Szeptaczka - Karin Fossum - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Szeptaczka ebook i audiobook

Fossum Karin

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ragna Riegel mieszka samotnie w rodzinnym domu. Jej rodzice nie żyją, a jedyny syn przeprowadził się do Berlina, przez co prawie nie ma z nim kontaktu. Wysyłają sobie jedynie kartki z życzeniami z okazji świąt i urodzin.

Ragna funkcjonuje na co dzień w ściśle określonych ramach: lubi swoją pracę i jej rutynowość, ma stałe miejsce w autobusie i kupuje codziennie te same produkty w osiedlowym sklepie. Musi mieć uporządkowane życie.

Wszystko zmienia się w dniu, w którym wyjmuje ze skrzynki pocztowej zaadresowany do niej list z groźbami wypisanymi wielkimi drukowanymi literami. Ragna zdaje sobie sprawę, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Musi użyć wszelkich środków, by się bronić.

Gdy najgorsze już się jednak stało, zadaniem Konrada Sejera jest przesłuchanie kobiety. Ale czy Ragna mówi prawdę? A może oszukuje wszystkich wokół? Tego Sejer chce się dowiedzieć.

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 10 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
3,5 (26 ocen)
11
3
4
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zofiapelc
(edytowany)

Z braku laku…

Jeden z najmniej wciągających tomów w serii. Przeładowany rozważaniami jednej osoby. Udana próba przedstawienia tego, jak bardzo rzeczywista wydaje się rzeczywistość będącą „wytworem” choroby psychicznej. Ale obraz myślenia osoby w kryzysie psychotycznym (składność, spójność, wartkość toku myślenia, refleksyjność) daleki od rzeczywistego, zbyt literacki. A próby konfrontowania przez komisarza urojeń z rzeczywistością zbyt skuteczne. Kilka razy myślałam, że się poddam i nie dobrnę do końca książki, choć za autorką przepadam.
00
banasik591

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść dla miłośników twórczości Karin Fossum w mistrzowskiej interpretacji Adama Baumana. Z tego powodu nie wszystkim przypadnie do gustu. Ja mogę słuchać bez końca.
00
miroslawa_miroslawa38

Nie polecam

Ciężka, trudna, bardzo męcząca. Jakoś przebrnęłam do końca, nie polecam. To książka dla wybrańców?, nie wiem 🤔
00
mariattts

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka..... Ale trzeba wytrzymać do końca 🙂
00
fonorama

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomite
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Hvi­ske­ren

Prze­kład: Jo­anna Bar­bara Ber­nat

Co­py­ri­ght © Ka­rin Fos­sum, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Hen­riette Mørk

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-87-0238-064-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Do sę­dziego Er­ne­sta Co­méliau, rue de Se­ine 23 b, Pa­ryż 6 (VIe).

Sza­nowny Pa­nie Sę­dzio,

Chciał­bym, żeby je­den czło­wiek, cho­ciaż je­den, mnie zro­zu­miał. I chciał­bym, żeby tym czło­wie­kiem był Pan.

Spę­dzi­li­śmy ra­zem dużo czasu w trak­cie wie­lo­ty­go­dnio­wego pro­cesu. Ale wtedy było za wcze­śnie. Był Pan sę­dzią, był Pan moim sę­dzią, wy­glą­da­łoby to tak, jak­bym pró­bo­wał się uspra­wie­dli­wić. Te­raz już Pan wie, że nie o to cho­dzi, prawda?

Geo­r­ges Si­me­non, Let­tre à mon juge, 19471.

1 – Tłu­ma­cze­nie z j. fran­cu­skiego Jo­anna Bar­bara Ber­nat.

Nie była piękna, oczy­wi­ście zda­wała so­bie z tego sprawę, po­ru­szała się jak więk­szość nie­śmia­łych ko­biet, ostroż­nie, z prze­pra­sza­ją­cym spoj­rze­niem. Nie chciała zaj­mo­wać miej­sca, nie miała na­dziei, że zrobi wra­że­nie, że ktoś jej uwie­rzy ani że bę­dzie trak­to­wana po­waż­nie. Od po­nad czter­dzie­stu lat wi­działa w lu­strze swoje braki i po­kor­nie przyj­mo­wała je do wia­do­mo­ści. Jej włosy były su­che jak siano, skóra blada jak pa­pier, wręcz mo­głaby za­pło­nąć od ja­kiejś zbłą­ka­nej iskry. Duże, głę­bo­kie kie­sze­nie sty­lo­no­wego far­tu­cha dawno zo­stały prze­szu­kane i opróż­nione. Na kie­szonce na piersi, czyli na sercu, wy­ha­fto­wano czer­wono-zie­lone logo z du­żymi li­te­rami „Eu­ro­pris”. Na bia­łej szyi miała brzydką bli­znę po źle za­go­jo­nej ra­nie. Wa­żyła za mało, mo­gła też mieć ane­mię, była ruda i pie­go­wata. Po­mimo tej bez­barw­no­ści pły­nęła w niej prze­cież krew, zwłasz­cza w tej chwili, gdy stała przed nim i miała się wy­tłu­ma­czyć. Z dłońmi ukry­tymi w sta­ran­nie prze­szu­ka­nych kie­sze­niach far­tu­cha. Cze­kała na po­zwo­le­nie, by usiąść, nie była na tyle od­ważna, by się roz­go­ścić. Se­jer przez lata prze­słu­chi­wał wiele osób, ale ni­kogo ta­kiego jak ona.

Ostroż­nie wy­su­nęła krze­sło, nie chciała, by szur­nęło o pod­łogę, ktoś mógłby to usły­szeć i się zi­ry­to­wać. Ni­gdy nie miała do czy­nie­nia z po­li­cją, nie chciała go draż­nić, pro­wo­ko­wać ani wzbu­dzać jego gniewu. Za­uwa­żyła psa przy oknie, do­piero te­raz, gdy wstał i pod­szedł do niej po­woli. Pies, Frank Ro­bert, mały, gruby shar pei, ze wszyst­kimi swo­imi zmarszcz­kami i fał­dami, był uro­czym stwo­rze­niem, wy­glą­dał, jakby miał na so­bie zbyt duże ubra­nia – jak ona sama. Pies pod­szedł do biurka i po­ło­żył swój ciężki łeb na jej ko­la­nach. Oczy, le­dwo wi­doczne w fał­dach, po­ru­szyły w niej ja­kąś strunę, za­po­mniała o po­wa­dze sy­tu­acji. W jej spoj­rze­niu po­ja­wiła się nutka ra­do­ści, mała iskierka. Na­wet jej oczy były po­zba­wione ko­loru, tę­czówki miała ja­sne i wod­ni­ste, a brwi le­dwo wi­doczne i cien­kie jak kre­ski. Nie spo­dzie­wała się psa. Zwłasz­cza ta­kiego, który pod­szedłby do niej, tak uf­nie i bez wa­ha­nia. Nie była przy­zwy­cza­jona do wzbu­dza­nia emo­cji, ani u lu­dzi, ani u żad­nych in­nych stwo­rzeń. Frank, jak na że­braka przy­stało, sta­nął na tyl­nych ła­pach i śli­nił się na zie­loną tka­ninę. Kiedy prze­stała go gła­skać, po­ło­żył łapę na jej ko­la­nach, jakby li­czył na wię­cej.

– Frank, le­żeć – po­wie­dział Se­jer.

Pies wró­cił na swoje miej­sce, szu­ra­jąc pa­zu­rami. Miał koł­drę, którą zwi­nął ła­pami w coś przy­po­mi­na­ją­cego gniazdo. Nad­waga spo­wal­niała go, a każda ko­menda wła­ści­ciela mu­siała być do­kład­nie zin­ter­pre­to­wana i oce­niona przed wy­ko­na­niem, co zaj­mo­wało tro­chę czasu. Nie był też naj­młod­szy, co znacz­nie osła­biło wzrok, słuch i zdol­ność po­ru­sza­nia się.

– Mówmy so­bie po imie­niu – po­wie­dział in­spek­tor. – Kon­rad.

Wy­cią­gnął rękę.

– Ra­gna – wy­szep­tała. – Rie­gel.

– Jak cze­ko­lada – za­uwa­żył Se­jer z uśmie­chem. – Bar­dzo ją lu­bi­łem w dzie­ciń­stwie, kosz­to­wała tylko trzy­dzie­ści øre. Rie­gel za­wsze była naj­tań­sza.

Na­tych­miast zdał so­bie sprawę z tego, co wła­śnie po­wie­dział, jed­nak Ra­gna tylko się uśmiech­nęła. Lody zo­stały prze­ła­mane.

Jej smu­kła, biała dłoń na chwilę zna­la­zła się w jego dłoni. Za­uwa­żył brak siły, de­li­katny uścisk był cie­pły i su­chy, nie wy­ka­zy­wała żad­nych oznak nie­po­koju, choć szybko spoj­rzała w dół. Po­da­nie ręki było pierw­szym kro­kiem ku cze­muś nie­unik­nio­nemu. Wszyst­kiemu, o czym trzeba było po­roz­ma­wiać, co trzeba było wy­ja­śnić i zro­zu­mieć.

Ob­ser­wo­wała go ukrad­kiem. Na­su­wał jej na myśl stare, im­pre­gno­wane drewno lub kłody w rzece, coś cięż­kiego i dry­fu­ją­cego. Był dużo star­szy od niej, wy­soki i siwy. Ubrany w pro­stą ko­szulę i ciem­no­nie­bie­ski kra­wat z wy­ha­fto­waną wi­sienką i zie­lo­nymi list­kami. Z pew­no­ścią nie wy­szedł tak spod ręki pro­du­centa, po­my­ślała Ra­gna; ktoś, praw­do­po­dob­nie ja­kaś ko­bieta, usiadł z igłą i nitką i po­da­ro­wał mu ten mały owoc jako wy­zna­nie mi­ło­ści.

– Te­raz spró­buje pan zbu­do­wać mię­dzy nami za­ufa­nie – wy­szep­tała. – Nie po­wie pan ani słowa o tym, dla­czego tu sie­dzę, jesz­cze przez dłuż­szy czas. Roz­grzeje mnie pan po­woli, aż wy­sko­czę jak zia­renko ku­ku­ry­dzy w mi­kro­fa­lówce. Wy­wró­cona na lewą stronę.

– Za­ufa­nie by się przy­dało – od­parł Se­jer. – Czy na to wła­śnie pani li­czy?

Ra­gna nie li­czyła na nic. Po­li­cji za­le­żało na przy­zna­niu się do winy, a gdy już je zdo­będą, będą mo­gli wnieść oskar­że­nie i skie­ro­wać sprawę do sądu. I skon­cen­tro­wać się na ko­lej­nej spra­wie.

– Tak, pro­szę – wy­szep­tała. – Za­ufa­nie by się przy­dało.

Wie­dział, że ko­bieta nie ma głosu. Stra­ciła go kilka lat wcze­śniej po ope­ra­cji gar­dła, drob­nym za­biegu, który miał fa­talne kon­se­kwen­cje i trwale uszko­dził jej struny gło­sowe. W do­datku rana źle się za­go­iła, po­zo­stała po niej szorstka, po­strzę­piona, wy­raź­nie wi­doczna i wciąż czer­wona bli­zna. Pew­nie czę­sto ukry­wała ją pod sza­li­kiem lub gol­fem, po­my­ślał Se­jer. Te­raz się tym nie przej­mo­wała. Naga, oszpe­cona bli­zną szyja dużo wy­ja­śniała. Cho­ciaż mó­wiła tylko szep­tem, nie miał żad­nych pro­ble­mów ze zro­zu­mie­niem jej słów. Przy­kła­dała dużą wagę do ar­ty­ku­la­cji, wy­raź­nie kształ­tu­jąc słowa ję­zy­kiem i war­gami, po­ma­gała so­bie też mi­miką. Se­jer szybko przy­zwy­czaił się do sy­tu­acji. Wy­ostrzył wszyst­kie zmy­sły, czy­tał z jej ust i no­to­wał mi­mikę, co ro­bił zresztą za­wsze pod­czas prze­słu­cha­nia. Ude­rzyło go, że taka sy­tu­acja, gdy sie­dzi na­prze­ciwko dru­giego czło­wieka, który ma coś do opo­wie­dze­nia, hi­sto­rię stra­chu i wście­kło­ści, groź­nego prze­ciw­nika, obrony ko­niecz­nej, wiel­kiego nie­szczę­ścia czy pa­lą­cej nie­na­wi­ści, mimo wieku wciąż go kręci. Po­ja­wiło się wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa. Kiedy mali chłopcy ska­kali so­bie do oczu na szkol­nym po­dwórku, a po­tem rzu­cali do kar­cą­cego na­uczy­ciela zwy­cza­jo­wym ko­men­ta­rzem: „To on się za­czął”.

– Pani Ra­gno – za­czął po­waż­nym to­nem. – Jest pani w aresz­cie od czter­dzie­stu ośmiu go­dzin. Musi pani tu zo­stać przez cztery ty­go­dnie, po­tem czas zo­sta­nie prze­dłu­żony o ko­lejne cztery, praw­do­po­dob­nie nie­jed­no­krot­nie. Da pani radę?

– Ja­sne – szep­nęła.

– Czy jest pani w sta­nie zwró­cić się do straż­ni­ków i po­pro­sić o po­trzebne rze­czy? Na­wet je­śli cza­sem spo­tka się pani z od­mową?

– Ni­czego nie po­trze­buję. Do­staję je­dze­nie i pi­cie. Mam wła­sną koł­drę. Tak jak Frank. – Ski­nęła głową w stronę psa. – On chyba rzadko spo­tyka się z od­mową – do­dała, od­no­sząc się do jego wy­raź­nej nad­wagi. Ten de­li­katny przy­tyk był wy­mie­rzony z do­bro­dusz­nym uśmie­chem, być może jako ri­po­sta na ko­men­tarz o cze­ko­la­dzie.

– Wiem, że nie masz ro­dziny – rzu­cił Se­jer – a może się mylę?

– Mam syna – szep­nęła szybko Ra­gna. – W Ber­li­nie. Ale ni­gdy nie przy­jeż­dża do domu. Nie ma też ro­dziny, pro­wa­dzi tam ho­tel. Zwy­kle do­staję kartkę na Boże Na­ro­dze­nie albo na uro­dziny. Jak go uro­dzi­łam, mia­łam tylko sie­dem­na­ście lat.

– Jak się na­zywa?

– Ri­kard Jo­sef.

– A jego oj­ciec?

Po­trzą­snęła głową.

– Dla­czego pani syn nie wraca do domu?

Wzru­szyła wą­tłymi ra­mio­nami i od­wró­ciła wzrok. Se­jer odło­żył nie­obec­nego syna na bok, jak zbędny pa­ku­nek.

Bacz­nie ob­ser­wo­wał ci­chą po­stać. Sie­działa spo­koj­nie na krze­śle, wy­pro­sto­wana nie­mal na bacz­ność, ewi­dent­nie pod wra­że­niem au­to­ry­tetu, który re­pre­zen­to­wał. Wie­dział jed­nak, że po pew­nym cza­sie, kilku go­dzi­nach lub kilku dniach, po­woli się roz­luźni. Za­cznie się ru­szać, czę­ściej uży­wać rąk, zmie­niać po­zy­cję, po­chy­lać się do przodu i od­chy­lać w tył, wi­dział to już wcze­śniej. Nie sta­nie się jed­nak ha­ła­śliwa i agre­sywna, jak wielu przed nią. Zwy­kle po­chy­lali się nad biur­kiem i pod­kre­ślali swoje słowa za­ci­śniętą pię­ścią lub ru­szali cią­gle krze­słem, aby zro­bić jak naj­wię­cej ha­łasu. Nie­któ­rzy tu­pali, prze­kli­na­jąc i wy­krzy­ku­jąc te same słowa, które pa­mię­tał ze szkol­nego po­dwórka. „To on się za­czął”.

Ra­gna nie mo­gła już pod­nieść głosu. Ten fakt da­wał jej sto­icki spo­kój, utrzy­my­wał ją w miej­scu, może na­wet w nie­woli. Trudno wyjść ze skóry, kiedy nie można krzy­czeć. Ona tu nie pa­suje, po­my­ślał, ma wszystko po­ukła­dane. Stary dom na Kir­ke­li­nie, który odzie­dzi­czyła po ro­dzi­cach. Pracę i przy­ja­znych ko­le­gów. Co prawda nie za­ra­biała dużo, ale miesz­kała sama i nie mu­siała spła­cać kre­dytu. Nie wy­glą­dała też na ko­bietę z upodo­ba­niem do luk­su­sów, nie była uza­leż­niona od nar­ko­ty­ków. A jed­nak sie­działa przed nim na tym krze­śle.

– Czy ma pani ja­kieś na­gra­nia swo­jego głosu z cza­sów, gdy jesz­cze mo­gła pani mó­wić nor­mal­nie? – za­py­tał.

Wod­ni­ście nie­bie­skie oczy roz­sze­rzyły się ze zdu­mie­nia. Nikt ni­gdy wcze­śniej o to nie py­tał, ani razu. Szybko po­my­ślała, że tak wła­śnie musi czuć się matka, którą ktoś pyta o zmarłe dziecko. Taka ko­bieta może roz­ma­wiać o swej stra­cie z każ­dym, kto nie boi się pod­sy­cić ża­łoby.

– Dla­czego pan o to pyta? – wy­szep­tała. Zda­wała się szczę­śliwa, jej po­liczki się za­czer­wie­niły.

– Je­stem po pro­stu cie­kawy – wy­znał Se­jer. – Gdyby miała pani ta­kie na­gra­nie, po­pro­sił­bym o jego ko­pię. Pró­buję so­bie wy­obra­zić, jak brzmiał kie­dyś pani głos.

– Nie ma żad­nego na­gra­nia – od­po­wie­dział Ra­gna. – Ale wszy­scy mó­wili, że brzmię jak mała dziew­czynka. Kiedy dzwo­nili nie­zna­jomi, na przy­kład te­le­mar­ke­te­rzy, a ja od­bie­ra­łam i przed­sta­wia­łam się: Ra­gna Rie­gel, za­wsze sły­sza­łam w od­po­wie­dzi: Czy jest w domu ktoś do­ro­sły? Za każ­dym ra­zem ba­wiło mnie to tak samo. W końcu bar­dzo po­lu­bi­łam za­wsty­dza­nie lu­dzi wy­zna­niem, że zbli­żam się do czter­dziestki, w domu je­stem sama, moi ro­dzice już nie żyją.

– Za­bawna gra – sko­men­to­wał Se­jer. – Te­raz może pani już tylko szep­tać. Czy na­dal za­wsty­dza pani lu­dzi, gdy dzwo­nią?

– Nie od­bie­ram, je­śli nie roz­po­znaję nu­meru na wy­świe­tla­czu. Uznaję, że je­śli to coś waż­nego, za­dzwo­nią jesz­cze raz. Od­pi­suję na ese­mesy. Albo ma­ile. Ale nie do­staję zbyt wielu ma­ili. Tylko re­klamy.

– A gdy dzwoni dzwo­nek do drzwi, otwie­rasz?

I na­gle jakby roz­bły­sła mię­dzy nimi bły­ska­wica. Na myśl o tym wszyst­kim, co się wy­da­rzyło.

– Zwy­kle tak – szep­nęła i spoj­rzała w dół. – Sta­łam się mi­strzy­nią w ki­wa­niu i krę­ce­niu głową z uśmie­chem, uży­wam też rąk. Szybko za­my­kam drzwi, je­śli to nic waż­nego, czyli za­wsze. Każdy przy­cho­dzi tylko coś sprze­dać. Je­śli ja­kiś dzie­ciak zbiera na coś, po pro­stu co­fam się do środka bez słowa po pie­nią­dze. Ręką daję im znak, by wró­cili. Po­tra­fię ma­chać ręką na kilka spo­so­bów – do­dała – przy­jaź­nie lub lek­ce­wa­żąco. Mogę od­ga­niać lu­dzi jak owady. Albo pod­nieść rękę na znak „stop”. – Po­ka­zała mu, jak to robi.

– Jak so­bie pani ra­dzi w miej­scach pu­blicz­nych?

– Nie za do­brze – przy­znała. – Nie wy­cho­dzę zbyt czę­sto na ulicę, jest za dużo ha­łasu. W pra­wie każ­dym skle­pie gra mu­zyka. Do tego ru­chome schody, windy. Trudno mi roz­ma­wiać. Ktoś może za­py­tać o drogę, a ja wiem, że nie usły­szy mo­jej od­po­wie­dzi, nie chcę, by wy­szło nie­zręcz­nie i może na­wet aro­gancko, dla­tego uni­kam ta­kich sy­tu­acji, jak tylko mogę. Ale cza­sami mu­szę prze­cież wyjść. Po­trze­buję je­dze­nia i mu­szę za­ła­twiać inne sprawy. Są­sie­dzi wie­dzą jed­nak o moim pro­ble­mie, a ja za­zwy­czaj ro­bię za­kupy w tych sa­mych skle­pach.

– A twoi ko­le­dzy w pracy? W Eu­ro­pris?

– Nie mają pro­blemu z usły­sze­niem mnie, są do tego przy­zwy­cza­jeni. Ale oczy­wi­ście mu­simy stać twa­rzą w twarz. Pan też się przy­zwy­czai – do­dała – ale wi­dzę, że się pan stara. Ten wy­si­łek jest też dla mnie cię­ża­rem. Nie ujaw­niam się przed ludźmi, je­śli nie mu­szę. A te­raz mu­szę.

– Ale w skle­pie jest wielu klien­tów – za­uwa­żył Se­jer.

– Roz­wią­zuję je­den pro­blem na­raz. Ki­wam głową, uśmie­cham się i wska­zuję.

Po­now­nie po­chy­liła głowę. To sy­gnał, że piłka jest po jego stro­nie. Za­sta­na­wiał się, czy sama roz­wi­nęła wy­jąt­kowo do­bry słuch, tak jak nie­do­sły­szący sta­rają się mó­wić gło­śno i wy­raź­nie. Nie za­py­tał o to. Wciąż był zdu­miony, że ona tu sie­dzi, że zna­la­zła się w ta­kiej sy­tu­acji. Chuda jak trzcina i le­dwo sły­szalna. Nie wi­dział jej rąk, po­ło­żyła je na ko­la­nach. Ile może pod­nieść, po­my­ślał, jak szybko może biec, jak mocno może ude­rzyć? Każdy używa ta­kiej broni, jaką ma w za­sięgu. To, jak te­raz sie­dzimy, twa­rzą w twarz, sam na sam, bez ha­łasu i za­kłó­ceń, daje nam naj­lep­szy punkt wyj­ścia do zna­le­zie­nia prawdy. Kłam­stwo nie ma w tym po­miesz­cze­niu sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków. Przy­po­mniał so­bie, co po­wie­działa jego stara matka, za­nim na­czy­nie krwio­no­śne w jej mó­zgu pę­kło jak dętka i znisz­czyło jej ży­cie. Ogromne kra­jo­brazy wspo­mnień, wszystko, co było, wszystko, co miało na­dejść i czego nie miała moż­li­wo­ści za­trzy­mać.

„W pew­nym mo­men­cie swo­jego ży­cia ab­so­lut­nie każdy po­wi­nien gwał­tow­nie roz­pła­kać się z żalu”. Tak wła­śnie po­wie­działa. A po­tem umarła. Ra­gna Rie­gel sie­działa przed nim na krze­śle, pod­trzy­my­wana wy­łącz­nie przez swą de­ter­mi­na­cję. Czy ona rów­nież za­ła­mie się gwał­tow­nie, za­leje się łzami i uto­nie w wy­rzu­tach su­mie­nia?

*

Pra­co­wała w Eu­ro­pris od kilku lat. Nikt jej tu nie znał przed ope­ra­cją, nikt nie wie­dział o jej pro­ble­mie, do­póki nie otwo­rzyła ust. „No tak”, mó­wili tylko przy po­wi­ta­niu. Cza­sami pra­co­wała przy ka­sie lub w ma­ga­zy­nie, otwie­rała kar­tony ostrym no­żem, a na­stęp­nie wy­jeż­dżała z to­wa­rami na wózku na salę sprze­daży, na­kle­jała na nie ceny i ukła­dała je na pół­kach. Je­śli klient pod­cho­dził, aby o coś za­py­tać, uśmie­chała się, bez słowa pod­cho­dziła do półki, na któ­rej znaj­do­wał się żą­dany przed­miot, i wska­zy­wała go, wciąż z uprzej­mym uśmie­chem. Był on jej bro­nią, sa­mo­obroną. Je­śli na­dal mu­siała od­po­wie­dzieć na ja­kieś py­ta­nie, szep­tała tak wy­raź­nie, jak tylko się dało, a na­stęp­nie kła­dła pa­lec na ustach, aby za­sy­gna­li­zo­wać, że jest nie­peł­no­sprawna. Klient grzecz­nie ki­wał głową i zni­kał po­spiesz­nie mię­dzy pół­kami. Wielu z nich by­wało tu czę­sto, w końcu zro­zu­mieli. Pra­co­wało tam kilka ró­wie­śni­czek Ra­gny Rie­gel, ku jej za­do­wo­le­niu. Nie miała do­brych re­la­cji z młod­szymi, czuła się przy nich nie­pew­nie. Świat, w któ­rym żyli, był jej obcy, le­dwo ro­zu­miała ich ję­zyk. Było tam mnó­stwo słów, któ­rych zna­cze­nia nie znała, dziw­nych skró­tów, czę­sto w ję­zyku an­giel­skim. Je­den z jej nieco młod­szych ko­le­gów, Lars, na­zy­wał ją Ra­gna­rok. Po­do­bało jej się, że nie bał się jej ob­ra­zić, że ni­gdy nie wa­żył słów i że cza­sami, je­śli uznał to za sto­sowne, od­po­wia­dał na jej szep­tane za­py­ta­nie sło­wami: Nie wrzeszcz na mnie!

Oboje wy­bu­chali wtedy śmie­chem, Lars ser­decz­nie i ha­ła­śli­wie, ona na swój ci­chy spo­sób, jakby miała za­dyszkę. Do pew­nego stop­nia dała ko­le­gom prawo do do­ku­cza­nia so­bie. Ale nie do­ty­czyło to lu­dzi z ze­wnątrz, ob­cych. Po­nie­waż nie miała głosu, sku­piła się mocno na in­nych. Gdyby tylko lu­dzie wie­dzieli, jak bar­dzo się ujaw­niają, kiedy otwie­rają usta. Nie­któ­rzy ukry­wali się za ostrym chi­cho­tem, inni mam­ro­tali nie­zro­zu­miale. Nie­któ­rzy mó­wili śpiew­nym gło­sem z cha­rak­te­ry­styczną me­lo­dią, inni mieli głosy pła­skie i po­zba­wione wy­razu, jesz­cze inni dud­nili i ry­czeli, by za­zna­czyć swoją obec­ność.

Pra­co­wali na zmiany. Od dzie­sią­tej do pią­tej lub od pierw­szej do ósmej. Pa­so­wało jej to. Nikt poza nią nie miesz­kał w domu na Kir­ke­li­nie, ni­kim nie mu­siała się przej­mo­wać. Sa­mot­ność, która oczy­wi­ście czy­niła ją bez­bronną, da­wała jej rów­nież po­czu­cie wol­no­ści i kon­troli. Przy­cho­dziła i wy­cho­dziła, kiedy chciała, nikt nie cze­kał, nikt nie za­da­wał py­tań. Ale co­dzien­nie my­ślała o Ri­kar­dzie Jo­se­fie, lu­biła być matką, lu­biła słu­chać, gdy jej ko­le­dzy roz­ma­wiali o swo­ich dzie­ciach, co ro­bili nie­ustan­nie.

Nie miała jed­nak zbyt wiele do po­wie­dze­nia na te­mat syna, mo­gła tylko po­wta­rzać to, czym już wcze­śniej się po­dzie­liła. Cza­sem tro­chę upięk­szała lub wy­ol­brzy­miała, aby roz­mowa trwała dłu­żej. Na swój spo­sób była z niego dumna, mimo że ze­rwał z nią pra­wie wszyst­kie kon­takty. Ni­gdy nie na­pi­sał li­stu, ni­gdy nie za­dzwo­nił, ni­gdy jej nie od­wie­dził. Tylko kartka świą­teczna w grud­niu, a po­tem może na jej uro­dziny, wcze­snym la­tem. Raz otrzy­mała kartkę z Pat­tai, gdzie spę­dzał wa­ka­cje. Sam, po­my­ślała, nikt inny nie zo­stał wspo­mniany. Ale miło było po­wie­dzieć ko­le­gom, że pro­wa­dził ho­tel w Ber­li­nie. Na­zy­wał się Do­rmero i miał pięć gwiaz­dek na Tri­pA­dvi­sor. Co prawda ni­gdy tam nie była, ni­gdy na­wet jej nie za­pro­sił, ale wi­działa zdję­cia w In­ter­ne­cie. Gdy tę­sk­nota sta­wała się zbyt silna, Ra­gna po­tra­fiła sie­dzieć cały wie­czór i ma­rzyć, pa­trząc na zdję­cia sal, apar­ta­men­tów i re­stau­ra­cji. Duża, otwarta re­cep­cja z ży­ran­do­lami, bar z głę­bo­kimi fo­te­lami. Je­śli miała być ze sobą szczera, to było jej wiel­kie ma­rze­nie. Wsiąść do sa­mo­lotu do Ber­lina, spo­tkać się z sy­nem w hali przy­lo­tów, a na­stęp­nie po­je­chać do cen­trum mia­sta, może du­żym mer­ce­de­sem, i zo­ba­czyć dzieło jego ży­cia. Mo­głaby zjeść w pięk­nej sali, spę­dzić noc w po­koju, który wy­brał spe­cjal­nie dla niej, może w apar­ta­men­cie. Ale tak się nie stało. Lata mi­jały. Za­wsze tylko kartka na jej uro­dziny sie­dem­na­stego czerwca i na Boże Na­ro­dze­nie, z anio­łem lub gwiazdą i krót­kim, na­dru­ko­wa­nym po­zdro­wie­niem po nie­miecku. I oczy­wi­ście jego imię, albo tylko ini­cjały, pi­sał je ręcz­nie, ale były le­d­wie czy­telne. Wąt­piła, czy w ogóle pa­mię­tał, które to jej uro­dziny. Miał le­d­wie sie­dem­na­ście lat, gdy ją opu­ścił, pe­łen ma­rzeń i wi­zji, nie kosz­to­wało go to zbyt wiele. Ona sama miała wtedy trzy­dzie­ści cztery lata, a od tam­tego cięż­kiego dnia mi­nęło ich po­nad dzie­sięć.

Co by było, gdy­bym tam po­je­chała, po­my­ślała, i sama do­tarła do ho­telu, i na­gle sta­nęła w re­cep­cji z wa­lizką w ręku. Po­pro­si­ła­bym o dy­rek­tora. Po mi­nu­cie po­ja­wiłby się, oczy­wi­ście, zza drzwi za ladą re­cep­cyjną, praw­do­po­dob­nie w ład­nym gar­ni­tu­rze. Szedłby po luk­su­so­wym dy­wa­nie, świa­towy, z py­ta­ją­cym spoj­rze­niem. Mi­nę­łoby kilka se­kund, za­nimby ją roz­po­znał, wy­obra­żała so­bie sze­ro­kie oczy i unie­sione brwi, być może za­kło­po­ta­nie. Ona za­czę­łaby się ją­kać, pró­bu­jąc wy­du­sić słowa, któ­rych nie mógł usły­szeć, na­ra­sta­łoby za­że­no­wa­nie. Nie wie­dział, że stra­ciła głos, nie wie­dział o jej nie­szczę­ściu. Nie do końca ro­zu­miała, dla­czego sprawy mię­dzy nimi po­to­czyły się w ten spo­sób, ni­gdy nie od­wa­żyła się o to za­py­tać. Jej syn z pew­no­ścią był am­bitny i żądny przy­gód, w prze­ci­wień­stwie do niej. Fakt, że otrzy­mał wy­so­kie sta­no­wi­sko na długo przed ukoń­cze­niem trzy­dziestki, na­pa­wał ją dumą.

Wina le­żała głów­nie po jej stro­nie, przy­naj­mniej tak to wi­działa. Zajść w ciążę w wieku szes­na­stu lat z męż­czy­zną po czter­dzie­stce, który oczy­wi­ście miał już ro­dzinę, a nie za­mie­rzał jej opusz­czać – to nie było mą­dre. Ri­kard do­ra­stał więc bez ojca. Ale prze­cież tak go ko­chała i trosz­czyła się o niego! No­siła go na rę­kach dzień i noc. Zwy­kłe za­ję­cia na­sto­la­tek prze­stały być in­te­re­su­jące, nie tę­sk­niła za ni­czym, ani za noc­nym ży­ciem, ani za rand­ko­wa­niem, ani za chłop­cami w tym sa­mym wieku. Była po uszy za­ko­chana w swoim synu. Jego wi­dok i za­pach, pu­szy­sta główka, mo­kre usta. Nie ma­rzyła o bo­gac­twie ani du­żej ro­dzi­nie. Była tylko ona i chło­piec.

Do końca jej zmiany po­zo­stało dzie­sięć mi­nut. Pchnęła przed sobą ciężki wó­zek, na któ­rym znaj­do­wały się dwa otwarte kar­tony z dro­bia­zgami do ła­zienki, a pod nimi kar­ton, z któ­rym przy­biegł do niej Lars, nie miała jesz­cze czasu zaj­rzeć do środka. Za­częła ukła­dać szczotki do to­a­lety na półce, pla­sti­kowe, w trzech róż­nych ko­lo­rach, kosz­to­wały dzie­więt­na­ście ko­ron, uczciwa cena. Kiedy wszyst­kie sta­nęły w rzę­dzie, mo­gła so­bie wy­obra­zić, że to kwiaty na grządce, czer­wone, fio­le­towe i ró­żowe. Wie­działa, że nie wszystko w tym skle­pie jest do­brej ja­ko­ści. Świece, które sprze­da­wali, ka­pały i cie­kły, nie wy­trzy­my­wały tak długo jak inne, droż­sze. Kawa była gorzka i słaba, a pu­dełka ze sło­dy­czami czę­sto tak stare, że cze­ko­lada ze­schła się i po­kryła na­lo­tem. Cza­sami opa­ko­wa­nia miały od­bar­wie­nia po nie­wła­ści­wym prze­cho­wy­wa­niu. Ale wiele rze­czy było w po­rządku. Pla­sti­kowe pu­dełka, szmatki, go­towe za­słony, ręcz­niki frotté, przy­bory ku­chenne i na­rzę­dzia. Kiedy wszyst­kie szczotki to­a­le­towe sta­nęły już na swoim miej­scu, otwo­rzyła kar­ton od Larsa, spo­czy­wa­jący na dol­nym po­zio­mie wózka. Rzu­ciło jej się w oczy słowo Ma­le­zja. Kar­ton za­wie­rał osiem mniej­szych pu­de­łek. Z roz­ba­wie­niem spo­strze­gła, że każde za­wiera ce­ra­miczną czaszkę na ma­łym po­stu­men­cie, cał­kiem re­ali­styczną. Pod­nio­sła jedną z nich i od­kryła, że w oczo­do­łach za­mon­to­wano małe czer­wone ża­rówki, a we­wnątrz pu­dełka znaj­do­wały się dwie ba­te­rie AA do umiesz­cze­nia w pod­sta­wie. Otwo­rzyła małą po­krywkę w dnie czaszki i wło­żyła ba­te­rie na miej­sce, ciemne oczo­doły się roz­świe­tliły. Na­stęp­nie uło­żyła po­zo­stałe sie­dem pu­de­łek na półce, a na sa­mej gó­rze umie­ściła czaszkę ze świa­tłem. Po­my­ślała przez chwilę o dzie­ciach, które mo­gły do­stać taką za­bawkę Boże Na­ro­dze­nie i po­sta­wić ją na swoim sto­liku noc­nym. Będą le­żały sa­mot­nie w ciem­no­ści i wpa­try­wały się w czer­wone oczy, tak jak ona te­raz. Nie była w sta­nie ode­rwać wzroku przez długi czas, było w nich coś hip­no­ty­zu­ją­cego. Po­sta­no­wiła na­tych­miast po­ka­zać czaszki Gun­n­hild, żeby mo­gły śmiać się ra­zem.

Od­sta­wiła pu­sty wó­zek na miej­sce, wy­jęła to­rebkę z szafy, wło­żyła płaszcz i po­że­gnała się szep­tem z Gun­n­hild i Lar­sem, wska­zu­jąc na czaszki. To wła­śnie z tą dwójką ko­le­gów była naj­bar­dziej zwią­zana. Inni pra­co­wali na pół etatu lub tylko w week­endy, ra­czej ich igno­ro­wała. Z wza­jem­no­ścią. Chciała, by jej świat był mały i ła­twy do opa­no­wa­nia, po­trze­bo­wała po­czu­cia kon­troli. Była dwu­dzie­sta pięt­na­ście, kiedy do­szła na po­grą­żony w je­sien­nej ciem­no­ści przy­sta­nek au­to­bu­sowy. Wsia­dały cztery osoby, wcze­śniej stali pod wiatą, pod­czas gdy ona na chod­niku, ty­łem do nich. Całe lata zaj­mo­wała stałe miej­sce przy oknie, na trze­cim rzę­dzie za kie­rowcą. Nie lu­biła, gdy było za­jęte. Czuła się prze­sie­dlona. Ktoś wkra­czał na jej te­ry­to­rium. Dziś jej miej­sce było wolne i usia­dła z do­brym sa­mo­po­czu­ciem, jakby wśli­zgnęła się w ide­al­nie do­pa­so­wane opa­ko­wa­nie.

Po­dróż au­to­bu­sem do domu trwała czter­dzie­ści mi­nut. Lu­biła tak sie­dzieć i pa­trzeć przez okno. Cza­sami, gdy była zmę­czona, opie­rała po­li­czek o chłodną szybę i za­my­kała oczy. Pod po­wie­kami ro­biło się ja­sno za każ­dym ra­zem, gdy au­to­bus mi­jał la­tar­nię uliczną, ale umysł miała za­wsze wolny, w ru­chu, oto­czona ka­biną au­to­busu jak grubą sko­rupą. Po­dróż do domu stała się czymś mi­łym, zło­tym mo­men­tem, w któ­rym była czę­ścią świata i ru­chu ulicz­nego, ale bez­piecz­nie od nich od­dzie­loną.

Wy­sia­dła na przy­stanku, ulica była ciemna i ci­cha. Do domu miała tylko kilka mi­nut, ale naj­pierw szybko prze­szła przez ulicę do sklepu Ir­fana. Za­wsze był otwarty. Wy­obra­żała so­bie Ir­fana śpią­cego na ma­te­racu na za­ple­czu i zry­wa­ją­cego się za każ­dym ra­zem, gdy roz­brzmie­wał dzwo­nek nad drzwiami, czy to w dzień, czy w nocy. I tak było tym ra­zem, gdy tylko we­szła do środka, za­dzwo­nił dzwo­nek, a ona po­czuła się uro­czy­ście za­po­wie­dziana. Wdy­chała eg­zo­tyczne za­pa­chy przy­praw i in­nych sma­ko­ły­ków z jego oj­czy­zny, Tur­cji. Ku­piła ryż, her­batę i po­mi­dory, a także wiel­kie, do­mo­wej ro­boty placki, które kie­dyś ja­dła z se­rem i szynką. I cztery bu­telki Ulu­dağ Frutti. Ile­kroć była u Ir­fana Ba­risa, prze­cha­dzała się mię­dzy pół­kami w świe­tle i cie­ple, cie­sząc się jak dziecko. Sklep nie przy­po­mi­nał tych nor­we­skich, był ra­czej mi­nia­tu­ro­wym tar­giem, pach­ną­cym i ko­lo­ro­wym. Na osob­nej półce stał wy­bór per­fum w krzy­kli­wych fla­ko­nach. Cza­sami pod­no­siła któ­ryś i od­krę­cała na­krętkę. Wszyst­kie pach­niały ostro i ta­nio, nie kosz­to­wały też dużo. Starry Ni­ght. Se­cret Dream. Kil­ler Qu­een. Można tu było też ku­pić mnó­stwo su­szo­nych owo­ców, cia­ste­czek i ta­jem­ni­czych so­sów w sło­ikach. Pie­lu­chy i my­dło, owoce i wa­rzywa. Nie wy­rzu­cał ich, na­wet je­śli miały brą­zowe plamy, ba­nany le­żały tu bar­dzo długo. Torby na za­kupy naj­prost­szego ro­dzaju, cien­kie i bez re­klam. Je­śli ku­piła coś cięż­kiego, mu­siała nieść to w ra­mio­nach, uchwyty czę­sto się ury­wały. Do domu miała na szczę­ście nie­da­leko – wy­star­czyło przejść przez ulicę. Ir­fan był przy­stoj­nym męż­czy­zną, nieco młod­szym od niej, szczu­płym, zło­ci­stym i ciem­nym. Ni­gdy się nie uśmie­chał. Od jego po­staci bił nie­po­kój, zmar­twie­nia wpra­wiały jego ciało w wieczne drże­nie. Czę­sto ka­su­jąc za­kupy, roz­ma­wiał przez te­le­fon, cza­sami mó­wił do sie­bie w swoim ję­zyku, nie­zro­zu­mia­łym, ale pięk­nym. Spo­glą­dał przez okno, jakby ko­goś szu­kał, ale wciąż miał czas za­mie­nić z nią kilka słów ła­ma­nym nor­we­skim. Po­tem koń­czył roz­mowę lek­kim ski­nie­niem głowy, być może na­uczył się tego od niej.

Wy­cho­dząc do pracy, ni­gdy nie ga­siła świa­tła. Gdy wra­cała, wi­tało ją cie­pło, zwłasz­cza w ciem­no­ściach je­sieni, ta­kich jak te­raz. Był to skromny, par­te­rowy dom z sa­lo­nem i kuch­nią, dwiema sy­pial­niami i ła­zienką oraz piw­nicą, w któ­rej miała pralkę i miej­sce na na­gro­ma­dzone przez lata ru­pie­cie, za­równo jej wła­sne, jak i te ku­pione jesz­cze przez ro­dzi­ców. Piw­nica była zimna i su­rowa, a je­śli dużo pa­dało, na pod­ło­dze po­ja­wiały się mo­kre plamy. Miesz­kała w tym domu od za­wsze, po uro­dze­niu syna nie miała pie­nię­dzy i po­trze­bo­wała po­mocy. Zo­stali więc czte­ro­oso­bową ro­dziną. Przed wej­ściem znaj­do­wał się mały ogród, w któ­rym nie ro­biła zbyt wiele, bra­ko­wało jej do tego ta­lentu. Miała też mały ga­nek, na któ­rym rzadko sia­dała, nie lu­biła, gdy lu­dzie mo­gli zo­ba­czyć ją z drogi. Ze swoją białą skórą i wy­bla­kłymi ru­dymi wło­sami nie zno­siła do­brze słońca. Przy dro­dze miała po­jem­niki na śmieci, skrzynkę pocz­tową na sto­jaku, a tuż przy pod­jeź­dzie dużą la­tar­nię uliczną. Pod­jazd był do­brze oświe­tlony. Ile­kroć wra­cała do domu, my­ślała o tej la­tarni, o tym, że zo­stała usta­wiona spe­cjal­nie dla niej, aby pro­wa­dziła ją do domu. Wolno so­bie wy­obra­żać ta­kie rze­czy, po­my­ślała Ra­gna Rie­gel. Dzieci mogą so­bie wy­obra­żać, co chcą.

Prze­szła przez ulicę i trzy­ma­jąc torbę w le­wej ręce, otwo­rzyła skrzynkę na li­sty. Wy­jęła lo­kalną ga­zetę i ma­ga­zyn pa­ra­fialny, ulotkę re­kla­mu­jącą me­ble i dziwną białą ko­pertę. Nie­czę­sto do­sta­wała li­sty. Na ko­per­cie było tylko jej na­zwi­sko, Rie­gel, za­pi­sane wiel­kimi li­te­rami. Żad­nego ad­resu. Po­sta­wiła torbę na ziemi. Nie było znaczka ani ad­resu nadawcy. Stała w świe­tle ulicz­nej la­tarni i ob­ra­cała list w dło­niach. Pa­pier był zwy­kły, być może z re­cy­klingu, cień­szy i bar­dziej szary niż inne. Co u dia­bła… To mógł być Olaf z domu obok, może miał jej coś do prze­ka­za­nia, albo Te­igen z na­prze­ciwka. A może to też ulotka, coś, co wrzu­cono do każ­dej skrzynki wzdłuż ulicy, która cią­gnęła się aż do ko­ścioła. Cza­sami w ten spo­sób ofe­ro­wali swoje usługi cu­dzo­ziemcy. Sprzą­ta­nie, ma­lo­wa­nie i sto­larka, po­rząd­ko­wa­nie i na­prawy. Przy­szło jej do głowy, że być może po­winna skon­tak­to­wać się z ta­kim fa­chow­cem i po­pro­sić o po­moc z pło­tem. Wy­ma­gał ma­lo­wa­nia. Albo może to być wia­do­mość od władz gminy, może taką samą do­stało każde go­spo­dar­stwo do­mowe. Nie, oczy­wi­ście, że nie, jej na­zwi­sko było na­pi­sane od­ręcz­nie. Po­de­szła żwi­ro­waną drogą do domu i za­mknęła drzwi za sobą, pocztę zo­sta­wiła na ku­chen­nym stole. Gdy zdej­mo­wała buty, torba spa­dła na pod­łogę. Wy­pa­ko­wała za­kupy ze sklepu Ir­fana, po­sta­no­wiła zro­bić ri­sotto. Oby się tylko nie prze­ter­mi­no­wały dwie kieł­ba­ski, które miała w lo­dówce. Na szczę­ście nie. Usia­dła przy stole i wpa­try­wała się w białą ko­pertę. Kilka razy ją ob­ró­ciła, jakby wy­obra­żała so­bie, że coś po­jawi się na od­wro­cie, na­zwa firmy lub logo, je­śli tylko tro­chę po­czeka. Ale tak się nie stało. Otwo­rzyła ją więc i zna­la­zła zło­żoną kartkę z krótką wia­do­mo­ścią.

UMRZESZ.

Stała zdez­o­rien­to­wana z kartką w dłoni. Prze­ra­że­nie po­de­rwało ją z krze­sła, serce jej przy­spie­szyło. Mi­mo­wol­nie spoj­rzała za okno, jakby ktoś miał się po­ja­wić na ze­wnątrz, ktoś, kto mógłby wy­ja­śnić, co się dzieje. Ale na ze­wnątrz nie było nic, tylko ciem­ność i tro­chę świa­tła w oknach u Te­igen. Gdy się zbli­żyła, za­uwa­żyła słaby ruch, bladą, upiorną zjawę, która była jej wła­sną twa­rzą od­bitą w szy­bie. Po­now­nie od­wró­ciła ko­pertę, ale w ciągu ostat­nich kilku mi­nut nie po­ja­wił się ża­den nadawca.

Jezu, szep­nęła, krę­cąc głową. Umrzesz. Na­pis wiel­kimi, dru­ko­wa­nymi li­te­rami, tak jak pi­sa­łoby dziecko, mą­dre dziecko. Pro­ste, schludne li­tery o rów­nej wy­so­ko­ści. Uśmiech­nęła się, choć tro­chę nie­pew­nie. Wszy­scy prze­cież umrzemy, po­my­ślała. Osta­tecz­nie wzru­szyła ra­mio­nami i prych­nęła z po­gardą, tak jak ro­bił jej oj­ciec. My­ślami wę­dro­wała wzdłuż ulicy. Nie znała wszyst­kich, któ­rzy tu miesz­kali, tylko naj­bliż­szych są­sia­dów. Wielu było w jej wieku lub star­szych. Domy zbu­do­wano jesz­cze w la­tach trzy­dzie­stych i czter­dzie­stych, sporo miesz­kań­ców było sa­mot­nych. Żad­nych ro­dzin z ma­łymi dziećmi. Żad­nych roz­wrzesz­cza­nych ba­cho­rów, żad­nych psot­nych na­sto­lat­ków. Ale nie­któ­rzy mieli prze­cież wnuki, po­my­ślała. Olaf i Gre­the obok mieli czwórkę dzieci, czę­sto przyj­mo­wali od­wie­dziny. Usta­wili tram­po­linę w ogro­dzie, wi­działa ją z we­randy. W mie­sią­cach let­nich sły­szała śmie­chy i krzyki, wi­działa chude po­staci pod­ska­ku­jące w górę i w dół, w górę i w dół, za gę­stą siatką ochronną. Ale znała prze­cież Olafa i Gre­the, to byli sta­teczni lu­dzie. Nie są­dziła, by ktoś z ich ro­dziny wy­sy­łał li­sty z po­gróż­kami. O ile osoba, która na­pi­sała wia­do­mość, była w ogóle dziec­kiem. Dzieci nie miały też prze­cież sa­mo­cho­dów, po­mię­dzy do­mami prze­miesz­czały się tylko na ro­we­rze lub pie­szo. Cho­ciaż było coś za­chę­ca­ją­cego w je­sien­nej ciem­no­ści. Tyle rze­czy można było ro­bić nie­zau­wa­żo­nym. Prze­cho­dzić od domu do domu i z ogrodu do ogrodu. Na gu­mo­wych po­de­szwach, w czar­nych ubra­niach, z pod­nie­sio­nym kap­tu­rem. Tylko czy ra­dość z psot nie po­le­gała wła­śnie mię­dzy in­nymi na tym, że się po­dzi­wiało efekt swo­ich wy­bry­ków? Nikt nie mógł jej te­raz zo­ba­czyć, gdy stała w kuchni i czy­tała to słowo. Nikt nie wi­dział, czy chwy­ciła się za głowę z roz­pa­czy, czy po­darła list na ka­wałki w fu­rii i wrzu­ciła do ko­minka, czy prze­kli­nała. In­nymi słowy ten wy­głup nie miał żad­nych kon­se­kwen­cji, no, może drę­czy­ciel mógł po­czuć pew­nego ro­dzaju ra­dość, gdy wrzu­cił ko­pertę do jej skrzynki pocz­to­wej i prze­mknął się da­lej. Cóż, po­my­ślała Ra­gna Rie­gel, nie­któ­rych cie­szą ta­kie małe zło­śli­wo­ści. Po­now­nie spoj­rzała na okno, za któ­rym ciem­ność po­zo­sta­wała nie­wzru­szona jak ściana. Po­my­ślała, że czasy, gdy mło­dzież wy­cho­dziła na dwór, by ro­bić psi­kusy, już dawno mi­nęły. Sie­dzieli w swo­ich po­ko­jach, gra­jąc w gry, znę­cali się nad sobą ra­czej w sieci. Ża­den z nich nie spoj­rzałby w jej stronę, ża­den nie za­in­te­re­so­wałby się jej sła­bo­ścią, jej wszech­świa­tem. Nikt nie wie­dział, na czym po­lega jej wielki strach. Była po pro­stu sa­motną starą babą, która ni­gdy się nie po­ka­zy­wała. Te­raz przy­go­tuje ri­sotto, zje je w ci­szy i spo­koju, a po­tem usią­dzie z ga­zetą, w któ­rej na pewno znaj­dzie się wzmianka o wan­da­li­zmie i nie­moż­li­wej mło­dzieży. W końcu była je­sień. Tak, pew­nie je­chali wzdłuż ulicy i wrzu­cali li­sty, stwier­dziła jed­nak. Pew­nie byli nie­trzeźwi, bo wy­obra­żała so­bie, że mu­siało ich być kilku, to pew­nie chłopcy, na­sto­latki. Mo­gli też być młodsi. Pa­mię­tała z wła­snego dzie­ciń­stwa kilka wred­nych dziew­czy­nek w wieku ośmiu czy dzie­się­ciu lat. Zło­żyła kartkę i wsa­dziła ją z po­wro­tem do ko­perty, prych­nęła jesz­cze raz, by pod­kre­ślić swoją po­gardę. Za­go­to­wała wodę i po­kro­iła kieł­ba­ski w kostkę, po­sie­kała ce­bulę, po­mi­dory i chili. Nie ża­ło­wała przy­praw, je­dze­nie miało pa­lić. Cały czas stała ple­cami do bia­łej ko­perty. Ale czuła jakby ukłu­cie, coś nie da­wało jej spo­koju. Krzy­czało. Po­trzą­snęła głową, by roz­pę­dzić nie­po­kój. Zro­bić ha­łas na swój de­li­katny spo­sób. Za­mknąć drzwi, które otwo­rzyły się na coś ob­cego. Ron­del za­bul­go­tał, naj­pierw słabo, po­tem gło­śniej. Po­now­nie spoj­rzała na stół, nie mo­gła się po­wstrzy­mać. Ko­perta była tak ano­ni­mowa, jak tylko się da. Te­raz już nie krzy­czała, za­częła szep­tać, tak jak ona sama, do­ma­ga­jąc się uwagi. Ni­gdy nie wi­działa cze­goś tak nie­istot­nego, co jed­no­cze­śnie sta­no­wi­łoby za­gro­że­nie.

Wsy­pała ryż od Ir­fana do ron­dla, do­dała łyżkę ma­sła, przy­kryła lekko od­chy­loną po­krywką i zmniej­szyła ogień. Przy­sma­żyła kostki kieł­basy na pa­telni, z prze­cie­rem po­mi­do­ro­wym i wszyst­kimi in­nymi pi­kant­nymi przy­pra­wami. Stół miał być pro­sto na­kryty, z ta­le­rzem, szklan­kami i sztuć­cami oraz dzban­kiem wody, mu­siała więc po­ło­żyć list w in­nym miej­scu. Za­klęła ci­cho do sie­bie, nie chciała tego ro­bić, ale znów otwo­rzyła list i prze­czy­tała go.

Umrzesz. Wła­śnie ty. Osoba, która na­pi­sała wia­do­mość, miała do­sko­nałe zdol­no­ści ma­nu­alne. Li­tery zo­stały sta­ran­nie na­ry­so­wane, jedna po dru­giej. Nadawca nie chciał, by pi­smo zdra­dzało go łu­kami i pę­tlami, jak od­cisk palca. Męż­czy­zna, oczy­wi­ście, ko­bieta nie gro­zi­łaby w ten spo­sób. Czyżby na­gle psotny dzie­ciak stał się męż­czy­zną? – po­my­ślała. Od­wró­ciła kartkę. Wia­do­mość zo­stała na­pi­sana z du­żym na­ci­skiem, li­tery były wy­raźne na cien­kim pa­pie­rze. A gdyby na ko­per­cie było na­pi­sane „Ra­gna” za­miast „Rie­gel”? Albo jedno i dru­gie. Albo gdyby wid­niał na niej ad­res „Kir­ke­lina 7”? Wtedy nie de­ner­wo­wa­łaby się aż tak przed prze­czy­ta­niem li­stu. Nie po­tra­fiła wy­ja­śnić so­bie tej róż­nicy, ale czuła ją. Wia­do­mość z pew­no­ścią była dla niej, znaj­do­wała się w jej skrzynce. Syn się wy­pro­wa­dził, ro­dzice zmarli. Wia­do­mość za­adre­so­wano tak, jakby Ra­gna nie była nic warta. Była tylko „Rie­gel”. I miała umrzeć. Prze­ra­żała ją ta zwię­złość, tylko naj­po­trzeb­niej­sze in­for­ma­cje, nie­wąt­pli­wie bez­li­to­sna. Je­stem głodna, po­my­ślała zdez­o­rien­to­wana i po­now­nie zło­żyła kartkę. Wsa­dziła ją do ko­perty, otwo­rzyła szafkę i wrzu­ciła wia­do­mość głę­boko do ko­sza na śmieci. Le­żała tam te­raz ra­zem ze sta­rym, ze­psu­tym je­dze­niem.

Ja­dła wol­niej niż zwy­kle, ura­żona. Jakby ktoś ob­ma­wiał ją za ple­cami, roz­sie­wał plotki. Do­tknięta, bo prze­cież ni­gdy ni­komu nie do­ku­czała, ni­gdy się nie wy­róż­niała, ni­gdy o ni­kim nie mó­wiła lek­ce­wa­żąco, ani jako dziecko, ani jako do­ro­sła. Była zra­niona. Była po­waż­nie za­nie­po­ko­jona. Po­wą­chała tro­chę, skoń­czyła jeść i wstała, wy­jęła kosz na śmieci z szafki, za­wią­zała szczel­nie wo­rek, wło­żyła buty i wy­szła z nim na ulicę. Otwo­rzyła po­jem­nik na śmieci, był za­peł­niony do po­łowy. Wpa­try­wała się w dół Kir­ke­liny, jakby miała ko­go­kol­wiek zo­ba­czyć lub usły­szeć, a po­tem w górę, w stronę ko­ścioła. Iglica była le­dwo wi­doczna. Wrzu­ciła wo­rek do po­jem­nika i za­mknęła po­krywę. Wtedy nad­szedł jej są­siad Olaf z psem, kie­ro­wali się w stronę ko­ścioła. Mieli na so­bie żółte ka­mi­zelki od­bla­skowe. Zdała so­bie sprawę, że chyba chciał z nią za­mie­nić kilka słów, po­cze­kała więc. Znała Olafa do­brze, byli są­sia­dami od za­wsze. Rot­twe­ilerka Dolly za­uwa­żyła ją i chciała po­dejść. Ra­gna ni­gdy przed­tem nie wi­działa tak ma­łego rot­twe­ilera. Wy­glą­dała jak szcze­niak i naj­wy­raź­niej ni­gdy nie do­ro­sła. Pa­trząc na swo­jego mi­łego są­siada, Ra­gna pra­gnęła tylko jed­nego – żeby po­wie­dział jej, że on rów­nież zna­lazł w swo­jej skrzynce pocz­to­wej dzi­waczny list z po­gróż­kami. List in­for­mu­jący go, że umrze. A na ze­wnętrz­nej stro­nie ko­perty tylko na­zwi­sko Skiold na­pi­sane wiel­kimi li­te­rami. Żad­nego ad­resu, żad­nego nadawcy. Jed­nak Olaf nie wspo­mniał o żad­nym li­ście, wy­glą­dał na wol­nego od zmar­twień i szczę­śli­wego. Był męż­czy­zną, miał do­no­śny głos, na­wet tro­chę mię­śni, po­my­ślała, był sze­roki w ra­mio­nach, silny i dużo star­szy od niej. Spoj­rzał tylko na la­tar­nię na jej pod­jeź­dzie i po­wie­dział:

– Za­zdrosz­czę ci tej la­tarni, Ra­gna. Przed na­szym do­mem jest ciemno choć oko wy­kol. – Po­cią­gnął za smycz, bo Dolly chciała biec da­lej. – Ale chyba so­bie na to za­słu­ży­łaś – do­dał z uśmie­chem.

Ra­gna za­sta­na­wiała się, co są­siad ma na my­śli. Może uwa­żał, że skoro stra­ciła głos, po­trze­bo­wała do­dat­ko­wej po­mocy? Nie, źle go oce­niam – uświa­do­miła so­bie – Olaf to do­bry fa­cet. Za­wsze sły­szy, co mó­wię, na­wet gdy drogą je­dzie ha­ła­śliwa cię­ża­rówka, on po pro­stu pod­cho­dzi bli­żej, słu­cha i stara się czy­tać mi z ru­chu ust.

– Te­igen się prze­pro­wa­dza – po­in­for­mo­wał ją i ski­nął w stronę domu na­prze­ciwko, który wi­działa z kuchni i z sy­pialni.

– Aha – szep­nęła za­sko­czona.

– Sprze­dali dom ro­dzi­nie z Taj­lan­dii, z dwójką dzieci – kon­ty­nu­ował. – Otwie­rają małą re­stau­ra­cję w cen­trum mia­sta, po­dobno żona do­stała też po­zwo­le­nie na pro­wa­dze­nie sa­lonu ma­sażu w domu. No, w po­koju w piw­nicy.

– Aha – wy­mam­ro­tała. – Ma­saż?

Olaf ro­ze­śmiał się, gdy zo­ba­czył jej minę.

– Tak, my­ślę, że to tylko kwe­stia ceny lo­kalu. Naj­wy­raź­niej na­uczyła się ma­sażu w Taj­lan­dii i wie co nieco o bo­lą­cych ple­cach. Ceny pew­nie też będą przy­stępne, ma mieć otwarte co drugi dzień.

– Pój­dziesz tam? – szep­nęła Ra­gna.

– Nie wy­klu­czam – od­parł Olaf – je­śli żona nie bę­dzie miała nic prze­ciwko. Są ta­kie ładne, te pa­nie z Taj­lan­dii.

Mru­gnął do niej, gdy to mó­wił. Oczy za­lśniły od­bi­tym świa­tłem la­tarni. Od­wró­cił się i po­dą­żył wzro­kiem za sa­mo­cho­dem, który prze­je­chał obok nich i skie­ro­wał się w stronę ko­ścioła. Le­dwo wi­dzieli tar­czę wiel­kiego ze­gara, świe­ciła blado jak księ­życ.

– Mam krę­go­słup po­kryty zwap­nie­niami jak ame­ry­kań­ska cho­inka śnie­giem – wy­ja­śnił. – We­dług mo­jego le­ka­rza ro­dzin­nego. No da­lej, Dolly! Idziemy.

Po­cią­gnął za sobą psa i od­szedł, wi­działa już tylko żółte ka­mi­zelki tań­czące w ciem­no­ści. Nie do­stał żad­nego li­stu. Więc to tylko ona. Od­wró­ciła się i we­szła z po­wro­tem do domu, usia­dła w fo­telu przed te­le­wi­zo­rem, włą­czyła wia­do­mo­ści. Po­trze­bo­wała wie­dzieć, co się dzieje na świe­cie, jej wła­sny był tak nie­skoń­cze­nie mały, a ko­le­dzy w Eu­ro­pris za­wsze o czymś opo­wia­dali, więc chciała być po­in­for­mo­wana. Gdyby coś wy­da­rzyło się w Ber­li­nie, nad­sta­wi­łaby uszu. Ale ob­razy nie przy­ku­wały jej uwagi tak jak zwy­kle. Nie mo­gła się uspo­koić. Nie­po­kój tkwił jak gwóźdź w jej gło­wie, draż­nił coś głę­boko w środku. Sie­działa ci­cho z rę­kami na ko­la­nach, wy­rzu­cała so­bie te­raz, że nie spa­liła li­stu od razu. Na­wet go nie po­darła ani nie zgnio­tła, wia­do­mość le­żała w worku na śmieci w ko­szu przy dro­dze kom­plet­nie nie­na­ru­szona. Groźba wciąż tam była, nie znisz­czyła jej, le­żała i od­bi­jała się echem, tak gło­śnym, że po­krywa po­jem­nika na śmieci wi­bro­wała, cała ulica mo­gła usły­szeć jej cią­gły stu­kot. Sły­szeć, że sie­dzi tu­taj, nie­spo­kojna, w domu pod nu­me­rem siód­mym, bez męża i głosu. Wstała i po­szła do przed­po­koju, wło­żyła buty, szarp­nęła drzwi, wy­cią­gnęła rękę i otwo­rzyła po­jem­nik. Po­chy­liła się. Było ciemno, stała ple­cami do la­tarni i pra­wie nic nie wi­działa. Która to była torba, ta na gó­rze czy ta, która wy­lą­do­wała z boku? Nie­które były ze sklepu Ir­fana, białe i bez re­klam, ale zna­la­zła też kilka z Eu­ro­pris, z zie­lo­nym logo. Jak to było, którą torbę wy­jęła z szafki i za­brała ze sobą na dół? Grze­bała w śmie­ciach, ści­ska­jąc ko­lejno torby, pró­bu­jąc zi­den­ty­fi­ko­wać ich za­war­tość. W końcu wy­ło­wiła jedną z nich. Po­krywa za­trza­snęła się na swoim miej­scu. Już miała wy­cho­dzić, kiedy Olaf wró­cił. Spoj­rzał na torbę zwi­sa­jącą z jej ręki, Ra­gna po­czer­wie­niała na twa­rzy.

– No tak – za­uwa­żył z uśmie­chem. – Też mi się zda­rza wy­rzu­cić coś, co po­tem mu­szę od­ko­pać. Wrzu­ci­łaś zwy­cię­ski los na lo­te­rię?

Przy­cią­gnęła torbę do sie­bie i po­trzą­snęła głową.

– Po­my­li­łam się w po­śpie­chu – szep­nęła. – Po­rząd­kuję dom, worki są wszę­dzie, po­ło­ży­łam je na ko­ry­ta­rzu. Nie­które tra­fiają do piw­nicy, a inne do ko­sza.

– Chyba się nie wy­pro­wa­dzasz?

– O nie, ja się stąd nie ru­szam. – Od­wró­ciła się do niego ple­cami i ru­szyła w stronę domu. We­szła do przed­po­koju, po­liczki wciąż jej pło­nęły z za­że­no­wa­nia. Mimo wszystko lu­biła Olafa. Nie wy­obra­żała so­bie ży­cia bez mi­łego są­siada w wieku eme­ry­tal­nym, który za­wsze miał coś do­brego do po­wie­dze­nia, mógł mieć oko na jej dom, spraw­dzić, czy rano za­pali świa­tło, da znak, że żyje. Mógł za­re­ago­wać, gdyby dom się za­pa­lił lub ktoś pró­bo­wał się wła­mać. Wie­dział, że nie mo­gła krzy­czeć.

We­szła da­lej i otwo­rzyła wo­rek na śmieci. Ko­perta tkwiła zgnie­ciona mię­dzy wil­got­nymi obier­kami ziem­nia­ków i zmiaż­dżo­nymi, prze­ter­mi­no­wa­nymi jaj­kami. Pod­nio­sła ją dwoma pal­cami i na­tych­miast po­de­szła do ko­minka, wrzu­ciła ją do sza­rego po­piołu obok zwę­glo­nego drewna, na stole zna­la­zła za­pa­larkę. Ale ko­perta za­mo­kła i nie chciała się za­pa­lić.

*

Jej twarz ożyła w trak­cie tej opo­wie­ści. Trzy­mała go w na­pię­ciu, cho­ciaż nie mo­gła mo­du­lo­wać głosu. W ca­łej jej po­sta­wie było coś za­pra­sza­ją­cego. Cza­sami pod­no­siła rękę, aby ge­stami w po­wie­trzu coś pod­kre­ślić, po­móc so­bie, stwo­rzyć ilu­zję dźwięku. Jej szept spra­wił, że on też wy­ci­szył głos. Słu­chał tak uważ­nie, że usły­szałby kota pod­kra­da­ją­cego się do zdo­by­czy.

– Nic pani nie po­wie­działa – za­uwa­żył Se­jer. – Ani są­sia­dom, ani ko­le­gom, ani Ir­fa­nowi w skle­pie, ani in­nym zna­jo­mym. Ani Ri­kar­dowi Jo­se­fowi. List, który zna­la­zła pani w skrzynce pocz­to­wej, był prze­cież groźbą. Nie wia­domo od kogo. A pani z ni­kim się tym nie po­dzie­liła.

Ra­gna wi­działa jego twarz wy­raź­nie w świe­tle ekranu. Głę­bo­kie bruzdy bie­gnące od skrzy­de­łek nosa do ką­ci­ków ust, pro­ste brwi, które kie­dyś były ciemne, a te­raz miały kilka srebr­nych pasm. Za­wsze był uważny, za­wsze bli­sko. Nie od­ry­wał od niej wzroku, nie ule­gał po­ku­sie od­wró­ce­nia się w stronę mo­ni­tora, by spraw­dzić, czy coś się tam dzieje. Cza­sami te­le­fon mi­gał na czer­wono, ale on nie od­bie­rał. Czuła się jak ryba, którą zła­pał w sieć, le­żała dość wy­god­nie wśród cien­kiej nici. Na biurku miał stos pa­pie­rów i wielki no­tes, w któ­rym od czasu do czasu ro­bił no­tatki, z taką szyb­ko­ścią, że za­sta­na­wiała się, czy uczył się ste­no­gra­fii.

– To było że­nu­jące – wy­szep­tała. – Tak bar­dzo się wsty­dzi­łam.

Wi­działa, że prze­my­ślał jej od­po­wiedź. Nie wy­cią­gał po­chop­nych wnio­sków, jakby do pew­nego stop­nia ją ro­zu­miał. Co Lars, Gun­n­hild i wszy­scy inni w Eu­ro­pris po­my­śle­liby o li­ście? Co by po­wie­dzieli, jak mo­gliby ją po­cie­szyć? Chyba tylko uśmiech­nąć się pod no­sem i oce­nić całą sprawę jako non­sens. Nie mieli szans zro­zu­mieć, jak wiel­kim wstrzą­sem był ten list. Uzna­liby, że coś jest na rze­czy, że nie bez po­wodu ja­kiś zło­czyńca wy­brał wła­śnie Ra­gnę Rie­gel. Wska­zał ją pal­cem, bez­li­to­śnie wy­trą­ca­jąc z rów­no­wagi. Nic nie jest przy­pad­kowe, po­my­śle­liby, bo prze­cież nic nie prze­raża lu­dzi bar­dziej niż przy­pad­ko­wość. Musi ist­nieć ja­kaś przy­czyna, ja­kaś forma winy. Ina­czej wszystko mo­głoby się zda­rzyć, nie by­łoby sensu po­dej­mo­wać środ­ków ostroż­no­ści, chro­nić się, po­stę­po­wać zgod­nie z za­sa­dami.

In­spek­tor wy­raź­nie się za­sta­na­wiał. Ro­zu­miał po­wagę sy­tu­acji i jej szok, wi­działa to w jego sza­rych oczach. Nie żeby wcze­śniej nie my­ślała o śmierci, wprost prze­ciw­nie. Ale od kiedy otwo­rzyła tam­ten list, my­ślała o niej cały czas, nie mo­gła po­zbyć się wi­doku nie­ostem­plo­wa­nej ko­perty. Przy­je­chał sa­mo­cho­dem lub szedł ulicą. Za­trzy­mał się tuż przy jej skrzynce pocz­to­wej, wpa­try­wał się w dom, szu­kał cie­nia w oknie, upew­niał się, czy nie jest ob­ser­wo­wany. Po­tem po­spie­szył da­lej w ciem­no­ściach wie­czoru lub nocy, z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem płasz­cza i rę­kami głę­boko w kie­sze­niach, a za tym wszyst­kim kryła się ja­kaś myśl, ja­kiś nie­zro­zu­miały cel. Przy­szło jej do głowy, że w dzie­ciń­stwie mógł drę­czyć koty. Za­drżała.

– Ma pani ja­kiś po­mysł, kto to zro­bił? – za­py­tał Se­jer. – Ja­kiś zna­jomy, były, może ko­lega z pracy, są­siad lub da­leki krewny, któ­remu na­dep­nęła pani na od­cisk?

– Pra­wie nic nie ważę – od­parła Ra­gna. – Gdy­bym na­dep­nęła ko­muś na od­cisk, na­wet by tego nie spo­strzegł, tak jak nie za­uwa­żyłby my­szy. – Słowo „mysz” wy­po­wie­działa z na­bur­mu­szoną miną, ale za­raz uśmiech­nęła się do niego.

– Nie jest pani żadną my­szą – za­pew­nił Se­jer. – Są lu­dzie prze­czu­leni, któ­rzy re­agują prze­sad­nie na naj­mniej­szą rzecz. Mu­szę szu­kać wszę­dzie, w naj­dal­szej prze­szło­ści. Oj­ciec Ri­karda Jo­sefa. Nie chciała pani o nim roz­ma­wiać?

– Nie ma o czym mó­wić. Skoń­czył sześć­dzie­siąt dzie­więć lat.

– Więc li­czy pani lata?

Znowu się za­wsty­dziła. Ktoś do­strzegł ją w tłu­mie i skie­ro­wał na nią bez­li­to­sne świa­tło re­flek­tora, któ­rego nie mo­gła zi­gno­ro­wać. Dom, w któ­rym do­ra­stała, jej małe gniazdko, uko­chane, stał przy Kir­ke­li­nie w czar­nej je­sien­nej ciem­no­ści, świe­cąc jak ame­ry­kań­ska willa ude­ko­ro­wana na Boże Na­ro­dze­nie. Zo­stała wy­sta­wiona na wi­dok pu­bliczny. Cho­ciaż nie czuła się winna, była prze­ko­nana, że drę­czy­ciel coś do niej miał.

Przez krótką chwilę Se­jer wy­czuł jed­nak pe­wien ro­dzaj oporu, jakby chciała mu po­wie­dzieć: „Zdaję so­bie sprawę, dla­czego tu sie­dzę, ale nie będę się po­ni­żać”. Wcale tego nie żą­dał. Oboje przez to prze­cho­dzili, on bez osą­dza­nia, ona bez utraty god­no­ści. Tak wła­śnie chciał. Tego wła­śnie po­trze­bo­wała Ra­gna Rie­gel.

– Pani syn… – po­wie­dział Se­jer. – Czy jest owo­cem krót­ko­trwa­łego związku?

– Jed­nej nocy. By­łam na im­pre­zie i wy­pi­łam o wiele za dużo. Mimo że cho­wa­łam się w ką­cie, ktoś mnie zna­lazł. Nie mia­łam od­wagi zbli­żyć się do chłop­ców w moim wieku. Nie żeby oni tego chcieli, nie mia­łam cech, któ­rych pra­gną chłopcy.

– A czego pra­gną?

– Nie za­da­waj tak głu­pich py­tań.

– Więc – kon­ty­nu­ował Se­jer – jedna noc. I ni­gdy wię­cej go nie wi­dzia­łaś?

– Ależ tak, kilka razy.

– My­ślisz o nim cza­sem?

– Bar­dzo rzadko. W sy­pialni mam starą ko­modę, w dol­nej szu­fla­dzie jest zdję­cie, które zro­bił mi, kiedy spa­ce­ro­wa­li­śmy po parku. Czarno-białe, wy­wo­łał je i dał mi w pre­zen­cie. Po­wie­dział, że pa­trząc na nie, po­win­nam czuć, że je­stem wi­dziana, że za­słu­guję na to. Ni­gdy nie by­łam piękna – do­dała – na­wet kiedy mia­łam szes­na­ście lat, ale z ja­kie­goś po­wodu udało mu się zła­pać mnie w ko­rzyst­nym świe­tle. To się już nie po­wtó­rzyło. Na tym kon­kret­nym zdję­ciu wy­glą­dam jak anioł. On jest fo­to­gra­fem – za­zna­czyła.

Znów spu­ściła wzrok, za­wsty­dzona. Za da­leko po­szła w tym prze­chwa­la­niu się. Chyba ją po­nio­sło z tym „anio­łem”. Za­czer­wie­niła się i nie pod­no­siła wzroku przez dłuż­szy czas.

– Ale zdję­cie leży w szu­fla­dzie? Cho­ciaż to naj­pięk­niej­sza wer­sja sie­bie, jaką kie­dy­kol­wiek pani wi­działa?

– To kom­pletny przy­pa­dek, nic in­nego. Za­mgle­nie. Za­cho­dzące słońce. Ta­kie rze­czy.

– Ale też go pani nie wy­rzu­ciła. Jak on się na­zy­wał?

– Wal­ther Eriks­son. Mieszka te­raz w Sztok­hol­mie, od lat. Praw­do­po­dob­nie jest na eme­ry­tu­rze.

– Więc na­dal pani śle­dzi, co się z nim dzieje?

Ski­nęła głową. Ni­gdy nie wi­dział tak cien­kiej szyi, po­my­ślał, że można by ją zła­mać jedną ręką.

– Żyję w ma­łym świe­cie – przy­znała. – Nie utrzy­muję kon­tak­tów to­wa­rzy­skich, tylko z ludźmi w pracy. Spę­dzam dużo czasu w In­ter­ne­cie, jest tam wiele o nim. Otrzy­mał kilka na­gród za swoje por­trety. Nie kilka. Wiele.

– Czyli to do­bry fo­to­graf – za­uwa­żył Se­jer – lep­szy od in­nych. Tacy fo­to­gra­fo­wie nie zdo­by­wają na­gród dzięki szczę­ściu. Mają do­bre oko. Uni­kalne po­dej­ście i do­bre wy­czu­cie czasu. Wie­dzą, kiedy na­ci­snąć mi­gawkę. – Po­chy­lił się do przodu i do­dał sta­now­czo: – Prę­dzej czy póź­niej to zdję­cie ma tra­fić na ścianę.

Cza­sami wo­lał mil­czeć. Nie chciał wy­wo­ły­wać nie­pew­no­ści, ale uży­wał mil­cze­nia jako tak­tyki. W ta­kich chwi­lach mowa ciała prze­słu­chi­wa­nych wiele mu mó­wiła, nie­któ­rzy za­czy­nali ga­dać, dużo i ner­wowo, od­sła­niali się. Te­raz jed­nak chciał dać jej prze­strzeń, żeby mo­gła się po­zbie­rać. Prze­two­rzyć zwie­rze­nia, któ­rych już do­ko­nała, rze­czy, któ­rych być może ni­gdy nie po­wie­dzia­łaby ni­komu in­nemu. Te­raz jej oczy błą­dziły po po­koju. Ob­ser­wo­wała świat tak, jak tylko cisi lu­dzie po­tra­fią, a po­nie­waż miała trud­no­ści z ko­mu­ni­ka­cją, była do­brym słu­cha­czem.

– Ja też lu­bię Grace Kelly. – Kiw­nęła głową w stronę zdję­cia na ścia­nie. – Lu­bię stare ame­ry­kań­skie filmy. Po­cho­wali ich obok sie­bie, ją i księ­cia, w pa­łacu. Za­wsze są tam kwiaty. I tłum lu­dzi.

Se­jer od­po­wie­dział na to uśmie­chem, co zda­rzało mu się rzadko.

– To moja żona Elise. Ona też spo­czywa już w gro­bie i za­wsze są tam kwiaty. Ale tłu­mów nie ma, tylko Frank i ja.

– Och! – od­parła Ra­gna, za­hip­no­ty­zo­wana. – Ale wy­gląda jak ona. Bar­dzo po­dob­nie.

– Wszy­scy tak mó­wią – przy­znał z dumą.

– Och! – po­wtó­rzyła.

Jej wzrok za­trzy­mał się na por­tre­cie, po­wę­dro­wał do twa­rzy Se­jera, a po­tem z po­wro­tem. Znów się za­wsty­dziła. Jak mo­gła su­ge­ro­wać, że jej wła­sny por­tret był piękny!

– Elise?

Przy­tak­nął.

Znowu ci­sza. Usiadł i spoj­rzał na jej sty­lo­nowy far­tuch, o wiele za duży; mógł się tylko do­my­ślać jej fi­gury.

– Ła­two tra­cisz pa­no­wa­nie nad sobą? – za­py­tał na­gle.

Ro­ze­śmiała się, gwał­tow­nie ła­piąc po­wie­trze.

– Wy­star­czy na mnie spoj­rzeć. I po­słu­chać. Czy na to wy­glą­dam?

Jej spoj­rze­nie było bez­po­śred­nie, na­brała do niego więk­szego za­ufa­nia.

– Nie – mu­siał przy­znać. – Ale ma pani w so­bie po­ten­cjał wście­kło­ści, wszy­scy lu­dzie go mają. Prę­dzej czy póź­niej wszy­scy znaj­du­jemy się w sy­tu­acji, w któ­rej go po­trze­bu­jemy. Ad­re­na­lina. Czyni nas sil­nymi i szyb­kimi. Męż­czy­zna ma jej oczy­wi­ście wię­cej niż ko­bieta; to on wy­cho­dzi na po­lo­wa­nie, to on może na­po­tkać dzi­kie zwie­rzęta. Ale pani też. Dla­tego tu pani te­raz sie­dzi, prawda?

– Tak – przy­znała. – Ko­biety też mają swoją broń. Czę­sto my­ślę, że na­wet nie zdają so­bie sprawy z tego, do czego są zdolne. Gun­n­hild, ta z mo­jej pracy, ku­piła gaz pie­przowy przez In­ter­net, za­wsze ma go w to­rebce. W naj­bar­dziej stre­su­ją­cym mo­men­cie mu­sia­łaby wiec go szu­kać. Zdję­łaby na­sadkę, wy­ce­lo­wała i strze­liła, pod­czas gdy ja­kiś sza­le­niec gro­ziłby jej no­żem.

– Wi­dzę tu pro­blem – przy­znał.

– Ale jest coś, co za­wsze prze­razi sprawcę – kon­ty­nu­owała – coś, co wszyst­kie ko­biety mają, czego nie mu­szą szu­kać, ale czego wciąż nie­chęt­nie uży­wają.

– O czym pani my­śli?

– O krzyku.

Przy­po­mniał so­bie wiele sta­rych spraw, wiele ko­biet. Gwałt mógł mieć miej­sce w sy­pialni, pod­czas gdy reszta to­wa­rzy­stwa ba­wiła się w sa­lo­nie. Ko­biety były gwał­cone w bra­mie, pod­czas gdy lu­dzie prze­cho­dzili obok ulicą. Pa­ra­li­żu­jący lęk. Strach, że bę­dzie jesz­cze go­rzej. „Naj­le­piej le­żeć cał­ko­wi­cie nie­ru­chomo. Nie ru­szaj na­wet pal­cem. Wkrótce bę­dzie po wszyst­kim”.

Stop­niowo za­częła po­strze­gać lu­dzi w inny spo­sób. Wcze­śniej wy­da­wali jej się tacy po­dobni, zwłasz­cza te­raz, je­sie­nią. Ko­biety i męż­czyźni ubie­rali się tak samo, w pu­chowe kurtki i dżinsy, czarne, gra­na­towe i ano­ni­mowe. Na­sto­latki też ta­kie no­siły, zresztą w Eu­ro­pris nie było ich zbyt wiele, a ona nie spę­dzała za dużo czasu na uli­cach. Ale te­raz nie sta­no­wili już jed­no­li­tej masy. Po­twór za­wsze miał wiele głów, te­raz do­strze­gała każdą z nich.

Była na pierw­szej zmia­nie, ob­słu­gi­wała kasę. Utrzy­my­wała klien­tów na dy­stans zdaw­ko­wymi uśmie­chami, ru­chem głowy sy­gna­li­zu­jąc osta­teczną sumę na wy­świe­tla­czu, py­ta­jąco wska­zy­wała na pu­dełko z re­kla­mów­kami. Nikt się do niej nie od­zy­wał, mało kto w ogóle na nią pa­trzył, jakby była czę­ścią ter­mi­nala płat­ni­czego. Ale Ra­gna Rie­gel za­częła uważ­nie przy­glą­dać się każ­dej oso­bie. Ści­śle rzecz bio­rąc, nie ko­bie­tom, któ­rych była więk­szość, ale wszyst­kim in­nym. Ba­dała twa­rze do­ro­słych męż­czyzn, by spraw­dzić, czy wy­sy­łają ja­kieś sy­gnały, coś, co po­winna za­uwa­żyć, może ta­jem­ni­czy uśmiech albo za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nie. Coś szcze­gól­nego w ich mo­wie ciała, nie­zro­zu­miały ko­men­tarz albo na­wet wy­raźny za­pach, choć oczy­wi­ście zda­wała so­bie sprawę, że nie jest psem tro­pią­cym. Nie wy­wę­szy­łaby ani stra­chu, ani agre­sji. Jed­nak nikt się nie wy­róż­niał, nie zna­la­zła ni­kogo, kto mógłby być au­to­rem ano­ni­mo­wego li­stu, kto mógłby chcieć ją draż­nić czy prze­stra­szyć. Klienci nie byli już tacy sami, po­mimo kur­tek i dżin­sów wi­działa ich wy­raź­nie. Do­strze­gała niu­anse i szcze­góły. Na­wet stali klienci, o któ­rych my­ślała ra­czej cie­pło, mu­sieli zo­stać pod­dani po­now­nej oce­nie. Nie, to nie był ża­den z nich. Czy oj­ciec z dwu­lat­kiem na ręku, szu­ka­jący ta­niego ja­błuszka do zjeż­dża­nia, miał być jej drę­czy­cie­lem? Albo do­ro­sła ko­bieta szu­ka­jąca no­wej pa­telni Ja­miego Oli­vera, która w rze­czy­wi­sto­ści kosz­to­wała ty­siąc dwie­ście ko­ron, ale sprze­da­wali ją za pół ceny? Musi być coś, co prze­ga­pi­łam, po­my­ślała, coś, o czym za­po­mnia­łam, coś z prze­szło­ści. Nie lu­biła my­śleć o prze­szło­ści, miała dość tego, co było te­raz, jej głowa była wy­peł­niona chwilą, dźwię­kami i za­pa­chami, ro­jem lu­dzi, zaj­mo­wało ją to cał­ko­wi­cie i bez reszty. Całe to ga­da­nie o uży­wa­niu tylko czę­ści mó­zgu, phi! Nie wie­rzyła w to ni­gdy. Każdy neu­ron był w uży­ciu, w gło­wie Ra­gny nie było pu­stych prze­strzeni. Po­zwa­lała to­wa­rom prze­su­wać się po ta­śmie, pewna, że jej drę­czy­ciel z Kir­ke­liny po­jawi się w któ­rymś mo­men­cie. Na­gle sta­nie tam, wpa­tru­jąc się w nią, być może z po­ro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem. Aby przejść do na­stęp­nego po­ziomu gry, bo dla niego to była prze­cież gra. Spoj­rzeć na swoją ofiarę z bli­ska, de­lek­to­wać się jej nie­wie­dzą i bez­bron­no­ścią. Może po­wie kilka słów, któ­rych zna­cze­nia na po­czątku nie poj­mie, ale kilka go­dzin póź­niej wszystko do niej do­trze. O mój Boże. To był on, to był on! Kiedy sie­działa przy ka­sie, od klien­tów dzie­lił ją le­d­wie metr, do­brze wy­ko­rzy­sty­wała te se­kundy, w któ­rych mo­gła im się przyj­rzeć. Dla­tego była bar­dziej zmę­czona niż zwy­kle, jej zmy­sły po­zo­sta­wały w sta­nie wy­so­kiej go­to­wo­ści. A po­tem, kiedy zmiana do­bie­gała końca, mu­siała prze­li­czyć ka­setkę, która za­wsze się zga­dzała, co do jed­nego øre. Na­stęp­nie kilka mi­nut na przy­sta­nek au­to­bu­sowy, by tam zna­leźć swoje stałe miej­sce, trze­cie po le­wej stro­nie. Z ulgą i fru­stra­cją jed­no­cze­śnie, bo ni­czego nie za­uwa­żyła, ni­czego nie po­dej­rze­wała, nie ode­brała żad­nych ta­jem­nych sy­gna­łów. Znik­nął w tłu­mie lu­dzi jak igła w stogu siana. Oparła się ciężko o szybę au­to­busu. Sie­działa tam, wie­dząc, że kiedy wy­sią­dzie po czter­dzie­stu mi­nu­tach i przej­dzie ostat­nie kilka me­trów wzdłuż Kir­ke­liny, bę­dzie mu­siała otwo­rzyć skrzynkę pocz­tową z na­pi­sem „Rie­gel”. La­tar­nia uliczna na pod­jeź­dzie świe­ciła już o zmierz­chu, a ona uwa­żała, by nie za­sło­nić świa­tła. Wpa­tru­jąc się w głąb skrzynki, zmo­bi­li­zo­wała się do pło­mien­nego sprze­ciwu, który, jak so­bie wy­obra­żała, za­mie­niłby się w gniew, gdyby zna­la­zła ko­lejny ano­ni­mowy list. Nie zna­la­zła jed­nak żad­nego. Wy­jęła ga­zetę i re­klamę, list z prośbą o wspar­cie od Nor­we­skiego Lot­ni­czego Po­go­to­wia Ra­tun­ko­wego i fak­turę od firmy ener­ge­tycz­nej, a gdy usa­do­wiła się w fo­telu pod lampą, prze­czy­tała lo­kalny do­da­tek, aby spraw­dzić, czy któ­ryś z czy­tel­ni­ków do­świad­czył tego sa­mego co ona i na­pi­sał o tym na „Mo­jej stro­nie”. Nie­moż­liwe, żeby to była tylko ona! Gdyby kilka osób otrzy­mało taką wia­do­mość, stra­ci­łaby zu­peł­nie na zna­cze­niu, ale je­śli była je­dyna, nie mo­gła po­strze­gać tego jako nic in­nego niż praw­dziwą groźbę. Je­śli to była groźba. Wia­do­mość była krótka i zwię­zła – że umrze. Była to prze­cież prawda. Może ktoś, drę­czony przez wła­sne pro­blemy, po pro­stu wska­zał to jako fakt. Sa­motny nie­szczę­śnik, który pra­gnął być za­uwa­żony, lub ktoś, kto miał wkrótce umrzeć. Szybko prze­kart­ko­wała ga­zetę od pierw­szej do ostat­niej strony, a kiedy do­tarła do ne­kro­lo­gów, przej­rzała je z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem. Dziwne, po­my­ślała, nie znam ni­kogo. W ogóle nie znam ni­kogo w tym mie­ście, nie chcę też ni­kogo znać. Na­gle zdała so­bie sprawę, że osoba, która wy­słała wia­do­mość, rów­nież czy­tała ne­kro­logi z wiel­kim za­pa­łem, jej palce też były czarne od atra­mentu, gdy od­kła­dała ga­zetę. Tak wła­śnie po­winno być, po­my­ślała, prze­glą­da­jąc li­stę na­zwisk. Nie­szczę­ście świata po­winno zo­sta­wiać ślad, a nie tylko mi­gać na ekra­nie. Ni­gdy nie czy­tała wia­do­mo­ści on­line, lu­biła sze­lest pa­pieru, gdy prze­wra­cała strony. Pa­mię­tała swo­jego ojca, kiedy czy­tał coś obu­rza­ją­cego, po­trzą­sał ga­zetą mocno i bez­li­to­śnie, jak nie­grzecz­nym dziec­kiem. Wtedy nie był to tylko słaby sze­lest, brzmiał twardo i ostro.

Pew­nie po ja­kimś cza­sie znu­dzi mu się ta za­bawa, po­my­ślała Ra­gna. Wkrótce będę mo­gła otrzą­snąć się z dys­kom­fortu, śmiać się z tego i za­po­mnieć. To się wy­pali, tak jak wy­pa­liło się wspo­mnie­nie o Wal­the­rze Eriks­so­nie i żal po Ri­kar­dzie Jo­se­fie, który od wy­jazdu do Ber­lina po­ro­zu­mie­wał się wy­łącz­nie za po­mocą ko­lo­ro­wych kar­tek z kil­koma wy­dru­ko­wa­nymi sło­wami. To też się wy­pa­liło. Dy­stans mię­dzy nimi stał się nową normą. Tym wła­śnie stało się jej ży­cie. Myśl o wła­snym tchó­rzo­stwie była dla niej jak zimny prysz­nic. Dla­czego ni­gdy nie skon­fron­to­wała się z nim i nie za­żą­dała wy­ja­śnień? Za­nie­dbała to, może się jej wsty­dził, a może po pro­stu miał pro­blemy z bli­sko­ścią i kon­tak­tem? Ale ho­tel, po­my­ślała w na­stęp­nej chwili, od­no­szący suk­cesy pię­cio­gwiazd­kowy ho­tel był prze­cież pe­łen lu­dzi i pra­cow­ni­ków, z któ­rymi miał do czy­nie­nia na co dzień. Chciał z nimi roz­ma­wiać, trosz­czyć się o nich i im słu­żyć. Czy źle go trak­to­wa­łam, czy jest coś waż­nego, czego mu za­bra­kło? Z pew­no­ścią nie! Po­czuła ucisk w gar­dle. Iry­to­wało ją to, nie chciała znowu po­ru­szać tych spraw, to ten cho­lerny list tak ją po­tur­bo­wał. Przy­po­mniała so­bie, że bli­skość i kon­takt nie były prze­cież gwa­ran­to­wa­nym do­świad­cze­niem każ­dej ro­dziny. Nie­któ­rzy tego nie chcieli, inni nie mieli do tego ta­lentu. Wiele ro­dzin roz­jeż­dżało się na różne strony, cza­sem na­wet na drugi ko­niec świata. Nie­ko­niecz­nie roz­cho­dzili się roz­go­ry­czeni, nie­ko­niecz­nie żyli z po­gardą dla wła­snego po­cho­dze­nia. W końcu Ri­kard Jo­sef wy­sy­łał kartki świą­teczne i uro­dzi­nowe, a ona słała kartki do niego, ist­niało mię­dzy nimi ja­kieś po­łą­cze­nie. Wy­ko­na­nie te­le­fonu lub wy­sła­nie e-ma­ila by­łoby prze­kro­cze­niem gra­nicy, kon­fron­ta­cją, czuła, że to na­ru­sze­nie jego pry­wat­no­ści. Nie miała też ad­resu e-mail, tylko nu­mer ko­mórki, któ­rego ni­gdy nie od­wa­żyła się wy­brać. Poza tym ni­gdy jej o nic nie oskar­żył, nie wy­ra­ził gniewu ani urazy, ona też z pew­no­ścią nie za­mie­rzała go wy­dzie­dzi­czać. Nic mi się nie na­leży, uświa­do­miła so­bie, on sam de­cy­duje o so­bie. Ri­kard Jo­sef chciał po pro­stu żyć wła­snym ży­ciem w Ho­telu Do­rmero. Jako dy­rek­tor.

We­szły jej w na­wyk szyb­kie spoj­rze­nia w kie­runku drogi, gdy mi­jała okno. Nie żeby spo­dzie­wała się przy­ła­pać au­tora li­stu na go­rą­cym uczynku, po­chy­lo­nego nad skrzynką pocz­tową, ale jej ży­cie bez­pow­rot­nie za­jęły nerwy, może na­wet roz­go­rącz­ko­wa­nie. Draż­niły ją stale. Nic nie mo­gła na to po­ra­dzić, na wszystko pa­trzyła te­raz ina­czej, uważ­nie ba­dała na­wet sa­mo­loty na nie­bie. Na Kir­ke­li­nie pa­no­wał spory ruch, sły­szała jed­no­stajny szum sa­mo­cho­dów, zwłasz­cza po po­łu­dniu. Do użytku we­szły nowe au­to­busy prze­gu­bowe, miały osiem­na­ście me­trów dłu­go­ści i nie mo­gły wjeż­dżać w za­toczki, mu­siały sta­wać na jezdni. Wciąż my­ślała o au­to­rze li­stu, wła­ści­wie co­raz wię­cej. Przy­lgnął do niej jak pi­jawka. Coś tak ża­ło­snego, po­my­ślała, coś tak mar­nego. Nie­udacz­nik, ano­ni­mowy tchórz. Wy­rzu­tek. A jed­nak nie mo­gła o tym ni­komu po­wie­dzieć, ani Ola­fowi, ani ko­le­gom w pracy. Cza­sami przy­cho­dziło jej też do głowy, że może wcale nie był nie­udacz­ni­kiem, tylko zwy­kłym czło­wie­kiem z żoną i dziećmi, kimś, komu ni­czego w ży­ciu nie bra­ko­wało. Po pro­stu miał mroczny se­kret. To prze­ra­żało ją jesz­cze bar­dziej. Gdy sie­działa z ta­kimi my­ślami, czuła cza­sem, że wbija pa­znok­cie w dłoń, to była jej przy­tłu­miona wer­sja gniewu, któ­rego nie miała na kogo skie­ro­wać, z wy­jąt­kiem sie­bie. Wie­czo­rem uspo­ka­jała się nieco. Ko­lejny dzień bez gróźb. Czę­sto stała przez długi czas przed otwar­tym oknem sy­pialni, aby ochło­nąć. Po­liczki jej pło­nęły. Nie mu­siała pod­sy­cać tego ognia.

Wresz­cie pew­nego wie­czoru usia­dła jed­nak, by na­pi­sać list do syna w Ber­li­nie. Tylko krót­kie po­zdro­wie­nia, coś bar­dzo skrom­nego. Pew­nie się zdziwi, bo prze­cież ni­gdy tego nie ro­biła, nie było to Boże Na­ro­dze­nie ani jego uro­dziny, nie sprze­da­wała domu i nie prze­pro­wa­dzała się, nie była po­waż­nie chora i nie wy­szła za mąż. Oczy­wi­ście miało to coś wspól­nego z tam­tym li­stem z groźbą, to on spra­wił, że za­cho­wy­wała się ina­czej, my­ślała ina­czej. Sta­rała się za­cho­wać lekki ton. Nie chciała nie­po­koić syna ani spra­wiać wra­że­nia, że żąda na­tych­mia­sto­wej od­po­wie­dzi. Nie­mniej jed­nak mu­siała wresz­cie mu przy­po­mnieć, że sie­dzi sama w sta­rym domu, w któ­rym on się wy­cho­wał. I że oczy­wi­ście był czę­ścią jej my­śli na co dzień; nie wolno mu było są­dzić ina­czej. Nad­szedł czas, aby ona rów­nież zna­la­zła miej­sce w jego świe­cie, nie było za późno, oboje byli mło­dzi. Gdy tak sie­działa, pi­sząc ręcz­nie, naj­pięk­niej jak po­tra­fiła, w wy­obraźni stała w holu ho­telu Do­rmero, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie po­sta­wiła stopy. Kiedy nad­cho­dził gru­dzień, per­so­nel de­ko­ro­wał piękną cho­inkę mi­go­czą­cymi świa­teł­kami, ku ucie­sze każ­dego, kto prze­cho­dził przez drzwi. Po­my­ślała, że to pew­nie jej syn nad­zo­ro­wał wszystko. To on de­cy­do­wał, gdzie ma sta­nąć cho­inka i ja­kie ozdoby mają za­wi­snąć. Wy­raź­nie wi­działa go oczami du­szy, sto­ją­cego z unie­sioną ręką, kie­ru­ją­cego per­so­ne­lem au­to­ry­ta­tyw­nym to­nem, ubra­nego w schludny, ciemny gar­ni­tur. Na kla­pie mógł mieć złotą pla­kietkę z na­pi­sem „Dy­rek­tor”. Albo „Me­ne­dżer”. Na­gle nie była pewna ty­tułu swo­jego syna.

„Drogi Ri­kar­dzie Jo­se­fie. Po­zdro­wie­nia z zim­nej pół­nocy. Zbli­żają się Święta Bo­żego Na­ro­dze­nia i spo­dzie­wam się, że masz w pracy pełne ręce ro­boty. W skle­pie roz­pa­ko­wu­jemy elfy i anioły z Chin i Taj­wanu, a od rana do nocy gra świą­teczna mu­zyka. Do­ro­śli się krzą­tają, ale gdy­byś tylko mógł zo­ba­czyć dzieci, Ri­kard. Czer­wone po­liczki i błysz­czące oczy. My­ślę o To­bie w tych za­bie­ga­nych cza­sach”.

Pod­pi­sała list „Mama” i twarz syna znik­nęła jej sprzed oczu. Czuła, jakby ła­mała ja­kąś za­sadę. Bała się, że wy­woła to u niego wy­rzuty su­mie­nia, może po­winna po­cze­kać z wy­sła­niem li­stu do świąt?

A jed­nak za­kle­iła ko­pertę i po­ło­żyła ją na ko­mo­dzie w przed­po­koju. Była to wą­ska i błysz­cząca biała ko­perta, która wkrótce za­bły­śnie na dnie jego skrzynki pocz­to­wej przy Lands­ber­ger Allé, wy­obra­żała so­bie, jak stoi z nią w ręku, prze­wraca i pa­trzy na nor­we­skie znaczki. Nie było tam wzmianki o wia­do­mo­ści z po­gróż­kami, którą wcze­śniej otrzy­mała.

*

– Rze­czy, z któ­rymi już dawno się po­go­dzi­łam, znów stały się pro­ble­ma­tyczne – po­wie­działa Ra­gna. – Na przy­kład Ri­kard Jo­sef. To, że znik­nął z mo­jego ży­cia i że ni­gdy nie od­wa­ży­łam się po­pro­sić go o wy­ja­śnie­nia. Że Wal­ther zdra­dził mnie i wy­pro­wa­dził się. Że stra­ci­łam głos, że uni­ka­łam wi­doku. Inni, bar­dziej nie­peł­no­sprawni ode mnie, cały czas są na ze­wnątrz, na wózku in­wa­lidz­kim lub z la­ską dla nie­wi­do­mych. Wszyst­kie te rze­czy są zro­zu­miałe. Ktoś za­uwa­żył mnie w tłu­mie, mimo że ro­bi­łam wszystko, by być nie­wi­dzialna.

Po każ­dym wy­zna­niu uśmie­chała się prze­pra­sza­jąco. Chciała się wy­tłu­ma­czyć, ale też prze­pra­szała, że go tym ob­ciąża, za­biera miej­sce i czas, choć było to na­tu­ralną kon­se­kwen­cją prze­słu­cha­nia.

– Mu­siała pani szu­kać roz­wią­zań – ode­zwał się Se­jer. – Kła­dła się pani spać w nocy z po­czu­ciem ulgi, po­nie­waż mi­nął ko­lejny dzień bez za­gro­żeń i cze­kała pani, aż wszystko mi­nie. Nie pró­bo­wała pani cze­goś zro­bić?

Po­ło­żyła dłoń na bliź­nie na szyi. Pew­nie czuła ją pod opusz­kami pal­ców jak gruby sznu­rek.

– My­śla­łam o wyj­ściu z domu – przy­znała. – Mo­gła­bym dać się zo­ba­czyć. Włó­czyć się po mie­ście, wcho­dzić i wy­cho­dzić ze skle­pów i ka­wiarni, sia­dać na ławce na placu i kar­mić go­łę­bie. Roz­wa­ża­łam wie­czorne wyj­ście do kina lub spa­cer nad­rzeczną pro­me­nadą. By­cie wi­doczną przez cały czas, dla każ­dego. Żeby po pro­stu przy­szedł i mnie zła­pał.

– Ale nie zro­biła pani tego?

– Nie mia­łam od­wagi. Stchó­rzy­łam.

– Jak pani my­śli, do czego by to do­pro­wa­dziło, gdyby za­częła się pani za­cho­wy­wać w ten spo­sób?

Spoj­rzała na Franka śpią­cego na koł­drze. Och, jak ona za­zdro­ściła psu tej pro­stej eg­zy­sten­cji. Też chciała tak le­żeć, sku­lona na koł­drze, pod­czas gdy pan i władca brał od­po­wie­dzial­ność za wszystko.

– Nic by to nie dało. Byłby to tylko ża­ło­sny bunt. Któ­rego nikt by nie za­uwa­żył.

– Ale są­dziła pani, że au­tor li­stu do­wie się, że wy­szła pani na ulicę?

– To było moż­liwe – wy­szep­tała. – Prę­dzej czy póź­niej mo­gli­śmy na sie­bie wpaść, miesz­kamy w ma­łym mie­ście.

Na wszyst­kie py­ta­nia od­po­wia­dała pro­sto i bar­dzo wia­ry­god­nie. Nie przy­szło jej do głowy, by coś zmy­ślać. Albo w ogóle nie od­po­wie­dzieć, albo się zi­ry­to­wać. Ni­gdy nie otrzy­mała tak wiele uwagi. W każ­dym ra­zie od czasu, gdy Wal­ther wrę­czył szes­na­sto­let­niej dziew­czy­nie por­tret. Nie wi­działa w nim żad­nych oznak znie­cier­pli­wie­nia, żad­nej oceny, kry­tyki czy kpiny. Nie wpa­dła też na to, że cały ten spo­kój jest tylko jed­nym z wielu jego atry­bu­tów, tym, po który się­gał w po­koju prze­słu­chań, by osią­gnąć re­zul­taty. Nie było in­nej, bar­dziej im­pul­syw­nej lub nie­kon­se­kwent­nej strony, którą tylko naj­bliżsi mo­gliby zo­ba­czyć, czy to na im­pre­zie, czy w kon­flik­cie. Był uśpioną mocą.

– Frank – ode­zwała się żar­li­wie do psa. – Chcesz dziś spać ze mną?

Pies usły­szał ją i otwo­rzył oczy. Choć jej głos był ci­chy, wy­czu­wał jego in­ten­syw­ność, wie­dział, że cze­goś się od niego żąda. Pod­szedł do niej, po­ło­żył głowę na ko­la­nach, ciężki i czuły. Śli­nił się na zie­lony far­tuch.

– Wy­gląda jak pan – szep­nęła do in­spek­tora.

– To ma być kom­ple­ment?

– Może go pan tak po­trak­to­wać. Mó­wi­cie to samo. To zna­czy, kiedy pan mil­czy, je­śli wie pan, co mam na my­śli. Te­le­fon – do­dała – miga. Na dwóch li­niach. Chcą się z pa­nem skon­tak­to­wać.

– Cały czas chcą. Je­stem za­jęty.

– Dzwo­nią też w nocy? – do­py­ty­wała.

– Zda­rza się. W szcze­gól­nych przy­pad­kach, gdy nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić na stratę czasu.

– Czy by­łam ta­kim przy­pad­kiem? – za­py­tała Ra­gna.

Ode­pchnął te­le­fon, by po­ka­zać, że chwila z nią jest waż­niej­sza.

– Chcia­łaby pani być wy­jąt­ko­wym przy­pad­kiem?

Nie od­po­wie­działa, za­czer­wie­niła się z za­że­no­wa­nia.

– Ode­bra­li­śmy zgło­sze­nie wcze­śnie rano – przy­po­mniał jej. – By­łem już na no­gach, w pracy. Tu­taj, w tym biu­rze, z Fran­kiem. Wtedy też bły­skało na kilku li­niach. Za­mru­gało też na ekra­nach u dy­żur­nego po­li­cji, ro­ze­słano wia­do­mość do wszyst­kich jed­no­stek w po­bliżu Kir­ke­liny. In­nymi słowy, Ra­gna, to we­zwa­nie przy­cią­gnęło uwagę. Cho­ciaż to nie pani dzwo­niła.

Nie zwra­cała już uwagi na Franka. Wró­cił na miej­sce, zwi­nął się w kłę­bek i za­snął. To, co się wy­da­rzyło, po­wód, dla któ­rego tu sie­działa, po­ja­wił się w jej gło­wie jak ob­razy na ekra­nie. Wspo­mnie­nia ją uci­szyły. Czuła się tak chro­niona w biu­rze Se­jera, trzy­mana za za­mknię­tymi drzwiami i mu­rem jego głę­bo­kiego głosu. Nie żeby zu­peł­nie wy­parła ten in­cy­dent, ale sku­piła się wy­łącz­nie na od­po­wia­da­niu na py­ta­nia. Po­praw­nie i zgod­nie z prawdą.

– Po­roz­ma­wiajmy o czymś in­nym – po­wie­dział Se­jer. – Pew­nego pięk­nego dnia, a może strasz­nego dnia, w wieku szes­na­stu lat, mu­siała pani prze­kro­czyć próg domu, w któ­rym na­dal pani mieszka, i po­wie­dzieć ro­dzi­com, że jest pani w ciąży. Było pani trudno?

– Nie – szep­nęła z uśmie­chem. – Nie mia­łam się czego oba­wiać. To była pro­sta wia­do­mość, za­le­d­wie kilka słów. Po­ło­ży­łam ręce na brzu­chu i po­wie­dzia­łam, że spo­dzie­wam się dziecka. Za kilka mie­sięcy. Za­py­ta­łam, czy mo­żemy zo­stać, bo jego tata mieszka w Sztok­hol­mie i mówi, że nie ma dla nas miej­sca. Oczy ojca zro­biły się ogromne i ja­sne jak ni­gdy. Mama po­kle­pała mnie po po­liczku i po­wie­działa: „Oj Ra­gna, Ra­gna. Za­sko­czy­łaś nas, ale my cie­bie chyba też”. Po­tem wszy­scy się tro­chę ro­ze­śmia­li­śmy, bo prze­cież uro­dze­nie dziecka jest jed­nak spo­rym wy­da­rze­niem.

– Ale na pewno mar­twili się, że to Wal­ther Eriks­son – po­wie­dział Se­jer. – Był po czter­dzie­stce i miał już ro­dzinę.

– Nie po­wie­dzia­łam im nic o Wal­the­rze – stwier­dziła.

– Ale py­tali, prawda? Mieli zo­stać dziad­kami.

– Moi ro­dzice byli roz­waż­nymi ludźmi – szep­nęła. – Byli po­korni i nie­zwy­kle wraż­liwi. Hojni. Ni­gdy nie osą­dzali, ni­gdy nie wy­ma­gali. Mama py­tała, czy je­stem szczę­śliwa, i by­łam. To było wszystko, czego po­trze­bo­wała. Oboje za­wsze trosz­czyli się o sie­bie na­wza­jem, po­nie­waż tata czę­sto cho­ro­wał, a ja w końcu mia­łam mieć coś wła­snego. Ale rzu­ciła mi py­ta­jące spoj­rze­nie, na które od­po­wie­dzia­łam, za­my­ka­jąc tylko oczy i krę­cąc głową. Wtedy zdała so­bie sprawę, jak się sprawy mają. Oj­ciec dziecka, Wal­ther, był nie­istotny i nie było dla niego miej­sca w na­szym domu. Od­tąd mie­li­śmy tam być we czwórkę, nikt wię­cej. Po­tem już o tym nie roz­ma­wia­li­śmy. W na­szym świe­cie jest tak cho­ler­nie dużo do omó­wie­nia – do­dała – tyle się gada o wszyst­kim. Uro­dzi­łam dziecko. Cie­szyli się, że jest zdrowe. Może zdali so­bie sprawę, że to je­dyny wnuk, ja­kiego kie­dy­kol­wiek będą mieli. My­ślę, że uznali to za bło­go­sła­wień­stwo.

– Tak – przy­znał Se­jer. – Jest cho­ler­nie dużo ga­da­nia, zwłasz­cza tu­taj, na ko­mi­sa­ria­cie. Do tej pory od­no­si­łem wra­że­nie, że chcia­łaby pani się wy­tłu­ma­czyć. Jak ina­czej mo­gli­by­śmy osią­gnąć spra­wie­dli­wość? A może uważa ją pani za pew­nik?

– Ależ skąd! – Spoj­rzała na niego za­sko­czona.

Za­no­to­wał coś i odło­żył dłu­go­pis.

– Jak za­re­ago­wali, gdy syn po­je­chał do Ber­lina i ze­rwał z pa­nią kon­takt?

– Mamy kon­takt – pod­kre­śliła. – Tylko nie­zbyt czę­sty. Ri­kard Jo­sef ma am­bi­cje ży­ciowe i uważa, że ła­twiej je zre­ali­zo­wać poza gra­ni­cami kraju. Lu­dzie wy­jeż­dżają, nie­któ­rzy znacz­nie da­lej niż on. Wielu ni­gdy nie wraca do domu. On jest wol­nym du­chem. Na­prawdę wol­nym du­chem!

No i pro­szę, po­my­ślał, pierw­sza oznaka iry­ta­cji, od­krył jej sła­bość.

– Za­kła­dam, że ma pani ja­kieś jego zdję­cia – po­wie­dział. – Z dzie­ciń­stwa. I być może rów­nież z cza­sów, gdy był na­sto­lat­kiem, za­nim za­czął po­dró­żo­wać. Czy jest po­dobny do Wal­thera?

– Tak, tylko do niego. Nie ma nic po mnie. Ani jed­nej ce­chy.

– Jest te­raz do­ro­sły – przy­po­mniał jej Se­jer – i nie ko­mu­ni­kuje się z tobą zbyt wiele, tylko za po­mocą go­to­wych na­dru­ków na kart­kach. Nie masz żad­nych jego ak­tu­al­nych zdjęć?

– Nie – mu­siała przy­znać. – Uży­wam wy­obraźni.

– Mi­nęło wiele lat. Może jest bar­dziej po­dobny do pani, niż się pani wy­daje? Czy chcia­łaby pani, żeby tak było?

– Po­wi­nien być wolny – po­wtó­rzyła. – Po­wi­nien wy­glą­dać jak Wal­ther.

– Wolny od pani?

Wpa­try­wała się w swoje dło­nie zło­żone na ko­la­nach. Nie chciała o tym roz­ma­wiać. Fakt, że jej syn ją zo­sta­wił, był oczy­wi­ście trudny do znie­sie­nia, Se­jer wy­czu­wał jed­nak, że za­ak­cep­to­wała to, wie­rzyła, że ist­nieje ja­kieś wy­ja­śnie­nie. Wy­ja­śnie­nie, któ­rego nie chciała mu wy­ja­wić. A może my­ślała, że nie ma to nic wspól­nego z jej prze­stęp­stwem, dla­tego mo­gła za­mknąć przed nim tę część swo­jego ży­cia. Tylko że wszystko może mieć zwią­zek z tym in­cy­den­tem. Zbrod­nia, którą po­peł­niła, była czymś nie­wy­obra­żal­nym dla więk­szo­ści lu­dzi. Wszystko miało więc zna­cze­nie.

– Chce pani, że­by­śmy zmie­nili te­mat? – za­py­tał.

– Tak, pro­szę.

Prze­su­nął ka­rafkę z wodą w jej stronę. Za­uwa­żył, że za­po­mi­nała się na­pić, a kiedy za­sy­chało jej w ustach, trud­niej było ją zro­zu­mieć. Piła długo, wresz­cie na­sy­ciła się i otarła usta. Ob­ser­wo­wał drobne piegi na grzbie­tach dłoni i cien­kich pal­cach bez bi­żu­te­rii.

– Je­śli można spy­tać… – pod­jął uprzej­mym gło­sem. – Kogo ko­cha pani naj­bar­dziej na świe­cie?

– Tatę – wy­szep­tała.

– Ale on nie żyje.

– My­śli pan, że przez to prze­sta­łam go ko­chać?

Se­jer zde­ner­wo­wał się na sie­bie. Kogo on sam naj­bar­dziej ko­chał? Elise, oczy­wi­ście, a ona też ode­szła.

– A pani mama? – za­py­tał ła­god­nie. – Czy ona też zaj­muje ważne miej­sce w pani sercu?

– Mar­twiła się głów­nie o tatę… Była nie­do­stępna.

– Masz do niej o to żal?

– Nie, skąd. Ja też by­łam za­jęta moim tatą, wy­ma­gał tyle uwagi. Był jak na­elek­try­zo­wany. Wiesz, co mam na my­śli? – do­py­ty­wała.

– Miał dużo ener­gii?

– Spra­wiał, że cały dom świe­cił. Ogrze­wał każdy po­kój. Ale cza­sami ro­bił też zwar­cie i wtedy ro­biło się ciemno i zimno.

Se­jer znów coś za­pi­sał.

– Na co był chory?

Zwle­kała z od­po­wie­dzią, od­wró­ciła wzrok.

– To było coś z jego ukła­dem od­por­no­ścio­wym. Był bar­dzo po­datny na in­fek­cje. Czę­sto trzy­ma­łam się na ubo­czu – wy­znała. – Mama była wiecz­nie za­jęta i dużo pra­co­wała. Pro­szę, niech mi pan opo­wie o swo­ich ro­dzi­cach. Czy żyją?

– Nie chce pani roz­ma­wiać o swo­ich ro­dzi­cach?

– Nie, te­raz po­ga­damy o pań­skich.

Za­sta­na­wiał się, co mógłby o nich po­wie­dzieć. Oczy­wi­ście: że oboje nie żyją, że byli ciężko pra­cu­ją­cymi i bar­dzo przy­zwo­itymi ludźmi o wy­so­kim mo­rale. Że byli su­rowi i sta­ro­modni, że za­wsze wiele od niego wy­ma­gali. Nie pod wzglę­dem ka­riery, tylko za­cho­wa­nia. Na­uczyli go, jak za­cho­wy­wać się w to­wa­rzy­stwie in­nych, wła­śnie to było dla nich naj­waż­niej­szą formą edu­ka­cji. Nie­któ­rzy ni­gdy się tego nie na­uczyli. My­ślał o tych wszyst­kich ele­men­tach, ale po­sta­no­wił po­wie­dzieć coś in­nego.

– Moja mama hob­by­stycz­nie zaj­mo­wała się garn­car­stwem – za­czął. – Le­piła małe fi­gurki z gliny. Kiedy wy­sy­chały, za­bie­rała je do garn­ca­rza w mie­ście i wy­pa­lała, a po­tem ro­biły się czer­wone, wiesz, jak te­ra­kota. Ni­gdy nie uży­wała gla­zury. Kła­dła je na pa­ra­pe­cie lub na półce i tak so­bie stały, dla ozdoby. Cały nasz dom był pe­łen tych fi­gu­rek.

– Były ładne? – za­py­tała Ra­gna.

– Były krzywe, po­krę­cone i brzyd­kie, nie miała ta­lentu. Ale nic nie mó­wi­li­śmy, ani oj­ciec, ani ja, czer­pała tyle przy­jem­no­ści z two­rze­nia i może jej zda­niem były ładne. A może uspo­ka­jała się z miękką gliną w dło­niach. Czło­wiek ma prawo tro­chę się oszu­ki­wać, prawda?

Przy­tak­nęła z uśmie­chem.

– Za­cho­wał je pan?

– Tylko trzy sztuki. Stoją u mnie w kuchni na pa­ra­pe­cie.

– Mama, tata i dziecko – wy­szep­tała. – Je­steś je­dy­na­kiem, jak ja?

– Tak.

– Cie­szyli się, gdy wstą­pi­łeś do po­li­cji?

Se­jer uśmiech­nął się sze­rzej niż zwy­kle, spo­glą­da­jąc naj­pierw na Ra­gnę, a po­tem na stół.

– Mój oj­ciec był nie­śmia­łym czło­wie­kiem, który ni­gdy nie mó­wił zbyt wiele. Krótko ski­nął głową, gdy im po­wie­dzia­łem, po czym szybko znik­nął w in­nym po­koju.

– W in­nym po­koju? – Ra­gna otwo­rzyła sze­roko oczy. – Co on tam ro­bił, za­sta­na­wiał się pan nad tym?