Utracona - Karin Fossum - ebook + audiobook

Utracona ebook i audiobook

Fossum Karin

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kto był w stanie zabić drugiego człowieka z takim okrucieństwem? I dlaczego Hinduska postanowiła przybyć do norweskiej wioski, o której od dawna nikt nie pamięta? Na miejscu morderstwa służby znajdują zakrwawione sari. To najważniejszy trop prowadzący do zabójcy. Sprawa wywołuje poruszenie w całym kraju. 

Konrad Sejer i Jakub Skarre rozpoczynają niezwykle trudne śledztwo – nikt nie zna bowiem tożsamości ofiary. Wydaje się, że tylko Gundar Jomann mógłby pomóc w rozwiązaniu tej sprawy. Mężczyzna nie ma jednak na to ochoty. Zamiast tego woli zajmować się chorą siostrą. Swoje azjatyckie tajemnice stara się za wszelką cenę ukryć…

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Oceny
4,4 (104 oceny)
53
43
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zofiapelc
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się słuchało, jednak pozostało wrażenie „niedokończenia” - za dużo niepozamykanych wątków i niedopowiedzeń.
20
Dariaxsa

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobra pozycja ale mam wrażenie że jeden wątek nie został dokończony.
20
Maciejowa123

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka!
00
Wybredny

Dobrze spędzony czas

Dziwne zakończenie, albo czytelnik sam ma się domyślić pewnych rzeczy albo będzie to wyjaśnione w następnych częściach.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Elskede Poona

Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik

Copyright © Karin Fossum, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk

ISBN 978-87-0238-048-4

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Z podziękowaniami dla Finna Skårderuda

Ciszę przerywa ujadanie psa. Matka podnosi wzrok znad zlewu i spogląda w okno. Ujadanie wydobywa się z głębi psiego gardła. Muskularne, porośnięte czarną sierścią ciało dygoce z podniecenia.

Po chwili dostrzega syna. Wysiada z czerwonego golfa i rzuca na ziemię granatową torbę. Patrzy w okno i zauważa ledwo widoczną sylwetkę matki, po czym podchodzi do psa i uwalnia go z łańcucha. Zwierzę rzuca się na niego, tarzają się na ziemi, wzbijając tumany kurzu. Pies skamle, mężczyzna przeklina żartobliwie i z sympatią. Od czasu do czasu krzyczy z całych sił i mocno uderza rottweilera po pysku. Pies wreszcie przypada do ziemi. Mężczyzna wstaje i otrzepuje spodnie. Ponownie zerka w stronę okna. Pies podnosi się ostrożnie, kuląc się ze strachu; mężczyzna wreszcie pozwala mu podejść i polizać się po twarzy. A potem idzie do domu i wchodzi do kuchni.

– Dobry Boże, jak ty wyglądasz! – Niebieska bawełniana koszulka jest poplamiona krwią, ręce i twarz podrapane. – W życiu nie widziałam czegoś takiego! – sapie gniewnie matka. – Zostaw tę torbę. Dzisiaj i tak robię pranie.

Mężczyzna krzyżuje ręce na piersi. Są potężne tak jak on cały. Prawie sto kilogramów i ani śladu tłuszczu. Mięśnie rozgrzane od wysiłku.

– Uspokój się. Ja to zrobię.

Kobieta nie wierzy własnym uszom. Miałby sam prać swoje rzeczy?

– Gdzie byłeś? – pyta. – Chyba nie ćwiczysz na siłowni od szóstej do jedenastej?

Syn odwraca się do niej tyłem.

– Z Ullą – mamrocze. – Pilnowaliśmy dziecka.

Kobieta patrzy na szerokie plecy, na bardzo jasne, zjeżone jak szczotka, włosy z wąskimi szkarłatnymi pasemkami. Wygląda, jakby płonął. Chłopak znika w drzwiach do piwnicy. Chwilę później kobieta słyszy szum starej pralki. Wypuszcza wodę ze zlewu i spogląda na podwórko. Pies leży z pyskiem na łapach. Na niebie gasną resztki światła. Syn wraca i oznajmia, że weźmie prysznic.

– O tej porze? Przecież dopiero co wróciłeś z siłowni!

Nie odpowiada. Wkrótce potem z łazienki zaczyna dobiegać jego dudniący głos. Śpiewa. Trzaskają drzwiczki apteczki. Głuptas, pewnie szuka bandaża.

Matka uśmiecha się. Nie ma nic niezwykłego w tej gwałtowności. Przecież jest mężczyzną.

Nigdy nie zapomni tych chwil. Ostatnich, kiedy jeszcze wszystko było dobrze.

Wszystko zaczęło się od podróży Gundera Jomanna, który pojechał aż do Indii, żeby znaleźć żonę. Kiedy go pytano, nie przyznawał się, że taki właśnie był cel jego podróży. Nie przyznawał się do tego nawet przed sobą. Mówił, że chciał zobaczyć kawałek świata. Cóż za niesłychana ekstrawagancja! Przecież do tej pory prawie nie wydawał na siebie pieniędzy. Rzadko wychodził z domu, nie przyjmował zaproszeń na bożonarodzeniowe przyjęcia, spędzał czas, zajmując się domem, ogrodem albo samochodem. O ile było wiadomo, nigdy nie miał żadnej kobiety. Gunder nie przejmował się plotkami, tylko powoli – to akurat nie ulegało wątpliwości – dążył do celu i osiągał go, nie czyniąc przy tym zamieszania. Czas był jego sprzymierzeńcem. W pięćdziesiątym pierwszym roku życia spędzał wieczory, przeglądając książkę Narody świata – prezent od młodszej siostry, Marie. Ofiarowała mu ją, ponieważ przemieszczał się wyłącznie z domu do pracy i z powrotem, a zależało jej, żeby zobaczył coś więcej. Pracował w niedużej, ale dobrze prosperującej firmie, handlującej maszynami rolniczymi. Gunder przeczytał książkę i obejrzał ilustracje. Najbardziej zafascynowały go Indie. Piękne kobiety z czerwonymi kropkami na czołach. Umalowane oczy, zalotne uśmiechy. Jedna z nich odwzajemniła mu się spojrzeniem z kart książki, a on natychmiast utonął w rozkosznych marzeniach. Nikt nie potrafił marzyć tak jak Gunder. Zamknął oczy i dał się ponieść wyobraźni. Kobieta w czerwonym stroju była lekka jak piórko. Oczy miała głębokie i ciemne jak czarne szkło. Włosy ukryła pod szalem ze złocistą falbaną. Miesiącami gapił się na to zdjęcie. Stało się dla niego jasne, że musi mieć żonę z Indii – nie dlatego że chciał mieć kobietę uległą i pokorną, ale dlatego że pragnął kogoś wielbić i adorować. Norweżki nie lubiły być adorowane. Nigdy nie potrafił ich zrozumieć, nie wiedział, czego naprawdę chcą. Jego zdaniem niczego mu nie brakowało: miał dom, ogród, samochód, pracę i doskonale wyposażoną kuchnię. W łazience było ogrzewanie podłogowe, miał też telewizor i magnetowid, zmywarkę, suszarkę, kuchenkę mikrofalową, ochotę w sercu i pieniądze w banku. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że o szczęściu w miłości decydowały również inne, bardziej abstrakcyjne czynniki; nie był przecież idiotą. Niestety, ta wiedza okazałaby się mu pomocna tylko wtedy, gdyby dotyczyła czegoś, czego można się nauczyć albo co da się kupić. Przyjdzie twoja pora, powtarzała matka, umierając w szpitalnym łóżku. Ojciec zmarł wiele lat wcześniej. Gunder dorastał z dwiema kobietami: matką i siostrą Marie. Kiedy matka miała siedemdziesiąt lat, stwierdzono u niej guza mózgu. Zdarzały się długie okresy, kiedy nie była całkiem sobą. Cierpliwie czekał, aż znowu stanie się osobą, którą znał i kochał. Przyjdzie twoja pora. Dobry z ciebie chłopiec, Gunder. Zobaczysz, któregoś dnia spotkasz właściwą kobietę.

Ale ten dzień jakoś nie chciał nadejść, więc Gunder zarezerwował bilet lotniczy do Indii. Wiedział, że to biedny kraj. Może spotka tam kobietę, która nie będzie mogła sobie pozwolić na to, by odrzucić jego propozycję przeprowadzki do Norwegii, do jego ładnego domku. Zaprosi jej krewnych i opłaci im przelot, jeśli będą chcieli. Nie zamierzał nikogo zmuszać do zrywania rodzinnych więzi. A gdyby się okazało, że jego żona wyznaje jakąś skomplikowaną wiarę, z pewnością nie będzie jej nakłaniał, żeby ją porzuciła. Mało kto był równie cierpliwy jak on. Gdyby tylko udało mu się znaleźć żonę!

Istniały inne możliwości, ale jakoś nie potrafił zdobyć się na odwagę, żeby z obcymi ludźmi wsiąść do autobusu jadącego do Polski, a nie chciał lecieć do Tajlandii. Tyle mówiło się o tym, co się tam dzieje. Chciał samodzielnie znaleźć żonę. Wszystko miało zależeć wyłącznie od niego. Nie mieściło mu się w głowie, że mógłby przeglądać album z fotografiami i opisami różnych kobiet albo gapić się w ekran telewizora, na którym prezentowałyby się kolejno. Nigdy nie zdołałby dokonać wyboru.

Światło lampki grzało jego łysiejącą głowę. Znalazł na mapie Indie oraz ich główne miasta: Madras, Bombaj, New Delhi. Wolałby miasto nad morzem. Informacja, że wielu Hindusów zna angielski, dodała mu pewności siebie. Jeśli wierzyć Narodom świata, niektórzy byli nawet chrześcijanami. Może łaskawy los sprawi, że pozna chrześcijankę mówiącą po angielsku. To, czy będzie miała dwadzieścia lat czy pięćdziesiąt, nie miało wielkiego znaczenia. Nie zamierzał mieć dzieci, nie snuł aż tak śmiałych planów, lecz gdyby ona miała dzieci, na pewno by mu to nie przeszkadzało. Być może będzie musiał się targować. W dalekich krajach panują obyczaje niekiedy całkiem różne od tego, do czego przywykł w domu. Jeżeli trzeba będzie zapłacić, wyłoży, ile trzeba. Po matce odziedziczył spory majątek.

Najpierw musi znaleźć biuro podróży. Miał do wyboru cztery. To w centrum handlowym składało się wyłącznie z lady, o którą można było się oprzeć, kartkując katalogi. Gunder wolał siedzieć. Czekała go ważna decyzja, nie taka, jaką można podjąć w pośpiechu, nawet nie usiadłszy. Będzie musiał pojechać do miasta, gdzie są trzy biura. Sięgnął po książkę telefoniczną, jednak przypomniał sobie, że Marie przyniosła mu kiedyś broszurkę z ofertą wakacyjną, żeby go skusić na wyjazd. To takie dla niej typowe, pomyślał, otwierając folder na indeksie. Litera I: Ialyssos, Ibiza, Irlandia. Czy nie ma wakacyjnych wyjazdów do Indii? Pod „Indonezją” znalazł Bali, ale to nie było to. Indie albo nic. Może przecież zadzwonić na lotnisko i tam zarezerwować bilet. Da sobie radę, jak zwykle, a w wielkich miastach zawsze są jacyś podróżni. Ale zrobił się wieczór i było już za późno, żeby dzwonić. Zamiast tego po raz kolejny sięgnął po Narody świata i długo wpatrywał się w indyjską piękność. Wprost trudno mu było sobie wyobrazić, żeby mogła istnieć kobieta tak zachwycająco piękna, tak złocista i gładka, tak nadzwyczajnie delikatna. Smukłą dłonią zebrała szal pod brodą. Na nadgarstkach nosiła bransolety, a w czarnych źrenicach odbijał się błysk światła – może słońce? Patrzyła prosto na Gundera. Prosto w jego stęsknione oczy, duże i błękitne. Zamknął je. Podążyła za nim w jego sen. Drzemiąc w fotelu, odpłynął ze złocistą pięknością. Nic nie ważyła. Jej krwistoczerwony strój trzepotał wokół jego twarzy.

*

Postanowił zadzwonić z pracy, podczas przerwy na lunch. Wszedł do pustego biura, z którego prawie nie korzystano. Zostało zamienione w magazyn. Przy ścianach piętrzyły się pudła z segregatorami i teczkami, plakat na ścianie przedstawiał ogorzałego mężczyznę jadącego traktorem po polu. Pole było tak ogromne, że sięgało aż po zamglony błękitny horyzont. Wyglądało zupełnie jak morze. BEZ FARMERÓW NIE MA NORWEGII, głosił napis. Gunder wybrał numer.

– Wciśnij dwa, jeśli chcesz jechać za granicę – polecił mu głos.

Wcisnął odpowiedni klawisz.

– Proszę czekać, przed tobą jest dziewiętnastu oczekujących – oznajmił inny głos.

Komunikat powtarzał się co jakiś czas. Gunder bębnił palcami w podkładkę, potem próbował narysować indyjskiego smoka. Przez okno zobaczył, jak przed sklep zajeżdża samochód. Przed tobą jest szesnastu oczekujących… Dziesięciu… Ośmiu… Czuł, że to odliczanie przybliża go do czegoś niezmiernie ważnego. Serce biło mu coraz szybciej, z coraz większym zapałem rysował niezgrabnego smoka. Z czarnego forda wysiadł Svarstad, farmer. Był dobrym klientem, zawsze chciał, żeby obsługiwał go Gunder, i nie znosił czekać. Sprawa robiła się coraz bardziej pilna. W słuchawce rozległa się muzyka, a głos obwieścił, że Gunder za chwilę zostanie połączony z konsultantem. Właśnie wtedy do pokoju wpadł Bjørnsson, jeden z młodszych sprzedawców.

– Svarstad przyjechał i pyta o ciebie. A co ty tu właściwie robisz?

– Zaraz przyjdę. Zagadaj go przez chwilę. Porozmawiajcie o pogodzie, ostatnio jest piękna.

Gunder skupił uwagę na słuchawce, w której odezwała się jakaś kobieta.

– Ale on mnie ignoruje! – poskarżył się Bjørnsson.

Gunder machnął tylko ręką. Bjørnsson wreszcie zrozumiał i wyszedł. Po drugiej stronie szyby Gunder widział zniecierpliwioną twarz Svarstada. Farmer spoglądał na zegarek z miną świadczącą o tym, że nie ma wiele czasu i że dziwi się, dlaczego wszyscy od razu do niego nie przybiegli.

– Chodzi o to, że chciałbym polecieć do Indii, do Bombaju – powiedział Gunder. – Za dwa tygodnie.

– Z portu lotniczego Gardermoen? – zapytał głos.

– Tak. Wylot w piątek za dwa tygodnie.

Usłyszał zadziwiająco szybki stukot klawiszy klawiatury.

– Musi pan polecieć do Frankfurtu o 10.15 – odezwała się kobieta. – Z Frankfurtu odlot o 13.10, przylot czterdzieści minut po północy czasu miejscowego.

Gunder notował jak szalony.

– To znaczy?

– Różnica czasu wynosi trzy i pół godziny.

– Doskonale. Chciałbym zarezerwować bilety. Ile to kosztuje?

– Bilet w dwie strony?

Zawahał się. A jeśli nie będzie wracał sam? Na to przecież liczył, o tym marzył i tego pragnął.

– Czy później będę jeszcze mógł zmienić rezerwację?

– Owszem.

– W takim razie poproszę bilet w dwie strony.

– To będzie sześć tysięcy dziewięćset koron. Odbierze pan bilet na lotnisku czy mamy go panu przesłać?

– Proszę przesłać. – Podał nazwisko, adres i numer karty kredytowej. – Blindveien numer dwa.

– Jeszcze jeden drobiazg – powiedziała kobieta, zapisawszy dane. – To miasto nie nazywa się już Bombaj.

– Naprawdę? – zdziwił się Gunder.

– Od 1995 roku jego oficjalna nazwa brzmi Mombaj.

– Będę o tym pamiętał – obiecał.

– Linie SAS życzą panu przyjemnej podróży.

Odłożył słuchawkę. W tej samej chwili Svarstad ze wściekłą miną wtargnął do biura. Zamierzał kupić kombajn i najwyraźniej postanowił poużywać sobie na Gunderze. Ten zakup to było dla niego wielkie przeżycie. Zawzięcie uprawiał rodzinną farmę i nie było mowy o tym, żeby jakąkolwiek maszynę kupił na spółkę z innym farmerem. Był nie do zniesienia.

– Svarstad! – Gunder poderwał się z fotela. Po tym, co się wydarzyło, na twarzy wykwitł mu rumieniec. – Zabierzmy się do pracy!

Przez kolejne dni Gunder nie mógł znaleźć sobie miejsca. Miał problemy z koncentracją i śnił na jawie, za to trudno mu było zasnąć nocą. Leżąc w łóżku, myślał o długiej podróży i o kobiecie, którą być może spotka. Wśród dwunastu milionów mieszkańców Bombaju – Mombaju, poprawił się w myślach – powinna znaleźć się jedna dla niego. Żyje sobie tam jakby nigdy nic, niczego nie podejrzewając. Postanowił kupić jej upominek, coś spotykanego tylko w Norwegii, czego nigdy wcześniej nie widziała. Na przykład norweską filigranową broszkę do jej czerwonego stroju. Albo do niebieskiego, albo zielonego. W każdym razie koniecznie broszkę. Nazajutrz pojedzie do miasta i poszuka. Nie powinna być duża i rzucać się w oczy, raczej niewielka i dyskretna. Taka w sam raz do spięcia szala, oczywiście, jeśli jego przyszła żona nosi szale. A jeśli woli spodnie i swetry? Cóż on może wiedzieć na ten temat? Wyobraźnia pracowała jak szalona, nie pozwalając mu zasnąć. Czy będzie miała czerwoną kropkę na czole? W myślach dotknął kropkę palcem, a kobieta uśmiechnęła się nieśmiało.

– Bardzo ładne – powiedział w ciemność po angielsku. Musiał ćwiczyć się w tym języku. – Bardzo dziękuję. Do zobaczenia.

Trochę już potrafił.

Svarstad właściwie podjął już decyzję: wybrał dominatora model 58S. Gunder pochwalił jego wybór.

– Dobre jest tylko to, co najlepsze – powiedział z uśmiechem dumny ze swego indyjskiego sekretu. – Sześciocylindrowy silnik Perkinsa, sto koni mocy, trzystopniowa ręczna skrzynia biegów z hydrauliczną regulacją prędkości, szerokość koszenia trzy metry sześćdziesiąt centymetrów.

– A cena? – zapytał ponuro Svarstad, choć doskonale wiedział, że takie cudo kosztuje pięćset siedemdziesiąt tysięcy koron.

Gunder skrzyżował ręce.

– Będziesz też potrzebował nowej prasy do słomy. Zdecyduj się wreszcie na porządną inwestycję i spraw sobie quadranta. Nie masz przecież dużego magazynu.

– Muszę mieć okrągłe bele. Z dużymi nie dam sobie rady.

– To tylko kwestia przyzwyczajenia – odparł niezrażony Gunder. – Mając odpowiedni sprzęt, będziesz mógł zatrudniać mniej pracowników sezonowych. Przecież Polacy też kosztują, prawda? Dzięki nowemu dominatorowi i prasie obejdziesz się bez nich. Zaproponuję ci superkorzystną cenę, obiecuję.

Svarstad zamyślił się, żując źdźbło trawy. Ogorzałe od słońca i wiatru czoło przecinała głęboka zmarszczka. W głęboko skrytych oczach czaił się smutek, który zaczął stopniowo ustępować przed świetlaną wizją. Żaden zdrowo myślący sprzedawca nie próbowałby namówić do kupna dodatkowego sprzętu kogoś, kto z trudem mógł sobie pozwolić na kombajn, ale Gunder zaryzykował i jak zwykle wygrał.

– Potraktuj to jako inwestycję w przyszłość – ciągnął. – Jesteś jeszcze całkiem młody. Dlaczego miałbyś poprzestać na byle czym? Harujesz jak wół. Duże bale łatwo układać warstwami, a w dodatku zajmują mniej miejsca. W tej okolicy jeszcze nikt się na to nie odważył, ale niedługo będą pchać się drzwiami i oknami, żeby zobaczyć, jak ty to robisz.

Ten argument okazał się decydujący. Svarstadowi aż się oczy zaświeciły na myśl o sąsiadach wpraszających się do jego obejścia, lecz najpierw musiał zadzwonić. Gunder zaprowadził go do pustego biura, sam zaś zaczął szykować umowę. Transakcja właściwie została już zawarta. Sprawy nie mogły ułożyć się lepiej: duży sukces przed długą podróżą. Z czystym sumieniem mógł wyruszyć w drogę.

Svarstad wyszedł z biura. Poczerwieniał od emocji, ale skryte pod krzaczastymi brwiami oczy aż błyszczały.

– Bank się zgadza.

– To świetnie – podsumował Gunder.

Po pracy pojechał do miasta, do sklepu z biżuterią. Długo wpatrywał się w gablotę z pierścionkami, a następnie poprosił sprzedawczynię, żeby pokazała mu tradycyjną srebrną biżuterię, na przykład broszki.

– To prezent dla kogoś, kto nie ma norweskiego stroju ludowego.

– Ale filigranowe broszki nosi się wyłącznie do norweskich strojów ludowych! – pouczyła go sprzedawczyni.

– Chodzi mi o coś stuprocentowo norweskiego.

– Dla cudzoziemki? – upewniła się ekspedientka.

– Tak. Pomyślałem sobie, że mogłaby nosić to do swojego tradycyjnego stroju.

– A jaki to strój? – pytała dalej coraz bardziej zaintrygowana sprzedawczyni.

– Indyjskie sari – odparł Gunder dumnie.

Zapadła cisza. Sprzedawczyni najwyraźniej nie wiedziała, co począć. Z pewnością wywarł na niej wrażenie upór Gundera, a poza tym przecież nie mogła odmówić sprzedaży. Jednak Norweski Instytut Sztuki Ludowej nie bez powodu opracował przepisy dotyczące tego, jakie elementy stroju ludowego można łączyć ze sobą, a jakie nie. Co jednak instytutowi do tego, że jakaś kobieta w Indiach zapragnęła nosić norweską filigranową broszkę do swego jaskrawopomarańczowego sari? Ekspedientka wyjęła tackę z broszkami i wybrała jedną, średniej wielkości, zastanawiając się równocześnie, czy jej niecodzienny klient zdaje sobie sprawę, ile ona kosztuje.

– Jaka jest jej cena? – zapytał Gunder.

– Tysiąc czterysta koron. Dla porównania pokażę panu inną, z Hardanger. Mamy większe i mniejsze, ale w sari często jest sporo złocistych nici, więc wydaje mi się, że biżuteria powinna być jak najprostsza, tak żeby udało się osiągnąć zamierzony efekt.

Chciała uśmiechnąć się z przekąsem, jednak zrezygnowała, widząc zachowanie Gundera. Wziął maleńką broszkę w szorstkie dłonie i uniósł ją do światła. Na jego twarzy pojawiło się rozmarzenie. Serce sprzedawczyni zmiękło. W tym potężnym, flegmatycznym mężczyźnie było coś urokliwego. Szukał prezentu dla ukochanej.

Gunder nawet nie spojrzał na inne broszki. Miałby tylko problem z wyborem. Zdecydował się na tę, którą pokazała mu sprzedawczyni, i poprosił o zapakowanie. Zamierzał rozpakować prezent w domu, żeby jeszcze nacieszyć się jego widokiem. Jadąc, bębnił palcami w kierownicę, wyobrażając sobie, jak inne, śniade palce otwierają pakunek. Papier był czarny, w złociste kropki, a wstążka krwistoczerwona. Paczuszka leżała na fotelu pasażera. Chyba powinien zabrać w drogę jakieś leki na żołądek. To egzotyczne jedzenie, ryż i curry… Bardzo pikantne. No i indyjskie pieniądze. Czy aby ma ważny paszport? Czeka go wiele pracy. Lepiej zadzwoni do Marie.

*

Wioska, w której mieszkał Gunder, nazywała się Elvestad. Liczyła dwa tysiące trzystu czterdziestu siedmiu mieszkańców. Były w niej drewniany średniowieczny kościółek, odnowiony w roku 1970, stacja benzynowa, szkoła, poczta i kawiarnia. Kawiarnia mieściła się w brzydkim budynku, przypominającym połączenie wiejskiej chaty z magazynem; stał na palach, a do wejścia prowadziły strome stopnie. Pierwszą rzeczą, jaka w środku rzucała się w oczy, była stara szafa grająca, wciąż działający oryginalny Wurlitzer. Czerwono-biały, podświetlany co wieczór, szyld na dachu głosił „U Einara”. Einar Sunde prowadził kawiarnię od siedemnastu lat. Miał żonę i dzieci, i był zadłużony po uszy przez wspaniałą willę, którą wybudował na skraju wsi. Dzięki temu, że otrzymał zezwolenie na sprzedaż piwa, wystarczało mu na spłatę kredytu. Właśnie dlatego zawsze ktoś był w kawiarni. Einar znał wszystkich mieszkańców i rządził w swoim lokalu żelazną ręką. Szybko zebrał informacje o roku urodzenia większości młodych ludzi z wioski i nie było mowy o tym, żeby sprzedał piwo nieletniemu. W wiosce była także duża sala, w której urządzano przyjęcia weselne i z okazji konfirmacji. Większość mieszkańców stanowili rolnicy. Oprócz nich było trochę przybyszów z zewnątrz – ludzi, którzy wyprowadzili się z miasta skuszeni romantyczną wizją życia na łonie natury. Znaleźli tu to, czego szukali. Choć morze było oddalone zaledwie o pół godziny jazdy, wilgotne powietrze nie docierało do Elvestad. W wiosce pachniało cebulą i porami, wiosną – nawozem, a jesienią jabłkami. Einar pochodził ze stolicy, ale nie tęsknił za miastem. Był jedynym właścicielem kawiarni i w promieniu wielu kilometrów nikt nie odważył się uruchomić konkurencyjnego lokalu. Zamierzał prowadzić ją aż do chwili, kiedy wyniosą go w dębowej skrzyni. Ponieważ udało mu się nie dopuszczać do pijackich wybryków i bójek, klienci chętnie do niego przychodzili. Kobiety wpadały na kawę i ciasteczka, dzieciaki – na colę i frankfurterki, młodzież – na piwo. Porządnie wietrzył lokal, opróżniał popielniczki, wymieniał na stołach świeczki i utrzymywał nienaganną czystość. Kraciaste czerwono-białe obrusy jego żona prała w domu. Wystrój wnętrza może nie był stylowy, ale właścicielowi udało się uniknąć kiczu. Nie było sztucznych kwiatów. Ostatnio Einar zainwestował w większą zmywarkę, dzięki czemu nie musiał już ręcznie myć szklanek. Inspektor sanitarny w każdej chwili mógł przeprowadzić kontrolę kuchni doskonale wyposażonej i wypucowanej na wysoki połysk.

To właśnie tu, „U Einara”, mieszkańcy dowiadywali się o najnowszych wydarzeniach. Kto z kim się spotyka, kto się rozwodzi, komu grozi bankructwo. Do dyspozycji mieli jedną taksówkę. Kalle Moe i jego biały mercedes czekali na wezwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli jednak Kalle nie mógł przyjechać, przysyłał taksówkę z miasta. Jedna taksówka całkowicie wystarczała mieszkańcom; Kalle miał już ponad sześćdziesiąt lat, więc w kolejce czekało wielu potencjalnych następców.

Einar Sunde siedział w swojej kawiarni przez sześć dni w tygodniu, w dni powszednie do dziesiątej wieczorem, a w soboty do północy. W niedziele lokal był nieczynny. Pracował ciężko i szybko  – tyczkowaty mężczyzna z rudawymi włosami i ramionami cienkimi jak patyki. Za pas miał zawsze zatkniętą ścierkę do naczyń, którą wymieniał na świeżą, jak tylko się pobrudziła. Jego żona Lillian, która widywała go właściwie wyłącznie nocą, żyła własnym życiem. Nie mieli ze sobą prawie nic wspólnego. Nawet nie chciało im się kłócić. Einar był tak zajęty pracą, że już nawet nie marzył o zmianie na lepsze. W wartej ponad półtora miliona koron willi były sauna i siłownia, z których nie miał czasu korzystać.

W kawiarni przesiadywała śmietanka towarzyska wioski albo przynajmniej znaczna jej część. Składała się głównie z młodych mężczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat, z dziewczynami lub bez. Ponieważ Einar sprzedawał piwo, nie musieli jeździć do miasta, żeby spotykać się z dziewczętami z innych wiosek. Elvestad była tak mała, że do kawiarni chodziło się na piechotę, woleli więc tutaj wypić parę piw więcej, niż przepłacać za taksówkę z miasta. W związku z tym żenili się z miejscowymi dziewczynami i zostawali na miejscu. W ten sposób wytwarzała się specyficzna wspólnota, którą rządziło wiele niepisanych praw.

Po długich i zażartych sporach w radzie gminnej Elvestad dorobiła się własnego centrum handlowego przy stacji benzynowej. W centrum handlowym jakaś odważna przedsiębiorcza dusza uruchomiła solarium z dwoma łóżkami do opalania, ktoś otworzył kawiarnię, ktoś inny – małą perfumerię. Na piętrze mieściły się gabinety lekarski i stomatologiczny oraz salon fryzjerski Anne. Młodzież z wioski nigdy tam nie zaglądała. Wszyscy strzygli się w mieście, przy okazji odwiedzając salony tatuażu i piercingu. Anne znała ich rodziców i wcześniej zdarzało się, że odmawiała wykonania niektórych zamówień. Jednak starsi mieszkańcy lojalnie robili zakupy w sklepie spożywczym Gunwalda. Przychodzili ze swoimi kartami rabatowymi seniora i spranymi plecaczkami, kupowali płucka, pasztet i ostry ser. Ole Gunwaldowi świetnie się powodziło. Już dawno spłacił hipotekę.

Gunder nie przesiadywał w kawiarni, ale Einar znał go dobrze. Od czasu do czasu wpadał na lody truskawkowe, które – jeśli tylko sprzyjała pogoda – jadł na zewnątrz przy plastikowym stoliku. Einar wiedział, gdzie mieszka jego gość: mniej więcej trzy i pół kilometra od centrum wioski, w kierunku Randskog. Poza tym wszyscy rolnicy w Elvestad kupowali u niego maszyny.

Gunder wszedł do kawiarni.

– Chciałem tylko zapytać, jak długo jedzie się stąd taksówką na lotnisko – zapytał dość pospiesznie, jak na siebie.

– Lotnisko Gardermoen? Jakieś półtorej godziny – odparł Einar, wycierając popielniczkę. – Jeśli lecisz za granicę, musisz być godzinę przed odlotem. Lepiej dorzucić jeszcze z pół godziny, tak na wszelki wypadek. A o której masz odlot? – zapytał zaintrygowany.

Gunder wyjął loda z chłodziarki.

– Kwadrans po dziesiątej.

– Będziesz więc musiał wcześnie wstać. – Odwrócił się, nie przerywając pracy. Nie uśmiechał się, nie starał się nawiązać kontaktu wzrokowego. Miał minę człowieka, którego rad często nie doceniano. – Na twoim miejscu wyjechałbym około siódmej.

Gunder skinął głową i zapłacił. Wolał zapytać Einara, niż zdradzić swoją niewiedzę przed pracownicą z SAS-u. Einar go zna i nie będzie chciał upokorzyć. Oczywiście, jeszcze dziś wieczorem cała wioska będzie wiedziała o jego podróży.

– Daleko lecisz? – zapytał Einar od niechcenia, wycierając kolejną popielniczkę.

– Bardzo daleko – odparł lekko Gunder.

Odpakował loda i wyszedł. Jadł w trakcie jazdy do domu. Einar miał teraz o czym myśleć. I bardzo dobrze.

Marie była bardzo podekscytowana. Najchętniej od razu wskoczyłaby do samochodu i pojechała do brata. Jej mąż Karsten wyjechał w interesach, nudziło się jej i chciała o wszystkim usłyszeć. Gunder wolałby uniknąć spotkania, ponieważ Marie była bardzo bystra i bał się, że odkryje jego plany, a on wolałby zachować niektóre rzeczy dla siebie. Nie zdołał jej jednak powstrzymać. Po godzinie stanęła w progu. Gunder właśnie sprzątał. Dom musiał być nienagannie czysty na wypadek, gdyby nie wrócił sam.

Marie zrobiła im kawę i podgrzała wafle w piekarniku. Przywiozła bitą śmietanę i dżem w plastikowym pojemniku. Gunderowi zrobiło się bardzo przyjemnie. Byli sobie bliscy, ale nie aż tak, żeby zwierzać się sobie ze wszystkich tajemnic. Nie wiedział, czy jego siostra jest szczęśliwa z Karstenem. Nigdy o nim nie wspominała, zupełnie jakby nie istniał. Nie mieli dzieci. Była atrakcyjna, ciemnowłosa i schludna, zupełnie jak matka. Nieduża i zaokrąglona, a jednocześnie miła i bystra. Gunder przypuszczał, że mogłaby mieć każdego, a jednak wybrała Karstena. Wzięła ze stołu książkę Narody świata i położyła ją sobie na kolanach. Książka sama otworzyła się na zdjęciu indyjskiej piękności. Marie spojrzała na brata i roześmiała się.

– Teraz już wiem, dlaczego lecisz do Indii! To stara książka, Gunder. Ta dziewczyna może mieć już koło pięćdziesiątki. Pewnie jest brzydka i pomarszczona. Czy wiesz, że Hinduski wyglądają na piętnaście lat, nawet gdy mają dwa razy więcej? Potem nagle się starzeją. To przez słońce. Może powinieneś sobie znaleźć taką, która już to ma za sobą. Przynajmniej będziesz wiedział, w co się pakujesz.

Roześmiała się tak spontanicznie, że Gunder musiał się przyłączyć. W przeciwieństwie do niej, nie obawiał się zmarszczek. Marie, choć liczyła sobie już czterdzieści osiem lat, nie miała ani jednej. Nałożył na wafel bitą śmietanę.

– Najbardziej interesują mnie kuchnia i kultura – powiedział.  – Kultura, muzyka, i te rzeczy.

– Wyobrażam sobie. – Znowu się roześmiała. – Następnym razem, kiedy przyjdę na kolację, wszystko będzie takie pikantne, że się popłaczę, a na ścianach zobaczę wymalowane smoki!

– Nie mogę ci obiecać, że tak nie będzie – odparł z uśmiechem.

Przez jakiś czas w milczeniu jedli wafle i pili kawę.

– Jak już tam będziesz, nie chodź nigdzie z portfelem sterczącym z tylnej kieszeni spodni – odezwała się wreszcie Marie. – Kup sobie taki specjalny pas na pieniądze. Albo nie kupuj, ja ci pożyczę. Jest całkiem zwyczajny, wcale nie kobiecy.

– Nie mogę chodzić z torebką przy pasie – zaprotestował Gunder.

– Owszem, możesz. W takim wielkim mieście roi się od złodziei. Wyobraź sobie takiego wieśniaka jak ty w dwunastomilionowym mieście.

– Nie jestem wieśniakiem! – zaprotestował urażony.

– Oczywiście że jesteś. Jeśli nie ty, to kto inny? W dodatku to widać. Pamiętaj, żeby się tam nie przechadzać.

– Jak to? – zdziwił się Gunder.

– Musisz chodzić zdecydowanym krokiem, jakbyś właśnie spieszył się na spotkanie, i musisz mieć ważną minę. Jesteś biznesmenem w podróży służbowej, a co ważniejsze, znasz Bombaj jak własną kieszeń.

– Mombaj – poprawił ją. – Znam Mombaj jak własną kieszeń.

– Masz patrzeć ludziom prosto w oczy, nie ustępować im z drogi i zapiąć marynarkę, żeby ukryć pas z pieniędzmi.

– Nie mogę nosić marynarki! O tej porze roku tam jest pięćdziesiąt stopni!

– Musisz! – stwierdziła stanowczo Marie. – I musisz chronić się przed słońcem. W przeciwnym razie trzeba będzie kupić ci tunikę.

– Tunikę? – parsknął rozbawiony.

– Gdzie się zatrzymasz?

– Oczywiście w hotelu.

– W jakim?

– W dobrym, ma się rozumieć.

– Jak się nazywa?

– Nie mam pojęcia. Znajdę jakiś na miejscu.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Nie zarezerwowałeś sobie hotelu?

– Poradzę sobie – powiedział lekko urażony.

Marie zmarszczyła cienkie brwi, przyciemnione tuszem.

– Ciekawa jestem jak. Wychodzisz z tego ogromnego, rojącego się od ludzi dworca lotniczego i szukasz postoju taksówek. Nagle podbiega do ciebie jakiś nieznajomy, łapie za koszulę, bełkoce coś niezrozumiale, prawie wyrywa ci walizkę i ciągnie cię do jakiegoś rozklekotanego samochodu. Jesteś tak zmęczony, spocony i ogłupiały, że z trudem możesz sobie przypomnieć, jak się nazywasz. Marzysz o chłodnym prysznicu. Co mu powiesz, Gunder? Co powiesz temu małemu ciemnoskóremu nieznajomemu?

Odłożył wafel na talerzyk. Nie potrafił znaleźć słów. Czy ona żartuje? Wreszcie zebrał myśli i patrząc siostrze w oczy, powiedział:

– Czy może pan zawieźć mnie do dobrego hotelu?

Marie skinęła głową.

– Doskonale. A wcześniej? Co musisz zrobić wcześniej?

– Nie mam pojęcia – przyznał Gunder.

– Musisz dowiedzieć się, ile to kosztuje! Nie wolno ci wsiąść do taksówki, zanim nie ustalisz ceny za przejazd. Rozpytaj się na lotnisku. Może Lufthansa ma tam stanowisko informacyjne, powiedzą ci.

Potrząsnął głową, tłumacząc sobie, że jej zachowanie wynika najprawdopodobniej z zazdrości. Marie nigdy nie była w Indiach, tylko w Lanzarote, na Krecie i w podobnych miejscach. Tam, dokąd jeżdżą wszyscy Norwegowie i Szwedzi i gdzie kelnerzy wołali za nią „Ej ty, Szwedka!”, a ją to irytowało. W Indiach jest zupełnie inaczej.

– Co z malarią? – pytała dalej. – Może powinieneś się zaszczepić?

– Nie wiem.

– Zadzwoń do lekarza. Lepiej, żebyś nie wrócił z malarią, gruźlicą, żółtaczką czy czymś w tym rodzaju. I nie pij wody z kranu ani soków, ani nie jedz owoców. Pilnuj, żeby podawano ci dobrze ugotowane mięso. Trzymaj się z daleka od lodów, chociaż tak bardzo je lubisz.

– A wolno mi pić alkohol? – zapytał z przekąsem.

– Myślę, że tak. Tylko się nie upij, bo narobisz sobie kłopotów.

– Nigdy się nie upijam – odparł Gunder. – Ostatni raz byłem pijany piętnaście lat temu.

– Wiem. Będziesz dzwonił, prawda? Muszę wiedzieć, czy wszystko w porządku. Mogę odbierać ci pocztę i podlewać kwiatki. Trawnik też pewnie trzeba będzie skosić raz albo dwa. Możesz chyba przewieźć skrytkę do nas, prawda? Żeby nikogo nie kusiło. Samochód zostawisz na lotnisku? To chyba dużo kosztuje?

– Nie jestem pewien.

– Nie jesteś pewien? Miejsce na parkingu trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Musisz to jutro załatwić. Nie możesz ot tak, po prostu, pojechać na lotnisko i zostawić samochodu w pierwszym lepszym miejscu.

– Rzeczywiście, chyba nie mogę.

Jak to dobrze, że Marie jednak przyjechała. Aż zakręciło mu się w głowie od tego wszystkiego, co mówiła. Poszedł po koniak. Na Boga, zasłużył sobie na drinka. Kiedy wrócił, Marie otarła usta serwetką i powiedziała z uśmiechem:

– To takie ekscytujące! Wszystko będziesz musiał nam opowiedzieć po powrocie. Masz filmy do aparatu? Wykupiłeś ubezpieczenie? Zrobiłeś sobie listę spraw, które musisz załatwić?

– Nie – odparł, sącząc koniak. – Zrobisz to za mnie, Marie? Proszę…

Nie kazała się długo prosić, tylko od razu zerwała się i pobiegła po kartkę i długopis. Podczas gdy Gunder delektował się koniakiem, ona spisywała listę „do zrobienia”. Obserwował ją ukradkiem. Ssała końcówkę długopisu i stukała nią lekko o zęby. Miała pełne, zgrabne ramiona. Całe szczęście, że ma taką siostrę. I że między nimi wszystko jest w porządku.

Będzie miał ją zawsze, cokolwiek się zdarzy.

*

Oto jak Gunder wyglądał w samolocie: wyprostowany jakby połknął kij, w koszulce z krótkim rękawem od Dressmana, granatowej bluzie i spodniach w kolorze khaki. Do tej pory nieczęsto latał samolotem, więc był pod wrażeniem wszystkiego, co widział dookoła. Do schowka bagażowego nad głową wsadził czarną torbę; w wewnętrznej, zamkniętej na suwak kieszonce znajdowało się pudełeczko z filigranową broszką. W portfelu miał indyjskie rupie, marki niemieckie i brytyjskie funty. Zamknął oczy. Nie spodobało mu się gwałtowne uczucie zasysania przy starcie.

– Nazywam się Gunder – powiedział do siebie po angielsku. – Jak się miewasz?

Sąsiad spojrzał na niego.

– Pańska dusza została w Gardermoen. To chyba miła świadomość, nie sądzi pan?

Gunder nie zrozumiał.

– Kiedy leci pan tak daleko jak dzisiaj, pańska dusza zostaje w tyle, gdzieś na lotnisku. Może w pubie na dnie szklanki. Ja przed odlotem wypiłem jedną whisky.

Gunder spróbował sobie wyobrazić, jak smakuje whisky o tak wczesnej porze, lecz nie udało mu się. On sam zamówił kawę i stał przy barze, obserwując spieszących się ludzi, po czym wyruszył na niespieszną przechadzkę w swoich nowych sandałach. Był pewien, że jego dusza jest na miejscu, pod granatową bluzą.

– Powinien pan wziąć kawę zamiast whisky.

Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie, po czym wybuchnął śmiechem.

– Czym pan handluje?

– Czy to aż tak rzuca się w oczy?

– Owszem.

– Maszynami rolniczymi.

– I leci pan na targi do Frankfurtu?

– Nie. Tym razem jestem turystą.

– Nie sądziłem, że ktokolwiek przyjeżdża wypoczywać do Fran-kfurtu – zdziwił się mężczyzna.

– Lecę znacznie dalej – wyjaśnił Gunder. – Aż do Mombaju.

– Gdzie to jest?

– W Indiach. Dawniej Bombaj, jeśli to coś panu mówi. – Gunder uśmiechnął się dumnie. – Nazwę zmieniono w 1995.

Mężczyzna zatrzymał przechodzącą stewardesę i poprosił o whisky z lodem. Gunder zamówił sok pomarańczowy, opuścił oparcie i zamknął oczy. Nie miał ochoty na rozmowę. Zbyt wiele spraw musiał przemyśleć. Co powinien opowiedzieć o Norwegii, o Elvestad? O tym, jacy są Norwegowie? A właściwie, jacy oni są? A o jedzeniu? Kotlety, ryby i wędzony ser. Łyżwy. Bardzo zimno, czasem nawet do minus trzydziestu. Ropa naftowa. Przyniesiono mu sok. Pił powoli, ssąc kostkę lodu. Potem zgniótł kubek i wcisnął go do elastycznej siatki na oparciu fotela przed nim. Za oknem, jak strzępki waty cukrowej, przesuwały się obłoki. A jeśli nie uda mu się znaleźć w Indiach żony? Skoro nie znalazł jej u siebie, to czemu miałoby mu się udać w obcym kraju? Ale przynajmniej coś się działo, doświadczał czegoś nowego. O ile wiedział, nikt z Elvestad nie był jeszcze w Indiach. Gunder Jomann, człowiek bywały w świecie. Przypomniał sobie, że nie wymienił baterii w aparacie, jednak z pewnością dostanie je na lotnisku. Przecież nie leci na obcą planetę. Jakie imiona noszą indyjskie kobiety? Jeśli ta, którą spotka, będzie miała imię niemożliwe do wymówienia, wymyśli dla niej jakieś zdrobnienie. Przypomniał sobie: Indira. Indira Gandhi. Nic trudnego. Bardzo podobne do Elvira. Ludzie mają jednak ze sobą wiele wspólnego. W końcu zasnął, a ona natychmiast zjawiła się w jego śnie. Jej oczy błyszczały.

*

Marie codziennie zaglądała do domu Gundera. Sprawdzała drzwi i okna, wyjmowała pocztę ze skrzynki i kładła ją na kuchennym stole. Wtykała palec do wszystkich doniczek z kwiatami. Zawsze zostawała kilka minut dłużej, żeby się o niego pomartwić. Ufny jak dziecko, teraz był gdzieś tam, w upale, z dwunastoma milionami obcych ludzi mówiących nieznanymi mu językami. Był solidnym, godnym zaufania człowiekiem, nieimpulsywnym i skromnym.

Przesunęła wzrokiem po wiszących na ścianach fotografiach przedstawiających ich matkę i ją samą, pięciolatkę o pucołowatej buzi i pulchnych kolanach. Jedno zdjęcie Gundera w mundurze wojskowym, jedno rodziców przed domem. Powiesił też paskudny zimowy krajobraz, który kupił na aukcji w kawiarni. Przyjrzała się meblom; były niewyszukane, ale solidne. Czyste okna. Jeśli kiedykolwiek znajdzie sobie żonę, będzie traktował ją jak księżniczkę. Powinien się jednak pospieszyć. Wciąż jeszcze był jak najbardziej do rzeczy, ale to i owo zaczynało mu już lekko obwisać. Brzuch. Policzki. Łysiał powoli, lecz wyraźnie. Ręce miał duże i szorstkie, jak ojciec. On też byłby wspaniałym ojcem. Ogarnął ją smutek. Być może przyjdzie mu się jednak zestarzeć w samotności. Po co poleciał do tych Indii? Znaleźć sobie żonę? Już wcześniej przemknęło jej to przez głowę. Co ludzie powiedzą? Ona na pewno nic nie powie, będzie jak najbardziej życzliwa, ale inni, którzy nie kochają go tak jak ona? Czy on aby na pewno wie, co robi? Prawdopodobnie tak. Jego głos w słuchawce, z daleka, z Indii, wśród trzasków i szumów. Podekscytowany. Jestem tu, Marie. Upał ogromny. Byłem mokry, zanim zdążyłem zejść po schodkach z samolotu. Znalazłem hotel. Wszyscy mówią po angielsku, nawet kelnerka. Powiedziałem po angielsku „kurczak”, a ona przyniosła mi takiego kurczaka, jakiego w życiu jeszcze nie jadłem. Nie wiesz, jak może smakować kurczak, dopóki nie przyjedziesz do Indii. A do tego jest tanio. Kiedy przyszedłem tam nazajutrz, od razu podeszła i zapytała, czy znowu chcę kurczaka. Teraz jadam tam codziennie. Za każdym razem jest inny sos: czerwony, zielony albo żółty. Nie muszę szukać innej restauracji. Ta nazywa się „Tandel’s Tandoori”. Obsługa jest bardzo dobra.

Marie uśmiechnęła się zrezygnowana. Przypuszczalnie pierwsza osoba, z jaką się zetknął, a do tego miła. Gunderowi z pewnością to wystarczy. Przesiedzi w „Tandel’s Tandoori” dwa tygodnie i nawet mu do głowy nie przyjdzie rozejrzeć się dalej. Powiedziała mu, że w domu wszystko w porządku, tylko jeden hibiskus ma mszyce. Przez chwilę wyraźnie się zaniepokoił, ale szybko nad sobą zapanował.

– W piwnicy jest środek na mszyce. Albo doczeka do mojego powrotu, albo padnie. Po prostu.

Westchnęła. Do tej pory jej brat nigdy nie traktował swoich roślin z taką obojętnością. Kiedy któraś usychała, traktował to jak osobistą obrazę.

Na półce stała książka, którą kiedyś mu dała. Zwróciła na nią uwagę, ponieważ była nieco odsunięta od innych. Zdjęła ją, a ona znowu otworzyła się na tej samej stronie. Przez jakiś czas Marie przyglądała się kobiecie. Wyobraziła sobie swojego brata, jak równie uważnie przygląda się tej pięknej fotografii. Jakie wrażenie Gunder wywrze na Hinduskach? Na swój sposób był bardzo przystojny: wysoki, szeroki w barach. Miał ładne zęby, o które bardzo dbał. Nosił zawsze czyste, choć odrobinę staromodne ubrania. I wzbudzał zaufanie. Przypuszczalnie nie zwrócą uwagi na to, że nie jest szczególnie bystry, bo za bardzo będą zajęte rozgryzaniem tego, co mówi, ale może właśnie dzięki temu zobaczą go takim, jaki jest naprawdę: dobrym i uczciwym człowiekiem. Nieszczególnie inteligentny, lecz porządny. Flegmatyczny, jednak pracowity. Skupiony na tym, co robi. Miał ładne oczy. Duże błękitne, które dla Hindusek mogły być bardzo egzotyczne. Piękność na fotografii także miała piękne oczy, prawie czarne. I jego potężne, solidne ciało. Hindusi są szczupli i delikatnie zbudowani – tak jej się przynajmniej wydawało, choć nie wiedziała o nich zbyt wiele. Zamierzała odstawić książkę na półkę, kiedy spomiędzy kartek wysunął się skrawek papieru. Rachunek od jubilera. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Filigranowa broszka. Tysiąc czterysta koron. O co tu chodzi? Broszka na pewno nie była dla niej; Marie nie miała stroju ludowego. Najwyraźniej działo się znacznie więcej, niż podejrzewała. Odłożyła rachunek na miejsce i wyszła z domu. Jeszcze przez chwilę przyglądała mu się z zastanowieniem, po czym pojechała do wioski. Zdaniem zarówno Gundera, jak i jej męża, była fatalnym kierowcą. Skupiła się na drodze. Nigdy nie patrzyła w lusterka, ściskała kierownicę z całych sił i nie przekraczała sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeszcze ani razu nie zdarzyło jej się skorzystać z piątego biegu. Z pewnością nie była lepsza od brata we wszystkich dziedzinach, ale w sytuacjach wymagających szybkiego i sprawnego działania to ona stawała u steru. Dobrze znała Gundera. Teraz była już pewna, że poleciał do Indii szukać żony. Biorąc pod uwagę jego upór i cierpliwość, wcale by się nie zdziwiła, gdyby po dwóch tygodniach zjawił się z ciemnoskórą kobietą u boku. Boże miłosierny, pomyślała i – nie zdejmując nogi z gazu – przejechała przez przejście dla pieszych tuż przed kobietą z dziecięcym wózkiem. Co ludzie powiedzą?

Wstąpiła do kawiarni po papierosy. Einar polerował szafę grającą. Spryskiwał ją pianką, a potem wycierał papierowym ręcznikiem. Trwały jeszcze ferie, przy stoliku siedziały dwie dziewczyny. Marie znała je: Linda i Karen. Linda była chuda, śmiała się głośno, niemal histerycznie. Miała jasne mocno kręcone włosy, mizerną twarz i sterczące białe zęby. Za każdym razem kiedy Marie na nią patrzyła, przychodziła jej do głowy myśl, że z tej dziewczyny nie wyrośnie nic dobrego. Nie miała pojęcia, skąd jej się to brało, jednak w Lindzie było coś takiego, w jej nienaturalnie błyszczących oczach, gwałtownych ruchach i przeraźliwym śmiechu, że wyglądała na osobę, która chce za dużo. Przypominała lampę ze zbyt silną żarówką. Któregoś dnia coś ją zgasi. Druga dziewczyna, Karen, ciemnowłosa i spokojniejsza, mówiła znacznie ciszej i nie rzucała się w oczy. Marie zapłaciła za paczkę playersów. Nie lubiła Einara. Był uprzejmy, ale zachowywał się tak, jakby skrywał jakiś nieprzyjemny sekret. Jego twarz, w przeciwieństwie do twarzy Gundera, nie była szeroka i otwarta, lecz zamknięta i nieżyczliwa. Gunder także go nie lubił. Oczywiście nie powiedział tego wprost, bo nigdy nie mówił źle o innych. Jeśli nie mógł powiedzieć czegoś miłego, to po prostu się nie odzywał, tak jak wtedy kiedy spytała go o nowego pracownika w sklepie, Bjørnssona. Gunder oderwał wtedy na chwilę wzrok od gazety, powiedział: „Radzi sobie”, po czym wrócił do lektury i nie odezwał się ani słowem. Od razu się domyśliła, że nie lubi tego Bjørnssona. Za to o taksówkarzu mógłby rozprawiać godzinami. Kalle Moe zamówił pocztą wosk do karoserii, mawiał na przykład. Sześćset koron za dwie maleńkie puszeczki. Niewiarygodne. Ten jego samochód przejechał już pewnie z pół miliona kilometrów, ale zupełnie tego po nim nie widać. Założę się, że Kalle śpiewa mu na noc kołysanki, śmiał się Gunder, a Marie wiedziała, że jej brat lubi Kallego. Tak samo jak Ole Gunwalda ze sklepu. Biedny Gunwald cierpi na migrenę.

Z zamyślenia wyrwał ją donośny śmiech Lindy. Zauważyła, że Einar zerka spod oka na dziewczyny. Przynajmniej miał się na co pogapić, pucując szafę grającą.

– Więc Jomann wyruszył w szeroki świat? – zapytał niespodziewanie.

Marie skinęła głową.

– Do Indii. Na wakacje.

– Do Indii? A niech to. Zzielenieję z zazdrości, jeśli przywiezie sobie żonę – zaśmiał się.

Marie też się roześmiała. Czy wszyscy myśleli tak samo jak ona? Wyszła z kawiarni, wsiadła do samochodu i pojechała do domu z przeciętną prędkością pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Na tablicy wskaźników migała czerwona lampka. Musi powiedzieć o tym Karstenowi.

*

Gunder nie zwracał uwagi na to, że jest mokry od potu i ma koszulę przylepioną do ciała. Siedział bez ruchu przy stoliku i obserwował kobietę. Była taka drobna, delikatna i uśmiechała się tak przyjemnie. Ona też nosiła specjalny pas, w którym trzymała pieniążki. Miała na sobie kwiecistą suknię z odsłoniętymi ramionami, w uszach nosiła złote kolczyki. Długie czarne włosy z granatowym połyskiem zebrała i spięła z tyłu głowy. Zastanawiał się, jak są długie. Możliwe, że aż do pośladków. Była od niego młodsza, mogła mieć około czterdziestki. Jej twarz była naznaczona słońcem. Uśmiechając się, kobieta pokazywała duże sterczące zęby. Najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę, starała się więc zachować powagę, lecz przychodziło jej to z trudem. Z natury była bardzo radosna. Jest bardzo ładna, kiedy ma zamknięte usta, a zęby można poprawić, pomyślał Gunder. Gapił się na nią, popijając dziwną, egzotyczną kawę z cynamonem i cukrem. Był pewien, że kobieta dostrzegła jego zainteresowanie i że była z tego zadowolona. Przyszedł tu na obiad już szósty dzień z rzędu. Za każdym razem to ona go obsługiwała. Chciał jej coś powiedzieć, ale bał się strzelić gafę. Może nie wolno jej rozmawiać z klientami? Nie znał miejscowych zwyczajów, więc musiał być ostrożny. Może zostanie aż do zamknięcia lokalu i pójdzie za nią? Nie, oczywiście że tego nie zrobi.

Uniósł rękę. Kelnerka natychmiast podeszła.

– Jeszcze jedną kawę – poprosił nerwowo Gunder.

Zbierał w sobie odwagę. Napięcie sprawiło, że jego twarz przybrała poważny wyraz. Kobieta to zauważyła. Bez słowa skinęła głową, odeszła i szybko wróciła z kawą.

– Bardzo dobra – powiedział, patrząc jej prosto w oczy. – Jestem Gunder – dodał. – Z Norwegii.

Obdarzyła go promiennym uśmiechem, pokazując zęby.

– A, Norwegia! Śnieg i lód!

On także się roześmiał, myśląc w duchu, że pewnie ma męża i dzieci, całe mnóstwo dzieci, że przez myśl by jej nie przeszło dokądkolwiek z nim jechać. Ogarnął go smutek, ale ona nie odchodziła.

– Widziałeś miasto? – zapytała.

Z zażenowaniem wbił wzrok w blat. Przez te dni łaził bez celu, gapiąc się na ludzi. Wszędzie widział nieprzebrane tłumy. Ludzie spali na ulicach, jedli na ulicach, handlowali na ulicach. Ulice były sklepem, placem zabaw, miejscem spotkań – wszystkim, tylko nie ulicami. Niczego nie zwiedzał, cały czas jej szukał.

– Nie – przyznał. – Tylko ludzi. Bardzo pięknych ludzi.

Zarumieniła się i spuściła oczy. Miał wrażenie, że kobieta na coś czeka. Wciąż nie odchodziła. Gunder poczuł przypływ odwagi. Wiedział, że ma niewiele czasu, że jest daleko od domu. Wszechogarniający upał sprawiał, że wszystko wydawało mu się mniej realne. Pamiętał jednak o celu swojej podróży. Spojrzał głęboko w czarne oczy kelnerki i powiedział:

– Przyjechałem znaleźć żonę.

Nie roześmiała się, tylko powoli skinęła głową, jakby teraz wszystko zrozumiała. Jego codzienne powroty w to samo miejsce, do niej. Czuła na sobie spojrzenie tego ogromnego mężczyzny o błękitnych oczach i myślała o nim, o pracy, o spokoju, którym emanował. O godności, tak egzotycznej i całkowicie odmiennej. Zastanawiała się, czego chce. Był turystą, to oczywiste, a równocześnie kimś więcej.

– Pokażę ci miasto – zaproponowała ostrożnie.

Już się nie uśmiechała, nie było widać jej wystających zębów.

– Tak, proszę! Zaczekam tutaj. – Uderzył dłonią w blat stolika.

 – Ty pracuj, ja czekam.

Ponownie skinęła głową, lecz nie odeszła. W salce było cicho, wypełniał ją jedynie delikatny szmer rozmów przy innych stolikach.

– Mera nam Poona he – powiedziała.

– Proszę?

– Poona. Nazywam się Poona Bai.

Wyciągnęła śniadą dłoń.

– Gunder. Gunder Jomann.

Roześmiała się.

– Witamy w Bollywood.

Nie rozumiał, co miała na myśli, jednak czuł delikatne, pełne nadziei uderzenia swojego serca. Skłonił się bez słowa, a ona odwróciła się i znikła w kuchni.

Wieczorem zadzwonił do Marie. Był bardzo podekscytowany.

– Czy wiesz, że nazywają to miasto Bollywood? – zapytał i wybuchnął serdecznym śmiechem. – Tutaj kręci się najwięcej filmów na świecie. A w ogóle to nauczyłem się trochę po hindusku. Tan je vad znaczy dziękuję. Wyobraź sobie, że w Indiach żyje ponad miliard ludzi!

– Niedługo będzie nas tak dużo na tej planecie, że pozjadamy się nawzajem.

Zachichotał.

– Spotkałeś już kogoś? – zapytała, nie mogąc dłużej zapanować nad ciekawością.

Jasne, spotkał mnóstwo ludzi, przecież w kraju, w którym mieszka miliard ludzi, trudno iść ulicą i nikogo nie spotkać.

– W hotelu jest klimatyzacja – ciągnął. – Kiedy wychodzę na zewnątrz, upał jest jak ściana. To jest najgorsze.

– Dbasz o brzuszek?

Oczywiście, dba o brzuszek, łyka pastylki i czuje się dobrze, ale upał sprawia, że wszystko toczy się jakby w zwolnionym tempie. Marie spróbowała wyobrazić sobie powolnego Gundera, który jeszcze wolniej niż zwykle wędruje ulicami Mombaju.

– Na pewno chciałbyś już wracać? – zapytała, ponieważ to właśnie chciała usłyszeć.

Nie była szczególnie zachwycona tym, że jej flegmatyczny brat nagle stał się obieżyświatem, i nie podobała jej się nuta wyższości w jego głosie.

– Jasne. Kupiłem ci prezent. Coś bardzo indyjskiego.

– Co to takiego?

– Nie powiem. Niespodzianka.

– Dzisiaj skosiłam trawę. Masz mech na trawniku. Wiedziałeś o tym?

Gunder roześmiał się.

– Pozbędziemy się go. Nie chcemy mchu na trawniku.

My? Sprawiał wrażenie dziwnie podekscytowanego. Marie nie poznawała brata. Coraz mocniej ściskała słuchawkę, pragnąc, żeby jak najprędzej wrócił. Nie mogła się nim opiekować, kiedy był tak daleko.

– Tutaj też jest gorąco – powiedziała z dumą. – W Neysben było wczoraj trzydzieści stopni.

– Ho, ho, trzydzieści? Tu jest ponad czterdzieści, Marie. A wczoraj było jeszcze więcej. Kiedy pytam Hindusów, czy są do tego przyzwyczajeni, no bo w końcu mają to na co dzień, mówią, że nie, że męczą się tak samo jak my. Dziwne, nie sądzisz?

– Rzeczywiście. Jakby przyjechali w nasze minus dwadzieścia, pewnie zamieniliby się w sople lodu.

– Nie sądzę. Ciężko pracują, więc byłoby im ciepło. To proste. Ale na szczęście ja jestem na wakacjach. Spaceruję sobie, a ramiona trzymam z daleka od ciała.

– Jak to?

– Nie znoszę, kiedy przylepiają mi się do boków. Muszę też rozczapierzać palce, ale w hotelu jest na szczęście klimatyzacja.

– Już to mówiłeś.

Przez jakiś czas milczeli, wreszcie Marie westchnęła tak, jak wzdychają siostry, kiedy mają do czynienia z niepoprawnymi braćmi.

– Muszę już iść – oświadczył Gunder. – Jestem z kimś umówiony.

– Tak?

– Idziemy na kolację. Zadzwonię jutro albo pojutrze.

Odłożył słuchawkę. Wyobraziła go sobie wędrującego statecznie w piekielnym upale z ramionami odsuniętymi od ciała i rozstawionymi palcami. Nie była w stanie pojąć, dlaczego był taki szczęśliwy.

*

Gunder i Poona pobrali się czwartego sierpnia w samo południe, w Sądzie Miejskim. Gunder przedstawił wszystkie wymagane dokumenty, a norweskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych przysłało faks potwierdzający, że jest kawalerem. Uroczystość była skromna, lecz bardzo podniosła.

Gunder stał wyprostowany jak struna, słuchał uważnie i miał nadzieję, że odzywał się wtedy, kiedy należało. Poona promieniała. Warkocz miała zwinięty z tyłu głowy i upięty jak wielki precel. Nawet nie starała się ukryć swoich sterczących zębów, tylko uśmiechała się radośnie. Gunder coraz swobodniej mówił po angielsku. Rozmawiali krótkimi zdaniami, pomagając sobie gestami i uśmiechami, i doskonale się rozumieli. Często, kiedy Gunder dobrnął zaledwie do połowy zdania, ona kończyła je tak, jak on zamierzał. To było całkiem łatwe. Opowiedział jej o problemach związanych z uzyskaniem norweskiego obywatelstwa, o tym, że potrwa to zapewne kilka lat. To nie jest prosta sprawa. Po ceremonii szli przez miasto jako mąż i żona. Poona założyła złociste sandały i turkusowe sari, spięte pod szyją filigranową broszką. On miał na sobie nową białą koszulę, ciemne spodnie i świeżo wyczyszczone buty. Obejmował ją w talii, ona co chwila podnosiła wzrok na jego szeroką twarz. Był taki ogromny i silny, a równocześnie taki delikatny. Zdarzało się, że się rumienił, a zarazem był spokojny i pewny siebie, i nic a nic nie obchodzili go inni ludzie. Patrzył tylko na nią. Widziała jego tłumioną radość i szeroki uśmiech na twarzy. Zdawała sobie sprawę, że ten człowiek żyje w swoim, zupełnie innym świecie, że nad nim panuje i że to bardzo, bardzo dobrze.

Wcale nie uważała go za bogacza. Sam jej zresztą to powiedział: nie jestem bogaty, ale mam dom i pracę. I ładny ogród. Dobry samochód. I troskliwą siostrę. Przywita cię z radością. Mieszkamy w pobliżu małej wioski. Jest tam spokój i cisza. Cały dzień można iść drogą i nie spotkać żywej duszy.

Poonie wydawało się to bardzo dziwne. Taka wielka cisza, bez ludzi. Ona znała tylko tłumy w mieście. Ciszę widywała jedynie na fotografiach.

– Chcę pracować – stwierdziła stanowczo.

– Oczywiście, jednak będziesz musiała jeździć do miasta. W Elvestad niczego nie ma. Jeśli dostaniesz pracę w mieście, będę cię woził.

– Lubię pracę – ciągnęła. – Nie męczę się szybko. Nie jestem duża, ale jestem twarda. Nie będziesz musiał mnie utrzymywać.

– Jeśli chcesz, pójdziesz do pracy. Szybciej nauczysz się języka. Wszystko będzie dobrze, Poona. Obiecuję. Norwedzy są mili. Może trochę nieśmiali i bardzo, ale to bardzo dumni, lecz mili.

Jedynym bliskim krewnym Poony był starszy brat, który mieszkał w New Delhi. Chciała poinformować go listownie o swoim małżeństwie. Musiała też przed wyjazdem pozałatwiać wszystkie swoje sprawy w mieście. Potrzebowała na to jakichś dwóch tygodni. Gunder kupił jej bilet, wyjaśnił, jak ma się poruszać po lotnisku Gardermoen. Dał też pieniądze, żeby jej na niczym nie zbywało, po czym wyraźnie napisał swój adres i numer telefonu.

– Czy twojemu bratu nie będzie przykro, kiedy się dowie?

– Nie – stwierdziła stanowczo. – Prawie się nie widujemy. Shiraz ma swoje życie, rodzinę: żonę i czworo dzieci. Lubię gotować

 – mówiła dalej. – Gdy przyjadę do Norwegii, zrobię wam curry z kurczaka.

– A ja przygotuję norweski gulasz z baraniny.

– Czy jest pikantny?

– W Norwegii nie jadamy pikantnych potraw. Przywieź dużo przypraw, tak żeby Marie i Karstenowi łzy popłynęły z oczu.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Co powie twoja siostra, jak mnie zobaczy?

– Będzie szczęśliwa. Na początku niespokojna, ale potem szczęśliwa. Nie podoba jej się, że jestem sam. Zawsze mi powtarzała, że powinienem zacząć trochę podróżować. Teraz przywiozę ze sobą cały mój świat!

Roześmiał się i przytulił ją lekko. Nie mógł się powstrzymać przed dotykaniem zwiniętego w węzeł warkocza. Był twardy, gruby, lśniący jak jedwab. Kiedy wyjęła spinkę, włosy spłynęły jej po plecach bujną kaskadą. Ile kobiet w Elvestad miało takie włosy? Żadna! Rozpuszczała je tylko nocą, tylko dla niego. Jej oczy błyszczały w ciemności. Delikatnie obejmowała swymi szczupłymi ramionami jego potężne ciało. Gunder gładził ją łagodnie dużymi, nieśmiałymi dłońmi. Poona była szczęśliwa. Wysoki, przystojny mężczyzna o błękitnych oczach znalazł ją w restauracyjnej kuchni po to, by zabrać z rozpalonego upałem miasta, z ludzkiego mrowia, z pokoiku ze wspólną łazienką. Gunder miał własną łazienkę z wanną i łabędziami na ścianach. Trudno jej było w to wszystko uwierzyć. Od chwili kiedy zobaczyli się po raz pierwszy, oboje wiedzieli, że zmierzają w tym samym kierunku. Wiedzieli to od chwili, kiedy po raz pierwszy pochylił się i objął jej szczupłe ciało. Kiedy zobaczył, jak jej wielkie oczy zachodzą mgłą, a potem zamykają się powoli. Od chwili kiedy przytuliła się do jego szerokiej piersi. Tej pierwszej nocy nie rozmawiali, tylko dzielili się biciem serc. Jego serce uderzało powoli i miarowo, jej szybko i leciutko. Nie bali się, jeszcze nie. Poona miała rzucić pracę i wysprzątać swój pokoik, Gunder miał wrócić do ojczyzny, żeby przygotować dom i ogród. W hotelu ktoś zrobił im zdjęcie. Stali sztywni i oficjalni, połączeni zawartym niedawno kontraktem. Ona w turkusowym sari, on w śnieżnobiałej koszuli. Kazał zrobić dwie odbitki i dał jej jedną.

Z powodu pracy nie mogła odprowadzić go do samolotu. Rozstali się na chodniku przed hotelem; na chwilę zapomniał o nieśmiałości i przytulił ją mocno, z całych sił. W tamtej chwili coś w nim pękło. Teraz, kiedy wreszcie ją znalazł, musiał ją zostawić. Bał się o nią. Pogładziła go palcem po nosie, po czym znikła. Widział jeszcze tylko jej smukłe śniade nogi, kiedy skręcała za róg. Nieco później Gunder siedział w ciasnej kabinie samolotu ze zdjęciem w dłoni. Czuł, jak serce rośnie mu w piersi, tłoczy więcej krwi niż zwykle. Było mu za gorąco. Poona dotykała go wszędzie, dotknęła nawet wnętrza uszu, tam gdzie do tej pory wkładał co najwyżej kłębki waty. Kiedy o niej myślał, drżały mu ręce i usta. Miał wrażenie, że cały pulsuje, i był pewien, że wszyscy to widzą. Ktoś go kochał. On kochał kogoś. Cały płonął. Patrząc na współpasażerów, widział tylko Poonę. Jak on żył do tej pory? Przez pięćdziesiąt lat był zupełnie sam, zajmował się wyłącznie sobą, a od czasu do czasu także siostrą. Teraz będzie żył dla Poony. Będą się wszystkim dzielić. Jeśli poczuje się zmęczona, będzie odpoczywać. Jeśli zatęskni za rodzinnymi stronami, przyjedzie tu na wakacje. Jeśli będzie chciała, żeby jej towarzyszył, to wspaniale, ale gdyby wolała pobyć trochę sama, to on nie zamierza jej tego utrudniać. Będzie jej słuchał, nigdy nie przerywając. Czekają ją niełatwe chwile, będzie potrzebowała wsparcia i zrozumienia, szczególnie na początku. Już nie mógł się doczekać świąt z choinką, elfami i aniołami. I wiosny, kiedy spod śniegu zaczną wyglądać pierwsze zielone pędy. Dla niej będzie to jak cud i dla niego też. Od tej pory wszystko będzie nowe i cudowne.

*

Marie z niedowierzaniem wpatrywała się w fotografię. Podniosła wzrok na dumną twarz brata, po czym znowu opuściła go na kobietę. Poona Bai Jomann. Z filigranową broszką na piersi. Długo nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Jej brat znalazł sobie żonę w Indiach. Ot tak, po prostu. Wszedł do restauracji i kilka godzin później było już po wszystkim. Czyżby dysponował jakąś tajną bronią, o której posiadanie nigdy go nie podejrzewała? Można było odnieść wrażenie, że w Bombaju, wśród milionów ludzi, Poona czekała właśnie na niego.

– W Mombaju – poprawił ją. – Tak właśnie było. Żyła tam sobie i czekała na mnie. Przyleci dwudziestego. Odbiorę ją z Gardermoen. Patrz, to świadectwo ślubu.

– Nie ma co, udał jej się połów. Wątpię, żeby w Indiach wielu ludzi zarabiało tyle co ty.

– Wie, że nie jestem bogaty – zaprotestował Gunder.

– Bzdura! – syknęła bezlitośnie Marie. – Jesteś nafaszerowany forsą. Od razu to zwęszyła.

Spojrzał na nią z wyrzutem, jednak nie zwróciła na to uwagi wpatrzona w zdjęcie.

– Karsten chyba dostanie zawału. Musisz być przygotowany na to, że ludzie wezmą was na języki.

Mimo to była wzruszona. Ma szwagierkę! Nie sądziła, że to się kiedykolwiek stanie.

– Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają – odparł Gunder.

To akurat już wiedziała. Był tak szczęśliwy, że niczym się nie przejmował.

– Pomożesz jej się zaaklimatyzować, dobrze? Porozmawiaj z nią jak kobieta z kobietą, poświęć jej trochę czasu… Zobaczysz, że jest miła i dobra.

– Nie mam pojęcia, co powie Karsten… – powtórzyła Marie.

Ta sprawa wyraźnie nie dawała jej spokoju.

– Chyba nie zamierzasz się tym przejmować?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. W pierwszej chwili na pewno będzie zszokowany. Mam nadzieję, że ludzie będą dla niej uprzejmi.

– Na pewno – odparł nonszalancko Gunder. – Dlaczego mieliby nie być?

– Myślałam o młodych. Są okrutni.

– Młodzi nic ją nie obchodzą. Ma trzydzieści osiem lat.

– No dobrze. Wciąż nie mogę ochłonąć, trochę to wszystko niespodziewane. Wygląda bardzo sympatycznie. Jak zareagowała jej rodzina?

– Ma tylko starszego brata, który mieszka w New Delhi. Nie utrzymują bliskich kontaktów.

– A czy ona się przyzwyczai do życia tutaj, do zimna?

– Zimno jest tylko zimą, a upał też potrafi dokuczyć. Tutaj powietrze jest znacznie bardziej suche i świeże. W Indiach wilgotność jest tak wysoka, że człowiek jest mokry zaraz po wyjściu na ulicę. Będzie chciała pracować. Chętnie się uczy. Najbardziej chciałaby być kelnerką. Znajdziemy jej coś.

Marie westchnęła, bezwiednie głaszcząc pięknego słonika z kości słoniowej, którego Gunder przywiózł jej w prezencie. Optymizm jej brata był tak wielki, że nie miała serca odzierać go ze złudzeń, lecz sama miała wiele wątpliwości. Myślała z niepokojem o kobiecie, która przyjedzie w ten odległy zakątek świata zamieszkany głównie przez rolników i gruboskórnych nastolatków. Niemal wszyscy traktowali obcych z mieszaniną rezerwy i niechęci. Ile czasu minie, zanim zatęskni do swoich?

Gunder powiesił zdjęcie ślubne w domu nad biurkiem. W związku z tym fotografia Karstena i Marie musiała przesunąć się trochę na bok, ale przecież zdjęcie żony powinno wisieć na honorowym miejscu. Za każdym razem kiedy na nie spoglądał, ogarniało go dziwne uczucie – jakby gdzieś głęboko w jego wnętrzu pulsowała gorąca fontanna. To moja żona, powtarzał sobie. Nazywa się Poona. A potem energicznie brał się do pracy.

Nowa pościel do małżeńskiego łóżka, z koronkami na poduszkach. Nowy obrus na stół w jadalni. Cztery nowe ręczniki do łazienki. Zdjął zasłony, bo wymagały prania i prasowania. Pomagała mu Marie. Trzeba było wyczyścić srebrną zastawę, którą dostali w spadku po matce. Należało umyć okna. Powinny lśnić czystością, żeby Poona mogła podziwiać swój piękny ogród z różami i peoniami. Woda w oczku wodnym nadawała się wyłącznie do wymiany. Nie było bezpośredniego odpływu, więc wybrał ją wiadrem, umył dno i napełnił oczko ponownie. Uprzątnął śmieci, wyrwał chwasty, zagrabił żwirowy podjazd. Przez cały czas w jego głowie rozbrzmiewał głos Poony, czuł jej zapach. Kładąc się spać, widział jej twarz. Pamiętał delikatny dotyk jej palców na nosie.

W pracy wszyscy z zaciekawieniem wypytywali o podróż. Opalony i zadowolony, opowiedział to, co chcieli usłyszeć, ale o Poonie nie wspomniał ani słowem. Chciał jak najdłużej zachować ją wyłącznie dla siebie. I tak wkrótce się dowiedzą, i tak niedługo zaczną się szepty.

– Widać, że spędzałeś wiele czasu na słońcu – powiedział Bjørnsson, z aprobatą kiwając głową.

Łysiejąca głowa Gundera świeciła jak czerwona żarówka.

– Ani trochę – odparł Gunder. – W słońcu nikt tam nie wytrzyma. Cały czas siedziałem w cieniu.

– O Boże… – mruknął Bjørnsson.

A jednak koledzy z pracy podejrzewali jakąś tajemnicę. Gunder dzwonił częściej niż zwykle, często wpadał do biura i wyganiał wszystkich, którzy tam akurat byli. Podczas przerwy obiadowej jeździł na zakupy. Torby, w których przywoził sprawunki, pochodziły ze sklepu z porcelaną oraz ze sklepu z wyposażeniem wnętrz.

Poona dzwoniła na jego koszt. Brat nie był zachwycony tym, co się wydarzyło, jednak nie przejmowała się jakoś szczególnie.

– To przez zazdrość – powiedziała. – Wiesz, on jest bardzo biedny.

– Jak już wszystko się uspokoi, zaprosimy go do Norwegii. Zobaczy, jak ci się tu żyje. Zapłacę za bilet.

– Nie musisz tego robić. Nie zasługuje na to.

– To minie. Wyślemy mu twoje zdjęcia przed nowym domem. I z kuchni. Przekona się, że niczego ci nie brakuje.

Zbliżał się dwudziesty sierpnia. Marie zadzwoniła z wiadomością, że Karsten wyjeżdża służbowo do Hamburga i że nie będzie go w dniu przyjazdu Poony. Zresztą pewnie będą chcieli pobyć trochę sami.

– Ja też nie przyjadę tak od razu. Może wpadniecie na kolację dwudziestego pierwszego? Zrobię wołowinę. Dwudziestego czwartego są urodziny Karstena. Poona go pozna, a on przynajmniej raz w życiu będzie musiał zdobyć się na odrobinę uprzejmości.

– A nie jest uprzejmy? – zdziwił się Gunder.

– Przecież sam wiesz.

– Będziemy potrzebowali trochę czasu. Szczególnie Poona. Prze-cież to ona porzuca swój świat i jedzie w zupełnie obce miejsce.

– Pojadę kupić trochę kwiatów i zawiozę ci je do domu. Mam jeszcze klucze. Wstawię je do wazonu w salonie i dołączę bilecik ode mnie i Karstena. Będzie jej przyjemnie. O której wyjeżdżasz?

– Tak, żeby na pewno się nie spóźnić – odparł. – Samolot przylatuje o szóstej wieczorem. Poona leci z Frankfurtu, jest tam już od wczoraj. Chciała zrobić zakupy. Będę na lotnisku godzinę wcześniej, żeby zaparkować samochód i w ogóle.

– Koniecznie zadzwoń zaraz po powrocie. Żebym wiedziała, że się znaleźliście.

– A niby czemu mielibyśmy się nie znaleźć?

– Przylatuje z tak daleka… Czasem zdarzają się opóźnienia, czy ja wiem co?

– Oczywiście że się znajdziemy.

Marie uświadomiła sobie, iż jej bratu nawet nie przeszło przez myśl, że Poona mogłaby nie przylecieć. Że mogła się rozmyślić w ostatniej chwili. Jej jednak przyszło to do głowy. Zostawił Poonie pieniądze i kupił jej bilet, który mogła zwrócić. Dla ubogiej kobiety to była prawdziwa fortuna. Poza tym wciąż nie potrafiła sobie wyobrazić kobiety w turkusowym sari krzątającej się po kuchni Gundera. Nie powiedziała jednak tego głośno, poprosiła natomiast brata, żeby jechał ostrożnie.

– Jest bardzo duży ruch. Lepiej, żeby akurat jutro nic ci się nie przydarzyło.

– Masz rację – odparł Gunder.

*

Dwudziesty sierpnia. Tego dnia wziął wolne. Wstał o siódmej i rozsunął zasłony. Od dłuższego czasu pogoda była bardzo ładna, ale akurat dziś niebo zasnuły niskie ciemne chmury. Zirytowało go to. Na szczęście trochę wiało, więc istniała możliwość, że się rozpogodzi. Gunder był dobrej myśli. Wziął długi porządny prysznic i przyszykował solidne śniadanie. Trochę poobijał się bez celu po domu. Długo studiował fotografię swoją i Poony wiszącą na ścianie nad biurkiem, kilka razy sprawdzał, czy chmury się rozeszły. Około drugiej po południu na niebie pojawiła się błękitna szczelina, przez którą niebawem przedarły się promienie słońca. Uznał to za dobry omen. Słońce zaświeciło dla Poony. Miał ją stale przed oczami i głęboko wierzył, że ona jego również. Nagle znikła, musiał więc czymś się zająć: wyjąć pocztę ze skrzynki, przejrzeć gazetę. Jeszcze półtorej godziny, pomyślał. A właściwie dlaczego nie miałbym wyruszyć już teraz? Będzie mniejszy ruch. Starannie złożył gazetę i zerwał się na nogi. W chwili kiedy zdejmował kluczyki z haka na ścianie, złowróżbnie wybrzmiał sygnał. Na pewno z pracy. Nigdy nie potrafią sobie poradzić bez niego. Rozdrażniony, podniósł słuchawkę. Usłyszał głos nieznajomej kobiety. Dzwoniła ze szpitala. Czy rozmawia z bliskim Marie Jomann Dahl? Na chwilę głos uwiązł mu w gardle.

– Tak, jestem jej bratem. Co się stało?

– Wypadek – odpowiedziała kobieta.

Zdezorientowany, zerknął na zegar. Co się dzieje?

– Czy to coś poważnego?

– Poproszono mnie tylko o to, żeby skontaktować się z jej najbliższymi krewnymi – odpowiedziała wymijająco kobieta. – Czy może pan przyjechać?

– Oczywiście. Będę za pół godziny.

Poczuł paskudny ucisk w piersi. Nie dlatego, by przypuszczał, że wydarzyło się coś naprawdę złego – Marie jeździła zbyt wolno, żeby zrobić sobie krzywdę – ale przecież musiał wyjechać po Poonę. Na pewno zdąży, Marie przecież wie, jakie to ważne. Złapał kluczyki i wybiegł z domu. Jechał nieostrożnie, co chwila spoglądając na zegarek. Próbował sobie wyobrazić siostrę z ręką w gipsie, może nawet z paroma szwami. To tyle, jeśli chodzi o wołowinę, pomyślał. Jeśli poważnie uszkodziła samochód, być może będzie musiał zawieźć ją do domu. I to ona upominała jego, by jeździł ostrożnie! Oddychał głęboko przez nos, chcąc się uspokoić. Wreszcie dotarł do szpitala, po rozpaczliwych poszukiwaniach znalazł miejsce na parkingu.

– Dziesiąte piętro, neurologia – poinformowała go recepcjonistka.

– Neurologia?

Znowu ten ucisk w piersi. Popędził do windy. Poona jest w samolocie, wie, że będę na nią czekał. To nie potrwa długo. Zżerało go poczucie winy, a serce biło jak oszalałe. Ten cholerny Karsten, nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny! Na czoło wystąpiły mu krople potu. Drzwi windy otworzyły się. W korytarzu czekał lekarz.

– Jomann?

– Tak, to ja. Jak ona się czuje?

Lekarz szukał właściwych słów.

– Chwilowo… nie jesteśmy jeszcze pewni – powiedział wreszcie z wahaniem.

Gunder nie mógł tego zrozumieć.

– Obawiam się, że doznała poważnych obrażeń – ciągnął lekarz, patrząc ze smutkiem na Gundera. – Szczególnie głowy. Jest teraz w śpiączce.

Gunder oparł się o ścianę.

– Podłączyliśmy ją do respiratora. Ma przebite płuco. Mamy nadzieję, że do wieczora odzyska przytomność i wtedy dowiemy się czegoś więcej. Stwierdziliśmy też liczne złamania.

– Liczne złamania? – Gunderowi zakręciło się w głowie. Odruchowo zerknął na zegarek. – Co mam zrobić?

Lekarz oczywiście nie mógł wiedzieć, w jakiej sytuacji znalazł się Gunder, pokręcił więc powoli głową i powiedział:

– Dla pańskiej siostry będzie najlepiej, jeśli usiądzie pan przy niej i będzie do niej mówił. Nawet jeżeli pana nie słyszy. Oczywiście dostanie pan łóżko na noc, jeśli będzie pan chciał.

Myśli przelatywały Gunderowi przez głowę. Nie mogę tu zostać. Poona będzie na mnie czekać na lotnisku. Powinien być w dwóch miejscach naraz, lecz przecież nie mógł.

– Klatka piersiowa została zmiażdżona, wszystkie żebra są połamane. Uszkodzone jest jedno kolano. Jeśli uda nam się postawić ją z powrotem na nogi, obawiam się, że będzie miała problemy z chodzeniem.

Jeśli uda nam się postawić ją z powrotem na nogi? Gunderowi zrobiło się niedobrze, śniadanie podeszło mu do gardła. Szerokie drzwi prowadziły do niewielkiego pokoju. W białej pościeli leżał jakiś kształt, ale Gunder nie chciał dopuścić do siebie myśli, że to naprawdę jego siostra Marie. Drżał jak osika.

– Musimy zawiadomić Karstena – wykrztusił. – Jej męża. Jest w Hamburgu.

– Dobrze, że przynajmniej pana udało nam się znaleźć.

Pomógł mu usiąść na krześle. Twarz Marie była niemal biała, tylko pod oczami widniały ciemne sińce. Z rozchylonych ust wystawała plastikowa tuba. Respirator posapywał cicho, niczym pogrążony we śnie olbrzym. – Najbardziej martwią nas obrażenia głowy – ciągnął lekarz. – Do chwili kiedy odzyska przytomność, nie będziemy znali ich rzeczywistych rozmiarów.

Co to miało znaczyć? Czy Marie przestała być sobą? Czy kiedy się obudzi, nie będzie potrafiła chodzić, śmiać się, nie będzie w stanie dodać dwa do dwóch? Czy otworzy oczy, spojrzy na niego i go nie pozna? Poczuł się tak, jakby spadał w bezdenną przepaść. Uratowała go Poona, jej uśmiechnięta twarz nad skrajem otchłani.

Znowu zerknął na zegarek. Marie wydawała się mniejsza niż zwykle, jej okrągła twarz zatraciła znane mu rysy. Musiał dopuścić kogoś do tajemnicy, kogoś zaufanego, kto go nie wyśmieje, kto będzie chciał mu pomóc.

– Marie! – szepnął.

Żadnej reakcji. Czy ona w ogóle go słyszy?