Z rzeczy pierwszych - Eliot Weinberger - ebook + książka

Z rzeczy pierwszych ebook

Weinberger Eliot

4,4
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Osobliwe, niepodobne do innych, eseje Eliota Weinbergera przesuwają granice gatunku, oscylują między prozą poetycką a naukowym zapisem czy opowiadaniem. Autor, znawca kultury starożytnych Chin i Ameryki Południowej, tłumacz Borgesa, Paza i poezji chińskiej na język angielski, dzieli się tu swoimi pasjami – antropologa, archeologa, miłośnika natury – i wprowadza nas w świat zapomnianych wierzeń, mało znanych zjawisk, fascynujących analogii, zadziwiających powiązań między kulturami. Rozmach jego zainteresowań jest ogromny – od wierzeń Azteków po symbolikę gestów w średniowiecznym klasztorze benedyktyńskim i buddyzmie, od znaczenia wiatru w kulturze Chin po poezję Pounda i Yeatsa, nie pomijając świata roślin, zwierząt i czterech żywiołów. Te precyzyjne, wyciszone eseje są wyjątkowo oryginalną formą kontemplacji piękna i różnorodności świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 222

Oceny
4,4 (18 ocen)
10
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




26

Wir

I

Ka­nu su­nę­ły przez las mar­twych drzew. W czwar­tym mie­sią­cu az­tec­kie­go ro­ku, przed na­sta­niem po­ry desz­czo­wej, uda­wa­no się na Wzgó­rze Gwiaz­dy w po­szu­ki­wa­niu naj­wyż­sze­go, naj­prost­sze­go, naj­pięk­niej­sze­go drze­wa. Ostroż­nie ob­wią­zy­wa­no je­go ga­łę­zie, tak by żad­na się nie uła­ma­ła, ści­na­no drze­wo, nie po­zwa­la­jąc, by choć­by liść do­tknął zie­mi, po czym za­no­szo­no je – wśród śpie­wów i tań­ców – do cen­trum mia­sta. Tam, na dzie­dziń­cu Tem­plo May­or, umiesz­cza­no je na sto­ją­co, z roz­wią­za­ny­mi ga­łę­zia­mi, przed wi­ze­run­kiem Tla­lo­ca, bo­ga desz­czu. Czte­ry mniej­sze drze­wa umiesz­cza­no w czte­rech na­roż­ni­kach pla­cu, a mię­dzy ni­mi a drze­wem w środ­ku, któ­re­go imię brzmia­ło Nasz Oj­ciec al­bo Ten Któ­ry Ma Ser­ce, roz­wie­sza­no li­ny ude­ko­ro­wa­ne ja­skra­wy­mi pro­por­ca­mi. Wo­kół drzew two­rzo­no efe­me­rycz­ny ogród z krze­wów, kwia­tów i ka­mie­ni.

Do te­go ogro­du ka­pła­ni wno­si­li okry­tą za­sło­na­mi lek­ty­kę z sied­mio- lub ośmio­let­nią dziew­czyn­ką. By­ła ustro­jo­na w błę­kit, ko­lor je­zio­ra, na któ­rym wznie­sio­no mia­sto, Te­noch­ti­tlán. Na gło­wie mia­ła pió­ro­pusz z czer­wo­nej skó­ry, z któ­re­go ster­cza­ły błę­kit­ne pió­ra. Na jej cześć śpie­wa­no dłu­gie pie­śni.

Po­tem drze­wo Nasz Oj­ciec ob­wią­zy­wa­no po­now­nie i za­no­szo­no do ka­nu. Dziew­czyn­kę rów­nież uno­szo­no do ka­nu, a set­ki ty­się­cy lu­dzi uda­wa­ły się do swo­ich pro­stych lub bo­ga­to zdo­bio­nych wą­skich ło­dzi i wy­pły­wa­ły na je­zio­ro przy dźwię­kach mu­zy­ki, kie­ru­jąc się ku Pan­ti­tlan, ta­jem­ni­cze­mu i nie­bez­piecz­ne­mu wi­ro­wi wzbu­dza­ne­mu przez pod­ziem­ny od­pływ.

W po­bli­żu wi­ru roz­wią­zy­wa­no drze­wo Nasz Oj­ciec i opusz­cza­no je pio­no­wo do je­zio­ra, na­zy­wa­ne­go Na­szą Mat­ką. Tam po­zo­sta­wia­no je ster­czą­ce, aż zgni­ło, a po­nie­waż ce­re­mo­nię od­pra­wia­no rok­rocz­nie, tam­ta część je­zio­ra za­mie­ni­ła się w las mar­twych drzew. Ka­pła­ni wyj­mo­wa­li dziew­czyn­kę z lek­ty­ki, pod­rzy­na­li jej gar­dło nie­wiel­kim no­żem uży­wa­nym do uśmier­ca­nia ka­czek, upusz­cza­li jej krew do wo­dy, po czym ci­ska­li ją sa­mą w wir wraz z klej­no­ta­mi, ka­mie­nia­mi, na­szyj­ni­ka­mi i bran­so­le­ta­mi. Ka­nu su­nę­ły z po­wro­tem w ci­szy przez las mar­twych drzew.

II

„Ob­raz to nie idea”. W 1914 ro­ku Ezra Po­und tak okre­śla ten­den­cję re­pre­zen­to­wa­ną wśród pew­nych awan­gar­dzi­stów w Lon­dy­nie: „To pro­mie­niu­ją­cy wę­zeł al­bo pęk – coś, co mo­gę, a na­wet mu­szę na­zwać WI­REM (VOR­TEX), z któ­re­go, przez któ­ry i do któ­re­go nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem pły­ną idee. Wy­pa­da to na­zwać tyl­ko w ten je­den spo­sób: wi­rem. I wła­śnie w re­zul­ta­cie tej ko­niecz­no­ści po­wsta­ła na­zwa »wor­ty­cyzm«”.

Po­und po raz pierw­szy po­słu­żył się tym sło­wem sześć lat wcze­śniej, w wier­szu Plo­tyn:

Jak jed­nia, któ­ra wę­zeł trwań

Prze­ni­ka, zmia­ta w wi­rze le­ja,

W klau­zu­rze wspo­mnień, któ­rych nie od­mie­nia

Nic, w cha­osie, sam […]

By­łem ato­mem na tro­nie stwo­rze­nia.

Plo­tyn po­wia­da (w prze­kła­dzie Tho­ma­sa Tay­lo­ra, któ­ry czy­tał Po­und), że oświe­co­na du­sza po­wra­ca do swe­go po­cząt­ku, a po­cząt­kiem tym jest wir. Ma być za­wie­szo­na w ośrod­ku, „z któ­re­go roz­wi­ja się krąg” i do­świad­cza roz­ko­szy, po­nie­waż „ży­cie w świe­cie poj­mo­wal­nym za­wie­ra się w ener­gii in­te­lek­tu”.

Al­len Upward, 1922: „Pod­sta­wą fi­zycz­ną wi­ru wod­ne­go jest wo­da czy też wo­da i ska­ły. Jed­nak­że nie ma ta­kiej kom­bi­na­cji wo­dy i skał, któ­ra by wy­two­rzy­ła wir, je­śli brak ener­gii, któ­ra nie po­cho­dzi od żad­ne­go z dwoj­ga […]. To wo­kół kwe­stii ener­gii wszyst­ko się ob­ra­ca. Zbior­nik wod­ny od wi­ru wod­ne­go od­róż­nia wi­ro­wa­nie”.

III

Po­und w no­tat­ce do ma­nu­skryp­tu wier­sza Plo­tyn na­pi­sał: „ów »lej« to, jak są­dzę, »vrit­ta«, wir wod­ny, wi­ro­wy krąg z ko­smo­go­nii Yogie­go”. Idea wy­wo­dzi się od „pew­ne­go na­uczy­cie­la hin­du­izmu, któ­re­go imie­nia nie zdo­ła­łem zna­leźć”. Owym na­uczy­cie­lem był Yogi Ra­ma­cha­ra­ka, któ­re­go książ­ki mło­dy Ezra dał swej dziew­czy­nie Hil­dzie Do­olit­tle, a je­go Ha­tha Yogę wspo­mi­nał we wcze­snym wier­szu Mœurs Con­tem-po­ra­ines V. Po­und na­dal mó­wił o tych książ­kach pięć­dzie­siąt lat póź­niej, gdy umiesz­czo­no go w St. Eli­za­be­ths Ho­spi­tal. W po­de­szłym wie­ku H. D. wciąż no­si­ła jed­ną z nich w to­reb­ce ja­ko ta­li­zman mło­dzień­czej mi­ło­ści. Sto lat póź­niej książ­ki te na­dal uka­zu­ją się dru­kiem w tych sa­mych nie­bie­skich opra­wach.

Yogi Ra­ma­cha­ra­ka, au­tor Za­awan­so­wa­ne­go kur­su fi­lo­zo­fii jo­gi i orien­tal­ne­go okul­ty­zmu, 14 lek­cji fi­lo­zo­fii jo­gi oraz je­de­na­stu in­nych ksią­żek, nie ist­niał. Zo­stał wy­my­ślo­ny przez Wil­lia­ma Wal­ke­ra At­kin­so­na, uro­dzo­ne­go w 1862 ro­ku w Bal­ti­mo­re, praw­ni­ka, miesz­ka­ją­ce­go głów­nie w Chi­ca­go, zmar­łe­go w Ka­li­for­nii w ro­ku 1932. At­kin­son dzia­łał ak­tyw­nie w ru­chu No­wej My­śli, bę­dą­cym pew­ną wer­sją du­cho­wo­ści Wscho­du stwo­rzo­ną dla chrze­ści­jan. Re­da­go­wał ma­ga­zy­ny„No­wa Myśl”, „Za­awan­so­wa­na No­wa Myśl” oraz „Su­ge­stia”. Za­ło­żył Klub Pa­rap­sy­cho­lo­gicz­ny i Szko­łę Wie­dzy Umy­sło­wej At­kin­so­na, oba po są­siedz­ku z Przed­się­bior­stwem Ba­dań Pa­rap­sy­cho­lo­gicz­nych. Na­pi­sał tak­że dzie­siąt­ki ksią­żek pod wła­snym na­zwi­skiem – wśród nich dzie­ło za­ty­tu­ło­wa­ne Wy­wie­ra­nie wpły­wu men­tal­ne­go w prak­ty­ce. Kurs na­ucza­ją­cy o wi­bra­cjach umy­słu, od­dzia­ły­wa­niu pa­rap­sy­cho­lo­gicz­nem, oso­bi­stem ma­gne­ty­zmie, fa­scy­na­cji, pa­rap­sy­cho­lo­gicz­nej sa­mo­ochro­nie etc., etc., za­wie­ra­ją­cy prak­tycz­ny in­struk­taż, ćwi­cze­nia, wska­za­nia etc., do zro­zu­mie­nia, opa­no­wa­nia i de­mon­stra­cji przez każ­dą oso­bę prze­cięt­nej in­te­li­gen­cji.

In­ni – lecz nie At­kin­son – mó­wi­li póź­niej, że książ­ki Yogie­go Ra­ma­cha­ra­ki At­kin­son na­pi­sał do spół­ki z gu­ru Ba­bą Bha­ra­tą, któ­re­go po­znał w 1893 ro­ku przy oka­zji Par­la­men­tu Re­li­gii Świa­ta w trak­cie Wy­sta­wy Ko­lum­bij­skiej w Chi­ca­go. Ba­ba Bha­ra­ta był uczniem praw­dzi­we­go Yogie­go Ra­ma­cha­ra­ki, któ­ry przy­szedł na świat w In­diach w ro­ku 1799, piel­grzy­mo­wał pie­szo do bi­blio­tek oraz la­ma­se­riów i po­ścił w gór­skich twier­dzach, a w wie­ku sześć­dzie­się­ciu sze­ściu lat od­na­lazł swo­ją fi­lo­zo­fię. Przy­jął na na­uki ośmio­let­nie­go ucznia i ra­zem prze­szli tra­sę wę­drów­ki Ra­ma­cha­ra­ki. Gdy miał dzie­więć­dzie­siąt czte­ry la­ta, po­słał swe­go ucznia w świat, by upo­wszech­niał je­go na­ucza­nie – i tak Ba­ba Bha­ra­ta przy­był do Chi­ca­go, gdzie je­go wy­kła­dy pod­czas Par­la­men­tu Re­li­gii Świa­ta zgro­ma­dzi­ły po­noć wie­lu słu­cha­czy, ty­le że nie za­cho­wa­ło się żad­ne świa­dec­two na te­mat ja­kie­go­kol­wiek Ba­by Bha­ra­ty ani żad­ne­go pier­wot­ne­go Yogie­go Ra­ma­cha­ra­ki.

Lek­tu­ra dru­gie­go Yogie­go Ra­ma­cha­ra­ki, po­mi­mo spo­ra­dycz­nych krót­kich wtrę­tów na te­mat za­gi­nio­nych lą­dów Le­mu­rii i Atlan­ty­dy, w pierw­szych la­tach XX wie­ku mu­sia­ła być czymś fa­scy­nu­ją­cym. Oto prze­ma­wiał au­ten­tycz­ny hin­du­ski mę­drzec (na­zwi­sko At­kin­so­na nie po­ja­wia się na kar­tach tych ksią­żek), przed­sta­wia­ją­cy cał­kiem przy­stęp­nym ję­zy­kiem hin­du­izm do­głęb­nie no­wo­cze­sny i po­wszech­ny, bez dzi­wacz­nych bóstw i prak­tyk, na do­da­tek je­go wie­rze­nia by­ły po­twier­dza­ne – a nie fal­sy­fi­ko­wa­ne – przez naj­now­sze od­kry­cia na­uko­we. Je­go książ­ka Lek­cje Gna­ni Yogi w znacz­nej mie­rze po­świę­co­na jest ewo­lu­cji, a tak­że astro­no­mii, kry­sta­lo­gra­fii, mi­kro­bio­lo­gii oraz in­nym po­stę­pom w na­uce. Ustę­py je­go Ra­ja Yogi (1906) dzi­siaj spra­wia­ją wra­że­nie wcze­śniej­sze­go wcie­le­nia ABC of Re­ading Po­un­da (1934), na przy­kład gdy Yogi stwier­dza, że „znacz­ną prze­szko­dą na dro­dze do czy­nie­nia wła­ści­we­go użyt­ku z Wo­li w przy­pad­ku więk­szo­ści lu­dzi” – Po­und po­wie­dział­by: prze­szko­dą na dro­dze do do­bre­go pi­sa­nia w przy­pad­ku więk­szo­ści po­etów – „jest brak zdol­no­ści sku­pia­nia uwa­gi”. By so­bie z nią po­ra­dzić, pro­po­nu­je ćwi­cze­nie z kon­cen­tra­cji. Weź do­wol­ny co­dzien­ny przed­miot, choć­by ołó­wek. „Po­zwa­la­jąc umy­sło­wi scho­dzić na wszel­kie z nim zwią­za­ne bocz­ne ścież­ki […], myśl o przed­mio­cie z na­stę­pu­ją­cych per­spek­tyw: 1) je­go sa­me­go; 2) miej­sca, z któ­re­go po­cho­dzi; 3) je­go prze­zna­cze­nia lub za­sto­so­wa­nia; 4) wy­wo­ły­wa­nych przez nie­go sko­ja­rzeń; 5) je­go praw­do­po­dob­ne­go koń­ca”. Ołó­wek Ra­ma­cha­ra­ki roz­mna­ża się w dzie­sięć ty­się­cy by­tów w Can­tos Po­un­da, ale me­to­da jest ta sa­ma. Za­rów­no ABC, jak i Ra­ja Yoga przy­no­szą tę sa­mą aneg­do­tę, w któ­rej przy­rod­nik Lo­uis Agas­siz po­ucza stu­den­ta, by ty­go­dnia­mi przy­glą­dał się uważ­nie pew­nej ry­bie, aż ry­ba do­szczęt­nie się roz­ło­ży­ła.

IV

„Spi­ra­le! Cy­kle!”, wy­krzy­ku­je Yeats.

Nikt już nie snu­je na­zbyt dłu­go­wiecz­nych ma­rzeń,

[…]

A pra­daw­ne kon­tu­ry skre­śla się i ma­że.

[…]

Em­pe­do­kles w krąg roz­siał proch rze­czy i zda­rzeń.

Em­pe­do­kles po­wia­dał, że na po­cząt­ku wszyst­kie by­ty po­wsta­ły w wy­ni­ku dzia­ła­nia sił Mi­ło­ści i Wa­śni i by­ły wy­mie­sza­ne w wi­rze, tak że nie­któ­re mia­ły w so­bie wię­cej Mi­ło­ści, a in­ne wię­cej Wa­śni, w nie­skoń­czo­nej licz­bie kom­bi­na­cji. Ary­sto­te­les kry­ty­ko­wał ten po­gląd, al­bo­wiem je­śli pier­wiast­ki łą­czy­ła z so­bą Mi­łość, a roz­dzie­la­ła Waśń, jak mia­ły­by się od sie­bie od­dzie­lić w wi­rze? By­ty ob­ra­ca­ją­ce się bez prze­rwy w wi­rze – jak­że mia­ły­by się roz­paść? Sym­pli­cjusz pi­sze, że Ary­sto­te­les kom­plet­nie nie ro­zu­miał Em­pe­do­kle­sa.

Wo­da nie jest wi­rem. Wir współ­cze­sne­go Em­pe­do­kle­so­wi Anak­sa­go­ra­sa jest do­środ­ko­wy. Na po­cząt­ku wszyst­ko by­ło jed­nią i po­zo­sta­wa­ło w spo­czyn­ku nie­skoń­cze­nie dłu­go, nim Umysł (No­us) wpra­wił w ruch wiel­ki wir. Przez ob­ra­ca­nie się w spi­ra­li rze­czy sta­ły się so­bą, przyj­mu­jąc w sie­bie coś z każ­dej in­nej rze­czy. Na­stęp­nie Umysł, jak Bóg u Kar­te­zju­sza, wy­co­fał się, po­zo­sta­wiw­szy świat sa­me­mu so­bie. So­kra­tes za­rzu­cał tej wi­zji, iż jest nad­mier­nie ma­te­ria­li­stycz­na i me­cha­ni­cy­stycz­na. Sym­pli­cjusz pi­sze, że So­kra­tes kom­plet­nie nie ro­zu­miał Anak­sa­go­ra­sa.

Grec­ka wi­ro­wa teo­ria stwo­rze­nia zo­sta­je do­bit­nie wy­ra­żo­na w po­ezji kil­ka­set lat póź­niej u Lu­kre­cju­sza. Cha­os po­zo­sta­wał w od­wiecz­nym wi­rze ru­chu, aż do chwi­li, w któ­rej „[b]urza ja­kaś […] wśród za­rod­ków i cha­os” po­wią­za­ła i po­roz­dzie­la­ła pier­wiast­ki tak, że utwo­rzy­ły ma­te­rię ko­smo­su. Lu­kre­cjusz pi­sze, że wszyst­ko to sta­ło się za spra­wą zu­peł­ne­go przy­pad­ku.

We­dług Aecju­sza, kie­dy wszech­świat po­wstał z wi­ru i cięż­sze pier­wiast­ki opa­dły, by ra­zem utwo­rzyć zie­mię, a lżej­sze wznio­sły się i utwo­rzy­ły eter, „ha­czy­ko­wa­te ato­my” po­scze­pia­ły się z so­bą na obrze­żach i utwo­rzy­ły wo­kół wszyst­kie­go na­bło­nek, jak cze­pek pło­du. Ca­ły wszech­świat wciąż cze­ka na na­ro­dzi­ny.

V

Yogi Ra­ma­cha­ra­ka pi­sze: „Za­war­tość umy­słu to w san­skry­cie ćit­ta, fa­la w niej (kom­bi­na­cja Umy­słu i Ener­gii) na­zy­wa­na jest zaś vrit­ta i po­krew­na te­mu, co na­zy­wa­my »my­ślą«. In­ny­mi sło­wy, to »umysł w dzia­ła­niu«, gdy tym­cza­sem ćit­ta to »umysł w spo­czyn­ku«. Vrit­ta, je­śli ter­min ten prze­tłu­ma­czyć do­słow­nie, to »wir wod­ny al­bo za­wi­ro­wa­nie w umy­śle«, a więc do­kład­nie to, czym jest myśl”.

Pierw­szym i jak do­tąd naj­waż­niej­szym uję­ciem fi­lo­zo­fii jo­gi jest Jo­ga-su­tra Pa­tań­dża­le­go, uło­żo­na praw­do­po­dob­nie w II wie­ku. Jej dru­gi wers to czte­ry sło­wa: jo­ga ćit­ta vrit­ti ni­ro­dha. Jo­ga to jo­ga; ni­ro­dha zna­czy za­trzy­my­wać się. Ćit­ta sta­no­wi przed­miot ty­się­cy stron eks­pli­ka­cji w cią­gu stu­le­ci. Jest to za­sad­ni­czo umysł w ro­zu­mie­niu to­tal­nym, nie­okre­ślo­nym, nie­zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­nym: świa­do­mość, po­strze­ga­nie, psy­chi­ka, przy­tom­ne by­cie, in­te­li­gen­cja za­wie­ra­ją się w tym po­ję­ciu, lecz go nie de­fi­niu­ją. Vrit­ti, czy­li wi­ro­wa­nie – wir bez wo­dy – to me­ta­fo­ra pro­ce­sów po­je­dyn­cze­go umy­słu. Pa­tań­dża­li wy­róż­nia pięć vrit­ti: wła­ści­we po­zna­nie (po­przez bez­po­śred­nie po­strze­że­nie bądź świa­dec­two in­nych, w tym lek­tu­rę); fał­szy­wą wie­dzę bądź błą­dze­nie czy też igno­ran­cję; abs­trak­cję bądź wy­obra­że­nie; sen (stan nie­obec­no­ści umy­słu); wresz­cie pa­mięć. Jo­ga ćit­ta vrit­ti ni­ro­dha. Jo­ga uśmie­rza za­wi­ro­wa­nia umy­słu.

Dla Co­le­rid­ge’a me­ta­fo­rą umy­słu by­ła przez ca­łe ży­cie spi­ral­na klat­ka scho­do­wa, któ­rą ja­ko dziec­ko oglą­dał w po­sia­dło­ści pew­ne­go ba­ro­na: „wspa­nia­ła klat­ka scho­do­wa, uroz­ma­ico­na roz­miesz­czo­ny­mi w pro­por­cjo­nal­nych od­stę­pach ob­szer­ny­mi spo­czni­ka­mi, z cze­go je­den spo­cznik zdo­bią prze­pysz­ne czy wręcz eks­tra­wa­ganc­kie ro­śli­ny, ko­lej­ny zaś wy­cho­dzi na roz­le­głą per­spek­ty­wę oka­za­łym oknem o szyb­kach na­sy­co­nych głę­bo­ki­mi błę­ki­ta­mi i in­ten­syw­ny­mi bursz­ty­na­mi al­bo też od­cie­nia­mi po­ma­rań­czu; z ostat­nie­go zaś i naj­wy­żej po­ło­żo­ne­go pół­pię­tra oko obej­mo­wa­ło ca­łe spi­ral­ne po­dej­ście wraz z mar­mu­ro­wą po­sadz­ką wiel­kie­go hal­lu, z któ­rej spi­ra­la wy­da­wa­ła się wy­strze­lać, jak gdy­by po pro­stu pod­ło­że, na któ­rym spo­czy­wa, by­ło jej nie­le­d­wie pod­le­głe”. Wąż sta­no­wił dla nie­go me­ta­fo­rę wy­obraź­ni, Haz­zlitt przed­sta­wiał go – ato­li z od­cie­niem wzgar­dy – „w fa­lu­ją­cych zwo­jach, wiecz­nie zmien­ne­go i wiecz­nie w sie­bie na­pły­wa­ją­ce­go – ko­li­ste­go, bez po­cząt­ku ni koń­ca”. Co­le­rid­ge pi­sał: „Wspól­nym ce­lem wszel­kiej for­my nar­ra­cyj­nej, wię­cej na­wet, wszyst­kich Wier­szy, jest prze­mie­niać ciąg w Ca­łość: aby te zda­rze­nia, któ­re w rze­czy­wi­stej czy też wy­obra­żo­nej Hi­sto­rii prze­su­wa­ją się w Li­nii pro­stej, w na­szym Ro­zu­mie­niu przy­bra­ły ruch ko­li­sty – wę­ża z Ogo­nem w Py­sku”.

Zna­na jest hi­sto­ria, we­dług któ­rej Pa­tań­dża­li miał być in­kar­na­cją ko­smicz­ne­go wę­ża Śe­szy. Pod po­sta­cią ma­łe­go wę­ża zstą­pił na dłoń wiel­kie­go gra­ma­ty­ka Pa­ni­nie­go. Pa­ta zna­czy „zstą­pić”, ań­dża­li – „po­zdra­wia­ją­ca dłoń”. Wil­liam Car­los Wil­liams pod ko­niec swe­go dłu­gie­go ży­cia miał sen. Zo­ba­czył ogrom­ną spi­ral­ną klat­kę scho­do­wą w pu­stej prze­strze­ni, któ­rą po­wo­li scho­dził do nie­go je­go oj­ciec. Kie­dy zna­lazł się na do­le, spoj­rzał mu w oczy i po­wie­dział: „Słu­chaj, te wier­sze, któ­re pi­szesz… To jest do ni­cze­go”.

VI

Izma­el Me­lvil­le’a mó­wi o „opiu­mo­wej apa­tii, peł­nej czczych, nie­świa­do­mych ma­rzeń”, ogar­nia­ją­cej ob­ser­wa­to­ra u szczy­tu masz­tu: „Nie ma te­raz w to­bie in­ne­go ży­cia, prócz te­go roz­ko­ły­sa­ne­go, któ­re­go ci udzie­li­ło ła­god­ne ko­le­ba­nie okrę­tu, ży­cia za­po­ży­czo­ne­go przez ten okręt od mo­rza, a przez mo­rze od nie­zba­da­nych przy­pły­wów i od­pły­wów Bo­ga. Ale gdy tak za­wisł nad to­bą ów sen, owo ma­rze­nie, po­rusz tyl­ko na cal dło­nią czy sto­pą; wy­puść uchwyt, któ­re­go się trzy­masz, a już two­ja oso­bo­wość po­wra­ca w prze­ra­że­niu. Nad kar­te­zju­szow­ski­mi wi­ra­mi się uno­sisz. I mo­że któ­re­goś po­łu­dnia, w naj­cu­dow­niej­szą po­go­dę, wy­daw­szy je­den na wpół zdła­wio­ny krzyk, prze­le­cisz po­przez to prze­zro­cze po­wie­trze w wio­sen­ne mo­rze, by ni­g­dy już wię­cej nie wy­pły­nąć”.

Hart Cra­ne:

Nie nie­ście nas ku ziem­skim brze­gom, nim

w wir, ten nasz grób, nie zbłą­dzi fo­ki wzrok

sze­ro­ko­kąt­ny, któ­ry ra­ju szu­ka po­śród fal.

Kar­te­zjań­ski wszech­świat to głów­nie ma­te­ria, jest bez­kre­sny i ca­ły do­słow­nie pły­nie w swe­go ro­dza­ju cie­czy. W niej wo­kół swo­ich słońc ob­ra­ca­ją się nie­prze­li­czo­ne świa­ty, a każ­dy świat i słoń­ce wi­ru­ją, w nich zaś nie­zli­czo­ne wi­ry ma­te­rii, jed­ne w dru­gich, aż do nie­skoń­cze­nie ma­łe­go. Emer­son pi­sał, że Kar­te­zjusz „roz­pro­pa­go­wał w Eu­ro­pie pre­kur­sor­ską re­flek­sję o ru­chu wi­ro­wym ja­ko se­kre­cie przy­ro­dy”. New­ton na sta­re la­ta gorz­ko uty­ski­wał, że mi­mo je­go do­wo­dów świad­czą­cych, iż to gra­wi­ta­cja wpra­wia świa­ty w ruch, lu­dzie na­dal wie­rzą sło­wom Kar­te­zju­sza, tyl­ko dla­te­go, że są to sło­wa Kar­te­zju­sza.

A mo­że to dla­te­go, że Kar­te­zju­szo­we wi­ry oka­za­ły się pięk­niej­sze, że by­ły ma­te­rią wzię­tą ze snów pod ta­ki­mi wzglę­da­mi, pod ja­ki­mi nie mo­gła nią być New­to­now­ska gra­wi­ta­cja. Bla­ke na­pi­sał: „Co do­wie­dzio­ne te­raz, nie­gdyś by­ło wy­obra­żo­ne tyl­ko”. Rów­nie do­brze to, co do­wie­dzio­ne nie­gdyś, dziś mo­gło­by być wy­obra­żo­ne. Na prze­kór Kar­te­zju­szo­we­mu co­gi­to Po­und sy­gno­wał swo­ją ko­re­spon­den­cję mot­tem: J’AY­ME DONC JE SU­IS – mi­łu­ję, więc je­stem.

VII

Przez pięć ko­lej­nych let­nich wie­czo­rów w XVII stu­le­ciu Ber­nard le Bo­vier de Fon­te­nel­le prze­cha­dza się ską­pa­ny­mi w świe­tle księ­ży­ca ogro­da­mi w to­wa­rzy­stwie pięk­nej Mar­ki­zy, któ­rej na­zwi­ska nie wy­mie­nia, i pro­wa­dzi z nią roz­mo­wę o gwiaz­dach. Za­pi­su­je (lub wy­my­śla) jej prze­bieg w książ­ce za­ty­tu­ło­wa­nej O wie­lo­ści świa­tów. Pią­te­go wie­czo­ru rzecz scho­dzi na wi­ry, któ­re an­giel­ska tłu­macz­ka – nie kto in­ny jak sa­ma Aph­ra Behn – od­da­ła sło­wem uży­tym przez Kar­te­zju­sza – to­ur­bil­lons: „Ja­wi mi się wszech­świat – po­wia­da Mar­ki­za – tak ogrom­nym, że się gu­bię. Nie wiem, gdzie się znaj­du­ję. […] Czym­że jest wszech­świat tak po­dzie­lo­ny na to­ur­bil­lons, rzu­co­ne bez po­rząd­ku jed­ne mię­dzy dru­gie? Każ­da te­dy sta­ła gwiaz­da by­łaż­by cen­trum ja­kie­goś to­ur­bil­lon i wiel­ką jak na­sze słoń­ce? Moż­li­we jest, by ca­ły ten nie­zmier­ny prze­stwór, w któ­rym na­sze słoń­ce i pla­ne­ty ma­ją swo­je ob­ro­ty, był ni­czym wię­cej jak nie­znacz­ną czę­ścią wszech­świa­ta? […] To mnie przy­pra­wia o kon­fu­zję, do­ty­ka i prze­ra­ża”.

„Je­śli o mnie cho­dzi – po­wia­da le Bo­vier de Fon­te­nel­le – jest mi to mi­łym i na­peł­nia mnie we­se­lem. Kie­dym wie­rzył, że wszech­świat to nic, je­no owo la­zu­ro­we skle­pie­nie nie­bios z gwiaz­da­mi przy­twier­dzo­ny­mi doń na po­do­bień­stwo pew­nej licz­by zło­tych gwoź­dzi lub ćwie­ków, wszech­świat zdał mi się na­zbyt ma­ły i pro­sty. Zda­ło mi się, jak gdy­bym był za­mknię­ty i uci­ska­ny. Te­raz zaś, kie­dym się prze­ko­nał, że ów la­zu­ro­wy skłon jest głęb­szy i roz­le­glej­szy, że jest po­dzie­lo­ny na ty­sią­ce osob­nych to­ur­bil­lons czy też za­wi­ro­wań, ima­gi­nu­ję so­bie, żem du­żo bar­dziej swo­bod­ny i lżej­szym po­wie­trzem od­dy­cham. Wszech­świat ja­wi mi się zaś nie­skoń­cze­nie wspa­nial­szy. […] Nie zdo­łasz so­bie przed­sta­wić nic rów­nie ma­je­sta­tycz­ne­go jak owa ko­lo­sal­na licz­ba to­ur­bil­lons, któ­rych cen­tra­mi rzą­dzi słoń­ce, wpra­wia­ją­ce w ruch pla­ne­ty wo­kół nie­go. Miesz­kań­cy pla­net każ­de­go z owych nie­skoń­czo­nych to­ur­bil­lons wi­dzą ze wszech stron oświe­co­ne cen­trum to­ur­bil­lon, któ­re ich ota­cza, nie mo­gą jed­nak od­kryć pla­net przy­na­leż­nych in­ne­mu […]”.

„Po­ka­zu­jesz mi pan – mó­wi Mar­ki­za – wi­dok tak prze­past­ny, że wzrok mój nie się­ga je­go koń­ca. Wi­dzę wy­raź­nie oby­wa­te­li na­sze­go świa­ta. A tyś ja­sno przed­sta­wił me­mu ro­zu­mo­wi oby­wa­te­li księ­ży­ca i in­nych pla­net na­sze­go to­ur­bil­lon czy też wi­ro­wa­nia. Da­lej po­wia­dasz mi o miesz­kań­cach pla­net wszel­kich in­nych to­ur­bil­lons […]. Co bę­dzie z na­mi po­środ­ku tak wie­lu świa­tów? […] Wi­dzę zie­mię tak okrut­nie ma­łą, że od­tąd już za nic bę­dę mia­ła uwa­żać się za jej część. I zdu­mie­wa mię, że ludz­ki ro­dzaj tak jest roz­mi­ło­wa­ny we wła­dzy, tak po­wa­ża wiel­kość tu­tej­szą, ukła­da­jąc pro­jekt za pro­jek­tem, zwo­dząc, zdrad się do­pusz­cza­jąc, ka­dząc i kła­miąc li­cho, i czy­niąc wszyst­kie te prze­moż­ne wy­sił­ki, by za­gar­nąć część świa­ta, któ­re­go nie zna ani nie poj­mu­je, tak jak i cze­go­kol­wiek z owych prze­moż­nych to­ur­bil­lons. Co do mnie, od nie­chce­nia ob­ru­szę się na to, a […] gdy­by kto mi przy­ma­wiał, […] wy­nio­śle je­mu od­po­wiem: »Ach, ależ wy nie wie­cie, co są gwiaz­dy miej­sco­we«”.

„Co się ty­czy mnie, któ­ry znam je – mó­wi le Bo­uvier de Fon­te­nel­le – to smu­ci mnie okrut­nie, iż żad­nej ko­rzy­ści mieć nie mo­gę z tej wie­dzy, któ­ra ule­czyć po­tra­fi je­no z am­bi­cji lub nie­po­ko­ju, żad­ne bo­wiem z tych scho­rzeń mnie nie prze­śla­du­je. Przy­zna­ję się do ja­ko­we­goś nie­do­ma­ga­nia mi­ło­sne­go, swe­go ro­dza­ju sła­bo­ści do rze­czy de­li­kat­nych i uro­dzi­wych. Oto mo­ja przy­pa­dłość, w któ­rej to­ur­bil­lons żad­ne­go nie ma­ją udzia­łu. Przy nie­skoń­czo­nej wie­lo­ści in­nych świa­tów mo­że zda się to pa­ni rze­czą bła­hą, ale kształt ta­ki świa­ta nie szko­dzi wy­śmie­ni­tym oczom ni pięk­nej bu­zi, po­dob­nie jak nie uj­mu­je ni­cze­go wdzię­kom ro­zu­mu. Te na­dal bę­dą mieć praw­dzi­wą swą war­tość, ce­nę swą za­cho­wu­ją mi­mo wszy­stek świa­tów, któ­re mie­ści uni­wer­sum”.

VIII

W cią­gu dwóch ty­go­dni ro­ku 1901 Al­len Upward – okul­ty­sta eru­dy­ta, twór­ca gro­szo­wych po­wie­ści, au­tor ru­bryk plot­kar­skich, sę­dzia ko­lo­nial­ny, dy­plo­ma­ta, szpieg, a na koń­cu sa­mo­bój­ca, któ­ry ja­ko pierw­szy za­le­cił Po­un­do­wi lek­tu­rę po­ezji chiń­skiej i któ­re­go Po­und okre­ślił mia­nem ima­gi­sty, mi­mo iż Upward na­rze­kał, że nie ma po­ję­cia, co mia­ło­by to ozna­czać – na­pi­sał trzy­stu­stro­ni­co­wy List otwar­ty do Aka­de­mii Szwedz­kiej w Sztok­hol­mie na te­mat zna­cze­nia sło­wa IDE­ALI­STYCZ­NY. Jest ma­ło praw­do­po­dob­ne, by jej człon­ko­wie kie­dy­kol­wiek na nie­go od­po­wie­dzie­li. Pięć lat póź­niej list uka­zał się ja­ko książ­ka, The New Word. Jej struk­tu­ra ma, we­dle słów au­to­ra, po­stać wi­ru, w któ­rym ob­ra­ca się – co praw­da czę­sto kłó­tli­wie i mo­zol­nie – znacz­ny za­sób ludz­kiej wie­dzy. (Po­śród wie­lu in­nych twier­dzeń wy­su­wa on, na dłu­go przed Le­akey­em, hi­po­te­zę o afry­kań­skim ro­do­wo­dzie ludz­ko­ści). W po­ło­wie książ­ki ma wi­dze­nie: „Idee tych wiel­kich uczniów, któ­rzy zgłę­bi­li Wszyst­ko przede mną dla mnie, te wi­ry Kar­te­zju­sza, te za­wi­ro­wa­nia w ete­rze, wszyst­kie zda­ją się zbie­gać w jed­nym punk­cie […]”.

Upward wi­dzi trą­bę wod­ną. To, jak po­wia­da, „drze­wo o krót­kim ży­wo­cie. Chmu­ra zstę­pu­je wi­ro­wo i wy­sta­wia swój lej koń­cem ku mo­rzu ni­czym ssą­ce usta. Mo­rze u do­łu wi­ro­wo wspi­na się, wy­sta­wia­jąc swój lej koń­cem ku chmu­rze. Do­cho­dzi do spo­tka­nia obu koń­ców i wo­da po­chwy­co­na w wir mor­ski prze­cho­dzi do wi­ru­ją­cej chmu­ry, wstę­pu­jąc przez nią spi­ral­nym za­wi­ja­sem […]. [N]ie tyl­ko wo­da wy­strze­la spi­ral­nie przez wi­ru­ją­cą chmu­rę, lecz tak­że chmu­ra zstę­pu­je pa­sma­mi w wir mor­ski. […] [C]zy­sta si­ła za­krę­ca­ją­ca do środ­ka ze wszyst­kich stron, to znów roz­plą­tu­ją­ca się na ze­wnątrz”. To „pier­wot­ny puls, ten, w któ­rym bio­rą po­czą­tek wszyst­kie in­ne, puls, ja­ki wy­czu­wa­my we wszyst­kich rze­czach, któ­re zdol­ni je­ste­śmy zmie­rzyć, w nas i w na­szym gwieź­dzi­stym świe­cie […]”.

Pierw­szy opis trą­by wod­nej w ję­zy­ku an­giel­skim przy­no­si w ro­ku 1697 No­wa po­dróż do­oko­ła świa­ta Wil­lia­ma Dam­pie­ra. Au­tor, ubo­gi rol­nik ob­da­rzo­ny nie­spo­ży­tą cie­ka­wo­ścią, za­wcza­su uznał, że aby oglą­dać świat, trze­ba zo­stać pi­ra­tem. Opły­nął ku­lę ziem­ską trzy­krot­nie, za­miast łu­pów gro­ma­dząc swe dzien­ni­ki. Był pierw­szym An­gli­kiem, któ­ry zszedł na ląd w Au­stra­lii i do­no­sił o jej abo­ry­ge­nach, ura­to­wał Ale­xan­dra Sel­kir­ka, pier­wo­wzór Ro­bin­so­na Cru­soe, a tak­że, przy in­nej oka­zji, nie­wy­mie­nio­ne­go z imie­nia In­dia­ni­na z ple­mie­nia Mi­ski­to, pier­wo­wzór Pię­tasz­ka. Z je­go książ­ka­mi za­po­zna­wał się Dar­win; Co­le­rid­ge po­dzi­wiał je­go styl pro­za­tor­ski. Do ję­zy­ka an­giel­skie­go wpro­wa­dził sło­wa bar­be­cue, chop­sticks, po­sse oraz przy­miot­nik ram­bling. Był pierw­szym An­gli­kiem, któ­ry opi­sał awo­ka­do.

Trzy­dzie­ste­go li­sto­pa­da 1687 ro­ku, na Mo­rzu Ce­le­bes, no­tu­je: „Trą­ba to nie­wiel­ka wy­strzę­pio­na cząst­ka Chmu­ry, któ­ra za­wi­sa, po­wie­dział­byś, o Jard od naj­czar­niej­sze­go jej ob­sza­ru. Na ogół zwie­sza się uko­sem, a nie­kie­dy przy niej, po­środ­ku, uka­że się wy­gię­cie al­bo za­kręt. Nig­dym nie wi­dział, by ja­kaś zwi­sa­ła pro­sto­pa­dle. Ma­ła u dol­ne­go krań­ca, zda się, że nie więk­sza od Rę­ki, ale im bli­żej Chmu­ry, z któ­rej bie­rze swój po­czą­tek, tym jest po­tęż­niej­sza. Gdy Po­wierzch­nia Mo­rza po­czy­na się bu­rzyć, zo­ba­czysz Wo­dę na sto Kro­ków Ob­wo­du, jak pie­ni się i ła­god­nie po­ru­sza wo­ko­ło, aż wzmo­że się Ruch wi­ro­wy. Wów­czas wzla­tu­je w gó­rę w Ko­lum­nie na ja­kieś sto Kro­ków Ob­ję­to­ści u pod­sta­wy, stop­nio­wo mniej­szej, aż kur­czy się do sze­ro­ko­ści sa­mej trą­by, tak aż doj­dzie dol­ne­go krań­ca Trą­by, przez któ­ry po­wsta­ją­ca Wo­da Mor­ska zda się prze­no­sić do Chmur. Oka­zu­je się to na­ocz­nie w ro­sną­cej ma­sie i czar­no­ści Chmu­ry. Nie­dłu­go po­tem uj­rzysz, jak Chmu­ra su­nie, cho­ciaż do­tąd zda­wa­ła się po­zo­sta­wać bez Ru­chu. Trą­ba za­cho­wu­je ten Kie­ru­nek, co i Chmu­ra, przy czym ciąg­le za­sy­sa Wo­dę na swej dro­dze, a Trą­ba i Chmu­ra wzbu­dza­ją Wiatr. Trwa to przez okres mniej wię­cej pół Go­dzi­ny, do­pó­ki ssa­nie nie wy­ga­śnie. Wów­czas ca­ła Wo­da, któ­ra by­ła pod Trą­bą czy też ob­wi­słą czę­ścią Chmu­ry, pod­cię­ta, spa­da z po­wro­tem do Mo­rza, za czym ha­łas jest wiel­ki, w Mo­rzu zaś ruch burz­li­wy”.

IX

W roz­dzia­le Pół­noc, for­kasz­tel – naj­dziw­niej­szym, nie­mal nie­zro­zu­mia­łym frag­men­cie Mo­by Dic­ka, ka­ko­fo­nii gło­sów, któ­ra przy­wo­dzi na myśl Dos Pas­so­sa i Can­tos Po­un­da – ma­ry­narz z Nan­tuc­ket mó­wi: „Sły­sza­łem, jak sta­ry Ahab przy­ka­zy­wał mu, że za­wsze wi­nien ubić szkwał, coś tak jak się roz­bi­ja trą­bę po­wietrz­ną strza­łem z pi­sto­le­tu – strze­lić okrę­tem pro­sto w śro­dek!”. Dam­pier wspo­mi­na o tym roz­po­wszech­nio­nym prze­ko­na­niu, ale je od­rzu­ca: „Nig­dym nie sły­szał, by to ko­mu przy­nio­sło ja­kiś Po­ży­tek”. Wi­ru nie da się za­strze­lić.

Trą­ba wod­na Upwar­da, po­dwój­ny wir wiecz­ne­go ru­chu, gdzie wstę­pu­ją­ce sta­je się zstę­pu­ją­cym, a zstę­pu­ją­ce wstę­pu­ją­cym, to ten sam po­dwój­ny sto­żek, któ­ry Yeats otrzy­mał od swych „in­struk­to­rów” ja­ko ob­raz wy­ja­śnia­ją­cy wszyst­ko – gdy­by­śmy tyl­ko mo­gli go zro­zu­mieć. Jed­nak je­go (czy też ich) kar­ty dia­gra­mów przed­sta­wia­ją­cych spi­ra­le, opi­sa­ne w Vi­sion ja­ko „Su­biek­tyw­ność”, „Obiek­tyw­ność”, „Wo­la”, „Wy­obraź­nia”, „Ma­ska” czy „Bieg Zda­rzeń”, re­pre­zen­tu­ją pe­wien ro­dzaj afa­tycz­nej na­uki opar­tej na sa­mych od­po­wie­dziach bez py­tań – al­bo po­ezję, któ­ra jest sa­mą pro­zo­dią.

Pod­czas gdy Yeats pi­sał Wi­zję na po­cząt­ku lat dwu­dzie­stych XX wie­ku, Upward po­wra­cał do wi­ru w ese­ju za­ty­tu­ło­wa­nym Mgła­wi­co­we po­cho­dze­nie ży­cia: „Nie­zwy­kłą wła­ści­wo­ścią ko­mór­ki jest jej ener­gia ko­mór­ko­wa”. Ener­gia ta czer­pa­na jest za­rów­no z „ener­gii che­micz­nej jej ma­te­rial­nych skład­ni­ków”, jak i z cze­goś in­ne­go – „ener­gii or­ga­nicz­nej” al­bo „ży­wej ma­te­rii”, bę­dą­cej „za­wi­ro­wa­niem” w wi­rze wod­nym Upwar­da. Za­wi­ro­wa­nia te po­wsta­ły przy two­rze­niu się wszech­świa­ta ja­ko coś, co na­zy­wa on „ko­mór­ka­mi wi­ro­wy­mi”, płyn­ny­mi i zmie­nia­ją­cy­mi się bez prze­rwy wi­ra­mi ener­gii, któ­re w pro­ce­sie ewo­lu­cji prze­obra­zi­ły się w ży­cie.

Co do­wie­dzio­ne te­raz, nie­gdyś by­ło wy­obra­żo­ne tyl­ko. Po­dwój­ne spi­ra­le Yeat­sa trzy de­ka­dy póź­niej zmie­nia­ją się w po­dwój­ną he­li­sę DNA Cric­ka i Wat­so­na. Pier­wot­ną pod­sta­wą ży­cia jest w isto­cie trą­ba wod­na, sple­cio­ne wę­że ener­gii kun­da­li­ni al­bo wę­że opla­ta­ją­ce ka­du­ce­usz, sym­bol me­dy­cy­ny. Po­und w swo­im ese­ju Wor­ty­cyzm z 1914 ro­ku pi­sał: „[C]zło­wiek nie lu­bi być na­zy­wa­ny sym­bo­li­stą, po­nie­waż sym­bo­lizm ko­ja­rzy się zwy­kle z pap­ko­wa­tą tech­ni­ką”. Acz­kol­wiek „[ż]ywie­nie […] wia­ry w swe­go ro­dza­ju sta­łą me­ta­fo­rę to – tak to przy­naj­mniej ro­zu­miem – »sym­bo­lizm« w głęb­szym zna­cze­niu te­go ter­mi­nu”.

X

Dla współ­cze­snych ob­ser­wa­to­rów Par­la­ment Re­li­gii Świa­ta z 1893 ro­ku był wy­da­rze­niem de­ka­dy, je­śli nie stu­le­cia, czy na­wet, jak stwier­dzał in­do­log Max Mül­ler, „jed­nym z naj­bar­dziej pa­mięt­nych wy­da­rzeń w hi­sto­rii świa­ta”, cho­ciaż sam nie wziął w nim udzia­łu. By­ło to naj­więk­sze zgro­ma­dze­nie przed­sta­wi­cie­li re­li­gii świa­ta (je­dy­ne po­rów­ny­wal­ne z nim wcze­śniej­sze ini­cja­ty­wy to de­ba­ty urzą­dza­ne przez ce­sa­rza Ak­ba­ra z dy­na­stii Mo­go­łów), a za­ra­zem pierw­sze świa­dec­two na te­mat re­li­gii azja­tyc­kich na Za­cho­dzie pre­zen­to­wa­ne przez sa­mych Azja­tów. (Wie­dza ame­ry­kań­skich trans­cen­den­ta­li­stów na te­mat In­dii by­ła za­po­śred­ni­czo­na przez nie­miec­ki ro­man­tyzm, a póź­niej­sze do­nie­sie­nia po­cho­dzi­ły prze­waż­nie od na­wró­co­nych ame­ry­kań­skich teo­zo­fi­stów o nie­jed­no­li­tych po­glą­dach). Co wię­cej, przy­by­li Azja­ci re­pre­zen­to­wa­li na ogół re­for­mi­stycz­ne, „no­wo­cze­sne” wer­sje swo­ich re­li­gii. Swa­mi Wi­we­ka­nan­da opi­sał cel hin­du­izmu ja­ko zjed­no­cze­nie du­szy ludz­kiej z ogól­ną świa­do­mo­ścią ist­nie­nia uni­wer­sal­ne­go bó­stwa: „Czło­wiek ma stać się bo­ski, re­ali­zu­jąc to, co bo­skie – a za­tem czy to idol, czy to świą­ty­nia, czy to ko­ściół, czy to książ­ki – wszyst­kie są je­dy­nie opar­cia­mi, po­mo­ca­mi w je­go du­cho­wym dzie­ciń­stwie, pod­czas gdy on sam mu­si kro­czyć sta­le na­przód”. Z Par­la­men­tem wią­za­no wi­zję, zgod­nie z któ­rą w nad­cho­dzą­cym stu­le­ciu świat znaj­dzie się u pro­gu stwo­rze­nia jed­nej re­li­gii świa­to­wej zdol­nej po­łą­czyć Wschód i Za­chód, na­ukę i tra­dy­cję. Syn­ga­le­ski bud­dy­sta Ana­ga­ri­ka Dhar­ma­pa­la ob­ja­śniał bud­dyzm ja­ko „trans­cen­den­tal­ną me­ta­fi­zy­kę osa­dzo­ną we wznio­słej psy­cho­lo­gii”, nir­wa­nę zaś ja­ko „wiecz­ny spo­kój w wi­rze ewo­lu­cji”.

Gwiaz­dą był Ben­gal­czyk Wi­we­ka­nan­da, przy­stoj­ny, swo­bod­nie wy­po­wia­da­ją­cy się z an­giel­skim ak­cen­tem, w po­ma­rań­czo­wych sza­tach za­trzy­mu­ją­cych ruch ulicz­ny i po­ma­rań­czo­wym tur­ba­nie. Dzię­ki swo­im dłu­gim ob­jaz­dom z wy­kła­da­mi i po­wo­ła­niu do ży­cia To­wa­rzy­stwa We­dan­ty zo­stał pierw­szym in­dyj­skim gu­ru o sta­tu­sie gwiaz­dy pop. Ale gło­szo­ne przez nie­go prze­sła­nie – po­za tym, że po­stu­lo­wa­ło no­wy, uni­wer­sal­ny hin­du­izm, któ­ry w za­sa­dzie eli­mi­no­wał hin­du­istycz­ne bó­stwa – w swej wy­mo­wie by­ło rów­nież an­ty­bry­tyj­skie (jak przy­sta­ło na in­dyj­skie­go dzia­ła­cza na­ro­do­wo­ścio­we­go), an­ty­mi­sjo­nar­skie i zja­dli­we w sto­sun­ku do chrze­ści­jań­stwa: „Je­śli fa­na­tycz­ny hin­du­ista pa­li sie­bie na sto­sie, ni­g­dy nie roz­nie­ca po­ża­ru in­kwi­zy­cji”.

Po Wi­we­ka­nan­dzie przy­szli ko­lej­ni gu­ru, co spo­tka­ło się z od­po­wie­dzią ze stro­ny mi­sjo­na­rzy i in­nych grup pro­te­stanc­kich, wpi­su­ją­cą się w ogól­ny kli­mat wro­gi imi­gran­tom, a zwłasz­cza Azja­tom. W 1914 ro­ku po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ła się książ­ka Eli­za­beth A. Re­ed pod nie­szko­dli­wym ty­tu­łem Hin­du­izm w Eu­ro­pie i Ame­ry­ce. Re­ed – a z nią wie­le in­nych osób – z sza­no­wa­nej na­ukow­czy­ni zmie­ni­ła się w orę­dow­nicz­kę kru­cja­ty: „Swa­mi nie­ustan­nie sze­rzą krysz­na­izm za­rów­no na eu­ro­pej­skiej, jak i ame­ry­kań­skiej zie­mi. Wie­dzą, że to, co czy­nią, jaw­nie pro­pa­gu­je po­stać ma­ło­let­nie­go zło­dzie­ja, wo­jow­ni­ka bez czci i ho­no­ru, roz­wią­złe­go ko­chan­ka, a tak­że wszel­ką ob­sce­nę wła­ści­wą na­wet je­go pu­blicz­ne­mu kul­to­wi”. Opi­su­jąc hi­sto­rie żon i ma­tek, któ­re za­uro­cze­nie gu­ru po­py­cha­ło do sa­mo­bój­stwa, do­pro­wa­dza­ło do obłę­du al­bo mo­ral­ne­go upad­ku i po­rzu­ce­nia ro­dzi­ny, na­po­mi­na­ła: „Bia­ła ko­bie­ta win­na się wy­strze­gać hip­no­tycz­ne­go wpły­wu Wscho­du”. (Rok póź­niej, ja­ko do­wód na coś zgo­ła prze­ciw­ne­go, Po­und umie­ścił an­glo­sa­ski po­emat The Se­afa­rer w swo­im to­mie prze­kła­dów z chiń­skie­go, Ca­thay, że­by ze­sta­wić chlu­bę bar­ba­rzyń­skich Bry­tyj­czy­ków z po­cho­dzą­cy­mi z do­kład­nie te­go sa­me­go okre­su do­sko­na­ły­mi wy­two­ra­mi Chin dy­na­stii Tang).

Książ­ka Re­ed za­gra­ła par­tię so­lo­wą w ca­łym chó­rze gło­sów, któ­re do­pro­wa­dzi­ły do wy­da­nia Usta­wy o imi­gra­cji z 1917 ro­ku, wpro­wa­dza­ją­cej po­ję­cie Za­mknię­tej Stre­fy Azja­tyc­kiej (Asia­tic Bar­red Zo­ne) – po­cho­dzą­cych z niej Azja­tów, po­za chrze­ści­jań­ski­mi Fi­li­piń­czy­ka­mi, ob­ję­to za­ka­zem imi­gra­cji do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Usta­wa obo­wią­zy­wa­ła do ro­ku 1965, a po­za Azja­ta­mi od­ma­wia­ła wstę­pu rów­nież „wszyst­kim idio­tom, im­be­cy­lom, oso­bom sła­be­go ro­zu­mu, epi­lep­ty­kom, oso­bom obłą­ka­nym; oso­bom, któ­re kie­dy­kol­wiek do­zna­ły jed­ne­go lub wię­cej na­pa­dów obłą­ka­nia; oso­bom cier­pią­cym na wro­dzo­ną niż­szość psy­cho­pa­tycz­ną; oso­bom z chro­nicz­nym al­ko­ho­li­zmem; nę­dza­rzom; utrzy­mu­ją­cym się z że­bra­ni­ny; włó­czę­gom; oso­bom cier­pią­cym na gruź­li­cę w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci, a tak­że oso­bom z do­kucz­li­wą bądź nie­bez­piecz­ną cho­ro­bą za­kaź­ną; oso­bom ska­za­nym al­bo przy­zna­ją­cym się do po­peł­nie­nia cięż­kie­go prze­stęp­stwa, in­ne­go prze­stęp­stwa lub win­nym wy­stęp­ku, w tym nie­go­dzi­wo­ści mo­ral­nej; po­li­ga­mi­stom bądź oso­bom, któ­re po­li­ga­mię prak­ty­ku­ją al­bo opo­wia­da­ją się za prak­ty­ką po­li­ga­mii; anar­chi­stom” i wie­lu in­nym. „Naj­lep­si tra­cą wszel­ką wia­rę, a w naj­gor­szych / Ki­pi żar­li­wa i po­ryw­cza moc”. Cel­niej by­ło­by po­wie­dzieć – naj­lep­si tra­cą żar­li­wą i po­ryw­czą moc, a w naj­gor­szych ki­pi wia­ra.

XI

Mistrz z Hu­aina­nu, tao­istycz­ny tekst z II wie­ku p.n.e. po­wia­da, że „nim przy­bra­ły kształt nie­bio­sa i zie­mia, ot­chłań by­ła, bez kształ­tu i pu­sta, Naj­wyż­sze Świa­tło. Dao za­czę­ło się wraz z Pust­ką, a Pust­ka zro­dzi­ła wszech­świat. Wszech­świat zro­dził qi [ożyw­cze tchnie­nie], a by­ło ono jak wir ob­ra­ca­ją­cy się mię­dzy brze­ga­mi”. Jak rów­no­cze­śnie utrzy­my­wa­li pre­so­kra­ty­cy (Mistrz z Hu­aina­nu wy­wo­dzi się ze źró­deł daw­niej­szych), lżej­sze pier­wiast­ki wznio­sły się i utwo­rzy­ły nie­bio­sa, cięż­kie zaś sku­pi­ły się i stwo­rzy­ły zie­mię. W Chi­nach jed­nak nie­bo i zie­mia złą­czy­ły się z so­bą i sta­ły się tym sa­mym yin i yang, jak w zna­nym sym­bo­lu, ob­ra­ca­ją­cym się ko­le al­bo spi­ra­li.

W Chi­nach po­czą­tek nie był by­naj­mniej po­cząt­kiem. Mistrz z Hu­aina­nu,po­wta­rza za Zhu­ang­zim, któ­ry po­wo­łu­je się na La­ozie­go, któ­ry po­wo­łu­je się… nie wia­do­mo na ko­go… że był po­czą­tek i był tak­że czas przed po­cząt­kiem, i był czas przed cza­sem przed po­cząt­kiem. Nim by­ło By­cie, by­ło Nie­by­cie, a nim za­czął się czas po­prze­dza­ją­cy ten przed po­cząt­kiem Nie­by­cia, tak­że był czas.

Wyn­dham Le­wis: „W ser­cu wi­ru wod­ne­go znaj­du­je się miej­sce, gdzie pa­nu­je ci­sza i gdzie sku­pia się ca­ła ener­gia”. Maw­le­wi­ci, zwa­ni wi­ru­ją­cy­mi der­wi­sza­mi, od­gry­wa­ją stwo­rze­nie świa­ta ja­ko wir pla­net obie­ga­ją­cych Słoń­ce; ich unie­sio­ne pra­we rę­ce otrzy­mu­ją du­cha od Bo­ga, a opusz­czo­ne le­we prze­kształ­ca­ją go w ma­te­rię. Każ­dy wie­rzy, że oś je­go ob­ro­tu to je­go wła­sna we­wnętrz­na Ka­aba, Czar­ny Ka­mień z Mek­ki, któ­ry tak­że na­le­ży okrą­żyć. Wyn­dham Le­wis zi­lu­stro­wał wir w wor­ty­cy­stycz­nym ma­ga­zy­nie „Blast” za po­mo­cą bącz­ka, stoż­ka, przez któ­ry prze­cho­dzi pio­no­wa oś. Po­und prze­ło­żył ty­tuł kon­fu­cjań­skiej księ­gi Zhon­gy­ong – zwy­kle tłu­ma­czo­ny ja­ko Dok­try­na (al­bo Prak­ty­ka) Środ­ka – ja­ko Nie­za­chwia­na oś (The Unwo­bling Pi­vot). Każ­dy wir ma oś, drze­wo czy wręcz – jak w we­dyj­skim mi­cie stwo­rze­nia – gó­rę, za po­mo­cą któ­rej Mlecz­ny Oce­an zo­stał wzbu­rzo­ny i prze­mie­nio­ny we wszech­świat.

Yogi Ra­ma­cha­ra­ka w nie­wiel­kiej ksią­żecz­ce z wy­im­ka­mi, Du­chu upa­ni­szad, cy­tu­je At­ma­pu­ra­nę (któ­ra nie jest upa­ni­sza­dą, ale mniej­sza o to): „Pły­wak, prze­nió­sł­szy wie­lu bez­piecz­nie na dru­gą stro­nę po­to­ku, zo­sta­je wcią­gnię­ty przez wir i prąd uno­si go tak, że nie moż­na mu po­móc. Ci na dru­gim brze­gu, któ­rzy są mu wdzięcz­ni za po­moc, współ­czu­ją mu. In­ni prze­cho­dzą obo­jęt­ni. Mę­drzec po­chwy­co­ny przez wir słów i fa­cho­wych szcze­gó­łów otrzy­mu­je współ­czu­cie tych, któ­rzy, do­tarł­szy na dru­gą stro­nę wszyst­kich słów i form, czu­ją wsze­la­ko wdzięcz­ność za je­go po­moc”.

XII

Trą­ba po­wietrz­na – trą­ba, z któ­rej Jah­we prze­ma­wia do Hio­ba, któ­ra uno­si Elia­sza do nie­ba i z któ­rej for­mu­je się wi­zja Eze­chie­la i wy­nu­rza­ją się gi­gan­tycz­ni che­ru­bi­ni – sa­ma w so­bie nie­wi­docz­na, zy­sku­je wi­dzial­ność przez to, co się w niej ob­ra­ca. Jest czy­stą po­tę­gą. Wśród In­dian Wiel­kich Rów­nin wie­rzo­no, że bi­zon przed wal­ką grze­bie w zie­mi ko­py­tem, wznie­ca­jąc pył, aby w ten spo­sób mo­dlić się do trą­by po­wietrz­nej o si­łę. Trą­ba po­wietrz­na to ko­kon, ko­kon to trą­ba po­wietrz­na – pió­ro­pu­sze przy­stra­ja­no praw­dzi­wy­mi ko­ko­na­mi, a tak­że ko­ko­na­mi wy­ko­na­ny­mi z koź­lej skó­ry i pa­cior­ków. Ję­zyk ara­pa­ho tym sa­mym sło­wem okre­śla trą­bę po­wietrz­ną i gą­sie­ni­cę. Trą­ba po­wietrz­na to ko­kon; ko­kon to prze­mia­na; trą­by po­wietrz­ne to wstę­pu­ją­ce du­sze świe­żo po­mar­łych; sza­ma­ni do­sia­da­ją trąb po­wietrz­nych; dro­ga po­za świat al­bo do in­ne­go świa­ta pro­wa­dzi przez wir.

Bla­ke:

Na­tu­ra ta nie­skoń­czo­no­ści: wszyst­ko w niej ma

Swój wła­sny Wir; wę­dro­wiec po­przez wiecz­ność, gdy

Wir ten prze­nik­nął, wi­dzi, jak się za­wi­ja za nim w ślad

Ta ścież­ka w glob, sie­bie za­skle­pia­ją­cy, jak

Słoń­ce, księ­życ czy uni­wer­sum gwiezd­nej świet­no­ści […].

Bla­ke ry­su­jąc dra­bi­nę Ja­ku­bo­wą, nadał jej po­stać spi­ral­nej klat­ki scho­do­wej, prze­cho­dzą­cej przez księ­życ w dro­dze do nie­ba. Pie­kło Dan­te­go by­ło wi­rem, a je­go prze­ci­wień­stwo – ścież­ka pro­wa­dzą­ca spi­ral­nie wo­kół gó­ry czyść­co­wej – wio­dła do nie­ba. Piel­grzym Bu­ny­ana po­stę­pu­je spi­ral­ną ścież­ką do Nie­biań­skie­go Gro­du, a in­dyj­ski bo­ha­ter Śak­ti­de­wa w Oce­anie opo­wie­ści, że­glu­ją­cy ku Mia­stu ze Zło­ta, jest je­dy­nym oca­la­łym z ka­ta­stro­fy stat­ku – swe prze­ży­cie za­wdzię­cza ga­łę­zi drze­wa ba­nian, któ­ra ja­kimś cu­dem wy­ra­sta z wi­ru po­środ­ku mo­rza.

Fał­dy ko­ry mó­zgo­wej no­szą na­zwę zwo­jów. Po­und koń­czy jed­ną ze swych Can­tos (CXIII) wer­sem: „ale umysł jak Ik­sjon, nie spo­cznie, w wiecz­nym ob­ro­cie”. Nie jest to ob­raz nie­stru­dzo­nej cie­ka­wo­ści, lecz ru­in ży­cia. Ik­sjon był uzna­wa­ny za pierw­sze­go Gre­ka, któ­ry za­bił człon­ka ro­dzi­ny – za­sta­wił pu­łap­kę w po­sta­ci do­łu z roz­ża­rzo­ny­mi wę­gla­mi na swe­go te­ścia, któ­ry przy­by­wał po za­pła­tę za rę­kę cór­ki. Zeus po­zwo­lił wi­no­waj­cy wstą­pić na Olimp, by tam do­ko­nał oczysz­cze­nia ze swej zbrod­ni, ale ten pró­bo­wał uwieść He­rę, żo­nę gro­mo­wład­ne­go. Pin­dar pi­sze: „je­go aro­gan­cja zwio­dła go do­szczęt­nie”. Zeus przy­wią­zał go do ogni­ste­go ko­ła, któ­re ob­ra­ca się w świe­cie pod­ziem­nym po wiecz­ność.

XIII

Gdzieś da­le­ko na wschód od Mo­rza Ja­poń­skie­go i na pół­noc od ło­wisk oko­lic rów­ni­ka – trud­no stwier­dzić, gdzie do­kład­nie, bo Ahab roz­trza­skał kwa­drant, a bu­rza z wy­ła­do­wa­nia­mi po­odw­ra­ca­ła kom­pa­sy – Pe­qu­od spo­ty­ka prze­zna­cze­nie: „Kon­cen­trycz­ne krę­gi po­rwa­ły wresz­cie sa­mot­ną sza­lu­pę, ca­łą jej za­ło­gę, każ­de pły­wa­ją­ce wio­sło, każ­de drzew­ce lan­cy, i za­krę­ciw­szy w jed­nym wi­rze wszyst­kim, co ży­we i mar­twe, po­chło­nę­ły i skry­ły przed wzro­kiem naj­mniej­szy szczą­tek Pe­qu­oda”. Na sa­mym koń­cu pod wo­dę idzie oczy­wi­ście nie­biań­skie drze­wo grot­masz­tu („wi­dać by­ło jesz­cze za­le­d­wie kil­ka ca­li pio­no­we­go drzew­ca”), a wraz z nim In­dia­nin Ta­sh­te­go, z nim zaś – ty­leż nie­wia­ry­god­nie, co sym­bo­licz­nie – so­kół, któ­re­go przez nie­uwa­gę przy­bił do drew­na.

Moż­li­we, że Pe­qu­od za­to­nął na obrze­żach lub na wła­ści­wym ob­sza­rze wi­ru pół­noc­no­pa­cy­ficz­ne­go, roz­le­głej po­ła­ci oce­anu po­zo­sta­ją­cej pod wpły­wem Prą­du Ka­li­for­nij­skie­go, kie­ru­ją­ce­go się na po­łu­dnie, Prą­du Pół­noc­no­rów­ni­ko­we­go, kie­ru­ją­ce­go się na za­chód, a na­stęp­nie na pół­noc, oraz Prą­du Ku­ro Si­wo, bie­gną­ce­go na pół­noc, a po­tem na wschód. Wir ten jest jed­nym z mar­twych miejsc na pla­ne­cie, na tej sa­mej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej co Sa­ha­ra i pu­sty­nia Go­bi, a tak­że rów­nie za­mar­łe Mo­rze Sar­gas­so­we. Prze­my­sło­wym po­ła­wia­czom nie opła­ca się tam za­pusz­czać, stat­ki han­dlo­we rzad­ko tam­tę­dy prze­pły­wa­ją, bo miej­sce to nie le­ży po dro­dze do­kąd­kol­wiek. Wir wy­peł­nia­ją śmie­ci, któ­re przy­dry­fo­wa­ły z Ja­po­nii i za­chod­nie­go wy­brze­ża Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Człon­ko­wie eks­pe­dy­cji na­uko­wej cią­gnę­li przez kil­ka dni za­rzu­co­ny włok, któ­ry zła­pał to­nę od­pad­ków: pla­sti­ko­we wie­sza­ki, becz­ki z od­pa­da­mi che­micz­ny­mi, opo­ny, te­le­wi­zo­ry, pił­ki do ko­szy­ków­ki. W licz­nie tam wy­stę­pu­ją­cych prze­zro­czy­stych me­du­zach tkwią ko­lo­ro­we pla­sti­ko­we kul­ki. Sześć fun­tów pla­sti­ku na każ­dy funt plank­to­nu. Na bez­lud­nych wy­spach lę­go­wych żo­łąd­ki roz­kła­da­ją­cych się al­ba­tro­sów peł­ne są skłę­bio­nych za­krę­tek od bu­te­lek i frag­men­tów bu­te­lek po wy­bie­la­czu, fi­gu­rek do za­ba­wy, pla­sti­ko­wej żył­ki, sty­ro­pia­no­wych gra­nu­lek, fo­lii spo­żyw­czej i odłam­ków pu­de­łek po pły­tach kom­pak­to­wych.

Ed­gar Al­lan Poe roz­po­czy­na swo­ją „Księ­gę Prawd”, Eu­re­kę. Po­emat pro­zą, od ob­ra­zu czło­wie­ka, któ­ry na wierz­choł­ku Et­ny krę­ci się wo­kół wła­snej osi tak szyb­ko, jak tyl­ko po­tra­fi, sta­ra­jąc się uj­rzeć jed­no­cze­śnie i w ca­ło­ści pa­no­ra­mę w jej peł­nej kra­sie. Poe swo­ją książ­ką sta­ra się do­ko­nać te­go sa­me­go – w se­kwen­cji przy­pra­wia­ją­cej o za­wrót gło­wy – z „ma­te­rial­nym i du­cho­wym wszech­świa­tem”. Pod ko­niec dzie­ła (a jest to rok 1848) wy­kła­da ideę czar­nej dziu­ry. Zwa­żyw­szy na „ru­chy wi­ro­we […] po­szcze­gól­nych por­cji Wszech­świa­ta”, jest, jak po­wia­da z pod­kre­śle­niem w tek­ście, „aż na­zbyt oczy­wi­ste”, że wszech­świat w koń­cu za­pad­nie się w je­den byt, któ­ry au­tor wy­obra­ża so­bie, wzo­rem Em­pe­do­kle­sa, ja­ko ku­lę. Wszyst­kie pla­ne­ty bę­dą jed­no­ścią, po­dob­nie jak wszy­scy lu­dzie, i wszyst­ko bę­dzie jed­no­ścią z „Du­chem Bo­skim”. Wir jest kre­sem cza­su. T. S. Eliot, East Co­ker:

W ogni­stej wir za­gła­dy wzle­cą,

Co świat spo­pie­la u prze­cho­du,

Z pło­mie­ni we wła­da­nie lo­du.

Wir jest po­cząt­kiem cza­su. W jed­nej z wer­sji az­tec­kie­go mi­tu stwo­rze­nia świa­ta Qu­et­zal­co­atl, ja­ko Bóg Wia­tru, dmie w kon­chę nad ster­tą ko­ści, stwa­rza­jąc ludz­kość. Kon­cha to wir, któ­ry trzy­masz w rę­ku. W ję­zy­ku na­hu­atl to sa­mo sło­wo ozna­cza „kłę­bić się” i „po­wić”. Wie­rzo­no, że nie­któ­re wier­sze zro­dzi­ły się na drze­wie kwia­tów w ra­ju, skąd opa­dły na zie­mię, wi­ru­jąc.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: An Ele­men­tal Thing

Re­dak­cja: Ka­ro­li­na Gór­niak-Pra­snal, Mał­go­rza­ta Szczu­rek

Ko­rek­ta: Pau­li­na Le­nar, Ewa Ślu­sar­czyk

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Zdjęcie na okładce: Hiroshi Sugimoto, Devonian Period

137. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Wydanie drugie

Co­py­ri­ght © by Eliot We­in­ber­ger, 2007

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mi­ko­łaj Den­der­ski, 2020

ISBN 978-83-68059-47-2

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniana i wykorzystywana wyłącznie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji bez uprzedniej wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317