taksująco, drobiazgowo lustrował jego ciało. Gardził nim! Zipp u Kobiety nie miałby szans. Żałował, że w ogóle poruszył ten temat. To się zawsze tak kończy. Próbuje być twardy i kiepsko na tym wychodzi. Kurwa, że też nie stać go na jednego! Zerknął ukradkiem na Andreasa. Ten to ma styl. Szerokie spodnie i luźne koszule. Zawsze. Bez jaskrawości. Na nogach mokasyny, żadnych adidasów. Latem podwija rękawy i rozpina guziki. Ale zawsze te same luźne ciuchy, jasne i lekkie. Materiał fałduje się, przez co Andreas wydaje się szczuplejszy, jeszcze bardziej wysmukły. Zipp z kolei niezmiennie tę samą masę, a mianowicie siedemdziesiąt trzy kilo, wpycha w ciasne dżinsy i podkoszulki, które opinają go jak skarpetka stopę. Na to wkłada skórzaną kurtkę. Jest krótka i szeroka w ramionach, ale i tak nie udaje mu się zyskać wymarzonej atletycznej sylwetki. Wygląda raczej, jakby go ktoś nadmuchał. To dziwne, bo wcale nie jest gruby. Ma wprawdzie lekko pałąkowate nogi i wystający tyłek, to jednak nieszczególnie rzuca się w oczy. Zipp zazdrościł Andreasowi stylu i elegancji, ale przecież nie mógł po nim małpować. Efekt byłby ten sam. Wprawdzie nie uskarżał się na brak dziewczyn, ale i na tym polu Andreas miał przewagę. On nimi gardził. Wszystkimi oprócz Kobiety. Zipp nie wiedział, ile Kobieta ma lat. Trzydzieści? A może jeszcze więcej? Czterdzieści, pięćdziesiąt? Miał ciotkę koło pięćdziesiątki. Wzdrygnął się na samą myśl: kobieta koło pięćdziesiątki. Dzieciata i w ogóle. Jak kobieta wygląda od dołu, kiedy wyciśnie z siebie kupę bachorów? Na pewno inaczej niż młoda dziewczyna.

– Ma dzieci? – wyrwało mu się.

– Mnóstwo – Andreas skinął głową. – Czworo albo pięcioro.

– O, kurwa, w takiej babce musi być chyba strasznie dużo miejsca?

Andreas zasunął okno i uśmiechnął się ironicznie.

– I have seen things you wouldn’t believe.

– To znaczy…?

– Jest dużo, dużo głębiej, Zipp.

*

Na wysokim wzgórzu za miastem, skąd roztaczał się szeroki widok na rzekę, stał imponujący dom z końca dziewiętnastego wieku. Był już nieco zniszczony, ale pomalowane na zielono drewniane ściany wciąż opierały się zmiennej pogodzie i wiatrom. Mieszkała w nim malarka Anna Fehn.

Pewnego wieczoru wczesnym latem spacerowała po rynku, przyglądając się ludziom. Miała wyrobione oko. Mało jest pięknych ludzi, myślała. Większość to przypadkowa mieszanka tych dwojga, przez których zostali poczęci. Długie ręce i nogi po ojcu, drobne dłonie i stopy po matce. Prawie nikt nie stanowi harmonijnej całości. Prawie nikt nie przyciągał uwagi Anny Fehn. Wiedziała jednak, że wcale nie chodzi o to, czy ktoś jest ociężały, czy wiotki, przysadzisty czy smukły, lecz o to, jak się nosi. Czy świadomość własnej wartości i duma dają człowiekowi wewnętrzną siłę, czy też stale zmusza się on do czegoś, pod czym nie mógłby się podpisać. Nagle wzrok jej padł na Andreasa. Siedział z kolegą w kawiarnianym ogródku. Pierwsze, co jej się rzuciło w oczy, to że chłopak był znudzony. Życie go nie obchodziło. Na próżno poszukiwał czegoś ważniejszego. Niezbyt to oryginalne, większość ludzi tak ma. On jednak nie gapił się na przechodniów, nie oglądał się za dziewczynami i nie dbał o to, czy ktoś go obserwuje. Był idealnie spokojny, długie nogi wyciągnął swobodnie pod stołem. Anna zobaczyła skórzane buty na nogach chłopaka i jasną cerę w rozcięciu bawełnianej koszuli. Muskane wiatrem włosy, smukłe palce obejmujące szklankę. Półleżał na odchylonym do tyłu krześle. Już sama ta poza, ten doskonały bezruch, ryzyko, że może stracić równowagę i rozbić sobie głowę o kamienie. Ten całkowity brak napięcia. Obojętność. Chłód. Chłopak zrobił na niej wrażenie. Spojrzała na jego towarzysza. Nie pasowali do siebie. Kończyli półlitrowe piwa, ale nie byli jeszcze pijani. Poza tym wyglądali jak większość młodych ludzi. Nie przynależeli do żadnej grupy – ani rockersi, ani punki, ani yuppies – po prostu zwykli chłopcy w okolicach matury. Ale Andreas miał w sobie jakąś dyskretną elegancję. No i ta wspaniała czupryna do ramion. Anna próbowała określić kolor jego włosów. Gdyby zmieszać karmin, sjenę paloną i jasną ochrę, a na to położyć laserunek barwy kości słoniowej, może efekt byłby podobny. Podeszła bliżej. Kiedy, jak to artystka, podzieliła jego twarz na części – czoło, policzki, oczy, szczęka – uderzyło ją, że chłopak nie ma klasycznej urody. Oczy osadzone za głęboko, nos długi, cienki i garbaty, z opadającym koniuszkiem. Usta za małe, choć pełne i ładnie wykrojone. Szczęka wąska, wysunięta do przodu. Nad lewą brwią ciemna plamka pełznąca ku nasadzie włosów. Wszystko razem robiło wrażenie. Nie dało się go nie zauważyć. Chłopak był wysoki i smukły, a mimo młodego wieku charakterystyczny. Spróbowała wyobrazić go sobie nago. Chłopcy mają w sobie coś szczególnego, co zanika, gdy stają się mężczyznami. To czas, kiedy ciało jeszcze się waha, nim zrobi ostateczny krok w stronę przysadzistej dorosłości. On przechodził teraz przez ten etap. Jego różowawa skóra miała lekko śmietankowy odcień. Albo zaczął studia, albo właśnie dostał swoją pierwszą kiepsko płatną pracę. Na pewno potrzebował pieniędzy. Na chwilę odwróciła się do niego plecami. Spojrzała na wystawioną w witrynie sukienkę, na którą nie było jej stać. Nie, bądźmy szczerzy, za krótka na ciebie, Anno! Zaśmiała się do siebie, po czym znów się odwróciła. Póki siedzieli we dwóch, nie chciała do niego podchodzić, żeby nie zrobić mu wstydu. Cierpliwie czekała. Prędzej czy później któryś będzie musiał wyjść do toalety w podziemiach. Tymczasem w myślach ustawiała go w pozie, którą natychmiast uznała za właściwą. Ta flegmatyczna obojętność to też przecież poza, strategia obronna. Kolega go nie przejrzał. Wyglądał na młodszego, może był też trochę głupszy. W końcu nagle wstał i odszedł. Anna Fehn szybko przystąpiła do działania. Zbliżyła się do stolika.

– Jestem malarką i ciągle potrzebuję modeli. Jeśli chciałbyś zarobić parę koron, zadzwoń. Mam na imię Anna.

Podała mu wizytówkę z nazwiskiem i numerem telefonu. Nie zmieszał się wcale, tylko spojrzał z pewną ciekawością. Po chwili wziął wizytówkę, zerknął na numer i wsunął ją do kieszeni luźnej koszuli. Była rozpięta. Anna zobaczyła kawałek jego szczupłej klatki piersiowej.

– Żeby nie było wątpliwości – dodała. – Mówimy o akcie.

Chłopak skinął głową, zrozumiał. Tego samego dnia zadzwonił z budki telefonicznej. Uznała, że pewnie mieszka z rodzicami i nie chce, żeby ktokolwiek się w to mieszał. Następnego wieczoru zapukał do jej drzwi. Rozebrał się bez wahania, tylko co chwila nerwowo na nią zerkał. Powiedział, że robi to pierwszy raz. Ona wszystko rzeczowo mu wyjaśniła, zmuszając się, by traktować go z matczyną czułością. Chętniej okazałaby mu inny rodzaj czułości, ale, na Boga, przecież mogłaby być jego matką. Pierwszego wieczoru zrobiła tylko szybki szkic. Upewniła się, że w zadanej pozycji chłopak jest w stanie pozować długo, bez nadmiernego wysiłku. Ubrał się i wyszedł. Odtąd zjawiał się co tydzień o tej samej porze. Właściwie nie poznali się bliżej. Andreas nigdy nie mówił o sobie, nie chciał też niczego wiedzieć o niej. Nie miał żadnych planów na przyszłość ani marzeń. Od czasu do czasu opowiadał o swoim koledze, Zippie. Ewentualnie bąknął coś o filmie, który mu się spodobał. Czasem o muzyce. Nic więcej. Impuls przyszedł niespodziewanie. Nie była gotowa, niczego nie zaplanowała. Pozwalała sobie tylko o tym marzyć – kto by nie marzył? Pewnego wieczoru w trakcie seansu Andreas jakby się odsłonił. Przestał pozować. Skupił wzrok na jednym z dużych obrazów na ścianie. Zniknęło całe napięcie. Chciała mu zwrócić uwagę, ale natychmiast się rozmyśliła. Teraz mogła się na niego napatrzeć, niezauważona. Wstrzymała oddech, znieruchomiała z pędzlem w dłoni. Wiedziała, że nie myśli o niej, zauważyłaby to. Podeszła do niego bezgłośnie. Spiął się, wrócił do właściwej pozy. Lecz ona już zdążyła zobaczyć jego bezbronność. Nie był zadowolony. Chciała mu powiedzieć, że to nic takiego. Uśmiechnęła się pospiesznie, pogładziła go po policzku. Kiedy go dotknęła, nie mogła się już pohamować. Pod białą skórą wyraźnie rysowały się piękne, wydatne kości policzkowe. Nie odwrócił głowy. Nieruchomy, pozwalał się pieścić. Padające z lewej strony światło lampy było ostre, przeznaczone do pracy. Widziała każdy por na jego twarzy, cienkie żyłki na skroniach. Powieki delikatne jak bibuła. Jego skóra pachniała skórą, włosy włosami. Poddał się, pozwolił jej wziąć, co chciała. Jej ciało od dawna trwało w uśpieniu. Była zupełnie oszołomiona, kiedy wszystko zaczęło się budzić, topnieć, płynąć. Miała ochotę całkowicie się zatracić, kochać na śmierć i życie, krzyczeć i drapać, opanowała się jednak. Nie chciała go spłoszyć. Kiedy wyszedł, pozbierała się. Nie było w nim żaru. Wyobrażała sobie, że znajdzie u niego płomienną namiętność, przecież jest młody. Gdzie jej szukać, jeśli nie tu? Ale nie znalazła. Mimo to nie przestali. Za każdym razem, po skończonej pracy, sypiali ze sobą. Inicjatywa nigdy nie wychodziła od niego, zawsze od niej. Nie mogę dokończyć tego obrazu! – myślała bez poczucia wstydu. Byli dorosłymi ludźmi. W głębi duszy miała nadzieję, że chwali się nią przed kolegami.

*

Sprzedaję firany, pościel i tkaniny w pewnym bardzo szacownym sklepie. Wracam z pracy o piątej. Przez pozostałą część dnia chodzę po domu i coś tam sobie dłubię. Prawie nikt mnie nie odwiedza, z rzadka wpadnie przyjaciółka, ewentualnie syn. Ingemar. Wysłuchuję go uprzejmie. Sam nigdy mnie do siebie nie zaprasza ani nic takiego, to dla nas za trudne. Przychodzi tu głównie z poczucia obowiązku, odbywamy seanse wzajemnej kontroli. Czy wszystko w porządku. Dobrze móc czasem powiedzieć w pracy: „Wczoraj Ingemar wpadł do mnie na kawę”. Jest odpowiedzialny i porządny. Ludzkie towarzystwo, rozmowy, cudzy zapach albo przekonanie, że ktoś czuje mój – to ponad moje siły. Regularnie kupuję niezbędne rzeczy. Nic więcej. Czasem idę do biblioteki wypożyczyć jakąś biografię. Albo poprzeglądać gazety. To, rozumiesz, można za darmo. Zachodzę tam tuż przed zamknięciem, bo wtedy jest spokój i nigdy nie ma kolejki. Bibliotekę prowadzi mężczyzna. Wydaje się smutny. Pewnie ciężko mu tak wszystko czytać.

Z sąsiadami nie rozmawiam. Jeśli zawołają do mnie przez płot, odpowiadam, ale nigdy się nie zatrzymuję. Nie jestem nieszczęśliwa, ale szczęśliwa też nie. Nie znam ani jednego szczęśliwego człowieka. Lekarz, do którego chodzę raz w roku, mawia, że mam końskie zdrowie. Ma to być surowe napomnienie i dobrze wiem, do czego zmierza, ale on pewnych rzeczy nie potrafi zrozumieć. Nie mam siły tłumaczyć. Nic w tym złego, po prostu sobie nie wyobraża… Siedzi tylko i patrzy mi w oczy. Chciałby coś dla mnie znaczyć, ale właściwie nie ma na to dość energii.

Ludzie są trudni. Łatwiej jest kochać przedmioty albo czynności, ewentualnie zwierzęta, tylko że one strasznie śmierdzą i wszędzie zostawiają kłaki albo i coś gorszego. Wieczór schodzi mi na doglądaniu domu. Sprzątam, szoruję, ścieram kurze. Wszędzie jest czysto. Na koniec do każdego odpływu wlewam odrobinę chloru. Zabija zarazki i likwiduje przykry zapach. Za domem mam piękny ogród z niedużą altanką. Siadając tam latem, rozstawiam płócienny parawan. Gdyby ktoś podglądał przez żywopłot, i tak by mnie nie zobaczył. Nie żebym paradowała w samym staniku, nawet do głowy by mi to nie przyszło. Po prostu lubię tę wydzieloną przestrzeń. Nigdy nikomu nie zrobiłam krzywdy. Nigdy niczego nie żądałam, nie byłam nierozsądna. Nie oszukuję w zeznaniach podatkowych, nie podkradam w sklepie, rachunki płacę zawsze na dzień lub dwa przed terminem. W sobotę wieczorem zdarza mi się wypić trochę wina, ale zawsze zachowuję umiar. Oglądam telewizję. Czytam gazety i wiem, co się dzieje na świecie, w Algierii i Rwandzie. Sypiam dobrze, rzadko miewam sny, nie boję się śmierci. Właściwie często marzę o tym, żeby umrzeć. Nagle, siedząc na czerwonym krześle, nieświadomie. Przy oknie, z twarzą wystawioną do słońca. Ostatnie doznanie zmysłowe to delikatne ciepło. Jakie to smutne, że kiedyś mnie nie będzie!

Krótko mówiąc, wypełniam swoje obowiązki. Właściwie cóż złego jest w obowiązkach? Czy to nie one umożliwiają funkcjonowanie społeczeństw? Co wieczór, kładąc się spać, mam o jeden dzień mniej. Działa to na mnie kojąco. Wcale się tego nie wstydzę. Co rano budzę się wściekła, że jeszcze tu jestem. Ale w porządku, robię, co do mnie należy. Nie myśl sobie, że czuję się nieszczęśliwa czy coś takiego, jest mi dobrze. Było. Bo potem wydarzyło się to z Andreasem.

W wieku szesnastu lat wyprowadziłam się z żółtego domu. System zasad zamknął się wokół mnie jak klatka. Nikogo nie wpuszczałam do środka. Za kratami skonstruowałam sobie życie, stan, który pozwalał mi przetrwać, oparty na porządku, dyscyplinie i całkowitej kontroli. Kiedy odchodziłam, rodzice patrzyli za mną z niedowierzaniem i ulgą. W ich oczach dało się wyczytać jedno: nie obwiniaj nas, jeśli coś jest nie tak. Nie machali na pożegnanie. Wreszcie będą mieli spokój. Wiary w Boga też nie wyniosłam z domu. Między niebem a ziemią są rzeczy, o których nam się nie śniło, powiedziała kiedyś matka, odwrócona do mnie plecami. Dali mi wszystko, czego ich nauczono, najlepsze recepty na to, jak przejść przez życie. Więc poszłam, dźwigając na barkach System zasad. Przez pręty klatki obserwowałam świat. Wszyscy wkoło byli chwiejni, nieświadomi celu i ohydnie impulsywni. Ludzie płyną z prądem, a mnie to przeraża.

Mam przyjaciółkę, mówiłam już o tym? Runi. Rzadko mnie odwiedza. Wolę sama do niej chodzić. Gość w moim domu sprawia, że czuję się uwięziona, nie mogę wstać i wyjść, kiedy mam ochotę. Runi dużo mówi i ma wiele zmartwień – co prawda nie więcej niż ja, ale ja tak chętnie o nich nie opowiadam. Tylko teraz, przy tobie. Runi jest wspaniałą kobietą. To znaczy: wspaniale wygląda. Ubiera się nowocześnie, ale bez przesady. Wie, że dobrze się prezentuje, i ma to dla niej znaczenie. Zazwyczaj jest miła, rozmowna i energiczna. Ale strasznie dużo gada o kłopotach, nierzadko staje się wręcz nudna. To męczące. Od czasu do czasu ja też chcę jej coś powiedzieć, ale nigdy tego nie robię. Na przykład kiedy korzystam z jej toalety. Wchodzę do tej ciasnej klitki, podciągam spódnicę i siusiam. Dokładnie się wycieram. Myję ręce. Nic mnie to nie kosztuje. Nie mogę powiedzieć o tym Runi, nie zrozumiałaby. Ty też nie. Jest, oczywiście, urocza, ale totalnie brak jej kontaktu z samą sobą i z ziemią, po której stąpa. Nigdy niczego porządnie nie przemyśli. Ilekroć coś się wydarzy, ona zawsze jest nieprzygotowana. Skąd u niej to dziecinne przekonanie, że nic złego jej nie spotka? Jest dorosła. I nie umie kłamać. Raz, owszem, muszę przyznać, zachowałam się wobec niej złośliwie. Otóż siedziałam u niej w salonie i jadłam ciasto. Z bitą śmietaną i zieloną posypką cukrową. Runi rozwodziła się nad tym, jak bardzo przykłada się do piątkowego sprzątania i jak strasznie bolą ją potem plecy. A ja pomyślałam swoje. Czułam w pokoju zapach kurzu, mam nieprzeciętny węch. Kiedy wyszła po coś do kuchni, zdjęłam z ciasta zieloną grudkę cukru i wrzuciłam pod kanapę. Czekałam tydzień, ale zaczęło mnie to wciągać i poczekałam jeszcze drugi. Wreszcie, żeby dopełnić niegodziwości, odczekałam kolejny tydzień. I wybrałam się do Runi z wizytą. Kiedy wyszła do toalety, wyłowiłam cukier spod kanapy. Wciąż tam był, już nie tak zielony. Nie skonfrontowałam przyjaciółki z tym zakurzonym cukrem, nie jestem z natury zła. Staram się jej coś z siebie dawać, na Boga, w końcu jesteśmy przyjaciółkami. Kim jest przyjaciółka? Kimś, z kim można powłóczyć się w miarę bezboleśnie? Bo właściwie ona mnie nic nie obchodzi. Gdyby umarła, byłabym w szoku, ale jednocześnie miałabym sporo z głowy. Czy bym po niej płakała? Chyba nie. Dobrze wreszcie coś odfajkować.

Czasami wyciąga mnie do restauracji albo do teatru. Niemało mnie to kosztuje. Bardzo nie lubię przebywać w tłumie, tak blisko obcych ludzi, że słyszę każde ich słowo. Raz poszłyśmy do „Kuchni Hanny”, bo Runi miała urodziny. To było dawno temu. Przy stoliku obok siedziały dwie młode kobiety – młodsze od nas, ale już zdecydowanie dorosłe. Piszczały i wyły, chichocząc jak nastolatki. Ewidentnie pijane. W końcu domyśliłam się, że to wolne ptaki ulicy. Nie jestem idiotką. Część ich rozmowy absolutnie nie nadaje się do powtórzenia. Mieć je na karku, nie mogąc uciec! Ilekroć wspólnie coś planujemy, Runi wszystko organizuje. Czasem jestem wprost wzruszona. Jej głos w słuchawce, kiedy pyta, czy z nią pójdę – pełen obaw, że odmówię. Oprócz mnie nie ma nikogo. Nikomu w życiu nie jest lekko.

Gdybym kiedyś stanęła przed sądem, na pewno uznaliby mnie za niepoczytalną w chwili popełnienia zbrodni. Ale ja nie byłam niepoczytalna. Wszystko pamiętam, więc chyba musiałam być poczytalna? Zresztą widzisz, że myślę spójnie i mam poukładane w głowie, prawda? Osoba normalnie rozwinięta, w pełni władz umysłowych. Na pewno.

Ciało przykryłam folią. Nawet nie próbowałam go przesunąć – niby jakim cudem? Strasznie dużo waży. Najwyżej zaciągnę je w kąt. W oknie zawiesiłam stary worek po ziemniakach. Z sufitu zwisa goła żarówka. On leży na plecach, ręce ma wyciągnięte wzdłuż tułowia. Już nie jest piękny. Zawsze to powtarzam: piękno fizyczne to marny dar. Ja nie mam wiele do stracenia. Wiem, że jestem brzydka. Nikt nigdy nie powiedział tego wprost, ale to widać po oczach, po martwych spojrzeniach, jakimi mnie obrzucają. Dlaczego nigdy się nie wystroisz? – pyta Runi z irytacją. Przeraża ją, że nawet nie próbuję pokazać się z lepszej strony. Pozwólmy, żeby młodzi byli śliczni, myślę. Jak Andreas – on jest młody i śliczny. No, już nie. Myślami trwam przy nim. Nie został zapomniany, nic podobnego. Nigdy nie zostanie zapomniany. Co zaś tyczy się mnie, to nie jestem już tego taka pewna.

Andreas palił craveny. Nie prince’y czy marlboro jak wszyscy. Kiedy zabrakło mu fajek, szedł do kiosku, nachylał się do okienka i mówił: „craveny”. Sprzedawca kiwał głową, po czym zaczynał szukać na półkach. Mało kto kupował te papierosy. Gdziekolwiek Andreas się pojawił, zwracał na siebie uwagę, choć wcale mu na tym nie zależało. Zipp miał świadomość, że on sam działa przypadkowo i niczym się nie wyróżnia. Zresztą nie robiło mu różnicy: prince’y czy marlboro. Cola czy pepsi. Orientował się po opakowaniu. Zastanawiał się, czy ludzie udają, czy naprawdę mają wrażliwszy smak. Niewykluczone, że Andreas udawał. Nie można było na nim do końca polegać. Jeszcze jedno zdumiewało go w Andreasie. Czegoś mu brakowało. W życiu by nie powiedział: „W zeszłym roku” albo „w zeszłą sobotę”, albo „kurwa, Zipp, wiesz, co się wczoraj stało?”. Nigdy nie mówił o przeszłości – najwyżej o tym, co się wydarzyło przed chwilą lub co dopiero miało się stać. I to wcale nie dlatego że jego dotychczasowe życie było takie kiepskie, że w ogóle nie warto go wspominać. Nie było. Zipp nie miał co do tego wątpliwości. Trzymali się razem od jedenastu lat. Ale ani razu nie słyszał, by Andreas zapytał: „A pamiętasz, jak…?”.

– W 2019 – odezwał się Andreas – będziemy mieli po trzydzieści dziewięć lat. Myślałeś o tym kiedyś?

Zipp wzruszył ramionami. Nie myślał o tym i nie chciało mu się liczyć, ale rachunek na pewno się zgadzał. Prawie czterdzieści lat.

– No i co z tego?

Andreas patrzył nieruchomo przed siebie.

– Wtedy ludzie zdążą już skolonizować kilka planet. Wszystkie zwierzęta zostaną dawno zmiecione z powierzchni ziemi. Powietrzem nie da się oddychać, a wśród nas zamieszkają pierwsze roboty i nikt się nawet nie skapuje.

– Za dużo filmów oglądasz, Andreas – zgasił go Zipp. – Potrzebujemy kasy, człowieku!

Andreas przeczytał na głos tekst wiszącej na ścianie domu reklamy.

– Biuro słonecznych podróży „Saga”. Czyste powietrze, woda przejrzysta jak kryształ. Wiem – powiedział. – Jedź do Furulund.

Rozkaz wydał łagodnym tonem, jakby zwracał się do dziecka. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek mu się sprzeciwił, a w każdym razie na pewno nie zdecydowanie.

– Do Furulund? A po co?

– Bo tam jest cicho.

– Ale kasa, Andreas!

– Zaraz – odparł spokojnie.

Zipp zawrócił, Andreas zaś wyjął z kieszeni grzebień i zabrał się do układania niesfornych włosów.

– Panienek ci się zachciało? – zadrwił Zipp. – Może tym razem dla odmiany jakieś młodsze?

Andreas walczył z lokami.

– Zamknij się i jedź.

Zipp wyciskał z golfa, ile się dało. Za fabryką dynamitu ruszyli prosto brzegiem fiordu. Andreas uważnie patrzył przez okno. Po pięciu minutach poprosił Zippa, żeby zwolnił. Z naprzeciwka nadjechał rowerzysta; mężczyzna koło czterdziestki na kolarce. Miał plecak, kask i rękawiczki rowerowe. Pędził z szaloną prędkością. Andreas nawet na niego nie spojrzał, cały czas wpatrując się w przednią szybę. Zbliżali się do terenu rekreacyjnego, gdzie było kąpielisko, stoliki z ławkami i sporo murowanych grilli, z których latem ochoczo korzystano.

– Teraz w prawo – zarządził Andreas.

– Ale tam jest tylko jakiś cienki kiosk, zresztą już zamknięty na zimę – zaprotestował Zipp.

– Tutaj ludzie przyjeżdżają na wycieczki – wyjaśnił Andreas. – Jeśli będziemy mieli farta, trafi się babka z torebką.

Zipp ostrożnie zjeżdżał w stronę plaży.

– Jedź powoli. Jesteśmy nietutejsi. Szukamy czegoś.

– Czego?

Andreas z rezygnacją pokręcił głową.

– Staniemy i spytamy o drogę.

– Kogo?

– Pierwszego, kto się napatoczy – jęknął. Tępota Zippa była nie do zniesienia.

– To normalnie przejebane: żyć w społeczeństwie, które za pół litra żąda czterdziestu koron. Żeby się zabawić, trzeba mieć przynajmniej patyka – uznał Zipp.

Morze obmywało brzeg. Szarozielone, pieniste i lodowate. Na plaży stał rozsypujący się budynek jakiegoś klubu. Przed nim wznosiła się sterta zniszczonych mebli ogrodowych – niepodpalony stos na ognisko świętojańskie. Lato było suche. Wjechali na parking. W oddali na plaży majaczył samotny spacerowicz. Andreas wyjął ze schowka czapkę, naciągnął głęboko na czoło, upychając pod nią loki. Na widok napisu na niebieskim płótnie Zipp parsknął śmiechem.

– „Holy Riders. W drodze do Jezusa”. Niezły, kurwa, jesteś, Andreas!

Wiał mocny wiatr. Andreas wystawił z samochodu jedną nogę.

– Babka – rzucił. – Z wózkiem. Prima.

– Dlaczego?

– Babki robią się totalnie bezradne, kiedy pchają wózek.

Odwrócił się do Zippa.

– Pomyśl, co leży w tym wózku.

– Co ty właściwie zamierzasz?

Zipp zaniepokoił się. Nie mógł protestować, bo we dwóch tworzyli paczkę i zawsze wszystko robili razem. Czasem jednak podejrzewał, że któregoś dnia przeciągną strunę – która zresztą była okropnie elastyczna. Andreas miał przy pasku nóż, zasłonięty koszulą.

– Najpierw trzeba zobaczyć, czy ma torebkę. Jeśli mieszka niedaleko, to zostawiła ją w domu. Ale baby zawsze noszą torebki.

Czekali. Kobieta tymczasem powoli się zbliżała. Pchała wózek wzdłuż linii wody, koła zapadały się w sypkim piasku. Była bardzo wysoka, na głowie miała zawiązaną chustkę, a jej jasny płaszcz powiewał na wietrze.

– Ona ma ze dwa metry wzrostu! – zawołał Zipp, który sam mierzył metr siedemdziesiąt.

– To nic. Panny przecież nie mają mięśni.

Kobieta zauważyła samochód. Nachyliła się, żeby poprawić coś w wózku. Zobaczyli kawałek niebieskiej kołderki. Andreas wytężał wzrok.

– Widzę torebkę – szepnął. – Leży na kołdrze. Świetnie!

– A niby dlaczego?

– Bo o wiele trudniej jest zwinąć torebkę wiszącą na ramieniu. – Andreas przez chwilę siedział ze zmrużonymi oczami. W myślach powtarzał plan działania, w którym nie było ani szamotaniny, ani przemocy, tylko czysty spryt.

– Ty zostajesz. Nie wyłączaj silnika. Szukaj czegoś w schowku. Udawaj, że siedzisz z mapą czy coś w ten deseń. Ja pójdę spytać o drogę. Na przykład do hali sportowej. Zwinę torebkę i spierdalam z powrotem.

– Ale kobieta zapisze rejestrację!

– Z reguły srają ze strachu, a nie zapisują.

Andreas wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku nieznajomej. Na jego widok zwolniła kroku, niepewnie zerkając na auto. Dziwne są te kobiety, pomyślał Andreas, zawsze zwęszą, jak coś jest nie tak. Albo po prostu wszystko widzą inaczej niż my. Może dlatego, że zawsze miały więcej wrogów. Być kobietą. Bez przerwy czuwać. Jakie to męczące! Już zaczęła skręcać na parking, ale musiałaby ominąć samochód, więc nagle po prostu ruszyła w inną stronę. Żałośnie czytelny manewr. Można by się zastanawiać, skąd jej to przyszło do głowy. Czy zrobiła tak ze względu na spienione morze, czy raczej chodziło o dziecko. Odpowiedzialność za coś więcej niż za samą siebie. I fakt, że byli mężczyznami. Nagły, niewyjaśniony lęk. W dodatku wiatr dął złowrogo, a morze wściekle waliło o brzeg. Nikt nie usłyszałby krzyku. Andreas stanął, potrząsnął głową, patrząc za kobietą. Ostrożnie obejrzała się za siebie. On natychmiast zareagował, bezradnie rozkładając ręce. W ostrym białym świetle jego twarz jaśniała. Kobieta szła stromą ścieżką wiodącą na nadmorskie wzgórze. Jedyna droga ucieczki. Zipp czekał w samochodzie. Gonił wzrokiem Andreasa, a Andreas gonił kobietę. Przyspieszyła kroku, lecz naraz usłyszała wołanie. Odwróciła się niechętnie. Większość ludzi mimo wszystko nie potrafi zignorować czyjegoś głosu. Chłopak oczywiście wcale nie jest niebezpieczny, co za niedorzeczna myśl! Wolała tylko przygotować się na wszelką ewentualność, uniknąć potencjalnego niebezpieczeństwa. Niemowlę w wózku dobitnie uświadamiało jej, jak bardzo świat jest niebezpieczny. Nocami prawie nie spała, bo ledwo zasnęła, dziecko znikało z jej świadomości, a tego nie mogła znieść.

– Przepraszam!

Andreas zawołał cienkim głosem. Żółta koszula wydymała się wokół jego wąskiej talii. Prawą ręką zasłaniał nóż. Wyglądał jak przerośnięty ministrant. Zipp siedział zdenerwowany w samochodzie. Zobaczył, że kobieta nareszcie stanęła. Nie podobało mu się, że Andreas wybrał właśnie ją, matkę z dzieckiem. Przerażał go sposób, w jaki kurczowo ściskała rączkę wózka. Była w tym jakaś wielka desperacja, zbielałe dłonie przypominały szpony. Nie chodziło wcale o torebkę, lecz o istotkę pod niebieską kołdrą. Przyszło mu do głowy, że coś może się stać, bo ze względu na dziecko kobieta jest nieobliczalna. Zaciągnął hamulec ręczny i wysiadł, chociaż Andreas kazał mu zostać w aucie. Tamten już prawie dogonił kobietę. Zatrzymał się w pewnej odległości, żeby nie czuła się zagrożona. Miał w sobie nieodparty urok. Zipp widział po jej oczach, że czyta napis na czapce Andreasa, że dostrzegła biały krzyżyk. Nieznacznie opuściła ramiona. Nawet poprawiła chustkę na głowie, niemal zalotnie. Uśmiechnęła się. Andreas coś powiedział. Ona zaczęła mu tłumaczyć, pokazując ręką: prosto drogą za parkingiem. Zipp ruszył do nich. Wpatrywał się w wózek. Zauważył czerwoną nylonową torbę. Andreas zrobił parę kroków w stronę kobiety, żeby zobaczyć, którędy biegnie droga, czyli praktycznie rzecz biorąc, zbliżył się do torebki. Zipp się nie zatrzymywał. W pewnym momencie Andreas dostrzegł go i na sekundę stracił rezon. Stali wysoko na ścieżce. Poniżej brzeg stromo wpadał do wody kaskadami ostrych kamieni. Nagle Andreas przeszedł do akcji. Błyskawicznie skoczył do przodu, złapał torbę i puścił się biegiem do samochodu. Kobieta zaczęła krzyczeć. Rozpaczliwie próbowała odnaleźć się w nowej sytuacji: oszukali ją dokładnie w chwili, kiedy uznała, że to porządni chłopcy bez żadnych złych zamiarów. Nie umiałaby powiedzieć, czy ogarnęła ją wściekłość, czy całkowita niemoc. Odruchowo poszukała stopą hamulca przy wózku i popędziła za Andreasem.

– Do auta! – wrzeszczał Andreas.

Ale Zipp nawet nie drgnął. Tamci dwoje biegli prosto na niego, a on stał jak skamieniały, bo widział, że wózek zaczyna powoli zjeżdżać w stronę morza. Nie trafiła w hamulec! Patrzył, jak stateczek obity niebieskim pluszem przelatuje przez krawędź urwiska. Z opętańczym wrzaskiem rzucił się na ratunek, o mały włos nie wpadając na Andreasa. Kobieta zatrzymała się w pół kroku. Teraz dotarło do niej, co się dzieje. Odwróciła się, żeby zobaczyć tylko, jak Zipp znika z pola widzenia. Krzyknęła rozdzierająco i popędziła z powrotem. Andreas przyglądał się temu wszystkiemu ze zdumieniem. Bezwiednie upuścił torbę. Z daleka dobiegał go szum morza, fal wzbijających się prawie na wysokość człowieka. Usłyszał stłumione głosy. W końcu zza krawędzi urwiska wyłoniła się jasna czupryna Zippa. Chłopak był cały czerwony ze wzburzenia.

– Gazu, kurwa, gazu!

– Co z dzieciakiem? – wrzasnął Andreas, złapał torbę i pobiegł za Zippem.

– Wózek wjechał na kamień i dzieciak wyleciał! Ja pierdolę!

Wskoczyli do samochodu, by natychmiast ruszyć z głośnym rykiem. Żaden nie miał odwagi obejrzeć się za siebie. Nadal jednak słyszeli szum morza: ciężki, monotonny pomruk.

– Ja pierdolę! Dzieciak wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierali!

– Wyluzuj, nic się nie stało.

– Nic się nie stało? Dzieciak mógł się utopić!

– Ale się nie utopił!

– No, to w każdym razie nieźle się poobijał. Kurwa, gdybyś słyszał, jak on się darł!

– Gorzej by było, gdyby się nie darł.

– Jezu!

– Zostaw Jezusa w spokoju!

Samochód z rykiem jechał pod górę, żwir strzelał na boki, zdrowo nimi zarzucało. W skrzyni biegów coś groźnie trzeszczało. Andreas musiał trzymać się uchwytu na drzwiach. Zerwał z głowy czapkę i wsadził do kieszeni. Loki rozsypały się swobodnie.

– Widziała nas obu. Widziała samochód. Zabrałeś torbę? – jąkał się Zipp.

– Masz mnie za amatora? – mruknął Andreas.

– Wieczorem gliny siedzą nam na karku.

– W życiu. Babka za bardzo jest przejęta dzieciakiem. O reszcie zapomni.

– Kompletnie cię pojebało? – wrzasnął Zipp, usiłując drżącymi rękami utrzymać kierownicę.

– Znam się na kobietach. Będzie dziękować Bogu, że dzieciak przeżył. Pieniądze przestaną mieć dla niej znaczenie. Totalnie przetasują się jej wartości. Więc lepiej stul pysk i jedź.

Zaczął grzebać w torbie. Wyciągnął butelkę ze smoczkiem.

– Mleko jest ciepłe – zauważył ze zdziwieniem. Potem znalazł niebieski smoczek, moskitierę do wózka i książkę w wydaniu kieszonkowym. Wyjął ją. – Ma na imię Gina – zamyślił się. – Ty, weź, mieć na imię Gina!

– A pieniądze? – spytał Zipp z irytacją.

– Same stówy. Cztery. Kurwa, Zipp, mówię ci, jestem mistrzem odwagi i sprytu! Dosłownie Tyrell Corporation. Model bojowy Nexus!

Zipp mruknął coś niezrozumiale i dodał gazu. Czoło zalewał mu pot. Andreas jest jednak nieźle pojebany.

*

Moja matka była nie tyle matką, ile raczej szczególną instancją korygującą. Dlatego jestem dobrze wychowaną dziewczynką. Mówię proszę i dziękuję, nic nie szkodzi, ty zdecyduj. Mam mocny uścisk dłoni. Patrzę ludziom w oczy. Zapamiętuję imiona. Pamiętam drobiazgi, co kto lubi i czego nie lubi, zauważam, gdy ktoś się ładnie rumieni. Nie jest ze mną tak źle. Dobrze sobie radzę, niczego mi nie brakuje, nie jestem ofiarą. Niektórzy potrafią utrudniać sobie życie, uzależniać się od własnych albo cudzych wymagań, cierpią. Dlaczego ja też miałabym tak żyć? Dla mnie nic nie jest ważne. Nic nie jest dość ważne. Spokojnie mogę stać na końcu kolejki, jestem cierpliwa. Jeśli komuś się spieszy, przepuszczam go. Lubię to. Uczę się od ludzi, kiedy na mnie nie patrzą. Uczę się, obserwując ich miny z gatunku „na śmierć i życie”. Płaczę, tylko kiedy mam zły dzień. Ale rzadko miewam złe dni. Miewałam.

Czasem płaczę i sama się dziwię, że niespodziewanie coś tak po prostu w człowieku pęka. Kiedy oglądam zdjęcia z biednych krajów. Dzieci z muchami w kącikach ust, bezzębnych starców bez grama ciała, kości, strupy i rany, brak wody, ich oskarżycielskie spojrzenia skierowane na mnie. Może faktycznie ponoszę za to część winy. Ktoś ją przecież ponosi. A ja nigdy nic nie zrobiłam, żeby pomóc.

Cieszę się, że Henry odszedł. Widziałam, jak to się działo, stopniowo. Widziałam wyraz jego oczu, kiedy rozbierałam się wieczorem. Nie było w nich obrzydzenia, lecz potworne zażenowanie. W niczym mu nie pomogłam. Nie mój problem. To Henry miał pomóc mnie. Ale nie zdołał. Łatwiej jest żyć samotnie. No i ominęło go to, co się teraz dzieje. Przyjemnie o tym pomyśleć. Mój syn Ingemar nigdy o nim nie wspomina. Mówię mu, że wcale nie musi, proszę tylko, żeby spróbował zrozumieć. Nie kocha mnie, nie mam co do tego wątpliwości. Nie żywi do mnie także nienawiści, nigdy tak nie sądziłam, po prostu wtłoczyłam go w jedyny znany mi system przetrwania. Ingemar też jest porządnym człowiekiem. Pracuje w Urzędzie Płac i Stosunków Cenowych. Nie zaciąga długów, nie pije. Nie mam pojęcia, czym się zajmuje w tej pracy, może decyduje, ile co ma kosztować. Wszyscy narzekają na ceny i każdy ma za niską pensję. Zastrajkujmy! – krzyczą – jesteśmy zagubieni w dzisiejszym świecie, jesteśmy pomijani, niedocenieni, inni dostali, dlaczego więc my mamy nie dostać! Dzisiaj nikt już nie dojrzewa. Gdziekolwiek pójdę, widzę rozmazgajone dzieci. Runi na przykład. Ona ciągle się mazgai.

Od czasu do czasu marzy mi się, by przyjechał Ingemar, żebyśmy poszli we dwoje do miasta. Ręka w rękę. Irma Funder spaceruje ulicami ze swoim dorosłym synem. Nie jest wysoki i przystojny, ale dość sympatyczny. Grube rysy twarzy odziedziczył po mnie i ładnie mu z tym. Jest szalenie poważny. To człowiek, który wszystko przemyślał. Co prawda nie ma w życiu żadnych wzniosłych celów, ale wykonuje swoje obowiązki i nigdy nie narzeka. Iść przez miasto z Ingemarem. Wchodzimy do kawiarni. Płaci i niesie tacę do stolika. Wysuwa dla mnie krzesło. Ale Ingemar nie przyjeżdża. Od dawna. Gdybym to zaproponowała – może przejdziemy się po mieście? – spojrzałby na mnie ze zdumieniem. Ale teraz cieszy mnie, że woli trzymać się na dystans.