Ten, do którego nie wolno się zbliżać - Karin Fossum - ebook + audiobook

Ten, do którego nie wolno się zbliżać ebook i audiobook

Fossum Karin

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W ciepły wrześniowy dzień podczas niedzielnego spaceru po lesie pewne małżeństwo spotyka mężczyznę. Nieznajomy jest zdenerwowany, nie odwzajemnia ich uśmiechu i czym prędzej odchodzi. Po jakimś czasie spacerowicze dostrzegają coś między drzewami. Z przerażeniem odkrywają, że to nagie zwłoki małego chłopca. 

Na miejsce zdarzenia zostaje wezwany komisarz Konrad Sejer, jednak jego dochodzenie nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Mijają tygodnie, a mężczyzny z lasu nadal nie udaje się odnaleźć. Wśród spokojnej niegdyś społeczności panuje coraz większy strach, a sytuacja pogarsza się, gdy na jaw wychodzi, że zaginął inny chłopiec i nikt nie może go znaleźć.

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 35 min

Rok wydania: 2022

Oceny
4,0 (197 ocen)
64
92
29
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mwojcik3

Dobrze spędzony czas

🙂
10
Puella52

Dobrze spędzony czas

Kolejna stricte psychologiczna rozprawka- byłam bardzo ciekawa jak autorka podejdzie do tego niezwykle ciężkiego tematu. W efekcie mamy porównania dwóch równie potwornych,bo popełnionych na dzieciach , zbrodni. Którego sprawcę można bardziej potępić? Czy to się w ogóle da ocenić? Chociaż w obu wypadkach efekt jest równie przerażający. Osobiście jestem za bezwzględnym izolowaniem mężczyzn z takimi skłonnościami, zmuszaniem do bezdyskusyjnego leczenia,kontrolowaniem. Nie potępianiem, ale pomocą i egzekwowaniem leczenia.Natomiast co do drugiej zbrodni- dla mnie jeszcze bardziej przerażająca,bezmyślna,ale cóż można robić prócz przykładania najwyższej staranności do wychowywania dzieci . A i to nigdy nie wiadomo z jakim skutkiem.
00
magnesik

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita!
00
SylwiaKasia

Dobrze spędzony czas

całkiem dobra
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Den som el­sker noe an­net

Prze­kład: Ella Hy­gen

Co­py­ri­ght © Ka­rin Fos­sum, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Hen­riette Mørk

ISBN 978-87-0238-054-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

I am go­ing to cry for you.

Be strong above

My year­nings.

Are like do­ors

That are ope­ned

In the ni­ght.

A. Ge­fen

Z drogi kra­jo­wej opa­dało dłu­gie, ła­godne zbo­cze w kie­runku je­zior Bon­na­fjor­den. Nad wodą roz­cią­gała się plaża po­kryta ostrymi ka­mie­niami, która stromo opa­dała do je­ziora. Wą­ska as­fal­towa droga wiła się ni­czym błę­kitna wstęga mię­dzy po­lami, domy stały w ko­lo­ro­wych rzę­dach, a we­randy i bal­kony zwró­cone były na pół­noc, w stronę wody. Na obrze­żach le­żały za­dbane go­spo­dar­stwa z sza­rymi i bia­łymi do­mami miesz­kal­nymi i czer­wo­nymi sto­do­łami. Tu­taj znaj­do­wało się go­spo­dar­stwo Fa­gre Vest, któ­rego wła­ści­cie­lem był Wal­de­mar Ska­gen. Za ogro­dze­niem pasł się koń Evi­dence. Na wschód od je­ziora le­żało go­spo­dar­stwo Fa­gre Øst, pro­wa­dzone przez szwa­gra Ska­gena. Oba te go­spo­dar­stwa łą­czyła te­raz tę­cza ni­czym barwny por­tal, gdyż przed chwilą prze­szła ulewa, a te­raz prze­biło się słońce. Na szczy­cie wzgó­rza, skąd roz­cią­gał się wi­dok na Bon­na­fjor­den, przy dro­dze stał lo­kalny sklep spo­żyw­czy, bę­dący obec­nie czę­ścią sieci Kiwi. Ja­kaś kre­atywna du­sza w sys­te­mie ubrała pra­cow­ni­ków w uni­formy w ko­lo­rze zie­lo­nego ja­błuszka. Nad wej­ściem wi­siał pla­kat, który na­po­mi­nał uczniów o po­zo­sta­wia­niu szkol­nych ple­ca­ków na ze­wnątrz sklepu, po­nie­waż kra­dli oni pa­pie­rosy i cze­ko­ladę jak sroka bły­skotki. Si­gne Lund sie­działa przy ka­sie, pro­dukty po­su­wały się na ta­śmie, a ona bez reszty się roz­ma­rzyła, tak jak to ro­bią młode dziew­czyny. Przez okno pa­trzyła na Bon­na­fjor­den, wi­dząc Fa­gre Vest, oto­czone ró­żowo-żół­tymi, fa­lu­ją­cymi po­lami. Tam, po­ni­żej Svar­tåsen, znaj­do­wało się nie­wiel­kie wznie­sie­nie z piękną ja­rzę­biną, bę­dące ni­czym wy­spa w mo­rzu zboża. Wznie­sie­nie z drze­wami i za­ro­ślami skry­wało pewną ta­jem­nicę. Była to piw­nica, o któ­rej wie­dzieli tylko nie­liczni. I o niej wła­śnie my­ślała.

Gorzko-słod­kie wspo­mnie­nie ukłuło ją pod zie­lo­nym uni­for­mem.

Rozdział 1

Nikt go nie wi­dział, gdy szedł przez las, nikt nie wi­dział tego, co niósł.

Skromny jak na do­ro­słego męż­czy­znę pa­ku­nek mimo wszystko sta­no­wił znaczny cię­żar, gdyż kroki były nie­pewne i chwiejne. Od czasu do czasu przy­sta­wał, by za­czerp­nąć po­wie­trza, sły­chać było też wy­do­by­wa­jące się dźwięki, przy­po­mi­na­jące jęk. Po czym ru­szał da­lej, tak szybko, jak to było moż­liwe. Szedł przez las ni­czym sta­rzec, przy­gnie­ciony tym wszyst­kim, grozą i roz­pa­czą. To wszystko było tak bo­le­sne, że ugi­nały się pod nim ko­lana, wciąż oglą­dał się przez ra­mię, po czym głowa ner­wo­wym ru­chem po­wra­cała na miej­sce. Przy­spie­szył, zbli­ża­jąc się do sku­pi­ska drzew. Nie chciał tak po pro­stu zrzu­cić swo­jego brze­mie­nia na zie­mię, chciał to zro­bić wła­śnie tu­taj, przy tej gru­pie drzew, która może ode­grać rolę mo­nu­mentu. Te resztki przy­zwo­ito­ści w so­bie od­czuł jako po­cie­sze­nie, był jed­nak czło­wie­kiem, miał w so­bie uczu­cia, także te do­bre. Po­now­nie spoj­rzał przez ra­mię, ale nie do­strzegł ży­wej du­szy, za­trzy­mał się w miej­scu, wsłu­chu­jąc we wszyst­kie od­głosy. Serce mu ło­mo­tało. Las po­dobny do ogrom­nego or­ga­ni­zmu od­dy­chał, ob­ser­wo­wał go i po­tę­piał głę­bo­kim, groź­nym po­mru­kiem. Jak mo­głeś tak ni­sko upaść, ode­zwał się las, ni­gdy już ża­den czło­wiek nie wy­śle ci cie­płego i ser­decz­nego uśmie­chu, ni­gdy po czymś ta­kim.

Do­tarł do drzew.

Przy­kuc­nął.

Po­ło­żył swój pa­ku­nek na dy­wa­nie z mięk­kiego mchu. Pod­niósł się i otarł pot z czoła. Było cie­pło. Ab­so­lut­nie nie wy­gląda to do­brze, po­my­ślał, w ża­den spo­sób. Za­lała go fala uczuć, mie­szanka prze­ra­że­nia i wście­kło­ści, nic nie po­szło po jego my­śli, to wszystko było błę­dem, tak to wła­śnie wy­glą­dało. Jak mo­gło do tego dojść? Prze­ra­żony za­krył twarz rę­kami, które pach­niały cie­płym że­la­zem. Od­czu­wał strach w ustach i w krwio­biegu, strach opa­no­wał jego płuca. Los spła­tał mu okrut­nego fi­gla i po­pchnął go na skraj prze­pa­ści. Upadł tam, gdzie było od­rzu­ce­nie i po­tę­pie­nie. Lu­dzie będą wo­łali: „Ze­tnij­cie mu głowę, wrzuć­cie do lo­chu i po­zbądź­cie się klu­czy, ta­kiego czło­wieka nie chcemy na na­szych uli­cach. Za­chwiał się nieco, ko­lana się pod nim ugi­nały. Mu­szę iść, prze­mknęło mu przez myśl, mu­szę stąd odejść, wró­cić do sa­mo­chodu i do domu, za­mknąć drzwi i za­cią­gnąć za­słony. Mu­szę się scho­wać i słu­chać, czy nikt nie nad­cho­dzi. Ale nie otwo­rzę, po­my­ślał, za­mknę się w środku, bo nie dam so­bie z tym rady! Pod­niósł dło­nie w stronę nieba, wy­gra­ża­jąc Bogu, który dał mu tak silne pra­gnie­nia i który nie po­zwo­lił mu za­spo­koić ich tak, jak on chciał.

Sa­mo­chód stał za­par­ko­wany w pew­nej od­le­gło­ści, obok szla­banu. Szyb­kim kro­kiem za­czął się od­da­lać, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, szedł przez las tak szybko, jak tylko po­tra­fił. Wkrótce do­strzegł szla­ban i sa­mo­chód. I jesz­cze coś, co się po­ru­szało, coś czer­wo­nego i bia­łego na tle zie­leni. Za­trzy­mał się gwał­tow­nie. Nad­cho­dzili męż­czy­zna i ko­bieta. W pierw­szej chwili chciał się rzu­cić mię­dzy świerki, ale w ostat­niej se­kun­dzie zdo­łał się opa­no­wać i szedł da­lej ze spusz­czo­nym wzro­kiem. Ostatni ka­wa­łek drogi po­ko­nał tak prędko, jak tylko był w sta­nie. Po­now­nie roz­pę­tała się w nim bu­rza. Fa­tal­nie, po­my­ślał, to bę­dzie moja zguba, ci dwoje, któ­rzy tu idą, za­pa­mię­tają mnie i opo­wie­dzą ca­łemu światu. Wi­dzie­li­śmy go, po­wie­dzą, pa­mię­tamy do­brze męż­czy­znę w nie­bie­skim ano­raku. I wtedy za­cznie się po­lo­wa­nie. Do­piero kiedy zna­lazł się przy sa­mo­cho­dzie, pod­niósł szybko wzrok i przez krótką chwilę na­po­tkał spoj­rze­nie ko­biety. Zdzi­wiło go, że uśmie­chała się do niego sze­roko i przy­ja­ciel­sko. Kiedy jed­nak nie od­wza­jem­nił uśmie­chu, tylko wpa­try­wał się w nią z prze­ra­że­niem, jej twarz stała się po­ważna. Para mi­nęła szla­ban i znik­nęła wśród drzew, lecz ko­bieta od­wró­ciła się i jesz­cze raz na niego spoj­rzała.

Rozdział 2

Wpraw­dzie byli parą, ale mał­żeń­stwo trwało już wiele lat, nie trzy­mali się więc za ręce. Ko­bieta ubrana była w ma­li­nową kurtkę, męż­czy­zna miał na so­bie białą wia­trówkę i szedł cały czas o krok przed żoną. Wy­soki, pewny sie­bie i wy­spor­to­wany. Ona przy­glą­dała mu się z boku, roz­my­śla­jąc. Był czło­wie­kiem, który bie­rze wszystko we wła­da­nie, te­raz na­le­żał do niego las, gdzie za­cho­wy­wał się jak u sie­bie. Ro­ślin­ność pod­da­wała się jego sto­pom, trza­skały su­che ga­łę­zie, a ko­bieta z tru­dem za nim na­dą­żała. Nie szli rów­nym kro­kiem. Mieli my­śli, któ­rymi nie chcieli się dzie­lić lub do któ­rych się nie przy­zna­wali. Ale wy­szli na spa­cer ra­zem, ta­kie mieli przy­zwy­cza­je­nie, a oni po­trze­bo­wali przy­zwy­cza­jeń, które stwa­rzały stały po­rzą­dek i czy­niły świat prze­wi­dy­wal­nym.

Ten wrze­śniowy dzień był nie­ocze­ki­wa­nie cie­pły, męż­czy­zna roz­piął kurtkę, któ­rej poły po­wie­wały na wie­trze ni­czym małe ża­gle. Za­czął szu­kać w kie­szeni pa­pie­rosa.

– Re­in­hardt – ode­zwała się ko­bieta – prze­cież jest su­sza.

Głos brzmiał bez prze­ko­na­nia, była to ra­czej ostrożna prośba. Zi­ry­to­wany za­ci­snął usta, gdyż nie był ty­pem czło­wieka, któ­remu można było zwró­cić uwagę. Wło­żył pa­pie­rosa w usta i za­pa­lił za­pal­niczką zippo. Źre­nice jego oczu były wod­ni­sto­nie­bie­skie, prze­ty­kane zło­tymi cęt­kami. Jego nos miał ostry grzbiet, który pięk­nie wy­glą­dał z pro­filu.

Ko­bieta po­sta­no­wiła się wię­cej nie od­zy­wać – wie­działa, że tak bę­dzie le­piej. Kon­cen­tro­wała wzrok na po­szy­ciu le­śnym, do­strze­ga­jąc na ścieżce kępy ro­ślin, po­je­dyn­cze dołki i cza­sami wy­sta­jące ko­rze­nie. Rzu­cała szyb­kie spoj­rze­nia na męż­czy­znę, który był o wiele od niej wyż­szy, szer­szy i sil­niej­szy i za­wsze pro­wa­dził. Z po­wodu jego gwał­tow­no­ści przez całe lata za­trzy­my­wała dla sie­bie swą mą­drość. Te­raz mar­twiła się su­szą i pa­lą­cym się pa­pie­ro­sem.

To świa­tło, które kie­dyś było mię­dzy nami, zga­sło, po­my­ślała z ża­lem, już nic tu nie pro­mie­niuje, po­win­ni­śmy wła­ści­wie mieć dziecko. Dziecko zbli­ży­łoby nas, by­li­by­śmy bar­dziej ra­zem i sta­li­by­śmy się do­brymi ludźmi. Tak my­ślała o ich ży­ciu. Ale lata mi­jały, a dziecko się nie po­ja­wiało, męż­czy­zna nie wy­cho­dził z ini­cja­tywą, a ona nie miała od­wagi mu się prze­ciw­sta­wić. Kiedy po­ru­szała te­mat, sta­wiał opór i uno­sił brodę, pod­czas gdy żona spusz­czała wzrok i mil­kła. Czy nie mamy wy­star­cza­jąco za­jęć, py­tał wtedy, ab­sor­bu­jące prace, dom i ogród, długi aż po uszy. Jak lu­dzie znaj­dują czas, mó­wił, jak lu­dzie mogą so­bie po­zwo­lić na dzieci? Nie od­po­wia­dała na to, ale wie­działa, że lu­dzie znaj­dują czas. Do­strze­gała także, że lu­dzie byli zmę­czeni, roz­darci mię­dzy swymi po­cie­chami a ka­rierą i wła­snymi po­trze­bami. Jed­nak w chwili, gdy dziecko wcho­dziło im na ko­lana, roz­pro­mie­niali się. Tę­sk­niła za ta­kim świa­tłem ca­łym ser­cem. Ten szcze­gólny blask wi­działa w oczach swo­ich przy­ja­ció­łek.

Męż­czy­zna do­pa­lił pa­pie­rosa, resztki ty­to­niu się ża­rzyły. Na­gle pstryk­nął nie­do­pał­kiem, który prze­le­ciał w po­wie­trzu iskrzą­cym łu­kiem. Ko­bieta śle­dziła wzro­kiem lą­du­jący we wrzo­sie i dy­miący szczą­tek pa­pie­rosa.

– Re­in­hardt – po­pro­siła bła­gal­nym to­nem – zgaś!

Re­in­hardt od­su­nął się na bok, po czym zgniótł nie­do­pa­łek bu­tem z de­mon­stra­cyjną siłą.

– Za bar­dzo się stre­su­jesz, Kri­stine.

Wzru­szyła nie­śmiało ra­mio­nami i była to je­dyna forma pro­te­stu, na jaki się zdo­była. Słońce, które wkrótce miało za­cho­dzić, spły­wało ostat­nimi pro­mie­niami wśród drzew. Rów­nież Kri­stine roz­pięła kurtkę, jed­no­cze­śnie od­su­nęła z twa­rzy dłu­gie ko­smyki wło­sów, gę­stych i brą­zo­wych z pa­sem­kami czer­wieni. Była nie­wy­soka i szczu­pła, miała drobną twarz, ale wy­so­kie czoło i krą­głe po­liczki. Miała ma­leń­kie dło­nie i stopy. W chwi­lach przy­pływu mi­ło­ści na­zy­wał ją Lalką. Rów­nież Re­in­hardt prze­cze­sał pal­cami swoje włosy. Krótka, w ko­lo­rze pia­sku grzywka sta­nęła do góry i przy­po­mi­nała płe­twę re­kina. Byli w dro­dze do Lin­de­tjern, do­kąd wy­bie­rali się w każdą nie­dzielę po obie­dzie. Kri­stine była przy­tło­czona ich ru­tyną, na­wy­kami, w któ­rych zo­stali uwię­zieni, tymi głę­bo­kimi ścież­kami, które trzy­mały ich ra­zem. Nie ist­niało nic, co wy­trą­cało ich z rytmu, rano wy­jeż­dżali z domu, że­gnali się przy szpi­talu Sen­tral­sy­ke­hu­set, gdzie ona była za­trud­niona w re­cep­cji. Re­in­hardt je­chał da­lej do biura firmy Ha­fslund, gdzie pra­co­wał nad sys­te­mem bez­pie­czeń­stwa. Obiad je­dli ra­zem, po czym oglą­dali te­le­wi­zję, sie­dząc obok sie­bie w świe­tle nie­bie­skiego mi­go­ta­nia. Póź­niej Re­in­hardt sia­dał przed kom­pu­te­rem i grał, a Kri­stine sprzą­tała. To, że lu­bił gry kom­pu­te­rowe, bar­dzo ją de­ner­wo­wało, gdyż uwa­żała, że do­ro­sły męż­czy­zna, ma­jący trzy­dzie­ści sześć lat, nie po­wi­nien ota­czać się wiedź­mi­nami i smo­kami. Nie tylko sie­dział z dzi­kim, błysz­czą­cym spoj­rze­niem, ale na do­da­tek czę­sto wy­da­wał dzie­cinne okrzyki, co wpra­wiało ją w za­kło­po­ta­nie. Albo prze­kli­nał i za­cho­wy­wał się w okropny spo­sób, albo krzy­czał trium­fu­jąco, gdy po­ko­ny­wał ja­kie­goś wroga. Zwykł mó­wić jed­nym cią­giem, za­wsze miał coś do po­wie­dze­nia na każdy te­mat i roz­wią­za­nie na wszyst­kie pro­blemy. Ni­gdy jed­nak nie roz­ma­wiali o so­bie i swo­ich uczu­ciach. Pra­wie wszystko już so­bie po­wie­dzieli. W chwi­lach smutku Kri­stine czuła, że są so­bie obcy. No­cami le­żała długo, nie mo­gąc za­snąć, i wpa­try­wała się w ścianę, pod­czas gdy Re­in­hardt chra­pał aż dud­niło. Cza­sami, kiedy miał na nią ochotę, wcho­dził w nią z taką in­ten­syw­no­ścią, że ją to prze­ra­żało. Ta­kie jest moje ży­cie, my­ślała, wię­cej so­bie po nim nie obie­cuję. Mo­gła­bym od niego odejść, ale do­kąd mia­ła­bym pójść i co po­wie­dzieć? Jest prze­cież sta­bilny i wierny, ni­gdy mnie nie ude­rzył i co mie­siąc przy­nosi wy­płatę, która jest znacz­nie wyż­sza od mo­ich za­rob­ków. Ta­kie my­śli przy­gnia­tały ją pod­czas ich wę­drówki przez las. Czy lu­dzie są szczę­śliwi? – za­sta­na­wiała się. Może coś jest z nami nie tak, może cze­goś nie zro­zu­mie­li­śmy?

Re­in­hardt sta­wiał dłu­gie kroki. W ką­ciku oka wi­działa jego ko­ły­szący się cień. Jak za­wsze miała po­czu­cie winy. Mimo ogrom­nych sta­rań nie znaj­do­wała w so­bie cie­płych uczuć do niego i od­czu­wała to jako zdradę. I to zmu­szało ją do ule­gło­ści. Nie śmiała za­pę­dzić go w kozi róg, wy­ra­żać wąt­pli­wo­ści lub sta­wiać żą­dań, bo może wtedy by ją zde­ma­sko­wał: „Jak my­ślisz, czy nie wiem, że mnie nie ko­chasz? Że mnie oszu­ku­jesz?”. Kro­czyła za nim, my­śli spra­wiały, że pło­nęły jej po­liczki. Szli w stronę le­śnego je­ziorka, gdzie mo­gli sta­nąć na brzegu przez chwilę. Woda za­wsze przy­nosi ulgę. Ugasi ogień na jej po­licz­kach i ochło­dzi ją. Ślady osad z od­le­głych cza­sów, te małe, nie­po­zorne kręgi z ka­mieni na brzegu wody za­wsze wpra­wiały ją w zdzi­wie­nie. W nich mie­ściły się ro­dziny z dziećmi, praca i ży­cie, cho­roba i śmierć, krót­kie chwile szczę­ścia i bólu. Po­my­śleć, że lu­dzie ra­dzili so­bie w tak skrom­nych wa­run­kach. Oni sami miesz­kali na dwu­stu pięć­dzie­się­ciu me­trach kwa­dra­to­wych, w więk­szo­ści pu­stych, gdyż gnieź­dzili się ra­zem w ką­ciku z te­le­wi­zo­rem, po­koje zaś prze­zna­czone były dla dzieci, które się ni­gdy nie na­ro­dziły, i dla go­ści, któ­rzy ni­gdy w nich nie no­co­wali.

Słońce tkwiło te­raz na czub­kach naj­wyż­szych drzew. Kri­stine po­my­ślała, że to naj­lep­sza pora roku. Mi­nęła już hi­ste­ria lata, nie ma sztor­mów i mrozu, nie ma zdra­dli­wej po­gody póź­nej zimy i wio­sny, na­głego śniegu z desz­czem i sil­nych wia­trów, jest dzień wrze­śniowy ze swoim szcze­gól­nym spo­ko­jem. Ciemne, chłodne noce i rześ­kie po­ranki. Na­gle ogar­nęło ją zmę­cze­nie, przy­gnie­ciona była tak wie­loma my­ślami. I choć było cie­pło, otu­liła się szczel­niej kurtką.

– Nie­dziela – ode­zwał się Re­in­hardt – nie­dziela i piękna po­goda. I ani ży­wej du­szy. Czy coś z tego ro­zu­miesz?

Spoj­rzała na niego zie­lo­nymi, sze­roko otwar­tymi oczami.

– My je­ste­śmy tu­taj – po­wie­działa ci­cho.

Za­darł po­now­nie brodę, za­wsze tak ro­bił, kiedy czuł się po­pra­wiany. Nie­na­wi­dziła tego ma­łego ge­stu, po­nie­waż ni­gdy nie spu­ścił głowy i nie przy­znał jej ra­cji. I nie­na­wi­dziła sie­bie za to, że się go bała, że miał nad nią taką wła­dzę, cały czas była w de­fen­sy­wie, we wszyst­kich sy­tu­acjach mu­siała się skra­dać. Tak jakby głę­boko w nim tkwiło coś, czego nie miała od­wagi do­świad­czyć. Przy­po­mniała so­bie pe­wien ob­raz z bajki z dzie­ciń­stwa, na któ­rym ja­kiś stwór le­żał na dnie ba­gna i drze­mał.

– To prawda – od­po­wie­dział – ale, cho­lera, zo­bacz, jak tu jest pu­sto. Żad­nego na­miotu, żad­nej łódki. Lin­de­tjern to perła na­tury, a lu­dziom nie chce się tu przy­cho­dzić, bo nie mogą do­je­chać sa­mo­cho­dem.

– Ale dla­tego my lu­bimy tu przy­cho­dzić – po­wie­działa. – Przy­cho­dzimy tu, bo jest ci­sza.

Re­in­hardt za­czął szu­kać w kie­szeni no­wego pa­pie­rosa. Pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca oświe­tlały jego sze­ro­kie po­liczki i mocno za­ry­so­waną brodę. Przy­po­mniała so­bie ten pierw­szy raz, kiedy go zo­ba­czyła. Po­my­ślała wtedy, że zo­stał jakby wy­rzeź­biony z jed­nego ka­wałka gra­nitu. Na jego sze­ro­kiej twa­rzy wi­dać było wiele ostrych ry­sów i ster­czą­cych ko­ści, jed­nak oczy były scho­wane głę­boko. W nie­dziele nie go­lił się i na pod­bródku po­ja­wiał się ciemny cień za­ro­stu.

– Dzieci cho­dzące do szkoły roz­kła­dają tu na­mioty – przy­po­mniała so­bie. – Te, które wy­bie­rają so­bie ak­tywną tu­ry­stykę jako przed­miot fa­kul­ta­tywny. Płyną ka­ja­kami, ło­wią ryby i wstają o trze­ciej w nocy, żeby po­słu­chać głuszca.

Re­in­hardt wzru­szył ra­mio­nami.

– Ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, co w tym faj­nego, żeby le­żeć pod na­mio­tem – stwier­dził. – Można prze­cież wy­na­jąć Lin­de­se­ter. Z praw­dzi­wymi łóż­kami i ubi­ka­cją. Kiedy by­łem młody – do­dał – oj­ciec za­brał mnie pod na­miot. To był stary, zie­lony, czte­ro­oso­bowy na­miot, nie mo­głem znieść za­pa­chu w środku, a śpi­wór też był stary i brudny. Śmier­działo pa­pie­ro­sami, stę­chli­zną i pa­ra­finą, czuć było im­pre­gna­cję. Nie mo­głem, cho­lera, za­snąć – do­rzu­cił. – Nie mia­łem czym od­dy­chać.

Kri­stine po­de­szła do po­zo­sta­ło­ści daw­nego domu i sta­nęła w środku ka­mien­nego pier­ście­nia.

– Tu­taj mu­siała być kuch­nia – za­wo­łała.

Re­in­hardt pod­szedł do niej z ocią­ga­niem.

– Kuch­nia? – uśmiech­nął się. – Masz chyba na my­śli pa­le­ni­sko.

Ski­nęła głową.

– Po­myśl – po­wie­działa. – Je­dli zło­wione ryby, za­kła­dali si­dła na ptaki i za­jące. Ja­kie mu­sieli wieść spo­kojne ży­cie, tu, nad tą wodą.

Re­in­hardt wszedł także do kręgu, sta­nął przy niej, gó­ru­jąc nad nią swą po­sta­cią. Miał metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i był sze­roki w ra­mio­nach.

– Wie­czo­rami sia­dy­wali przy pło­mie­niach ogni­ska i ci­cho roz­ma­wiali – do­dała. – A kiedy ogni­sko ga­sło, zwi­jali się na ziemi pod swo­imi skó­rami.

Re­in­hardt uśmiech­nął się sze­roko.

– A ja włą­czam swój ze­staw hi-fi Bang & Olu­fsen i zwi­jam się w fo­telu. Cho­lera, cie­szę się, że mogę żyć te­raz.

Kri­stine jak zwy­kle mil­czała. Nie udało jej się wcią­gnąć go do roz­mowy. Nie chciał fi­lo­zo­fo­wać o ży­ciu i czło­wieku. Był męż­czy­zną bar­dzo za­ję­tym, ra­cjo­nal­nym i pew­nym sie­bie, ona sama na­to­miast była oszo­ło­miona, gdy wy­obra­żała so­bie inne czasy, w któ­rych lu­dzie wie­rzyli w inne war­to­ści. Wtedy lęk był czymś in­nym niż lęk, z któ­rym ona żyje. Był to może strach przed wil­kiem wę­dru­ją­cym po oko­licy i po­lu­ją­cym na pół­na­gie dzieci ba­wiące się nad brze­giem Lin­de­tjern.

Rozdział 3

– Wró­cimy inną drogą! – za­wo­łał.

Wszedł do lasu i przy­trzy­mał ga­łę­zie, tak by nie ude­rzyły jej w twarz. Po­now­nie się zgrzali, idąc w za­cho­dzą­cym słońcu, a po pół­go­dzi­nie mu­sieli się za­trzy­mać, aby od­po­cząć. Przed nimi uka­zała się oto­czona świer­kami po­lana, otwarta, zło­ci­sta prze­strzeń z mro­wi­skami i wrzo­so­wi­skiem. Na­gle coś ude­rzyło ich z ogromną siłą.

– Nie! – krzyk­nął Re­in­hardt.

Po kilku se­kun­dach spoj­rzał po­now­nie.

– Nie!

Zdez­o­rien­to­wana Kri­stine spoj­rzała na niego. Ści­snął jej ra­mię tak mocno, że wy­dała jęk. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa na tej sil­nej twa­rzy ta­kiego prze­ra­że­nia. Po­dą­żyła za jego wzro­kiem i za­trzy­mała oczy na sku­pi­sku drzew.

Pod ciem­nymi pniami coś le­żało.

Re­in­hardt za­milkł. Nie była do tego przy­zwy­cza­jona jako osoba, która dzia­łała i wy­ka­zy­wała się w każ­dej sy­tu­acji. Wpa­try­wała się te­raz w to coś, co le­żało pod drze­wami, coś, co było małe i białe. Ude­rzyła ją straszna myśl, że był to mały czło­wiek.

– To jest dziecko – wy­szep­tał Re­in­hardt. Stał w dal­szym ciągu bez ru­chu. Jego dło­nie były dla jej ra­mion ni­czym wnyki na lisy.

– To jest, do cho­lery, dziecko – po­wtó­rzył.

– Nie – za­prze­czyła. To nie mo­gła być prawda, nie tu­taj, w Linde Skog.

Re­in­hardt zro­bił krok do przodu. Już nie miał wąt­pli­wo­ści, bo zo­ba­czył ręce i nogi. I T-shirt z ja­kimś na­pi­sem. Kri­stine za­kryła dło­nią usta. Stali tak nie­mal całą wiecz­ność. Pa­ku­nek le­żał nie­ru­chomo na zie­lo­nym mchu. Kri­stine zer­k­nęła na Re­in­hardta, jej zie­lone oczy bła­gały go o dzia­ła­nie.

– Mu­simy za­dzwo­nić! – wy­szep­tała.

Re­in­hardt za­czął iść w stronę drzew, jed­nak jego ciało się temu opie­rało. Dzie­sięć kro­ków, pięt­na­ście, do­strze­gli stopę i drobne plecy. To był chło­piec. Le­żał na brzu­chu i był nagi od pasa w dół. Na we­wnętrz­nej stro­nie ud do­strze­gli krew, która za­krze­pła, two­rząc czer­wo­no­brą­zową masę.

Zroz­pa­czona Kri­stine od­wró­ciła się. Nie po­tra­fiła jed­nak stać ple­cami do ciała dłu­żej niż kilka se­kund. Mu­siała po­now­nie spoj­rzeć, jej zie­lone oczy za­re­je­stro­wały nie­mal wszystko. Krótko ob­cięte włosy na karku chłopca, T-shirt z na­pi­sem Kiss. Ja­sno­ró­żowe po­de­szwy stóp na tle ciem­nego mchu.

– Mu­simy za­dzwo­nić – wy­szep­tała. – Mu­simy na­tych­miast za­dzwo­nić!

Po czym stra­ciła kon­trolę nad cia­łem, które za­częło dy­go­tać. Naj­pierw ręce, póź­niej ra­miona. Nie miała czego się przy­trzy­mać i stra­ciła rów­no­wagę.

Re­in­hardt zła­pał ją pod ra­miona i pod­niósł.

– Uspo­kój się, uspo­kój się!

Ona jed­nak nie mo­gła się uspo­koić. W my­ślach wy­da­wała so­bie cały sze­reg roz­ka­zów, które nie do­cho­dziły do rąk i nóg.

– Sto dwa­na­ście – wy­szep­tała. – Mu­sisz za­dzwo­nić pod sto dwa­na­ście.

Szybko się­gnął do kie­szeni po ko­mórkę.

– A to nie jest sto trzy­na­ście?

Za­pro­te­sto­wała słabo, jej ciało się bun­to­wało.

– Sto dwa­na­ście – po­wtó­rzyła. – Na po­li­cję!

Wy­stu­kał nu­mer bar­dzo szybko i za­czął cho­dzić tam i z po­wro­tem, rzu­ca­jąc przez cały czas wzro­kiem na mar­twe ciało.

– Je­ste­śmy w Linde Skog – usły­szała. – Trzy­dzie­ści mi­nut od je­ziorka. Zna­leź­li­śmy ciało ma­łego chłopca.

Po czym umilkł na kilka se­kund, przy­ci­ska­jąc ko­mórkę do ucha.

– Tak, na­zy­wam się Ris. Re­in­hardt Ris. Je­ste­śmy na spa­ce­rze. Zna­leź­li­śmy mar­twego chłopca. Mu­si­cie ko­goś tu przy­słać.

Po­nowna ci­sza. Kri­stine pod­dała się dy­go­ta­niu, osu­nęła na ko­lana i pod­parła rę­kami o zie­mię.

– Nie, nie ma tętna – krzyk­nął Re­in­hardt. – Nie py­taj­cie o ta­kie rze­czy. On jest mar­twy, jest zu­peł­nie blady!

Znów pod­szedł do niej, za­trzy­mał się, a jego pia­sko­wego ko­loru grzywka ster­czała do góry.

– Tak, mo­żemy pójść do szla­banu, mamy tam za­par­ko­wany sa­mo­chód, po­cze­kamy.

Kri­stine z wy­sił­kiem wstała i za­częła iść w kie­runku ja­kie­goś punktu na skraju po­lany. Ktoś uło­żył tam ścięte belki w wielki stos i na jedną z nich się osu­nęła. Po­zo­stała tam, ob­ser­wu­jąc męża, któ­rego tak do­brze znała. Bo prze­cież tak było, prawda? Czyż nie było tak, że znała każde włókno tego moc­nego ciała, wszyst­kie jego na­stroje i ten silny, zde­cy­do­wany cha­rak­ter? A on długo stał zdez­o­rien­to­wany, wpa­tru­jąc się we wszyst­kie kie­runki, ogromny męż­czy­zna wśród drzew. Wszystko to, co się z nim ko­ja­rzyło, prze­stało te­raz ist­nieć. Wład­czość, pew­ność sie­bie i opa­no­wa­nie. Wola i zde­cy­do­wa­nie. Zda­wało się, że po­ru­sza się nie­pew­nie. Zo­ba­czyła, że po­now­nie pod­szedł do chłopca, uklęk­nął, po­chy­lił głowę i trzy­mał ręce przed twa­rzą. Co on robi, po­my­ślała za­sko­czona. Czy to moż­liwe, że pła­cze? Klę­czy tam i szlo­cha ni­czym dziecko? Czyż­bym przez wszyst­kie te lata my­liła się co do niego? Czyżby był wraż­li­wym i uczu­cio­wym czło­wie­kiem?

Na­gle uświa­do­miła so­bie, jaka była prawda.

On klę­czał z ko­mórką w rę­kach i ro­bił zdję­cia.

Rozdział 4

– Jak mo­żesz! – za­wo­łała z roz­pa­czą.

Znik­nęła jej zwy­kła po­kora, znik­nął jej strach przed pro­wo­ko­wa­niem go, prze­lała się czara go­ry­czy. Pła­kała i wy­cie­rała łzy, prze­mie­rza­jąc drogę do szla­banu. Nie bie­gła zbyt szybko, gdyż nie po­zwa­lały jej na to krót­kie nogi.

– Je­steś kom­plet­nym idiotą! – krzyk­nęła.

Re­in­hardt szedł chwiej­nie za nią, ja­kieś ci­cho wy­po­wie­dziane prze­kleń­stwa do­cho­dziły do jej uszu. Do­tarli do sa­mo­chodu jed­no­cze­śnie. Kri­stine oparła się o ka­ro­se­rię sa­mo­chodu i łkała. To, co od­kryli, i to, co on zro­bił, ją prze­ro­sło. Re­in­hardt wsiadł do sa­mo­chodu, wy­cią­gnął pa­pie­rosa i za­pa­lił. Miał za­ci­śnięte usta. Mimo to Kri­stine mo­gła do­strzec ślad za­wsty­dze­nia wy­ni­ka­jący z tego, że zwró­ciła uwagę na jego chęć szu­ka­nia sen­sa­cji, do czego on nie chciał się przy­znać. Trzy razy za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, po czym wy­pu­ścił białą chmurkę dymu.

– Dzia­ła­łem zu­peł­nie au­to­ma­tycz­nie – po­wie­dział. – Wła­ści­wie sam nie wiem. Po pro­stu tak się stało.

– Ale co za­mie­rzasz z nimi zro­bić?

Wy­pro­sto­wała się i spoj­rzała na niego. Jej zie­lone oczy były za­mglone.

– Co ty chcesz zro­bić z tymi zdję­ciami?

– Nic – od­po­wie­dział mru­kli­wie, osten­ta­cyj­nie pa­ląc da­lej.

– Po­myśl o ro­dzi­cach – po­wie­działa z na­ganą w gło­sie. – Po­myśl, co by po­czuli, gdyby się do­wie­dzieli, że zro­bi­łeś zdję­cia. Mu­sisz je usu­nąć, tak nie można.

– Prze­cież oni nie wie­dzą – ode­zwał się z ro­snącą iry­ta­cją. – I oczy­wi­ście, że je usunę, nie je­stem idiotą. Kri­stine, nie mu­sisz przyj­mo­wać tego tonu, do cho­lery, to ja de­cy­duję o swoim ży­ciu, nie dy­ry­guj mną!

Po tym wy­bu­chu zło­ści po­now­nie za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. Kri­stine spró­bo­wała się uspo­koić. Za­wsze ogar­niał ją lęk, gdy pod­no­sił głos. Da­lej stała oparta o sa­mo­chód, tłu­miąc w so­bie bunt i gniew. Ob­ser­wo­wali drogę, wy­pa­tru­jąc sa­mo­cho­dów, które miały przy­być. Na­gle Kri­stine coś so­bie przy­po­mniała i spoj­rzała na sie­dzą­cego w środku Re­in­hardta.

– Ten męż­czy­zna, któ­rego spo­tka­li­śmy – ode­zwała się. – Ten, któ­rego spo­tka­li­śmy przy szla­ba­nie. W nie­bie­skim ano­raku. Jak my­ślisz, co on tu­taj ro­bił?

Re­in­hardt wy­siadł z auta i sta­nął w roz­kroku.

– To prze­cież może być on – rze­kła. – Pra­wie nie miał od­wagi spoj­rzeć mi w oczy. Mu­simy chyba o tym po­in­for­mo­wać? Będą nas o wszystko py­tać. Czy coś wi­dzie­li­śmy. Lu­dzi albo sa­mo­chody.

Re­in­hardt od­chrząk­nął, by od­świe­żyć głos. Za­czął się nie­zwy­kle śpie­szyć, za­trza­snął gło­śno drzwi do sa­mo­chodu i za­czął cho­dzić tam i z po­wro­tem, tak jak to miał w zwy­czaju, gdy był pod­eks­cy­to­wany.

– Sa­mo­chód? – za­py­tał. – Wi­dzia­łaś sa­mo­chód?

–Tak – od­po­wie­działa. – Wi­dzia­łam wy­raź­nie.

– Był biały – stwier­dził.

– To był star­szy mo­del – do­dała. – Jed­nak błysz­czący i nie­usz­ko­dzony.

– Mu­simy się ogar­nąć – po­wie­dział Re­in­hardt. – Będą nas py­tali o szcze­góły.

Kri­stine za­częła so­bie przy­po­mi­nać. Męż­czy­znę wi­działa dość wy­raź­nie, spoj­rzała mu w oczy, a rysy jego twa­rzy wryły jej się w pa­mięć. Po­słała mu szybki uśmiech z czy­stej, od­ru­cho­wej uprzej­mo­ści. Był to uśmiech, któ­rego on nie od­wza­jem­nił. Spoj­rzał na nią z prze­ra­że­niem i w ogóle za­cho­wy­wał się po­dej­rza­nie, tak jakby zła­pali go na czymś nie­le­gal­nym. Nie po­do­bał mi się, po­my­ślała, ta jedna se­kunda, kiedy spoj­rza­łam mu w oczy, wy­star­czyła, żeby po­ja­wiło się uczu­cie, które nie było miłe.

– Wiek? – ode­zwał się Re­in­hardt. – Jak my­ślisz, Kri­stine? Po­myśl, prze­cież mu­simy się przy­go­to­wać.

Za­częła się w sku­pie­niu za­sta­na­wiać.

– My­ślę, że mię­dzy czter­dziestką a pięć­dzie­siątką – od­po­wie­działa.

Po­dra­pał się z nie­za­do­wo­le­niem po no­sie.

– Mu­simy być bar­dziej pre­cy­zyjni – uznał. – Nie, cho­lera, nie miał pięć­dzie­siątki.

Nie od­po­wie­działa. Te­raz i ona za­częła krą­żyć po dro­dze, póź­niej okrą­żyła za­par­ko­wany sa­mo­chód. Słońce od­bi­jało się w srebr­nym land-ro­ve­rze. Re­in­hardt za­wsze dbał o to, by sa­mo­chód był wy­myty i wy­po­le­ro­wany.

– Mam na­dzieję, że nie­długo się tu zja­wią – ode­zwała się.

– Oni tu przy­jadą całą ba­te­rią, Kri­stine. Uwierz mi na słowo.

Od­wró­ciła się od niego i nic nie mó­wiła. Wsa­dziła kciuk do ust i za­częła ob­gry­zać pa­zno­kieć. Było to przy­zwy­cza­je­nie, któ­rego nie po­tra­fiła się po­zbyć. Ni­gdy wcze­śniej czas się tak nie dłu­żył, ni­gdy tak nie cze­kała. Nie po­tra­fiła już dłu­żej cie­szyć się ci­szą lasu, szu­mem drzew, sze­le­stem li­ści. Pa­trzyła te­raz na Re­in­hardta. Stał oparty o sa­mo­chód z rę­koma skrzy­żo­wa­nymi na piersi.

– Gdzie oni są, do cho­lery! – wy­krzyk­nął. – Co się dzieje?!

– To z po­wodu drogi – po­wie­działa. – Jest zła. Nie można je­chać tu zbyt szybko.

Nie roz­ma­wiali już wię­cej. W my­ślach byli na po­la­nie, przy sku­pi­sku drzew, u tego ma­łego chłopca. Kri­stine ucie­szyła się na­gle, że chło­piec le­żał w taki spo­sób. Z twa­rzą w mchu. Nie mu­siała wi­dzieć jego oczu. Wy­pa­try­wała cze­goś na dro­dze i wkrótce usły­szała sa­mo­chód. Re­in­hardt zga­sił pa­pie­rosa i się wy­pro­sto­wał. Wy­glą­dało tak, jakby przy­go­to­wy­wał się do swego ży­cio­wego wy­stępu.

Rozdział 5

Na czele po­waż­nego po­chodu kro­czył wy­soki siwy męż­czy­zna.

Szedł ener­gicz­nym kro­kiem, jed­no­cze­śnie żywo ob­ser­wo­wał, przy­glą­da­jąc się Re­in­hard­towi, Kri­stine i oto­cze­niu. Za nim po­dą­żał młod­szy męż­czy­zna z im­po­nu­ją­cymi ja­snymi lo­kami.

– Tro­chę wam to za­jęło – za­czął Re­in­hardt. – To ja dzwo­ni­łem. Na­zy­wam się Ris, Re­in­hardt Ris. On leży tam, na skraju lasu, pod drze­wami. Kilka mi­nut drogi stąd. – Od­wró­cił się i wska­zał kie­ru­nek mię­dzy drze­wami. – Jak już mó­wi­łem, to jest mały chło­piec. Leży na brzu­chu i jest pra­wie bez ubra­nia. By­li­śmy w szoku. Przy­cho­dzimy tu­taj co nie­dziela, ro­bimy tak już od wielu lat, ni­gdy jed­nak nie są­dzi­li­śmy, że coś ta­kiego zo­ba­czymy, przy tym nie wiemy, co się mo­gło stać, mu­szę przy­znać, że je­stem przy­go­to­wany na naj­gor­sze, i my­ślę, że pa­no­wie też. On jest jesz­cze mały, ma może sześć lub sie­dem lat. A jak ty my­ślisz, Kri­stine, ma nie wię­cej niż sie­dem lat?

Po­tok mowy Re­in­hardta się za­trzy­mał. Si­wo­włosy męż­czy­zna pa­trzył na niego wą­skimi oczami, jego uścisk dłoni był miaż­dżący. Przed­sta­wił się jako Kon­rad Se­jer. Gdy wi­tał się z Re­in­hard­tem, spoj­rzał rów­nież na Kri­stine i jego twarz zła­god­niała. Była za­do­wo­lona, że ktoś prze­jął sprawę. Po­czu­cie za­że­no­wa­nia spra­wiło, że się za­czer­wie­niła. Nie wie­działa, dla­czego to zro­biła, ale było to zwią­zane z jego oczami i jego obec­no­ścią.

– Czy ra­zem go zna­leź­li­ście? – za­py­tał.

– Re­in­hardt zo­ba­czył pierw­szy – od­po­wie­działa Kri­stine.

– Czy jest to dla pani trudna sy­tu­acja?

– Tak – po­wie­działa szcze­rze. – Trudna.

Kiw­nął głową.

– Do­brze, że by­li­ście we dwójkę – od­rzekł. – Jest ła­twiej, kiedy można się z kimś po­dzie­lić.

Już od dawna nie dzie­li­li­śmy się ni­czym, po­my­ślała z przy­gnę­bie­niem.

– Wi­dzie­li­śmy ja­kie­goś męż­czy­znę – wtrą­cił Re­in­hardt. – Opusz­czał to miej­sce i bar­dzo mu się śpie­szyło. Spo­tka­li­śmy go tu­taj przy szla­ba­nie, znik­nął w bia­łym sa­mo­cho­dzie. Mu­szę po­wie­dzieć, że trwało to krótko.

Brwi Se­jera unio­sły się o mi­li­metr. Jego ob­li­cze zwy­kle nie wy­ra­żało emo­cji. Na twa­rzy młod­szego po­li­cjanta można było za­uwa­żyć cień uśmie­chu, kiedy do­strzegł u Re­in­hardta po­trzebę zwró­ce­nia na sie­bie uwagi.

– Oboje za­re­je­stro­wa­li­śmy pewne szcze­góły – do­dał Re­in­hardt. – Wła­śnie za­par­ko­wa­li­śmy sa­mo­chód, po czym mi­nę­li­śmy go w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści.

Se­jer spo­koj­nie kiw­nął głową.

Kri­stine za­częła iść. Był w niej ja­kiś opór i od­czu­wała prze­ra­że­nie. Po­li­cjant z krę­co­nymi wło­sami pod­szedł do niej, wy­cią­gnął na po­wi­ta­nie rękę i się przed­sta­wił: Ja­cob Skarre. Przy­po­mi­nał pa­ty­ko­wa­tego na­sto­latka o wiel­kich ja­sno­nie­bie­skich oczach i lo­kach, któ­rych nie­jedna dziew­czyna mo­gła po­zaz­dro­ścić. Za nim szła grupa tech­ni­ków nio­są­cych dużą ilość sprzętu do wy­ko­rzy­sta­nia w miej­scu po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa. Lub w miej­scu od­na­le­zie­nia ciała, po­my­ślała Kri­stine. Nie wie­działa dla­czego, ale była prze­ko­nana, że chło­piec zo­stał za­mor­do­wany gdzie in­dziej i prze­nie­siony tu­taj przez sprawcę. Przy­po­mniała so­bie męż­czy­znę spo­tka­nego przy szla­ba­nie i kiedy uj­rzała przed oczami jego ner­wowy wzrok, po­czuła, jak prze­szedł ją dreszcz.

Usia­dła na ścię­tej kło­dzie, pod­czas gdy grupa tech­ni­ków roz­po­częła żmudną pracę. Przy­glą­dała się im, a oni po­woli zaj­mo­wali swoje miej­sca. W tym mo­men­cie ogar­nął ją pe­wien ro­dzaj spo­koju, gdyż tu­taj każdy miał swoje za­da­nie. Nie do­strze­gała żad­nego znaku prze­ra­że­nia, je­dy­nie po­wagę. Ale gdy tylko za­częła po­now­nie się za­sta­na­wiać, opa­no­wała ją roz­pacz. Prze­cież chło­piec miał ro­dzi­ców, któ­rzy jesz­cze o ni­czym nie wie­dzieli. Może wła­śnie śmiali się w tej chwili z ja­kie­goś żartu. Wi­działa ich oczami wy­obraźni, sie­dzą­cych w sa­lo­nie, do któ­rego może wpa­dało słońce przez okno. Ta myśl za­parła jej dech w piersi. Prze­stała roz­my­ślać, po­nie­waż usły­szała głos Re­in­hardta, który prze­rwał ci­szę. Głos był wy­soki i pewny sie­bie. Zmę­czona była tym gło­sem, wy­wo­ły­wał u niej wstyd z tego po­wodu, że Re­in­hardt nie po­tra­fił za­milk­nąć. Nad­in­spek­tor i jego ko­lega uklę­kli ra­mię w ra­mię na wrzo­sie. Te­raz mo­gli zo­ba­czyć to, co ona wi­działa już wcze­śniej. Zo­ba­czyli wszyst­kie szcze­góły do­ty­czące tego, co się stało z chłop­cem. Na­gle pod­szedł do niej Re­in­hardt. Może go prze­go­nili, po­my­ślała i spoj­rzała na niego.

– Czy nic cię w tej spra­wie nie za­sta­na­wia? – za­py­tał, sia­da­jąc ciężko obok niej.

– Nie – od­po­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem.

– Ko­goś tu bra­kuje.

Spoj­rzała na niego zdez­o­rien­to­wana.

– Niby kogo?

– Przed­sta­wi­cieli prasy – od­po­wie­dział rze­czo­wym gło­sem.

Otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Całe szczę­ście – od­parła.

– VG płaci ty­siące za taką sprawę jak ta.

Spoj­rzał na nią z góry.

– Nie mo­żesz do nich dzwo­nić – po­wie­działa. – Nie mo­żesz!

– Ale, na li­tość bo­ską, spójrz praw­dzie w oczy. I tak wy­wą­chają tę sprawę.

– Nie do­wie­dzą się, je­śli ty nic nie pi­śniesz.

– To zo­sta­nie opu­bli­ko­wane jesz­cze dziś – stwier­dził. – I ja uwa­żam, że tak po­winno być. Lu­dzie mu­szą do­stać szansę, żeby le­piej pil­no­wać swo­ich dzieci. Ten ma­luch tu­taj miał tylko sześć, sie­dem lat.

Nie od­po­wie­działa. Jej usta były wą­skie i za­ci­śnięte, wy­glą­dała na zmar­twioną.

– Mu­simy pójść na po­li­cję – wy­szep­tała. – Mu­simy zło­żyć ze­zna­nia.

– Wiem.

– Po­myśl, jak to za­pa­mię­ta­li­śmy. Nie mo­żemy po­wie­dzieć cze­goś, czego nie je­ste­śmy pewni.

– Ty tro­chę pa­mię­tasz – po­wie­dział. – Ja tro­chę pa­mię­tam. Nie wy­mknie się.

Kri­stine po­krę­ciła głową.

– Praw­do­po­dob­nie był po pro­stu na spa­ce­rze – stwier­dziła. – Po­dob­nie jak my.

Le­karz me­dy­cyny są­do­wej Snor­ra­son prze­wró­cił chłopca na plecy. Zo­ba­czyli te­raz jego twarz i oczy, które były pół­otwarte.

– To będą nad­go­dziny, Skarre – po­wie­dział Se­jer.

Skarre z po­wagą kiw­nął głową.

– Będę pra­co­wał dzień i noc – ode­zwał się. – Będę pra­co­wał aż do utraty tchu.

Snor­ra­son wy­ko­ny­wał uważne ru­chy, miał na so­bie rę­ka­wiczki.

– Taka mała istota – do­dał ci­cho. Po­krę­cił głową o ru­dych wło­sach.

– Może matka już dzwo­niła, żeby po­wia­do­mić o swoim nie­po­koju – stwier­dził Se­jer.

– Sprawdź na ko­men­dzie, Ja­cob.

Skarre pod­niósł się i od­wró­cił do po­zo­sta­łych ple­cami.

– Żad­nych wy­raź­nych ob­ra­żeń – stwier­dził Snor­ra­son. – Żad­nych za­dra­pań lub ran kłu­tych. Żad­nych śla­dów udu­sze­nia, żad­nego prze­krwie­nia ga­łek ocznych. Żad­nych oznak walki lub ran zwią­za­nych z obroną.

Se­jer po­pa­trzył na bladą twarz chłopca.

– Mógł użyć po­duszki – ode­zwał się Snor­ra­son – albo cze­goś in­nego, co miał pod ręką. Kurtki lub koca.

– Czy był­byś w sta­nie się zo­rien­to­wać, że użył po­duszki? – za­py­tał Se­jer.

– Nie­ko­niecz­nie. Nic nie wska­zuje na to, że był ja­kiś na­cisk na twarz. Czę­sto można wtedy zo­ba­czyć li­niowy od­cisk zę­bów po we­wnętrz­nej stro­nie warg, tu­taj jed­nak ni­czego ta­kiego nie znaj­duję.

– A poza tym co mo­żesz po­wie­dzieć?

Snor­ra­son otwo­rzył usta chłopca i zer­k­nął do środka.

– Chło­piec, Eu­ro­pej­czyk, wiek osiem, dzie­więć lat. Ni­skiego wzro­stu i eks­tre­mal­nie drobny. Ty­puję wagę mię­dzy dwa­dzie­ścia pięć a trzy­dzie­ści kilo. Brak zęba w gór­nej szczęce. – Spoj­rzał na Se­jera. – Chło­piec ugryzł się gwał­tow­nie w ję­zyk.

Se­jer słu­chał z nie­ru­chomą twa­rzą.

– We­dług wszel­kich oznak chło­piec zo­stał wy­ko­rzy­stany sek­su­al­nie – kon­ty­nu­ował Snor­ra­son. – Poza tym nie ma in­nych śla­dów fi­zycz­nej prze­mocy. In­nymi słowy, nie wiem, dla­czego chło­piec nie żyje.

Se­jer mu­siał się pod­nieść, gdyż ko­lana za­częły od­ma­wiać mu po­słu­szeń­stwa. Już sto­jąc, przy­glą­dał się Ja­co­bowi, który roz­ma­wiał przez te­le­fon. Póź­niej po­pa­trzył na parę, która cze­kała przy sto­sie be­lek. Męż­czy­zna przy­glą­dał się ich pracy bez skrę­po­wa­nia, ko­bieta zaś sie­działa i grze­bała coś we wrzo­sie pa­ty­kiem.

Skarre scho­wał ko­mórkę do kie­szeni.

– Do­wie­dzia­łeś się cze­goś? – za­py­tał Se­jer.

– O go­dzi­nie dru­giej był te­le­fon do ofi­cera dy­żur­nego. Ja­kaś matka po­szu­ki­wała swo­jego syna, który miał wró­cić z Sol­ber­glii do Gra­na­tve­ien w Hu­seby. Syn no­co­wał u przy­ja­ciela. Dzwo­niła we wszyst­kie moż­liwe miej­sca, a także opi­sała, w co syn był ubrany.

– No i?

Se­jer cze­kał.

– Chyba nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści – od­po­wie­dział Skarre. – Jo­nas Au­gust Løwe. Skoń­czy osiem lat w paź­dzier­niku. Mały i chudy, z krótko ob­cię­tymi blond wło­sami. Miał na so­bie czarny T-shirt z na­pi­sem Kiss. Czer­wone spodenki do ko­lan. Śnież­no­białe nowe adi­dasy. Czy zna­leź­li­śmy spodnie i buty?

– Nie.

Se­jer prze­szedł kilka kro­ków po wrzo­so­wi­sku, po­wta­rza­jąc so­bie na­zwi­sko. Jego siwe włosy błysz­czały w pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca. Twarz była wciąż nie­ru­choma, ale ci, któ­rzy go do­brze znali, mo­gli za­ob­ser­wo­wać lek­kie na­pię­cie w oko­li­cach szczęki. Skie­ro­wał te­raz kroki w stronę cze­ka­ją­cej pary. Re­in­hardt Ris spoj­rzał na niego nie­mal wy­zy­wa­jąco.

– Jak już wspo­mnia­łem – ode­zwał się Se­jer – mu­simy krótko z pań­stwem po­roz­ma­wiać w ko­men­dzie.

Re­in­hardt ze­sko­czył z belki i sta­nął na bacz­ność przed nad­in­spek­to­rem.

– Mogą pań­stwo iść do sa­mo­chodu – po­wie­dział Se­jer. – Ja i Skarre po­je­dziemy za pań­stwem. Pro­szę wejść do bu­dynku, udać się na re­cep­cję i tam na nas po­cze­kać.

Wró­cili szybko na par­king. Ich ży­cie ni­gdy już nie bę­dzie ta­kie samo, po­my­ślał Se­jer, po­nie­waż jest to ten ro­dzaj prze­ży­cia, które wy­pa­cza psy­chikę. Oboje byli tym do­tknięci, męż­czy­zna po­przez prze­sadne ak­cen­to­wa­nie swej mę­sko­ści, ona zaś po­przez bez­radne po­ty­ka­nie się z tyłu za nim. Stał jesz­cze przez chwilę, przy­glą­da­jąc im się i my­śląc o ich sy­tu­acji.

Po czym wró­cił szybko do Jo­nasa Au­gu­sta Løwego.

Rozdział 6

Ko­menda, ma­je­sta­tyczny ko­los ze szkła i ka­mie­nia, gó­ro­wała nad ru­chliwą ulicą. Wy­soko na ścia­nie wi­siało go­dło po­li­cji, po­ły­sku­jące w słońcu. Ar­chi­tek­tura bu­dynku miała się ko­ja­rzyć z siłą i wła­dzą in­sty­tu­cji, która miała tam swoją sie­dzibę. Re­in­hardt otwo­rzył oszklone drzwi i wszedł do środka. Kri­stine po­śpiesz­nie we­szła za nim. Re­cep­cja była du­żym, otwar­tym po­miesz­cze­niem, w któ­rym stała okrą­gła, po­ma­lo­wana na brą­zowo lada, ko­bieta za nią po­pa­trzyła na nich py­ta­jąco, a nie­bie­skie świa­tło z kom­pu­tera spra­wiało, że wy­da­wała się blada.

– W czym mogę po­móc? – za­py­tała.

– Mamy po­cze­kać na Kon­rada Se­jera – od­po­wie­dział Re­in­hardt.

Usie­dli na jed­nej z sof, on za­czął stu­kać pal­cami po po­rę­czy sofy. Ko­bieta po­now­nie skon­cen­tro­wała się na pracy przy kom­pu­te­rze, Kri­stine zdjęła z sie­bie czer­woną kurtkę.

– Tro­chę tu­taj po­sie­dzimy – po­skar­żył się Re­in­hardt.

– Ja mogę tu sie­dzieć do wie­czora – ode­zwała się Kri­stine. – I tak nie mo­gła­bym nic ro­bić. Ani na­sta­wić pra­nia, ani przy­go­to­wać je­dze­nia.

Re­in­hardt pod­niósł się i za­czął spa­ce­ro­wać, wy­glą­da­jąc nie­cier­pli­wie przez okno. Znów wy­jął ko­mórkę z kie­szeni, od­wra­ca­jąc się do żony ple­cami.

– Co ro­bisz? – za­py­tała z nie­po­ko­jem.

– Wy­sy­łam ese­mesa.

Pa­trzyła na niego ner­wowo – była w nim pewna siła spraw­cza, którą znała z wcze­śniej­szych sy­tu­acji. Na przy­kład wtedy, gdy do­stał zwrot czter­dzie­stu ty­sięcy ko­ron z za­li­czek na po­da­tek, lub wtedy, gdy ku­pili sa­mo­chód, srebr­nego land-ro­vera. Wę­dro­wał po sa­lo­nie sa­mo­cho­do­wym sze­ro­kim kro­kiem ma­ry­na­rza. Nie lu­biła tej jego ce­chy, po­trzeby za­zna­cze­nia swej obec­no­ści, i ta jej nie­chęć z cza­sem ro­sła. Po czym spró­bo­wała spoj­rzeć na niego od in­nej strony, od tej do­brej, był w końcu jej mę­żem, i chcia­łaby oka­zać wiel­ko­dusz­ność. Był wier­nym i ciężko pra­cu­ją­cym czło­wie­kiem, do­brze zbu­do­wa­nym i z prze­korną, pia­sko­wego ko­loru grzywką. Miał twarz sze­roką, o moc­nych ry­sach, uda umię­śnione i twarde jak skała. Kiedy szła z nim po ulicy, zda­rzało się, że ko­biety się za nim od­wra­cały. Ona sama była drobna i fakt, że był dużo więk­szy od niej, przy­cią­gał ją wcze­śniej. Czuła się wtedy jak dziecko nie­sione na rę­kach. Był jej opie­ku­nem, tym, który wszystko po­tra­fił za­ła­twić. Zda­rzało się jed­nak, że sta­wał się nie­sfor­nym chłop­cem, pod­rzu­cał ją do góry i był ser­deczny. W ta­kich chwi­lach po­now­nie czuła mi­łość do niego, była pra­wie szczę­śliwa i za­po­mi­nała o tej dru­giej stro­nie. Ta cią­gła zmien­ność jej uczuć spra­wiała, że była głę­boko roz­darta, gdy my­ślała o tym roz­dwo­je­niu. Na­resz­cie wło­żył ko­mórkę do kie­szeni. Usiadł i ciężko wes­tchnął.

– No tak – po­wie­dział. – Przy­naj­mniej bę­dziemy mieli o czym roz­ma­wiać.

– Ale my tylko zna­leź­li­śmy ma­łego chłopca – po­wie­działa ci­cho.

Kiedy mó­wiła, nie pa­trzyła mu w oczy i wzrok skie­ro­wała w pod­łogę.

– Prze­cież to nie było tylko zna­le­zie­nie – od­po­wie­dział Re­in­hardt. – Ktoś go za­bił. To zna­czy, naj­pierw zro­bił coś in­nego, tak, na­wet nie po­wiem tego gło­śno, a po­tem za­bił.

– Nie wiemy, jak chło­piec zmarł – za­pro­te­sto­wała.

– Kri­stine – od­po­wie­dział z re­zy­gna­cją w gło­sie. – Nie opo­wia­daj, że nie ro­zu­miesz, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Szcze­rze mó­wiąc, za kogo ty mnie masz?

Re­in­hardt był w szcze­gól­nej sy­tu­acji, gdyż jako pierw­szy zna­lazł się na miej­scu zbrodni. Do­dat­kowo za­ob­ser­wo­wał ja­kie­goś męż­czy­znę je­dy­nie kilka me­trów od sie­bie, opusz­cza­ją­cego to miej­sce. Był w swo­ich oczach osobą istotną. Kri­stine mo­gła ro­bić, co chciała, ale nie miała prawa de­cy­do­wać, jak on miał so­bie ra­dzić z sy­tu­acją. Po­now­nie wstał z sofy i za­czął wę­dro­wać nie­spo­koj­nie. Ko­bieta za ladą uważ­nie śle­dziła go wzro­kiem. Po pew­nym cza­sie we­szli do re­cep­cji Se­jer i Skarre, za któ­rymi z ję­kiem za­mknęły się drzwi. Mał­żeń­stwo po­dą­żyło za po­li­cjan­tami, idąc bez­sze­lest­nie po wy­ło­żo­nych zie­lo­nymi dy­wa­nami ko­ry­ta­rzach. Kri­stine po­wró­ciła my­ślami do zda­rze­nia, ob­razy po­ja­wiały się w krót­kich se­kwen­cjach. Zo­ba­czyła męż­czy­znę w nie­bie­skim ano­raku, przy­po­mniała so­bie drzwi od sa­mo­chodu, które się za­mknęły, i sil­nik, który za­war­czał, tro­chę pia­sku i gruzu, które roz­pry­snęły się spod kół. Ale co wtedy my­ślała i co czuła? Że mu w czymś prze­szko­dzili. Ale tego nie mogę po­wie­dzieć, po­my­ślała, bo by­łoby to nie­po­ważne. Oni szu­kają pre­cy­zyj­nych ob­ser­wa­cji, nie mogę zmy­ślać. Se­jer i Skarre szli w mil­cze­niu. Tak jakby na­le­żeli do sie­bie, po­my­ślała, jakby byli parą. Sko­or­dy­no­wani i da­rzący sie­bie za­ufa­niem.

Do­szli do ga­bi­netu Se­jera. Kri­stine we­szła do środka, ści­ska­jąc w rę­kach swoją czer­woną kurtkę. W środku tego ano­ni­mo­wego bu­dynku ze szkła, ka­mieni i be­tonu znaj­do­wał się duży i ja­sny po­kój z ko­lo­ro­wymi za­sło­nami. Jej uwagę przy­kuły nie­które szcze­góły, oka­zały fo­tel z wy­so­kim opar­ciem, lampa z żół­tym aba­żu­rem, a pod nią nie­zgrabna fi­gura z masy sol­nej. Upływ czasu spo­wo­do­wał, że fi­gurka po­kryła się ple­śnią, ale nikt nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści, że przed­sta­wiała kon­sta­bla w nie­bie­skim mun­du­rze. Na biurku le­żała pod­kładka przed­sta­wia­jąca mapę świata, a spo­czy­wa­jące na niej pióro za­kry­wało Wło­chy i wy­brzeże Tu­ne­zji. Na ścia­nie wi­siały fo­to­gra­fie. Męż­czy­zna po­dobny do Se­jera z psem. Ciem­no­skóry na­sto­la­tek. Sto­lik, na któ­rym stały zie­lone ro­śliny, szafa i półka, na któ­rej wi­dać było czer­wone se­gre­ga­tory. Sprawy kry­mi­nalne, po­my­ślała, ludz­kie losy. Śmierć i nie­szczę­ścia. Chło­piec, któ­rego dzi­siaj zna­leźli, także znaj­dzie tu swoje miej­sce, sta­jąc się rów­nież czer­wo­nym se­gre­ga­to­rem.

– Czy wie­cie, kto to jest? – wy­szep­tała. – Mam na my­śli chłopca.

– Chyba tak – od­po­wie­dział Se­jer.

Ręce zło­żyła na ko­la­nach, przy­po­mi­na­jąc nie­śmiałą uczen­nicę, która czeka na zgodę, by móc się wy­po­wie­dzieć.

– Za­uwa­żyli pań­stwo ja­kie­goś męż­czy­znę przy szla­ba­nie – stwier­dził Se­jer. – Po­trze­bu­jemy opisu tego czło­wieka, gdyż chcemy z nim po­roz­ma­wiać. Co mo­gliby pań­stwo o nim po­wie­dzieć, je­śli cho­dzi o ubra­nie, wy­gląd i wiek?

– Był wy­soki – ode­zwał się Re­in­hardt. – Ja­kieś metr osiem­dzie­siąt pięć.

Kri­stine po­krę­ciła prze­cząco głową.

– Nie – po­wie­działa. – Nie był bar­dzo wy­soki. Był o wiele niż­szy od cie­bie, Re­in­hardt.

Se­jer pa­trzył na nich spo­koj­nie.

– Nie cze­piajmy się cen­ty­me­trów – po­wie­dział rze­czowo. – Jak był ubrany?

– W wia­trówkę – od­po­wie­dział Re­in­hardt. – Ciem­no­nie­bie­ską.

– To był ano­rak – po­pra­wiła Kri­stine. – Daw­nego typu, z wią­za­niem w kap­tu­rze i w pa­sie. Na no­gach miał adi­dasy, brą­zowe, dość stare i znisz­czone.

Ja­cob Skarre no­to­wał.

– Wiek? – za­py­tał Se­jer.

– Są­dzimy, że po czter­dzie­stce – od­po­wie­dział Re­in­hardt.

– A jak wy­glą­dała cała syl­wetka?

– No więc – za­czął po­now­nie Re­in­hardt – jak już mó­wi­łem, był wy­soki i szczu­pły.

Kri­stine i Se­jer spoj­rzeli na sie­bie.

– To prawda, że był szczu­pły – rze­kła. – To zna­czy, nie był ani gruby, ani mocno zbu­do­wany. Ale był sze­roki. Je­śli pan ro­zu­mie, co mam na my­śli. Nad bio­drami.

Re­in­hardt za­ci­snął usta.

– Czy za­pa­mię­tali pań­stwo jego twarz?

– Wy­glą­dał na ze­stre­so­wa­nego – ode­zwał się Re­in­hardt. – Tu się zga­dzamy, Kri­stine?

Py­ta­nie brzmiało ni­czym po­le­ce­nie.

Se­jer spoj­rzał na Kri­stine.

– Czy pani też tak uważa? Był ze­stre­so­wany?

– Może tylko stro­nił od lu­dzi. Ale na pewno mocno się prze­stra­szył, gdy nas zo­ba­czył. Choć może to nie jest ta­kie dziwne, po­ja­wi­li­śmy się dość nie­ocze­ki­wa­nie – wy­ja­śniła.

– Ja­kieś inne szcze­góły?

– Miał ja­sne blond włosy – uzu­peł­nił Re­in­hardt.

– Nie – ode­zwała się Kri­stine – był siwy. Miał włosy za­cze­sane do tyłu, były dłu­gie. Tro­chę krę­cone – do­dała.

– A co z sa­mo­cho­dem? – za­py­tał Se­jer.

– Był biały – po­wie­działa Kri­stine. – I dość stary.

– O tym sa­mo­cho­dzie – ode­zwał się Re­in­hardt – sporo my­śla­łem. To mógł być ford gra­nada.

Spoj­rzał trium­fu­jąco na Kri­stine, która w tym mo­men­cie nie miała nic do po­wie­dze­nia.

– Gra­nada? Nie ma ich tak dużo, mu­simy to spraw­dzić. A jak pani uważa, pani Kri­stine? – zwró­cił się do niej Se­jer.

– Nie znam się na sa­mo­cho­dach – mruk­nęła pod no­sem.

– No więc duży biały sa­mo­chód oso­bowy. Czte­ro­drzwiowy?

– Tak – od­parł Re­in­hardt.

– Zo­ba­czył pań­stwa i od­je­chał?

– W pie­kiel­nym tem­pie – stwier­dził Re­in­hardt.

– Aż tak szybko to nie było – za­pro­te­sto­wała Kri­stine.

Tym ra­zem uśmiech­nął się Skarre.

– Czy wi­dzieli pań­stwo nu­mer? – za­py­tał z na­dzieją w gło­sie.

Oboje mil­czeli.

– W po­rządku – po­wie­dział Se­jer. – Nie był to jed­nak czło­wiek, któ­rego roz­po­zna­li­ście, ktoś, kogo może wi­dzie­li­ście wcze­śniej?

– Nie.

Se­jer sie­dział da­lej, za­sta­na­wia­jąc się. Prze­su­nął pióro z Tu­ne­zji bar­dziej na po­łu­dnie Afryki.

– A czy za­uwa­żyli pań­stwo coś szcze­gól­nego po dro­dze? Lu­dzi? Dźwięki, głosy?

– Nie, żad­nych ta­kich rze­czy – od­po­wie­dział Re­in­hardt. – Było pu­sto i ci­cho. Tam, w Linde Skog, za­wsze jest bar­dzo ci­cho.

– Dla­tego tam cho­dzimy – do­dała Kri­stine.

– A kiedy je­chali pań­stwo na miej­sce, jesz­cze przed za­par­ko­wa­niem, ni­kogo pań­stwo nie spo­tkali? Nie za­pa­mię­tali żad­nych sa­mo­cho­dów lub spa­ce­ru­ją­cych?

Re­in­hardt za­czął się za­sta­na­wiać.

– Spo­tka­li­śmy ko­goś?

Po­pa­trzył na Kri­stine.

– Nie – od­po­wie­działa. – Droga jest wą­ska. Gdy­by­śmy spo­tkali ja­kiś sa­mo­chód, mu­sie­li­by­śmy się za­trzy­mać.

– Czę­sto tam pań­stwo cho­dzą na spa­cery? Czy to taki zwy­czaj?

– W każdą nie­dzielę po obie­dzie – od­po­wie­działa Kri­stine. – W tym sa­mym mniej wię­cej cza­sie. Bez względu na po­godę. Przez cały rok.

– Czy wcze­śniej za­ob­ser­wo­wali pań­stwo coś, co by utkwiło w pa­mięci?

– Nie. Jak już mó­wi­li­śmy, jest tam bar­dzo spo­koj­nie. Może wi­dzie­li­śmy cza­sami ja­kie­goś zbie­ra­cza ja­gód. A zimą lu­dzi na nar­tach bie­go­wych. Ale to jest tak, że od szla­banu trzeba iść pie­szo, a lu­dziom się nie chce.

– Ten męż­czy­zna – rzekł Se­jer. – Czy by­li­by­ście w sta­nie go po­znać na ulicy?

– Tak – od­po­wie­działa szybko Kri­stine.

– Jest pani pewna?

Za­wa­hała się.

– On był bar­dzo spe­cy­ficzny.

Se­jer wy­tę­żył słuch.

– W jaki spo­sób?

Po­my­ślała o twa­rzy, którą wi­działa przez kilka se­kund.

– Nie chcę tu­taj sie­dzieć i fan­ta­zjo­wać – po­wie­działa. – Ale on mi ko­goś przy­po­mi­nał.

Ner­wowo prze­cią­gnęła pal­cem po ustach.

– A kogo?

– Hansa Chri­stiana An­der­sena – wy­szep­tała.

W po­koju za­pa­no­wała ci­sza.

– Ma pani na my­śli tego pi­sa­rza? A w czym przy­po­mi­nał An­der­sena? – za­py­tał Se­jer.

– Wy­so­kie czoło – od­po­wie­działa. – Bar­dzo duży nos i spore uszy. Wy­so­kie za­kola i krę­cone włosy na karku.

Re­in­hardt po­pa­trzył na nią z po­wąt­pie­wa­niem, pod­czas gdy Skarre no­to­wał gor­li­wie.

– Nie przy­kła­daj­cie więk­szej wagi do tego, co mó­wię – po­wie­działa Kri­stine. – To tylko moje re­flek­sje.

Se­jer wstał z krze­sła.

– To też jest ważne. Chyba to wszystko na dzi­siaj, nie bę­dziemy pań­stwa dłu­żej za­trzy­my­wać. Pro­szę je­chać do domu i od­po­cząć. O ile to moż­liwe.

– To już wszystko? – za­py­tał Re­in­hardt za­sko­czony.

Se­jer po­pa­trzył na niego cier­pli­wie.

– Oczy­wi­ście je­śli nie po­jawi się coś, co uznają pań­stwo za ważne – od­po­wie­dział. – Wtedy pro­szę o te­le­fon.

Skarre od­pro­wa­dził ich na ko­ry­tarz. I wtedy jakby Kri­stine tra­fił pio­run. Za­kryła usta dłońmi i wzbu­rzona po­pa­trzyła na męż­czyzn.

– O mój Boże – po­wie­działa.

– Co się stało? – za­py­tał Skarre.

– Prze­pra­szam – od­po­wie­działa Kri­stine. – Chyba nie je­stem dzi­siaj sobą. Re­in­hardt naj­wy­raź­niej też nie. Za­po­mnie­li­śmy o czymś naj­waż­niej­szym. Nie ro­zu­miem, jak mo­gli­śmy o tym za­po­mnieć. On uty­kał – do­dała żywo.

– Cho­lera, rze­czy­wi­ście! – krzyk­nął Re­in­hardt.

– Albo nie – mó­wiła da­lej Kri­stine – to nie było uty­ka­nie. On szedł w bar­dzo spe­cy­ficzny spo­sób, tak jakby miał ja­kąś kon­tu­zję.

– Ja­kiś ro­dzaj de­fektu? – Skarre kiw­nął głową.

– Albo – wtrą­cił się Re­in­hardt – to mo­gła być pro­teza.

Rozdział 7

– Je­śli mógł­bym zro­bić tak, jak bym chciał – ode­zwał się Se­jer – to prze­słu­chał­bym wszyst­kich ska­za­nych pe­do­fi­lów w na­szym re­jo­nie. A może na­wet i tych unie­win­nio­nych z po­wodu braku do­wo­dów.

– Praw­nicy ni­gdy nie da­liby ci zie­lo­nego świa­tła na prze­pro­wa­dze­nie ta­kiej ak­cji – stwier­dził Skarre.

– To prze­je­dziemy na czer­wo­nym świe­tle – od­po­wie­dział Se­jer. – Prze­je­dziemy na czer­wo­nym, a po­tem za­pła­cimy man­dat.

– Co my­ślisz o mał­żeń­stwie Ri­sów?

– Kri­stine Ris jest by­stra – od­parł Se­jer. – Ko­biety są lep­szymi świad­kami niż męż­czyźni. Za­uwa­żają inne rze­czy, szcze­góły. Ta­kie jak spoj­rze­nie lub na­strój. In­te­re­su­jące jest to po­rów­na­nie do An­der­sena, to, że do­ko­nała ta­kiej ob­ser­wa­cji. On miał szcze­gólny wy­gląd. Czy po­tra­fisz go so­bie wy­obra­zić?

– Nie.

– Nie był spe­cjal­nie po­cią­ga­jący – po­wie­dział Se­jer. – Je­śli do­brze pa­mię­tam, było w nim coś z lisa.

– Jak to z lisa?

– Hm, to tylko ta­kie sko­ja­rze­nie. Ale nie są­dzę, aby jego wy­gląd od­po­wia­dał jego po­etyc­kiej na­tu­rze.

– Brzyd­kie ka­czątko – rzekł Skarre.

– Wła­śnie.

Se­jer pod­szedł do okna, za­trzy­mał się tam i spoj­rzał na cha­otyczną ulicę.

– Jak na­zywa się matka Jo­nasa Au­gu­sta? Za­no­to­wa­łeś?

– Na­zywa się El­frid – od­po­wie­dział Skarre. – El­frid Løwe. Mieszka w Hu­seby, przy Gra­na­tve­ien. Za­dzwo­nisz naj­pierw? Po­wiesz, że przy­je­dziemy?

– Jest w domu – od­po­wie­dział. – Czeka na nas. Jedźmy.

– Nie chcesz we­zwać pa­stora?

– Nie, nie chcę.

– Dla­czego? – za­py­tał Skarre.

– Dla­tego, że je­stem lep­szy.

W mo­men­cie, gdy to po­wie­dział, po­ja­wiły się wąt­pli­wo­ści. Co wła­ści­wie miałby po­wie­dzieć matce chłopca?

„Zna­leź­li­śmy ma­łego chłopca w Linde. Od­po­wiada pani opi­sowi Jo­nasa Au­gu­sta. Chcemy, żeby pani udała się z nami do kost­nicy ju­tro rano, aby za­prze­czyć lub po­twier­dzić, że mar­twy chło­piec jest pani sy­nem”? Tak wy­glą­da­łyby jego słowa. W ciągu se­kundy jej upo­rząd­ko­wane ży­cie za­mie­ni­łoby się w chaos.

– Idź od­pa­lić sa­mo­chód – po­wie­dział.

Skarre zła­pał swoją kurtkę i znik­nął. Se­jer prze­szedł się po po­koju, po czym za­czął się przy­glą­dać fo­to­gra­fiom na ścia­nie przed­sta­wia­ją­cym córkę In­grid i jej syna Mat­teusa, wy­so­kiego, atle­tycz­nego na­sto­latka. Stał i się im przy­glą­dał, było to uzmy­sło­wie­nie so­bie po­wagi, gdy traci się ko­goś naj­bliż­szego. Nie znaj­do­wał na to słów, a prze­cież z oczy­wi­stych po­wo­dów mu­siał ta­kie słowa zna­leźć. El­frid Løwe bę­dzie pa­trzyła mu w oczy i ocze­ki­wała wy­ja­śnie­nia.

Zo­ba­czyła ich przez okno.

Od razu wy­bie­gła z domu. Se­jer stą­pał po żwi­ro­wej alejce po­woli i ocię­żale. Ta wła­śnie po­wol­ność spra­wiła, że na­brała pew­no­ści w swo­ich do­my­słach.

– El­frid Løwe?

Nie pa­trzyła na wy­cią­gniętą rękę. Za­miast tego chwy­ciła się kur­czowo po­rę­czy.

– Czy mo­żemy wejść? – za­py­tał Se­jer.

Z za­ciętą miną po­krę­ciła prze­cząco głową. Po­dob­nie jak syn była drobna i chuda. Miała na so­bie krótką kwie­ci­stą su­kienkę w ko­lo­rze ró­żo­wym i tur­ku­so­wym. Za­częła sku­bać ner­wowo ko­kardkę przy de­kol­cie su­kienki. Jej ręce były chude i ży­la­ste.

– Mogę usły­szeć to tu, na scho­dach – po­wie­działa. – Mogę usły­szeć od razu.

– Wo­lał­bym, że­by­śmy we­szli do środka – po­pro­sił Se­jer. – Chciał­bym, że­by­śmy usie­dli.

Po­now­nie po­krę­ciła głową.

– Niech pan wresz­cie po­wie – wy­bu­chła. – Pro­szę po­wie­dzieć, o co cho­dzi!

Se­jer po­ło­żył dłoń na jej ra­mie­niu.

– Chciał­bym, żeby pani usia­dła.

W końcu we­szła do środka i sta­nęła w sa­lo­nie, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę w ner­wo­wym, ryt­micz­nym ru­chu.

– Pro­szę usiąść – po­pro­sił Se­jer.

Jego zde­cy­do­wany głos spra­wił, że usia­dła na so­fie.

– Zna­leź­li­śmy ma­łego chłopca – za­czął. – W Linde Skog. Nie­da­leko je­ziorka. Był mar­twy od kilku go­dzin. Ciężko mi to po­wie­dzieć, ale my­ślę, że od­po­wiada pani opi­sowi Jo­nasa Au­gu­sta.

– Nie – ode­zwała się, krę­cąc głową. – Nie.

– Są­dzimy, że to jed­nak prawda – od­po­wie­dział Se­jer.

Ko­bieta w dal­szym ciągu krę­ciła głową i przy­po­mi­nała uparte dziecko, które nie otrzy­muje tego, czego chce.

– Ju­tro zo­sta­nie prze­wie­ziony do Za­kładu Me­dy­cyny Są­do­wej w Oslo – po­wie­dział Se­jer. – Musi pani po­je­chać z nami, bę­dziemy tam ra­zem.

– Ju­tro? – za­py­tała, nic nie ro­zu­mie­jąc. Jej ręce błą­dziły po stole. – Ale gdzie on te­raz jest? Gdzie on bę­dzie w nocy?

Pod­nio­sła jedną rękę na wy­so­kość ust i za­częła przy­gry­zać kostkę palca, cze­ka­jąc na od­po­wiedź. Wpa­try­wała się te­raz w Se­jera wzro­kiem do­ma­ga­ją­cym się od­po­wie­dzi.

– Nie mo­gli­śmy go prze­nieść – od­po­wie­dział Skarre.

– Nie mo­gli­ście go prze­nieść? Nie ro­zu­miem, co pan mówi.

 – Trzeba prze­pro­wa­dzić cały sze­reg ba­dań na miej­scu zbrodni i w oko­licy – wy­ja­śnił Skarre. – To zaj­mie tro­chę czasu, nie do­koń­czymy tego dziś wie­czo­rem. Dla­tego mu­simy pra­co­wać całą noc.

Za­częła wy­ma­chi­wać gwał­tow­nie pię­ściami.

– Nie mo­że­cie tu­taj sie­dzieć i mi mó­wić, że on bę­dzie le­żał w le­sie całą noc! – wy­krzy­czała. – Na­prawdę, on ma tylko osiem lat!

– Oba­wiam się, że tak bę­dzie – od­po­wie­dział Skarre. – Tech­nicy jesz­cze nie skoń­czyli.

– Nie – za­pro­te­sto­wała. – Mu­si­cie za­wieźć go do szpi­tala, żeby do­stał łóżko! Tam w le­sie są zwie­rzęta, a noc jest chłodna i ja na to nie po­zwolę. Nie po­zwolę na to! – krzyk­nęła i ze­rwała się z sofy.

Se­jer pod­niósł się, żeby ją uspo­koić, ale ona nie po­zwo­liła mu się do­tknąć.

– Mamy przed sobą dużo pracy, El­frid – po­wie­dział. – Je­ste­śmy pod dużą pre­sją, żeby jak naj­szyb­ciej zna­leźć win­nego. Musi pani mi uwie­rzyć na słowo, gdy mó­wię, że nie bę­dzie tam le­żał sam. Nasi lu­dzie będą go pil­no­wać przez cały czas.

– Po­sta­wi­li­śmy na­miot – wy­ja­śnił Skarre. – Mamy tam za­równo świa­tło, jak i ogrze­wa­nie.

Za­kryła usta ręką.

– Dla­czego nie wy­szłam, żeby się z nim spo­tkać – wy­szep­tała. – Nie dam rady. Mo­głam wyjść po niego i wszystko by­łoby w po­rządku. Ma tylko osiem lat, po­win­nam po­my­śleć, że coś może się wy­da­rzyć. Po­win­nam była to prze­wi­dzieć!

Słowa prze­szły w pe­łen prze­ra­że­nia płacz.

– A co z oj­cem? – za­py­tał Se­jer. – Oj­cem Jo­nasa Au­gu­sta? Czy mieszka ra­zem z wami?

Po­krę­ciła głową.

– Nie roz­ma­wiamy o nim.

– Naj­le­piej, je­śli pani do niego za­dzwoni – po­wie­dział Se­jer. – Ju­tro może po­je­chać z nami do Rik­sho­spi­ta­let. Tak że­by­ście byli we dwoje.

– Ni­gdy nie by­li­śmy we dwoje – po­wie­działa. Znów za­częła sku­bać ko­kardkę przy kwie­ci­stej su­kience. Miała krótko ob­cięte blond włosy i przy­po­mi­nała na­sto­latka w dziew­czę­cym ubra­niu.

– Nie wiem, gdzie on się znaj­duje, nie zna Jo­nasa. Opu­ścił mnie, za­nim zdą­ży­łam mu o czym­kol­wiek po­wie­dzieć. Jo­nas jest ta­jem­nicą.

– A więc nie ma ni­kogo, z kim mo­żemy się skon­tak­to­wać? – za­py­tał Se­jer.

– Dla­czego my­śli­cie, że to jest Jo­nas? – za­py­tała.

– Ubra­nie – od­po­wie­dział Skarre.

– Ale chłopcy za­wsze cho­dzą w T-shir­cie i szor­tach. Oni wszy­scy tak cho­dzą. Cały dzień było cie­pło. Chce­cie po­wie­dzieć, że ten chło­piec, który leży w le­sie w Linde, ma taki T-shirt i czer­wone szorty?

Skarre po­my­ślał o szor­tach, któ­rych jesz­cze nie zna­leźli. Pro­wa­dził ze sobą ci­chą walkę o to, jak dużo po­wi­nien po­wie­dzieć.

– My­ślimy, że to Jo­nas – od­rzekł.

Była wzbu­rzona i miała roz­grzane po­liczki.

– Czy miał czer­wone szorty?

Skarre spoj­rzał jej pro­sto w oczy, co go wiele kosz­to­wało.

– Nie zna­leź­li­śmy szor­tów – wy­ja­wił.

– Nie zna­leź­li­ście żad­nych szor­tów? Ale chyba miał na so­bie szorty?

Na twa­rzy po­ja­wiło się pewne po­dej­rze­nie. Skarre z trud­no­ścią szu­kał od­po­wied­nich słów, od któ­rych nie mógł uciec.

– Chło­piec, któ­rego zna­leź­li­śmy, nie miał na so­bie spodni – przy­znał.

El­frid Løwe zbla­dła. Po wy­ra­zie jej twa­rzy męż­czyźni mo­gli do­strzec, jak za­częła jej pra­co­wać wy­obraź­nia.

– Nie chcemy snuć do­my­słów na te­mat tego, co się stało – po­wie­dział spo­koj­nym to­nem Se­jer. – Mu­simy po­cze­kać. Ale chcemy mó­wić szcze­rze. Mamy mocne pod­stawy, żeby są­dzić, że ten zmarły chło­piec to Jo­nas. Chciał­bym, żeby pani przy­go­to­wała się na taką ewen­tu­al­ność. Je­śli zaś cho­dzi o py­ta­nie, na co był na­ra­żony, to nie mo­żemy tu­taj sie­dzieć i snuć do­my­słów.

– Może jed­nak się my­li­cie – ode­zwała się i po­now­nie za­gry­zła kostkę palca. – To jest tylko taka ru­tyna. Prawda, że to tylko ru­tyna?

Pa­trzyła bła­gal­nym wzro­kiem, jej ciem­no­nie­bie­skie oczy przy­po­mi­nały oczy Jo­nasa Au­gu­sta.

– Tak, to prawda – nie­chęt­nie od­po­wie­dział Se­jer.

– A ten chło­piec? – za­py­tała po­now­nie. – Ten, któ­rego zna­leź­li­ście. W jaki spo­sób zmarł?

– Jesz­cze tego nie wiemy.

– A kiedy bę­dzie­cie wie­dzieli? Jak długo będę cze­kała?

– Aż ra­port z ob­duk­cji bę­dzie go­towy.

– Zo­sta­nie pod­dany ob­duk­cji?

– To ko­niecz­ność w spra­wach ta­kich jak ta.

– Czyli bę­dzie kro­jony? – za­łkała.

Te­raz ode­zwał się Skarre:

– Ob­du­cent wy­ko­nuje ważną pracę, która jest ko­nieczna dla na­szego dal­szego śledz­twa – stwier­dził i w tym mo­men­cie zro­zu­miał, jak pu­ste były to słowa.

– Ja wiem, co on wy­ko­nuje – krzyk­nęła. – On ro­ze­tnie Jo­nasa, usu­nie wszyst­kie or­gany i za­stąpi pa­pie­rem ga­ze­to­wym, a po­tem mój syn bę­dzie le­żał w trum­nie peł­nej śmieci i będę mu­siała żyć z tym do końca. Mały chło­piec pe­łen śmieci!

Ukryła twarz w dło­niach. Skarre prze­stra­szył się, że ko­bieta po­strada zmy­sły.

– Naj­waż­niej­sze, co mo­żemy te­raz dla niego zro­bić – rzekł – to usta­lić, co się stało.

– Czy mogę za­bro­nić? – wy­szep­tała. – Czy mogę za­bro­nić ob­duk­cji?

– Nie w spra­wie ta­kiej jak ta – od­parł Se­jer. – Ob­duk­cja da nam ko­nieczne in­for­ma­cje. Poza tym – do­dał, choć mó­wił o tym z nie­chę­cią – w tej spra­wie mu­simy brać pod uwagę różne rze­czy. Inne dzieci też mogą być w nie­bez­pie­czeń­stwie. Ro­zu­mie pani?

Przy­tak­nęła.

– Czy chcia­łaby pani, aby­śmy do ko­goś za­dzwo­nili? – za­py­tał.

– Nie, za­nim nie bę­dziemy pewni – wy­szep­tała. – To może być po­myłka, a ja nie chcia­ła­bym na­ra­żać mo­ich przy­ja­ciół na taki stres. Rów­nież mo­ich ro­dzi­ców, nie po­do­łają temu. Przy tym nie są zdrowi, tata ma chore serce, a mama par­kin­sona. Nie po­ra­dzą so­bie z tym – do­dała. – Może pan mó­wić, co chce, ale ja wie­rzę, że się my­li­cie. Jest wiele ta­kich T-shir­tów, można je ku­pić wszę­dzie. Po­je­dziemy te­raz do Linde, na­tych­miast, mu­szę go zo­ba­czyć, nie mo­że­cie mi tego za­bro­nić. To mój Jo­nas i ja tu de­cy­duję.

Wstała z sofy i owład­nięta de­spe­ra­cją skie­ro­wała kroki do wyj­ścia.

 – Bar­dzo mi przy­kro – po­wie­dział Se­jer zde­cy­do­wa­nym gło­sem i ru­szył za nią – ale nie mogę na to po­zwo­lić.