Z walizką na święta - Monika Czugała - ebook

Z walizką na święta ebook

Monika Czugała

5,0

Opis

Emilia i Alex mieli zupełnie inne plany na święta. A jednak przewrotny los i walizka postanowiły ich połączyć.

Dwoje perfekcjonistów, którzy w życiu nie szukają niczego poza pracą, nagle odkrywa, że los potrafi płatać figle: przypadkowe spotkanie na lotnisku zmienia się w coś… zdecydowanie bardziej skomplikowanego, niż mogli przypuszczać. Stresująca pomyłka, wybór choinki i cała seria nieoczekiwanych sytuacji zmusza ich do spotkań, które są równie zabawne, co niezręczne.

Bo kto by pomyślał, że walizka, odrobina chaosu i kilka świątecznych katastrof mogą sprawić, że dwa ułożone serca zaczną bić szybciej? Czy w tym całym przypadkowym, świątecznym zamieszaniu Emilia i Alex odkryją coś, czego wcale nie planowali?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
siyah_kiki

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli potrzebujecie krótkiej historii, która zabierze w Was w wir świąteczno-zimowej magii, ale bez lukru i nadmiaru bombek, za to z ogromną dawką namiętności i humoru to musicie odbyć podróż Z WALIZKĄ NA ŚWIĘTA.
10
Bookszonki

Nie oderwiesz się od lektury

Opowiadanie pełne humoru ze szczyptą świątecznej magii
00
andasrsl

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna lekka powieść , idealna na jeden wieczór z kubkiem gorącej czekolady
00



Copyright © by Monika Czugała

Copyright © by Wydawnictwo MonArt

Wszystkie prawa zastrzeżone. Zakaz kopiowania i udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja i korekta: Monika Czugała

Przygotowanie e-booka: D.B. Foryś www.dbforys.pl

Projekt graficzny okładki: www.canva.com

Źródło grafik w treści: www.pngtree.com

Okładka wykonana przy pomocy AI

Wydanie I

ISBN: 978-84-09-80019-3

Wydawnictwo MonArt

Rozdział 1

Emilia

Jeszcze przed wschodem słońca stałam nad walizką, przeglądając listę rzeczy do zabrania. Laptop, dokumenty, portfel, kalendarz… Wyglądało na to, że miałam wszystko pod kontrolą. Zawartość walizki była idealnie uporządkowana, co zdradzało mój perfekcjonizm. Pociągnęłam kolejny łyk espresso bez cukru i sprawdziłam powiadomienia w telefonie. Ostatni raz przejrzałam e maile i zerknęłam na zegarek. Zostało dwadzieścia minut do wyjścia.

Dopiłam kawę, wrzuciłam kubek do zmywarki i na wszelki wypadek rozejrzałam się po mieszkaniu. Blaty z granitu lśniły. Na półkach stały eleganckie kubki w stonowanych kolorach, a w rogu kilka designerskich akcentów, które dodawały kuchni charakteru, nie zaburzając minimalizmu. Wszystko wokół mnie było uporządkowane i funkcjonalne.

Okno nad zlewem wyglądało na miasto. Światło latarni odbijało się od lodówki w chromowanej stali. Nawet zielone rośliny w doniczkach były idealnie przystrzyżone, żadna nie miała zwiędniętych liści. Panowała tu perfekcyjna harmonia detali, które w moim życiu miały ogromne znaczenie.

Przesunęłam wzrokiem po podłodze. Czysto, żadnych śladów po porannym pośpiechu, wszystkie krzesła wsunięte pod stół. Przeszłam do salonu, gdzie zostawiłam idealnie ułożone poduszki na dwuosobowej sofie. Stolik kawowy błyszczał, żadnych rozrzuconych czasopism, żadnych śladów po wczorajszej pracy. Wszystko było tak jak powinno, czyli spokojne, uporządkowane i gotowe na moje kilkudniowe zniknięcie.

Jeszcze rzut oka do łazienki. Kran zakręcony, światło zgaszone. Upewniłam się, że prostownica została odłączona od prądu, choć wiedziałam, że sprawdzałam to już dwa razy.

W sypialni pościel leżała nienagannie, jakby ktoś miał zrobić zdjęcie do katalogu. Moje biurko również tak wyglądało, laptop spakowany, notatki schowane, na blacie zostało tylko pióro i cienki notes.

Wzięłam płaszcz, otuliłam się szalikiem i wsunęłam stopy w ciepłe buty. Zapięłam guziki, poprawiłam kołnierz. Chwyciłam walizkę, torebkę i jeszcze raz, instynktownie, rozejrzałam się po mieszkaniu. Idealne. Takie, do którego można wrócić bez zaskoczeń.

Zamknęłam drzwi i wyszłam.

Taksówka czekała na dole. Uśmiechnęłam się na pożegnanie do portiera i wyszłam na ulicę, gdzie zadrżałam pod wpływem zimnego powietrza. Z westchnieniem ulgi wsunęłam się na tylne siedzenie taksówki. Kierowca spojrzał w lusterko, ale nie odezwał się ani słowem, za co byłam mu piekielnie wdzięczna. Od razu sięgnęłam po telefon. Planowałam zerknąć na nowe maile, ale ekran rozbłysnął, zwiastując połączenie przychodzące. Siostra. Westchnęłam i odebrałam.

– Jestem w drodze na lotnisko – powiedziałam od razu, zanim zdążyła się odezwać. – Nie przewiduję żadnych opóźnień.

– Jak miło, że dajesz znać! – zaświergotała, wbijając mi tym szpilkę. Jej głos brzmiał tak, jakby właśnie wygrała w totka, a nie dzwoniła do mnie o szóstej rano. – Bałam się, że znowu praca cię zatrzymała.

Zignorowałam akcent, jaki położyła na ostatnie słowo. Wyciągnęłam słuchawkę bezprzewodową i połączyłam ją ze smartphone.

– Poinformowałabym was o tym – ucięłam, stukając paznokciem w ekran, by przejrzeć powiadomienia. – Nie musisz się martwić. Na miejscu wezmę taksówkę.

Edwina westchnęła z irytacją.

– Jacob po ciebie wyjedzie, przecież o tym wiesz – powiedziała.

No tak, jej mąż. Tak samo rozgadany jak i ona.

– Wy przyjechaliście wczoraj?

– Tak, wieczorem. Sara jest przeszczęśliwa, kocha dziadków.

Wywróciłam oczami. Całkowicie się od siebie różniłyśmy. Ja postawiłam wszystko na karierę, zostając menadżerką projektów w dużej, międzynarodowej firmie konsultingowej. Odpowiadam bezpośrednio przed szefem za kilka zespołów i kluczowe projekty. W praktyce żyłam pracą. A Edwina? Skończyła psychologię i prowadziła swój gabinet, ale odkąd urodziła się Sara rzuciła pracę. Dom i rodzina stały się jej priorytetami, czego kompletnie nie byłam w stanie zrozumieć.

– Kupiłam im już prezent – mruknęłam.

– Prezent? – Usłyszałam w jej głosie uśmiech. – Co takiego wymyśliłaś w tym roku?

– To voucher na kolację w Maison Étoile. Mama nie będzie musiała gotować, a tata wreszcie wyjdzie z garażu.

– Ale się ucieszą – odparła pogodnie. – W przeciwieństwie do ciebie umieją się jeszcze cieszyć drobiazgami.

Przewróciłam oczami. Nie powiedziałam tego na głos, ale sama ucieszyłabym się z takiego prezentu.

– Dobrze, muszę kończyć – przerwałam, zanim zaczęłaby opowiadać mi o najnowszych szkolnych rysunkach swojej córki. – Odezwę się po wylądowaniu.

Rozłączyłam się i odłożyłam telefon. Kierowca skręcał właśnie na Van Wyck Expressway, ruch jak zwykle był duży, ale wiedziałam, że na JFK i tak dotrzemy w niecałe pół godziny.

Patrzyłam przez okno na miasto, które jeszcze spało, choć w Nowym Jorku nigdy nie było naprawdę ciemno ani cicho. Światła drapaczy chmur wyglądały jak rozproszone konstelacje, a pojedyncze sylwetki ludzi sunęły po chodnikach, spiesząc się nie wiadomo dokąd. Byłam jedną z nich, częścią wielkiej, anonimowej masy. I to było całkiem wygodne.

Kiedy taksówka zatrzymała się pod terminalem lotniska, zrozumiałam, że marzenia o spokojnym poranku mogę wyrzucić do kosza. Tłum ludzi oblepiał każde wejście, jakby wszyscy w tym mieście nagle przypomnieli sobie, że mają rodzinę. Walizki toczyły się po chodnikach, dzieci płakały, ktoś kłócił się o miejsce w kolejce.

Cudowna, magiczna atmosfera świąt.

Wysiadłam i od razu ruszyłam szybkim krokiem do środka. Lot do Denver miał trwać cztery godziny i czterdzieści minut, dla mnie to idealny czas, by przejrzeć dokumenty i odpowiedzieć na wszystkie zaległe maile. Jeśli oczywiście uda mi się najpierw przeżyć kontrolę bezpieczeństwa w tym chaosie.

Odprawa poszła sprawnie, zawsze przestrzegałam wymagań, oddałam walizkę, upewniłam się, że naklejka z kodem jest poprawna i schowałam kartę pokładową do etui w torebce. Wszystko szło zgodnie z planem.

Do momentu, w którym na ekranach zaświeciło się ogłoszenie. Zmiana bramki.

Zmarszczyłam brwi. Zerknęłam na dane, na bilecie, następnie na ekran i zrozumiałam, że przenieśli nas na sam koniec lotniska, gdzie przedarcie się przez taki tłum graniczyło z cudem.

Oczywiście.

Z mojego idealnego planu zostało tylko to, że miałam buty na płaskim obcasie. Zacisnęłam dłoń na pasku torebki i ruszyłam w stronę najdalszego skrzydła terminala, przepychając się przez tłum ludzi, którzy najwyraźniej uważali, że środek to najlepsze miejsce na piknik.

Święta. Najpiękniejszy czas w roku.

Zdyszana, spocona i wściekła jak osa dotarłam do tym razem odpowiedniego gate’u. Ktoś idący z przeciwka, obładowany torbami i świątecznym nastrojem, potrącił mnie tak mocno, że straciłam równowagę. Automatycznie wyciągnęłam rękę, żeby się podeprzeć i zamiast wylądować na zimnej podłodze, uderzyłam w coś twardego.

A raczej… w kogoś.

– Naprawdę? – wyrwało mi się, kiedy uniosłam wzrok.

Przede mną stał mężczyzna, który ani trochę nie odczuł mojego zderzenia. Wysoki o szerokich ramionach i lekko potarganych włosach w kolorze ciemnego blondu. Wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka i doskonale o tym wiedział. Jego oczy szare, może niebieskie, spojrzały na mnie chłodno, analitycznie, jakby właśnie oceniał, ile sekund zajmie mi odzyskanie równowagi.

Na jego ramieniu wisiała marynarka, w ręce trzymał telefon, a przy nadgarstku błyszczał zegarek. Casual, nonszalancki, ale uporządkowany styl.

– Zawsze tak pani wpada na ludzi? – odezwał się spokojnie, bez cienia uśmiechu, choć w kącikach ust mignęło coś, co przypominało ironię.

– Tylko wtedy, kiedy ktoś przede mną stoi – odcięłam, prostując się i poprawiając szalik. – Gdyby ludzie tutaj potrafili chodzić jak normalni obywatele, nie musiałabym testować cudzych pleców jako amortyzatora.

Uniósł brew, a ja odwróciłam się na pięcie i ruszyłam dalej, przeciskając się w stronę wejścia bez kolejki. Nie miałam czasu na wymianę uprzejmości z przypadkowymi facetami na lotnisku. Nie w dniu, w którym wszystko i tak już szło nie po mojej myśli.

Moje miejsce: 14B. Środek. Świetnie. Dwie godziny lotu w towarzystwie obcych ludzi, z brakiem miejsca na nogi i łokciami wciśniętymi między cudze podłokietniki.

Zajęłam fotel i odetchnęłam, wyobrażając sobie ciszę i samotność, kiedy ktoś zatrzymał się obok. Spojrzałam kątem oka i… oczywiście.

On.

– To jakieś żarty – mruknęłam pod nosem, kiedy mężczyzna z kolejki zatrzymał się przed moim rzędem i uśmiechnął z tym dziwnym błyskiem w oku, który bardziej przypominał kpinę niż radość.

– Wygląda na to, że los lubi eksperymenty – powiedział spokojnie, wskazując miejsce 14A, tuż przy oknie. – Mam nadzieję, że tym razem nie wpadnie mi pani na kolana.

– Jeszcze nic nie jest przesądzone – odcięłam się, wstając, aby mógł przejść. – A pana kolana nie wyglądają na warte ryzyka.

Usiadł, zapiął pas, a potem spojrzał na mnie bokiem, jakby właśnie zaczynała się partia szachów, w której oboje mieliśmy ochotę wygrywać. Ostentacyjnie go ignorując usiadłam i wbiłam wzrok w siedzenie przed sobą.

Silniki zadrżały, samolot ruszył na pas. I przez pierwsze minuty lotu czułam, że to nie turbulencje, a obecność tego człowieka będzie największym problemem.