Wybraniec losu - Stanisława Przybyszewska - ebook + książka

Wybraniec losu ebook

Stanisława Przybyszewska

0,0

Opis

Książka zawiera nigdy i nigdzie przedtem niepublikowane opowiadania Stanisławy Przybyszewskiej (1901-1935), od roku 1921 aż do śmierci związanej z Wolnym Miastem Gdańskiem, którego, jak potwierdzają ustalenia biograficzne, niemal w ogóle nie opuszczała, poświęcając się pracy literackiej. Podstawę wydania stanowią rękopisy i powstałe za życia pisarki maszynopisy, przechowywane w Archiwum Polskiej Akademii Nauk. Zbiór ma na celu przywrócenie pamięci o zamieszkałej w międzywojennym, niemieckojęzycznym Gdańsku wybitnej polskojęzycznej pisarce, stanowiąc kontynuację projektu wydania drukiem wszystkich jej niepublikowanych dzieł, w ramach którego ukazały się Cyrograf na własnej skórze i inne opowiadania (2015), Asymptoty (2018) i Twórczość Gerarda Gasztowta (2019).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




VANITAS VANITATUM1

W zbyt przestronnym hallu międzynarodowego hotelu siedzi samotna pani w smokingowym kostiumie. Godzina szósta po południu minęła; milcząca groźba sennego mroku, z każdą minutą wyraźniejsza, zawisła nieruchomo nad hallem tak pustym, że zdaje się, jakoby każdy dźwięk najcichszy rozlewał się kręgami ponurego dudnienia – tak się koniec sezonu obwieszcza. Jesień straciła suchotniczy swój temperament, swą werwę wisielczą – zaniechała daremnych wysiłków, by zdwojonym tętnem krwi zagłuszyć – ciemne przeczucie klęski; kilka dni temu opadła nagle z sił – przestała kłamać – otwarcie przyoblekła żałobę, przysypała popiołem stargane łachmany letniego przepychu. No i oczywiście wzbudziła w sercach ludzkich tajny popłoch. Popakowali rzeczy – i poodjeżdżali najbliższymi pociągami.

Widocznie pani w smokingu mocniejsze ma nerwy, skoro się podziemnemu pożarowi popłochu oparła. Lecz widać, że dostroiła się przedziwnie do pory roku – osoba jej bowiem tworzy pikantny kontrast z onieśmielającą surowością eleganckiego ubrania. Spod włosów przyciętych bez zarzutu patrzą w nicość oczy zbyt wielkie, oczy o boleśnie powiększonych źrenicach, otoczone stalowymi pierścieniami – Rozedrgane mięśnie twarzy pięknej, lecz wcale nie ładnej, grają całą skalę uczuć gwałtownych i złych bezustannym da capo2 – lewa ręka podrzuca przegub co parę minut ruchem kurczowym od zbyt częstego powtarzania – wówczas spod męskiego niemal rękawa wysuwa się na przebłysk sekundy mała tarczka zegarka.

Pani w smokingu siedzi tu bowiem od piątej; w ciągu półtorej godziny doznała trzy razy sejsmicznego wstrząsu – trzy razy bowiem lift3 osunął się ku ziemi bezszelestnie – lecz za każdym razem wyłoniła się istota pół-istniejąca, nieokreślona, aż przejrzysta – homunkulus4 niedokończony – czarna dama zdobyła się na uśmiech znużony.

Istnieją noce tajemnicze, w których nawet panie o męskich fryzurach i duszach doznają cudów. Jedna z takich nocy wystarczyła, by się ludzkość przeistoczyła w mglisty taniec mar niewyraźnych, homunkulusów takich, jak te trzy.  P r a w i e  cała ludzkość.

Jedyny wyjątek, ten, który w podobnych wypadkach przeobraża się w herosa, stanął w hallu o szóstej czterdzieści5. Choć nie biła światłość od jego postaci – jednak galaretowate kształty sennych sprzętów nagle zjędrniały, mgliste kontury rzeczy przybrały tę ostrość przesadną, jaką podziwiamy w wypukłym lustrze.

Heros rozejrzał się bystro – zaczem skierował się prosto i szybko, jak przeznaczenie, ku pani w smokingu. Uśmiech radosnego powitania wydobył dopiero w ostatniej chwili, gdy stanął przed nią.

Ucałował rękę chłodną i usiadł w fotelu obok. Pani w smokingu spojrzała na zegarek przeciągle – potem zwróciła się do pana:

– Proszę, podaj mi dokładną godzinę – zdaje mi się, że musiałam źle nastawić.

Rysy herosa były w tej chwili ostre i zimne, jakby dłutem wykłute z szlachetnego kamienia.

– Sądzę, że będzie około pół do ósmej – może trzy. – A, nie – jest dopiero szósta czterdzieści trzy.

– Dziękuję.

A teraz, ponieważ zdradziłeś brak wychowania, każąc mi czekać godzinę i czterdzieści dwie minuty, mam nad tobą przewagę – i proszę, abyś mi towarzyszył na górę.

– Leno, wiesz jak lubię twój pokój zaciszny, a tak pełen twej potężnej indywidualności; lecz stanowczo nie mogę cię kompromitować. Jesteś kobietą sławną –

– Jak hotel aż brzęczał od przeludnienia, toś mógł. Dziś masz skrupuły – wobec pustych pokojów i chłopca od windy.

– Właśnie; w tłumie ludzie, szukający cienia, mogą się świetnie uniewidocznić; nasz romans był jednym z siedemdziesięciu ośmiu (oczywiście na jednym piętrze) – dziś jest jedynym; wszystkie oczy, stęsknione za cieniem choćby zgorszenia, lgną do nas jak kleszcze –

– Chodź, Alfred.

Heros wstał sprężyście – porozumiał się z zegarem filuternym mrugnięciem – Wszystko dokoła szeptało: to po raz ostatni – a zegar dodawał: za godzinę dinner6.

W pokoju Leny – widząc, że zdejmuje kapelusz i rękawiczki – heros kocim ruchem przystąpił do niej z tyłu i chwycił w ramiona – bardzo mocno. Lena zachwiała się. Gniew, stężony pod presją tylu atmosfer7, ile minut musiała czekać – wybuchł teraz olśniewającą eksplozją. Wyrwała się z ramion dotąd bezwzględnie zwycięskich – i sparaliżowała ofiarę tym spojrzeniem wężowym, jakie zdradza nienawiść miłosną. Alfred doznał uczucia wielce niemiłego – w braku reakcji namiętnej. Po długiej chwili pozbierał się:

– Dobrze, lecz w takim razie po co mnie Pani tu zwabiła?

– Nie zwabiłam – odkomenderowałam cię „tudotąd”8, jak mówi jeden z naszych wielkich – i zaśmiała się czysto, szczerze. – A po co? By porozmawiać.

Oczy jej tańczyły przy tych słowach i pryskały iskrami, niby u podnieconej czarownicy. Na swe nieszczęście, heros był mężczyzną inteligentnym – i może dlatego kobiet nie znał wcale; zbyt fanatycznie obstawał przy rozpowszechnionym dogmacie, że kobieta, to bezmózgie narzędzie płci. – Więc nie przeczuwał nawet dość subtelnej zemsty, której miał paść ofiarą.

Lecz już niesamowite płomyki pogasły. Zrzucając wszelkie maski tak nagle, że to działało jak obnażenie się niespodziewane, (heros znów [stracił]9 równowagę na sekundę) pani w smokingu rozpoczęła:

– Idzie mi o kwestię hamletową10. Wiesz, że jestem jedyną wybitną kompozytorką na świecie. Ja znów wiem, że naprawdę uznajesz rezultaty mej pracy. Czy zauważyłeś, jaka przepaść dzieli moje utwory poprzednie od Koncertów G-dur i Cis-mol, tudzież od Symfonii pomarańczowej? Te trzy rzeczy dopiero uzasadniają mą wziętość. Wszystkie trzy napisałam tego lata, wyczuwając rytm twego oddechu poprzez nieznaczną dzielącą nas przestrzeń. Otóż, Alfie drogi, świat, żądny mej muzyki, zwraca się z prośbą do ciebie. Przy tobie tworzę rzeczy, przed którymi sama stoję zdziwiona – bez ciebie przestanę pisać – na długo; może na zawsze. Nie uśmiechaj się w sercu; miałam kochanków wielu – a ręczę ci, że żaden z nich nie słyszał tego, co tobie dziś oświadczam. Ty jesteś moim dopełnieniem; toteż rozkosz seksualna przylutowała mnie podstępnie do ciebie. Dziś wszystkie prądy i fluidy11 mego życia opływają wspólnym obiegiem nas oboje; jeśli się oderwiesz – umrę dzięki nadmiernej utracie krwi metafizycznej.

Właściwie nie wiem nawet, czy cię kocham – uczucie moje jest straszne w swej niczym nie przesłoniętej, nie przystrojonej rzeczywistości – biologiczne ciążenie. Natura jest tak pewna siebie w tym wypadku, że gardzi zwykłymi środkami przynęty – miłymi halucynacjami miłości, która przecie służy tylko do tego, by oszukać narzędzia natury co do Jej celów; gdyby krew sama nie kłamała, gdyby oczy nie ulegały mamidłu, człowiek nie mógłby się rozmnażać – groza i bunt godności ludzkiej ścięłyby na lód wszelki zapęd pożądania. O mnie wszakże natura nie ma obawy; wyjawia mi wszystko z cynizmem wszechmocy; wie, że mego pożądania ani przerażenie, ani duma nie przemogą.

Znam twe śmieszności, twe braki, ba, nawet te brudne plamki na twej bieliźnie intymnej życia, których miłość nie przeżyje nigdy. Znam twe serce zimne, twą myśl czyhającą, złośliwą; nie łudzę się co do ciebie wcale – każde kłamstwo przejrzę od razu; wiem, że mnie już nie pożądasz z dawną bezpośredniością; niczego mi ta piekielna natura nie oszczędza. Na myśl o zdradzie – czuję najwyraźniej, jak życie we mnie przestaje krążyć i wysycha; wtedy przeobrażam się w samicę pierwotną i wiem, że potrafię zabijać z chytrą nieomylnością dzikiego – że potrafię truć szybko lub powoli, duszę i ciało, nie cofając się przed listami anonimowymi – że potrafię więzić cię, przekreślić twoje ludzkie prawa, – byle cię mieć – żyć – i pracować.

Tak. Więc słuchaj:

Ja jestem wolna. Ciebie trzeba przykuć, byś się nie wyśliznął. Weźmiesz zatem rozwód; za sześć tygodni będziemy małżeństwem – i to tym razem na podstawie ślubu kościelnego, którego, jak wiesz, prawie nie można rozwiązać. Zimy będziemy spędzać tam, gdzie praca nasza nas wezwie; ty jesteś pod tym względem bardziej ode mnie związany, więc będę się w razie potrzeby do ciebie stosować; praca jest jedyną rzeczą, którą uszanuję zawsze i bezwzględnie. W lecie ja decyduję o sposobie spędzenia sezonu. Poza tym – jeśli uznamy w tym korzyść – będziemy oboje urządzać sobie coroczny urlop; kilka tygodni, spędzonych osobno. Przez ten czas możesz używać po swojemu i lizać (jeśli zechcesz, a wiem, że zawsze zechcesz) z cudzą pomocą, rany przetarte od kajdan. Możesz uszczęśliwiać sześćdziesiąt kochanek – owszem, im więcej, tym lepiej; ale wara – wara mącić mi spokój w domu! Jeśli przeczuję pierwsze drgnienia rodzącej się intrygi – jeśli zauważę roztargnienie, ważące spojrzenia – synku, wówczas zamknie się nad tobą piekło, jakiego dotąd nie znałeś. Będę cię męczyć, szpiegować, poniżać, ośmieszać. Znienawidzisz mnie do newrozy – a nie będziesz się mógł ruszyć, bo cię sterroryzuję perspektywą skandalu – i to rozgłośnego na Europę.

Za to, jeśli potrafisz dostroić się do mnie, – pamiętaj: miłości, miodowych miesięcy – nie żądam wcale – wówczas będziemy pracować oboje w zupełnej swobodzie, będziemy tworzyć wspólny front przeciw wrogowi, będziemy się widywać rzadko, prawie nigdy sam na sam, no i będziesz miał spólnika, który ci wiele trudności oszczędzi – szczególnie w tych drobnych koniecznościach dnia codziennego, które zamęczają pracującego człowieka. Nie będziesz mężem swej żony, boś w dziedzinie filmu wart więcej milionów niż ja w muzyce. Nie zaznasz tyranii małżeńskiej wcale, bo będę pewna ciebie; i wyjdziesz w rezultacie lepiej na tym, niż na zwykłym małżeństwie lub na kawalerskiej gospodarce. A czy sobie erotycznie odpowiadamy – o tym chyba wyrobiłeś już sobie pewien sąd.

– Droga Leno – nie żądasz chyba, abym wdawał się w dyskusję nad planami niemożliwymi do zrealizowania. Wiesz sama, że to u ciebie po prostu halucynacyjna reakcja nerwów o chorobliwym napięciu. Kocham cię do szaleństwa, ale…

– …wolałbym się teraz z tobą pożegnać. – Nie tak to znowu łatwo, kochanie. Spróbuj uciec. Spróbuj nawiązać naprędce nowy stosunek. Spróbuj dowieść, że gardzisz mymi histerycznymi pomysłami. Spróbuj; a za tydzień Paryż będzie się pokładać z śmiechu nad swym ulubieńcem – lecz tym razem poza ekranem.

Alfred wstał z godnością pełną wdzięku.

– Wybacz mi, Leno. Czuję, że moja obecność cię rozdrażnia. Usunę się więc; a ty staraj się zapanować nad tym przykrym wybuchem kobiecego zdenerwowania. Jeśli chcesz, przyślę ci trochę opium – to ci natychmiast pomoże zdystansować życie na długość mostu Alexandre12.

– Dziękuję. Wiesz dobrze, że trucizn nie używam. Zresztą nie miałabym dziś powodu. Ty zaś namyśl się; jutro w południe (punktualnie) oczekuję odpowiedzi jasnej. Możesz odmówić; lecz to znaczy podjąć się walki, która ci prawdopodobnie starga życie i wypaczy karierę. Nie wyrzeknę się ciebie nigdy; nie marz o jakiejś nowej namiętności, dla której zapomniałabym o tobie. Moja miłość jest tak nienaturalna, tak potworna, jak talent muzyczny tej miary, co mój, – u kobiety. – Tymczasem żegnam Pana; czas się przebrać na dinner.

----

Na uderzenie gongu zeszło się w olbrzymiej sali jadalnej siedem osób: trzy luźne i dwie pary. Do luźnych należał sławny star13 filmowy, obok niego równie sławna kompozytorka – trzecią była pani w popielatej sukni. Tych troje szpiegowało się zaciekle a tak nieznacznie – tak zręcznie, jak tylko zawodowi umieją – lub też ludzie opętani jakąś namiętnością.

Lena stwierdziła: że blondynka w popielatej sukni nie wyjechała dotąd, chociażby u kobiety tego typu wszelkie psychologiczne momenty przemawiały za opuszczeniem ponurego teraz letniska. – Że ani razu nie spojrzała na Alfreda; że jest piękniejsza i staranniej ubrana, niż kiedykolwiek – niż w samym rozkwicie sezonu. A gdy zauważyła że wstając od stołu heros potrząsa głową – symptom nowo nabytego tiku, widać wskutek właśnie doznanych wzruszeń – wówczas wiedziała wszystko. Wróciła do siebie i – gwiżdżąc melodyjnie – poczęła studiować rozkład kolejowy.

----

Pani w popielatej sukni weszła do pokoju stara z wyrazem wyrzutu na twarzyczce i w całej postaci:

– Fred, jakże można wzywać mnie do siebie – pomyśl tylko, na co mnie narażasz –

Heros powstał, odkładając rozkład kolejowy. Na okładce nakreślił jakiś znak. Blondynka wyciągnęła ku niemu delikatną rękę gestem błagalnie rozkazującym:

– Przeproś przynajmniej.

Nie spodziewała się wcale tego, co nastąpiło. Liczyła bez dreszczu na odwieczny konwenans miłości tajnych, nie znając ciekawszych możliwości ponad posłuszny pocałunek w rękę a następnie równie posłuszny (w gruncie rzeczy) złożony na ustach. Tymczasem Fred chwycił za powierzoną sobie rękę z siłą bezwzględną – gwałtownym ruchem przyciągnął kobietę ku sobie – spojrzał jej w oczy, jakby się wzrokiem chciał przeżreć poprzez siatkówkę aż w ów tajemniczy, ptasi mózg – a gdy poczuł jej radosne przerażenie, wówczas, nie całując, przycisnął ją do siebie całym ciałem, aż jęknęła. Uwolnił ją zatem z uścisku i kazał usiąść.

Blondynka w popielatej sukni drżała od stóp do głów. Takich sensacji nie znała jeszcze. Freda uważała dotąd za łagodne jagnię z kokardką, jagnię które łatwo prowadzić na wstążeczce. Nikt dotychczas wobec niej nie uchybił w tej Francuzom wrodzonej galanterie14, pod którą pogarda bezwarunkowa, bez granic – nie kryje się wcale. Nikt jej nie sprawił dotąd szorstkim dotknięciem tego lekkiego, rozkosznego bólu; nikt jej nie zaszczycił nigdy pańskim rozkazem. Lecz żeby on właśnie, on, złoty Fred, na to się zdobył – zbyt silnym stał się konflikt rozkoszy obcej i zbyt pełnej z oburzeniem wobec uchybienia, z gniewem za obrazę. Młoda kobieta była bliską bezsensownego ataku łez.

– Słuchaj Nina – powiem ci rzecz ciekawą, rzecz której od nikogo jeszcze nie słyszałaś – i nigdy już nie posłyszysz, chyba ode mnie: kocham cię. Uśmiechaj się, głupiuchna moja pastourello15, ładnie ci z tym uśmiechem. Wczoraj jeszcze byłaś mi manekinem do miłości, zaangażowanym na trzy miesiące; dziś jesteś mi kochanką.

Teraz słuchaj z zdwojoną uwagą, i staraj się zrozumieć.

Widziałaś przecie tę piękną wiedźmę w smokingu, bardzo détaché16, bardzobusinesslike17? Oto twoja poprzednica. Żyłem z nią sześć tygodni i rozkochałem się na dobre. Raczej ona mnie rozkochała. Jeśli jej nie pożegnam natychmiast, na wieki – mogę stać się jej psem. Umie wzniecać rozkosz, która przestaje być tylko fizjologiczną która człowieka – hm – upaja na całe dni. Wreszcie oświadczyła mi dziś, że gotowa narazić się na skandal europejski, nawet na więzienie, byle mnie do siebie przykuć.

Pożądam jej jak wariat, już jej nie cierpię, a obelga od niej doznana odbiera mi równowagę. Dlatego pojąłem, że ciebie kocham – Płacz, dziecino, płacz; miłość autentyczną po tym tylko poznać można, że zadaje ból, poniża, wala – i na odwrót znosi to wszystko.

Słuchaj teraz: chcę się tobą zastawić przed tą czarownicą. Będziesz moim krzyżykiem święconym. Przede wszystkim weźmiesz rozwód. Chcę żyć z tobą uczciwie; nie mam zamiaru dzielić się kochanką z kim innym. Zresztą… koń, który służy dwu jeźdźcom naraża się na przemęczenie.

– Fred!!!

– Kochanie, nie krzycz, pani Lena może wejść i zrobić awanturę na cały gmach Ten krzyk brzmiał jak wołanie o pomoc; gotów się personel zbiec. – A więc weźmiesz rozwód, potem ślub ze mną – nie bój się, nie kościelny; chcę ci tylko na pewien czas związać rączki i – nie, tylko rączki. Będziemy prowadzić życie ludzi tropionych, będziemy się ukrywać po zakamarkach Azji, Afryki, Australii; zniknę na pewien czas z widowni świata – świetna reklama, jedyna po prostu! Ty będziesz stać między mną a widmem Leny, ty będziesz zabijać węże tęsknoty, ty ucierpisz najwięcej, jeśli nas ta megajra18 dopadnie – a ja będę cię może bić. Za to wtajemniczę cię w możliwości życia, o których nie możesz mieć pojęcia. O zgodę nie pytam; napiszesz tej nocy list do męża, z prośbą aby wniósł skargę o rozwód…

– Fr-red… Fred – moje… moje dzieci –

– Twoje dzieci! Rada będziesz się ich pozbyć! Nie cierpisz tego małego, co to jeszcze ni ślimak, ni żaba – w pieluszkach; a dziś już zazdrościsz córce powodzenia za czternaście lat! Daj no spokój powtarzaniu lekcji, wyuczonych z powieści. Zrozum, że nie ma rady.

Więc list do męża dziś jeszcze; jutro zaś o piątej trzydzieści19 punkt! będziesz czekać w parku, w czwartej przecznicy po lewej stronie. Stamtąd pójdziemy na dworzec, by pojechać naprzód do Saint-If-les-Loupeaux. Powinien bym cię wysłać naprzód samą – być może, że będą nas szpiegować – lecz nie ufam ci; mogłabyś stchórzyć. – Idź zatem, dziecino, a nie zapomnij się wyspać; czeka cię wiele trudnych przepraw.

Teraz dopiero, ochłonąwszy po ekstazie swego despotyzmu, spojrzał na swą ofiarę cokolwiek z ukosa – w niezupełnie świadomej obawie, że ujrzy oczy roziskrzone tajemnym uśmiechem.

W rzeczywistości nie on natchnął Ninę siłą niespodziewaną; cud ten był dziełem tego gwałtownego powiewu morskiego wiatru, co się tak niespodziewanie wdarł do zacisznego buduaru jej życia i porywał w chaotyczny wir znane, martwe przedmioty. Któraż istota ludzka – póki cieszy się nadmiarem sił, cechującym młodość – wegetująca bez walki w dobrych warunkach finansowych, nie rozpłomieni się natychmiast pożarem pragnień, gdy posłyszy pobudkę życia? Nina nawiązała ten stosunek przed tygodniem – z przyzwyczajenia; znała z góry wszystkie szczegóły programu; toteż oddawała się rutynie miłości z pewnym roztargnieniem, bez wstrząsów, bez żalu ani tęsknoty – nie wiedziała przecie o możliwości stosunków silnie napiętych. – A tu nagle, w przeddzień odjazdu, spada na nią ten grom łaski –

W pierwszej chwili, trochę bezradna, chwyciła się kurczowo przepisów etykiety, zaczerpniętych z powieści, lecz z chwilą, gdy, idąc za radą kochanka, rezolutnie odrzuciła wszelkie konwenanse – wówczas poczuła długi, gorący dreszcz, zwiastun przeżyć, wstrząsów, radości.

Nina była, biorąc psychicznie, dziewicą nietkniętą – nawet nieświadomą; toteż rzuciła się w nieznany żywioł z bezwzględnością doprawdy wzniosłą. – Widząc zakłopotane spojrzenie tego, który nareszcie był jej panem, wstała z lekkim uśmiechem – uśmiechem szczęścia, nie drwin.

– Naturalnie, Fred, że napiszę natychmiast. Masz rację: cóż znaczą dzieci – dom – towarzystwo – wściekłość męża – wobec twojej strasznej szczerości (tu Fred, nie wiedząc dlaczego, szybko spuścił oczy)? Czymże moja biedna opinia wobec dni wspaniałych, jakie mi przyrzekasz? Nie obawiaj się o moją odwagę lub wytrwałość; uprawiam sporty, a za przygodą, za gwałtownymi przejściami jestem spragniona jak pensjonarka, więziona w klasztorze, za rozkoszami cudzołóstwa. I będę posłuszna, Fred. Możesz mnie bić – byle nie zanadto – póki w miarę, przypuszczam, że będę znosić chętnie.

– Nie traćmy czasu. Idź, napisz list… no, ostatecznie, nie potrzeba mi go czytać; wiesz sama, co masz powiedzieć. Spakuj rzeczy; weźmiesz ze sobą tylko neseser20; resztę daruj pokojówce albo każ wysłać pod swoim adresem do Paryża. Nie możemy się obarczać ani jednym kufrem. Wyjdziesz z domu około piątej piętnaście21; ja może trochę wcześniej. O pieniądze się nie troszcz; nie chcę, abyś się posługiwała własnymi.

– Dobrze, Fred… – i psim wzrokiem prosiła o pocałunek. Fred odmówił ponownie, lecz uścisnął ją raz jeszcze niby w śrubstaku22. Drżąca z radości, z obaw, z podniecenia Nina wyszła cichutko.

Fred, nagle osamotniony, stał bezczynnie na środku pokoju. Ogarnęło go znienacka niemiłe wrażenie pustki, zawieszenia, niezadowolenia – uczucie, które znał dobrze z wczesnej młodości – gdy, będąc opętanym narzędziem przymusu twórczego, a nie posiadając jeszcze ani środków ekspresji, ani władzy nad własnym talentem, ani wreszcie doświadczenia co do niepokojących nieraz objawów fizjologii tworzenia – popadał w osłupiały spleen23 po każdym, wyczerpującym napadzie. Natchnienie napadało go zawsze znienacka; wówczas albo sam sobie improwizował, albo zmuszał kolegów, czasem chłopców wręcz obcych, by mu służyli za partnerów – no, i grał. A potem bywało obrzydliwie –

Tak i teraz.

No, trudno. Podjąłem się walki z tą pazurzastą kocicą; zdobyłem sobie nawet broń i tarczę. Należy teraz wykorzystać zdobycz i szanse zwycięstwa.

Ciekawe tylko, że o piątej po południu jeszcze był rad, że mu wiedźma muzykalna wnet z oczu zniknie; nie pamiętał ani drgnienia żalu, czy żądzy, czy nawet chęci dokuczenia – spóźnił się z niedbalstwa, bynajmniej nie z okrutnego rozmysłu. – A teraz, parę godzin później, był cały rozedrgany namiętnością, teraz myśl jego przywarła do niej wyłącznie i czuł, że ten stan potrwa dłużej. Teraz kochał i nienawidził przepisowo, chciałby pieścić i męczyć, klękać u jej stóp i znieważyć publicznie.

Na szczęście niedługo pozostał sam. W chwili, gdy wyrywając się z zadumy podchodził do biurka, by napisać odpowiedź żądaną – posłyszał skromne pukanie. Wściekły, zdumiony porwał mimo woli za rewolwer i krzyknął zezwolenie; nie wyobrażał sobie, kto by mógł przeszkadzać mu o tej godzinie. – W drzwiach stanęła Lena – nie w smokingu już; w kosztownym płaszczu, zarzuconym na pyjamy. Lena uśmiechnięta, ślicznie zakłopotana, nieśmiała.

– Przenajdroższy mój Alfie, zdarzyło mi się nieszczęście. Nie mając nic do roboty – a nie chcąc tak wcześnie iść spać, zaczęłam ćwiczyć się w strzelaniu – tak tylko, by zobaczyć, czy nie wyszłam z wprawy – i zastrzeliłam niechcący lampę w sypialni. Śmierć nastąpiła na miejscu; ofiara wydała ledwo jęk. Rozerwało ją na części; nie ma zatem mowy o ratunku. Przyszłam wiec do ciebie, byś mi zgotował alibi – jeszcze nikt nie wie, lecz jutro rano znajdą trupa na dywanie – a poza tym – jakże się tu kłaść w ciemnym pokoju?

– Chyba z łuku strzelałaś?

– Bynajmniej; przecie i ja, posiadając miliony, muszę mieć czym przyjmować łaknących – a od wystrzału browningem24 dostałabym wstrząśnienia mózgu. Toteż wożę stale z sobą bezgłośny rewolwerek. – wiesz, ten błahy wynalazek amerykański sprzed roku czy dwu lat, o którym wiedzą tylko ci bardzo nieliczni ludzie, których Bóg obdarzył nerwami słuchowymi – o, spójrz –

pokazując25 rewolwerek, spostrzegła, że i on ściska coś podobnego w lewej ręce. Roześmiała się:

– Chcesz? Spróbujemy, kto celniej strzela. Stań przy drzwiach – ja przy tym oknie – każde z nas położy sobie karmelka na czubku głowy – ach, ale to przecie zwykły, szczekający browning – nie, jak tak to dziękuję.

– Słuchaj Lena – po coś ty przyszła?

– No powiedziałam ci przecie: po alibi i po nocleg. Do kogóż miałabym się o to udać, jeśli nie do narzeczonego? – Dobrze; jeśli nie chcesz mnie przyjąć, to pójdę do tej pani samotnej, jedynej nieparzystej osoby w całym hotelu – której, zdaje mi się, wcale dotychczas nie zauważyłeś –

– LENO…!!!

– O, widzisz – oburzasz się na samo przypuszczenie, że mogłabym zawieść się na twej gościnności – nie, nie Alf – żartowałam tylko –

Stała w zamyśleniu, oparta o kominek. Jedno szerokie pasmo ciemnych włosów opadało miękkim dzibem26aż na korzeń nosa. Zrzuciła płaszcz, ręce trzymała w kieszeniach, a surowy krój pyjam uzupełniał iluzję perwersyjnej, już zgoła słynnym symbolem § 175.27 napiętnowanej męskości. Heros stał w podobnej postawie, błądząc rozszerzonymi oczami po nieruchomej postaci – i bezwiednie, własnej woli nawet na przekór, powtarzał w rozpaczliwym podziwie: „o ty wiedźmo, ty wiedźmo, wiedźmo” –

Spojrzała nań nagle z niewinnym uśmiechem w oczach:

– Nie gniewasz się przecie, że bezprawnie antycypuję28 przywileje żony?

– O ty wiedźmo – wiedźmo piekielna…

– no29 dobrze, Alf, ale odpowiedz teraz, bo chciałabym się dowiedzieć czegoś bardzo ważnego: widzisz, po morderstwie nie mogę czekać, aż mnie władze wezmą pod swe skrzydła; muszę uciekać i to czym prędzej. Jak sądzisz, gdzie by się najmniej spodziewano mnie znaleźć? Oczywiście na stacji nie najbliższej, lecz bliskiej, łatwo dosiężnej, a ponadto należącej do maleńkiego miasteczka. Czy nie uważasz, że najlepiej będzie pojechać rannym pociągiem do St.-If-les-Loupeaux?

Teraz Alf spostrzegł, że przed nią na stole leżał rozkład pociągów, odłożony przy wejściu Niny.

– Czy wiesz, żeś moje myśli telepatycznie przejął – po dokonaniu morderstwa – że, prawdopodobnie nie wiedząc o tym, napisałeś na okładce dokładną chwilę odjazdu? Czyż trzeba ci więcej dowodów na nierozłączny, naturalny związek naszych dusz?

Alfred posunął się ku niej jak lokomotywa transsyberyjskiego ekspresu. Z instynktownej ostrożności odłożył rewolwer; nie mógł sobie ufać bezwzględnie w tej chwili. Stanął nad nią, olśniewając jej źrenice (teraz pełne przykrego zdumienia) siłą swego wzroku.

– Podsłuchiwałaś.

– Ależ kochanie, czyż cię nie ostrzegałam?

Zabij mnie, jeśli chcesz opuścić ten hotel jutro bez rozgłosu – okrutnego. – Tym bardziej, że sam nie ucierpisz.

Mówiąc te słowa, Lena drżała wewnętrznie. Rachunek co do planu ucieczki – nawet co do jej celu – sprawdził się najdokładniej; lecz ostatecznie – może chciał uciekać sam? Może już zerwała delikatne, ledwo nawiązane niteczki koronkowej intryżki?

Widać jednak i drugie przypomnienie było trafne, gdyż mężczyzna znieruchomiał, oniemiał w białym paroksyzmie wściekłości. Przez krótką sekundę Lena się bała. Stała na samym brzeżku przepaści; jedno drgnienie – jedna fala krwi więcej – i udusi ją. A tego doprawdy cała przyjemność nie była warta. Toteż silniej ścisnęła rewolwerek, powolutku odwodząc rygiel bezpieczeństwa.

Spostrzegł to. I luźno zawieszony szczyt kryzysu przewalił się w chaosie ryczącej piany.

– Boże mój, cóż z ciebie za potwór! Chodź, gołębico moja, chodź skorzystać z mej gościnności.

Trzymał ją silnie, lecz nie mógł wyważyć rewolweru z ręki o mięśniach stalowych.

– Rzućże to nareszcie, bo ci rękę wykręcę!

– Nie, mój drogi – szeptała – szkoda i mnie, i ciebie – nie pozwolę ci na idiotyzm, który zamierzasz popełnić.

– O, nie obawiaj się, koteczku, cukiereczku ty mój! Mam zamiary, że tak powiem wręcz przeciwne – no, podaj twą śliczną rączusię z dołeczkami – oddaj pukadełko.

– Przecie mówiłam ci, że nie puka – nastawała z oburzeniem, wręczając bez oporu podstępną broń. Wówczas, z westchnieniem zadowolenia, uwiesiła mu się na szyi, pocierając – na znak zgody i braterstwa – czoło o czoło i nos o nos.

----

Lena zasnęła o piątej. Zasnęła snem niesamowicie głębokim. Alfred wahał się długo, czując wyraźnie, że to tylko podstęp. O, gdyby tak móc uwierzyć ten sen – ubrałby się w ciągu trzech minut – za pięć stałby u drzwi Niny – i –

Co się właściwie stało z Niną? Po co ją w to wplątałem? Chyba mój małpi, histrioński30 instynkt temu winien – tak dziecko, gdy dostało w skórę, natychmiast wymierza tę samą sprawiedliwość niewinnym lalkom – hm, lalkom – ale któż mógł przeczuć, że lalka podczas procedury najniespodziewaniej ożyje? Sławetny ze mnie Pigmalion31 –

Wyskoczył z łóżka, spojrzał przez okno – oto wychodziła w skromnym kostiumie podróżnym, z jednym neseserem – niesionym w własnej rączce – szła wyprostowana, dzielnie dźwigając ciężar niezwykły –

…Jeszcze bym zdążył. Zrezygnować z golenia – szybka kąpiel, ubrać się galopem – porwać rzeczy niezbędne do walizki – zapłacić – ona tam czeka w żałobnym parku, stęskniona, drżąca z radości i lęku –

Wiedział dobrze, że nie pragnie Niny wcale, że teraz całą swą istotą przywarł do Leny, że trzeba mu bezustannego naświetlenia jej olbrzymiej energii, że żyć z nią, to wznieść się na wyższy szczebel rozwoju –

lecz32 nie mógł znieść myśli o śmiertelnym zawodzie Niny. Z mężem zerwała – list w drodze – i to zapewne nie da się już naprawić. A teraz aż słabnie z rozkoszy wyczekiwania przygód, wstrząsów, bicia i krwawych pocałunków – zawrót głowy ją chwyta na myśl o pogoni po Azji, Afryce, Australii – i czeka, biedactwo, czeka z tym ciężkim neseserem w ręce –

Mięśnie wyprężyły się same. Najwyższy – ostatni czas. Jeszcze – jeszcze możesz ją uratować –

stojąc33 w postawie przyczajonej, łapał oddech przez ściśnięte zęby – nogi aż bolały od naprężenia – a nie mógł się z miejsca ruszyć.

Wówczas Lena, śpiąca przykładnie, z rączkami pod główką, z buzią na wpół wciśniętą w poduszkę – otworzyła szeroko jedno widoczne ślepie i mrugnęła doń zezem okropnym, z wyrazem współczucia i sympatii.

Nie było w tym nic odrażającego – przeciwnie. Lecz Alfred zatoczył się na fotel; przestrach diabelski podciął mu nogi. W niewinnym żarcie kochanki posłyszał ciężki śmiech szatana. Bał się jej po prostu. Gdy ochłonął trochę, rozważał przez chwilę zupełnie poważnie czy też ta kobieta nie jest naprawdę czarownicą. Posiadając bowiem trochę wykształcenia – raczej oczytania – wiedział, iż satanizm i czarna magia nie są monopolem średniowiecza, wiedział o niewiarygodnej rzeczywistości tych zjawisk, o czarnych mszach w pokoju czwartorzędnego34 hotelu, o znieważaniu hostii, o popełnianiu złego dla złego, – o askezie35 zbrodni –

Lena… ostatecznie czemużby nie? Może nawet umie rzucać uroki –

Powrócił wkrótce do równowagi i machnięciem ramion przekreślił halucynatorskie36 insynuacje. Lecz teraz wiedział, że jest przykuty. Nie mógł, istotnie nie mógł jej porzucić.

Z westchnieniem, lecz bynajmniej nie zadowolenia, położył się z powrotem – i wkrótce zasnął.

Ledwo się zbudził – zaczęły się wzruszenia wstrząsające. Leżał sam; Lena zniknęła. Mróz przerażenia ściął mu oddech, znieczulił go na parę sekund bezwładności. Lecz zaraz potem dosłyszał płomienisty dźwięk skrzypiec; Lena grała u siebie, grała niewinne, staroświeckie impromptu37 Chopina38, o melodii bogatej, bezwolnej, polskiej – grała, interpretując chyba jasnowidzeniem utwór, którego każdy dźwięk był jej obcy – utwór, stanowiący niemal antytezę  j e j  harmonii – i jej melodii.

Zasłuchał się. Istotnie, tę muzykę można serdecznie znienawidzić. Denerwuje – mąci jasność rozumu – podstępnie paczy proporcje – wyolbrzymia, niby w śnie gorączkowym, rzeczy powszednie i płytkie do rozmiarów kosmicznej Ananke39 – głosi niemoc, bezwolę, rozpad, rozkład – brr –

Ale Lena oddychała tam, na górze, o parę metrów od niego –

Po kąpieli odebrał kartkę od Niny. Gdy spojrzał na pismo – tak przejmująco wymowne – stracił nagle odwagę. Nie mógł przeczytać.

Siedział bezradny wobec białego prostokącika, aż Lena weszła, wonna, promienna, i zapytała, czyby nie miał ochoty skorzystać z ostatniego dnia wakacji i wybrać się na krótką wycieczkę jej autem. Podniósł ku niej oczy żałosne – i dopiero wskutek asocjacji40 z jaśniejącą jej postacią – spostrzegł, że się niebo rozpogodziło, że słońce świeci.

– Dobrze, Leno – lecz zlituj się i pomóż mi. Oto list od tej pani – spójrz tylko na pismo. Nie mogę po prostu zacząć –

Lena podniosła bilecik i na chwilę zgasła. Zbladła śmiertelnie; pokój pociemniał od jej zaćmienia.

Lecz natychmiast odzyskała sprężystość woli, zwycięską swą bezwzględność.

– Doprawdy, Alf – jestem zdolna do wszystkiego, przeczytałabym bez wahania cudzy list bolesny – gdyby mi to było środkiem nieodzownym. Lecz poza ostatecznością – wolę tego uniknąć. Umiej płacić cenę zwycięstw; przypomnij sobie Bonheur dans le crime41 – i przeczytaj.

Usłuchał.

„Fred – wykonałam wszystko, coś kazał. List w drodze. Zerwanie nieodwołalne; odstąpiłam mężowi dzieci. – Czekałam na ciebie do siódmej42. Czyś chory? Czy ci przeszkodzon o ? Lub też, czy” (wiersz niedokończony).

„Odpisz w każdym wypadku; brak odpowiedzi uważam za znak, że jesteś sparaliżowany szachem43. Toteż jeśli za godzinę nie dostanę odpowiedzi – zejdę do ciebie. Nie mam już nic do stracenia”.

Jezus Maryja! Alfred oszalały obliczał, ile czasu mogło minąć od nadejścia listu. – Lena w kostiumie skórzanym, w stroju dzikiego zwierza, (według Alfreda najpiękniejszym dla niej) uśmiechała się rzewnie, patrząc w zadumie przez okno. Miała wyraz niezmiernie odległy, chłodny – tak, nawet smutny. Nagłość zmian usposobienia u tej kobiety tak trzeźwej, tak opanowanej, niepokoiła jej przyjaciół bardziej, niż jej na pozór pozorna drapieżność.

Fatydyczne44 pukanie rozległo się, nim Alfred zdążył pośrubować stylograf45.

Lena wykonała uprzejmie pół obrotu – Alfred powstał struchlały – Nina, w skromnym, szarym kostiumie służebnicy-kochanki przestąpiła próg.

Alfredowi podała rękę – na uprzejmy ukłon Leny odpowiedziała wrogim skinieniem. Głos jej był pewny – trzymała ją siła rozbudzonej woli.

– Fred, kochanie – czekałam na ciebie w parku; potem posłałam ci bilet46; – czemużeś nie odpowiedział?

– Rozmówcie się państwo – przerwała Lena. Ja tymczasem obejrzę auto. Znajdziesz mnie w garażu albo w hallu, Alf.

Z uśmiechem przyjaznym powtórzyła ukłon do rywalki. Alfred zaszeptał (ochrypł bowiem haniebnie): „Leno, proszę cię, zostań.”. Obejrzała się od drzwi z wyrazem zdziwienia; dodał więc tym samym tonem:

– Wszyscy troje jesteśmy wplątani w tę sprawę; ciebie to niemniej ode mnie obchodzi.

– Wybacz, Alf; widzisz, my kobiety nienawidzimy się, aż strach, w  p e w n y c h  wypadkach; lecz poza  t y m  łączy nas solidarność słabszych. Dlatego też nie zostanę przy was; obecność moja nie byłaby przyjemną dla pani M. Nie mogłaby mówić swobodnie. Żegnam Państwo.

Nina chciała wybuchnąć – lecz oniemiała. Czymże atakować gładką stal tego jasnego, serdecznego uśmiechu?

– Ależ to prawdziwa tygrysica –

– Tak, masz rację –

– Zmiłuj się, Fred, i mówże nareszcie!! Czy cię sterroryzowała? Czy ci zadała szacha groźbą skandalu? Czy… co się stało, na miłość…

– Nino, uspokój się. Mówiłem ci wczoraj, że Lenę kocham, i że lada chwila przywrę do niej nieodwołalnie; otóż ta chwila nastąpiła. Wczoraj chciałem się jeszcze ratować, wczoraj pragnąłem wolności bardziej, niż Leny; dziś już jest na odwrót. Nie proszę cię, abyś mi przebaczyła; takich krzywd nie przebacza się nigdy. Proszę cię tylko, abyś się teraz wszelkimi siłami starała naprawić zerwanie. Dzieci was wiążą; mąż uniknie skandalu; zobaczysz, że się zewnętrznie wszystko da naprawić.

Nina siedziała teraz w głębokim fotelu, zapatrzona w dal niedosiężną. – W blednące szybko barwy, w rozwiewające się kontury tropikalnego krajobrazu. Końcami palców bawiła się rękawiczką.

– Pssst, przestań. – Tak; masz rację, tego się nigdy nie przebacza. – Ale i nienawiści, zdaje mi się, nie zaznam – żal mi cię, no i – gardzę tobą troszkę. Trudno; ale mężczyzna, który z dnia na dzień odwołuje słowo, zrzucając z siebie olbrzymią odpowiedzialność – mężczyzna, niewolnikiem miłości – taki mężczyzna wzbudza w kobiecie jedynie litość.

Wstała.

– Żal mi, że nie przeżyję niebezpieczeństw – lęków – ani szczęścia, którymi mnie przekupiłeś; żal mi, że nie ujrzę Gangesu ani wysp Salomona ani Amazonki; lecz – jak widzisz – cios nie jest śmiertelny.

Przystanęła przy drzwiach, oparła się o ścianę – blada, zmęczona śmiertelnie, z dojrzałym uśmiechem starej kobiety.

– Nie skorzystam z twej wyśmienitej rady; nie przełknę upokorzeń odwoływania – które ty zażywasz przykładnie; nie. Dostanę rozwód i natychmiast wyjdę znowu za mąż. Teraz znam mężczyzn, po pięciu latach świata i cudzołóstwa – to też wybiorę mądrzej niż za pierwszym razem. A dzieci? Czyż mnie nie stać na więcej?

Widzisz, Fred – właściwie zawdzięczam ci olbrzymią korzyść. Uwolniłeś mnie spod terroru powieści. Nie mam się w gruncie rzeczy o co gniewać – biedny z ciebie chłopak – no, bądź zdrów.

Alfred powlókł się do garażu zbity. Daremnie usiłował pokryć klęskę; głos miał pęknięty, postawę miękką, oczy błagalne. I daremnie tulił się do skórzanego pancerza – żywe ciało Leny było zbyt dobrze okryte, nerwy jej nie przejęły niemej prośby. Ani nie próbowała zająć się nim, pocieszyć, pokrzepić; była zajęta autem – i światem, przez który pędzili. Była daleka, chłodna, pełna energii – zdawało się, jakby zapomniała o swej zdobyczy z chwilą, gdy ją posiadła zupełnie.

Zjedli obiad w jednej z tych Hostelleriers47, które się dzięki autom rozwinęły z prostych prowincjonalnych jadłodajni w restauracje na poziomie wymagań stolicy. Lena, wesoła, metalicznie sprężysta, ożywiła kochanka na chwilę bystrością swego dowcipu – lecz w drodze powrotnej sama popadła w smutek przepastny, tym silniej działający na Alfa, że się ani na chwilę nie poddała pokusie rozprężenia woli, pokusie zrzucenia gładkiej maski. A smutek prawdziwie jesienny, jeśli się przejawia poprzez wzrok bystry, głos dźwięczny energią i ruchy sportowca – staje się niesamowitym. Alfred nie śmiał zapytać, co jej dolega; bał się, że odpowie zdziwionym uśmiechem. Teraz mógł zmierzyć rozmiar swej niedoli – hańbę swego szczęścia. Tak; nie śmiał przemówić do swej pani, z obawy, że nie w porę.

Na dinnertym razem zeszły się tylko cztery osoby – małżeństwo autentyczne i przyszłe. Druga para odjechała; Nina również. W ogromnej sali czworo drobnych ludzi mówiło półgłosem, marznąc z onieśmielenia. Mówiono mało; wszyscy się spieszyli, by jak najprędzej opuścić żałobnie pustą salę.

Alfred, bezradnie przytulony do Leny, przeraził się, gdy go u swych drzwi pożegnała. Jakoś mu w tej chwili było szczególnie trudno się z nią rozstać; chciałby oddychać jej atmosferą bez przerwy; był tak zmęczony – zbolały – tak chorobliwie wrażliwy – widocznie miłość jest doprawdy chorobą.

Lecz Lena była nieugięta. Na pytania błagalne odpowiedziała w sposób okrutnie nieokreślony:  m o ż e  przyjdzie do niego – jutro m o ż e  wyjedzie rano, może po południu – czy spakować rzeczy? – jak uważa –

Zasnął szybko, lecz pośród nocy zbudził się, najeżony przerażeniem. Był sam – czemu, czemu nie było obok Leny? – Czuł się tak słabym tak niepodobnym do siebie, że przez chwilę sądził, iż musi być ciężko chory. – Gnany niezrozumiałym lękiem, ubrał się i poszedł do niej. Zapukał – raz, drugi – cisza…

Schwycił oburącz za owalną klamkę i oparł się o nią. Stał na nogach rozstawionych, skulony, rozdygotany. Dopiero szmer kroków zmusił go do czynu. Opanował skurcz mięśni i drgania, pozbierał myśli, wysiłkiem krwawym uświadomił sobie, że go Lena opuściła.

Toteż był dostatecznie przygotowany, gdy się u zarządu dowiedział, że tak było w istocie. Z obojętnością gentlemana przyjął nekrolog swej miłości – list pożegnalny od Leny.

„Alfie; zakochałam się w tobie, choć nie śmiertelnie znowu, a tyś śmiał traktować mnie dokładnie tak samo, jak każdą inną sezonową kochankę. Wreszcie kazałeś mi wczoraj czekać na siebie godzinę i trzy kwadranse. Przebrałeś miarę; zdałam sobie sprawę, że upokorzenie tak dotkliwe pozostawi na mnie piętno niewymazalne, o ile się nie zemszczę. I zemściłam się. Nasyciłam się zemstą – może się nawet przesyciłam – nie żywię już zatem wobec ciebie żadnych uczuć poza szczerą sympatią ‚koleżeńską’ (wybacz śmieszny termin) – bądź co bądź jesteśmy przecież kolegami, choć z różnych wydziałów.

Wszystko, com ci wczoraj mówiła, należało do premedytowanej48 roli. Nie mam najmniejszej ochoty pozwalać Erosowi49, by zabierał głos w mym życiu poza tygodniami wakacji; więc nie próbuj nawiązywać nici, którą teraz przerywam – od jutra zaczyna się dla mnie nowy rok pracy; wara mi zatem przeszkadzać! – Ale zawdzięczam ci parę miłych chwil. Bądź zdrów. L.P.”.

----

Alfred sądził, że cios jest śmiertelny; że oszukanie takich pragnień – zawód tak silnej tęsknoty musi pozostawić ślady fatalne. Wracając do Paryża w stanie obojętności graniczącej z znieczuleniem, sądził, że życie jego sparaliżowane raz na zawsze – zmysły nieczułe na wrażenia, centra aktywne niezdolne do wszelkiej reakcji, Widział przed sobą błahe istnienie bogatego pasożyta, znudzonego wszystkim aż do neurastenii50 – a może go pustka bezwładu i niemocy wnet zmusi do zatruwania się alkoholem lub morfiną – no, wówczas upadek stopniowy przyspieszy się nieco –

Z filmu wystąpi; talent przepadł razem z wrażliwością i energią –

Alfred patrzył na dżdżysty krajobraz, a czarna pustka zawieszonej jakby chwili pełna była nieopisanej słodyczy; czarne szczęście ofiary absolutnej. Twemu wspomnieniu życie moje młode, Leno.

Tak sądził. Aż do chwili, gdy go zaniepokojeni przyjaciele przemocą do pracowni zawlekli. Tej samej nocy pracował nad nowym filmem; tym razem chciał stworzyć nie tylko postać główną, lecz i sam dramat – a byłby się na pewno zabrał i do reżyserii, i do dekoracji, i do kamery, gdyby nie energiczny sprzeciw ze strony władców tych dziedzin.

Później spotkał Lenę – i spotyka ją bardzo często; na pewnym balu odkrył w niej genialną tancerkę, wyposażoną idealnymi warunkami fizycznymi, środkami artystki i sumiennością sportowca. A ponieważ sam tańczy świetnie, więc przyrzekł sobie nie opuścić ani jednego balu, który ta wymarzona tancerka zaszczyci swą obecnością.

MARCOWY PORANEK

Genek zapukał. Zdał sobie z tego sprawę dopiero po fakcie.

– Proszę, brzmiała uprzejma odpowiedź.

Wszedł i stanął z rękami w kieszeniach, ciałem delikatne krzywe opisując, w postawie człowieka, który jeszcze na wiosnę reaguje, tuż przy biurku żony. Znaczyło to po prostu: dziecię, przedstawiam ci nową postać życia.

Hela odczuła to oczywiście. Pan ten nagłą swą obecnością zmazał doszczętnie już powstające wyniki jakiegoś zażartego dociekania – pracy intensywnej i zgoła nieuchwytnej, czuciem tylko, po omacku, – cieniutkie rzęski chwytają okruchy rzeczy – ssawki maleńkie a niezliczone wchłaniają wiedzę nieomylną, niezniszczalną.

Genek z niechęcią skontastował, że to linie sił konieczności przywlokły go tu. Że cud wiosennej kałuży słońca na stole zaszemrał mu w głębi czaszki przestrogą izolacji niebezpiecznej – że patrząc na pochylony, jasny kark którego życie czuł w biciu własnego serca – stoi u celu.

Grzebał rękami w kieszeniach, żeby za ten kark nie schwyciły.

Hela również z niechęcią podniosła głowę. Brzeg stołu wgniótł się jej w czoło znakiem ciemnym i bezsensownym. Oczy wynurzały się zniedołężniałe po długim wypoczynku.

Przerwanych chwil poznawania – udaremnionych zdobyczy nie przebacza się nigdy.

A w gruncie rzeczy współżycie ich na tym tylko polegało.

Brak odwagi – brak jedności – u obojga. Przed miażdżącym szczęściem Łaski ucieczka w cudze ramiona – najpewniejsza.

Smutna niesławo miłości, z lęku poczętej przed Słowem. Smutniejsze auspicja1. Lecz nie ma trwalszego spojenia.

Gniew Genka był głębszy. Krzywda, jaką mu wyrządzała obecność tej kobiety nawet w abstrakcyjnej jego myśli – rytm jej życia, nierozerwalnie już teraz spleciony z drganiem promieni świata2, które go przenikały rozszczepione, zmącone, nieuchwytne – krzywda ta cięższą była od tej, którą on jej wyrządzał. Gdyż pierwotnie nie była mu ona niezbędną. Na odwrót tylko lekkomyślnie uznała dla siebie nieodzowną konieczność – zapuszczenia korzeni zgłodniałych, żarłocznych, w nieskażonym istnieniu mężczyzny. Objęła go zatem w posiadanie; a całkowita brutalność jej czynu podcięła w nim ścięgna oporu. Olśniony rozkoszą o głębi dotąd nieznanej, poddał się żarliwie.

Proste to i codzienne zdarzenie miało wszakże doniosłość grzechu przeciw pierwszemu przykazaniu.

Oboje bowiem posłyszeli niegdyś straszne, tak bardzo ciche wezwanie – które się ledwo wyczuć może – a potem łagodny wpływ jakiejś siły nieuchwytnej, lecz równie nieprzepartej jak grawitacja, który ciągnie człowieka w pewnym kierunku, w coraz jaśniejsze, coraz mroźniejsze sfery, coraz cięższą samotność.

Mężczyzna przemógł panikę instynktu i gotów był się oddać nieznanemu na łaskę i niełaskę; lecz kobieta nie wahała się ani na chwilę. Zgodziłaby się na wszystko, byle się wymknąć temu tyranowi niewidzialnemu, byle odciąć sobie raz na zawsze drogę ku szczytom lodowym. W tym celu byłaby się schroniła w ramiona własnego footmana3; oczywiście wolała wybrać Genka.

Co gorsza, oboje popełnili ten grzech na wpół świadomi jego znaczenia. W ciemnej głębi swych serc strach tępy oczekiwał zemsty – prostej, jak odwet natury. Napiętymi niespokojnie nerwami wyczuwali jej rozwój – jej powolne postępy – w sobie samych.

Nienawiść wzajemna byłą u nich w pierwszej zaledwie fazie. Toteż same jej skurcze – przykry rytm drgań podłużnych – mniej im dokuczały niż bezustanna obserwacja tego gadu – czy też choroby – i związane z tym naprężenie nieprzerwane, bliskie popłochu.

Orgie, zuchwale sięgające aż w dziedzinę niebezpiecznej groteski – dni wniebowzięcia, jakie czasem po nasyceniu płciowych dążeń następują – dni o upojnym dźwięku Vox Celestis4 – lekceważenie, z pogardą graniczące, i szyderstwo nawet, lecz lekko dopiero krwią nabiegłe – na przemian z żarem gniewu w dni rozłąki, gniewu na wskroś jeszcze miłosnego, – obustronne postanowienia zerwać, póki czas – przekreślone dzikimi porywami czułej niemal erotyki w pierwszej chwili spotkania –

– a5 zdanie końcowe zawsze jednakie, że lekkomyślnie związany węzeł, z dniem każdym ściślejszy, chyba śmierć jeszcze rozplącze. – Przyzwyczajeni do współczesnej idei małżeństwa (a raczej do jej braku) jako dość przypadkowego, luźnego związku dwojga ludzi, którzy nigdy nie naruszą obustronnych swych praw a rozejdą się, gdy tylko jedno z nich zechce – przyzwyczajeni do seksualnej trzeźwości, do lodowatej abstynencji płciowej dwudziestego stulecia – Genek i Hela zmuszeni byli przekonać się z przerażeniem, że cofnięci o dziesiątki wieków wstecz, dozwolili rozpętać się w sobie potędze żywiołu – i nieraz to on, to ona skręcała się w cielesnym skurczu strachu ścinającego – na myśl o tajemniczej nierozerwalności ich związku.

Gdy kilko-dniowa samotność przywróciła go trochę sobie samemu, Genek całą mocą ludzkiego ducha wzbijał się ponad nią – By się przekonać, że poza nią jest znowu Ona. – Poczęły go nawiedzać monomaniczne6 już asocjacje z rotacyjną7 klatką wiewiórki. – Hela zaś, zanurzona w ciszę pustki dokoła, całą bezwładnością kobiecej swej istoty spadała wówczas w skrystalizowaną8 przeszłość – poza Niego. By za każdym razem zdać sobie sprawę, że tamta na pozór olbrzymia, nienasycona miłość – zamarła do wnętrza; i że poza nim jest tylko On, nie Tamto, – lecz człowiek żywy i teraźniejszość.

U natur skłonnych do bierności przeżyty czas sumuje się za każdą sposobnością, coraz łatwiej, sprawniej. Zsumowanie obecne wywołało coś w rodzaju zbliżenia w leniwym spojrzeniu Heli.

Genek zdziwił się. Tak; teraz już się dziwił, jeśli nie natrafił na opór bezdźwięczny i martwy.

– Pracujesz namiętnie, jak widzę.

To się odnosiło do jednej jedynej książki na biurku, umieszczonej w odległości bezpiecznej, z nożem, tkwiącym w pierwszych kartkach.

Czułość uśmiechu Heli wzrastała. Przyjazne spojrzenie rzuciła na odsuniętą książkę, po czym obejrzała sobie Genka od stóp do głów.

Spoważniała nieco.

Gdyż była to istotnie nowa postać życia – dotąd nieznana. I niezgłębiona; jak te inne niezliczone, ujęte w ramy dni – iluż to dni!

Powstają, nigdy nie przeczute – trwają dotykalne, żywe – nieprzeniknione. I nikną, przechodząc w kształt inny.

– Podobniście do siebie.

– Jak to.

– Ty i ta książka.

Genek uśmiechnął się. Lekkim podrażnieniem kłujący uśmiech pobłażania. Lecz nie okazał tego uśmiechu po sobie.

– Być może. To rzecz tak subiektywnie odczuta jednak, że dotknąć mnie tym nie zdołasz. Tylko (tu zimne końce czterech palców oparły się o kark Heli) że ja się tak z nożem w brzuchu odłożyć nie pozwolę.

Hela przeczekała pierwszy mętny dreszcz.

– Spodziewam się. Zresztą ciebie nie można. Żyjesz dziecię.

Genek pojął to dosłownie i ściśle osobiście. Pomylił się głęboko. Słowa Heli były tylko mimowolnym jękiem szczęścia. W chwili gdy się wchłania w siebie zgęszczony ekstrakt życia.

W takich chwilach rodziły się za każdym razem nowe fale nienawiści.

Genek zaczynał się tego domyślać. Stąd nader przykry lęk przed każdym zbliżeniem;

Stąd coraz bardziej zacięte pragnienie.

Pierwszy, dość stonowany, lecz długie minuty trwający pocałunek był u brzegów lekko zabarwiony rdzawą czerwienią jęku wielkiej żałości.

Tym bardziej, że Hela – na razie – dawała się tak całować mniej więcej9, jak się przyjmuje miły bukiet kwiatów.

W tej chwili, niespodziewanie i nagle, objawiło się w duszy Genka współczucie ogromne, skomlące w niemocy współczucie. Wielkie, nieruchome ukochanie – wszystkiego.

Zsunął głowę na kolana kobiety i całował jej ręce. Bardzo lekko.

Lecz poruszenie tych rąk i ciepło ich wzburzyło w nim poryw gniewu.

Ona zupełnie – zupełnie poza mną nie istnieje. Nie stworzyłem jej – nigdy na wskroś nie posiądę.

Krew rzuciła mu się w oczy. Zdusić to życie obce, rozerwać wroga – niech jej nie będzie, skoro jej mieć nie mogę.

Jęk wyrwał się z miażdżonej piersi Heli.

Nie zlękła się wcale.

Owszem, ukryła twarz w włosy, bo się uśmiecha mimo woli, idiotycznie.

Na to nie było rady.

FONS IUVENTUTIS1

Olbrzymie okna, zajmujące całą ścianę wnętrza, śmiałe jednolite płaszczyzny lustrzanego szkła – obecnie zasłonięte żółtym jedwabiem firanek równie ascetycznych, bo pozbawionych bodaj symbolu ozdoby; wąska otomana2, niebywale niska, jako window-seal3; a poza jaśniejącą płaszczyzną firanek – jednostajny mrok, w którym majaczą nieliczne śpiące meble i niepokojąco nagłe błyski u ścian: to nieprzerwany pas witryn bibliotecznych, zaczynający się na wysokości piersi a sięgający aż gdzieś pod sufit, tak bajecznie odległy w tym obcym, słabo oświetlonym pokoju. Swojskość nie należała do jego zalet, tak skądinąd licznych. Nawet wycięta w bloku nocy wysepka nie była przytulnym kącikiem; reszta biblioteki wydawała się przestrzenią olbrzymią, monumentalnym wnętrzem świątyni – lub opuszczonym lokalem zebrań, decydujących o losach epoki. – Na podłodze stała wysoka lampa, której potężna żarówka mogła się jednak wyreagować bez wędzidła tylko na czarnym kole u własnych stóp; była bowiem starannie okryta ciemnym jedwabnym kloszem o tonach ciemnej sienny, caput-mortuum4 i ostatniego fioletu, jaki tylko do tej skali zbliżyć można. Po tamtej stronie lampy, w głębokim jak kajuta skórzanym fotelu, Tea gospodyni – woskowa twarz, woskowe ręce, postać świętej w interpretacji nowoczesnego artysty (zwykłe nieporozumienie, wydające owoce pełne uroku choć pozbawione aromatu). Włosy ciemnoblond, tak ciemne, że je pobieżne spojrzenie musiało uznać za czarne – ucięte w dwie wytresowane fale, umierające ostatnim, niedokończonym lokiem na kościach policzkowych, rozdzielone nad lewą brwią. Tea uważała tę fryzurę za pis-aller5; wzdychała do szatańskiej prostoty fryzur quasi-męskich, u których włosy, na pozór doszczętnie zabite, nagle objawiały się w całym wdzięku bogactwa – gdy się ta jedna fala na głowie rozsypie i spadnie na czoło bezwładnymi, nieregularnymi pasmami. Ach tak – lecz kapelusz unicestwia cały ten rafinowany6 powab. Głowa kobiety w kapeluszu, jeśli przynajmniej jedno pasmo włosów nie odcina jej z każdej strony skroni i ucha – przedstawia widok straszliwy. A wyrzec się kapelusza w ogóle, na zawsze – nie można. Wiele kobiet zeszpeciło się odważnie, łącząc – wbrew oniemiałym protestom lustra obie incompatibilités7 – wynikła stąd nawet, na krótki czas, szczególnie perwersyjna moda – lecz oczy Tey okazały się zupełnie nieprzekupnym trybunałem. Z uczuciem żałoby w sercu patrzyła na tłumy łysych pałek, wyrastających z kołnierzów futrzanych – i rozważała, że współcześni Karola VII8, którzy w ten sam sposób umęczali swą urodę, mieli przynajmniej okoliczności łagodzące – brak luster.

– O czym pan duma?

– O przemyśle szklarskim za Karola VII.

– Oo – coś rzeczywiście niespodziewanego. Niech pan powie…

– Tylko fakt, że im brakło luster uczciwych – dzięki czemu nie widzieli jak im ohydnie pod tymi turbanami, rogatymi mitrami9, hennins10 etc.

– Czy pan wie, dlaczego pana lubię?

– Ponieważ przychodzę rzadko, a gdy nawet przyjdę, to przynajmniej pozwalam zapomnieć o swej nieciekawej obecności, bo się nie odzywam.

– Nie. Mam także powód dodatni: otóż pan umie mi pochlebić tak, że mi serce rośnie. Kto inny odpowiedziałby na moje irytująco banalne pytanie: „myślę o pani” – choćby po to, aby mi dociąć w odwecie. Tymczasem pan daje mi dowód, tak od niechcenia, że pan pamięta moje najbezbarwniejsze uwagi. Jak pan zna kobiety! Ale wolałabym, żeby mi Pan coś o swojej pracy opowiedział. Bądź co bądź jest pan jedynym  ż y w y m  kontaktem między moją ciekawością a swym stronnictwem.

– Jedynym? Czy pani nie czyta bodaj „Humanité”11? Czyż pani nie jest poinformowana o każdym drgnieniu naszego ducha w Niemczech?

– Powiedziałam: jedynym żywym. Czyż pan nie zauważył sam, jak niezbędnym jest bodaj jedno świadectwo prywatne, osobiste – obok świadectw opublikowanych? Więc proszę pana…

Na te słowa Alfred, jakby rażony w ośrodki nerwowe, bardzo powoli zachwiał głowę – szyja zmiękła, ugięła się pod ciężarem – bezwładna, ciężka kula osiadła, miękko przewrócona, na poręczy fotelu.

– Niech się pani nade mną zmiłuje – szeptał ku sufitowi. Przychodzę do Was, by się odświeżyć – by na chwileczkę zapomnieć, kim jestem – bo umysł mój, ułożony bez przerwy na jednym boku i w jednej pozycji, odleżał sobie rany i dostaje paraliżu – wnet nie będzie się już mógł poruszyć. Straszną jest ta konieczność patrzenia na świat wciąż pod jednym kątem – straszną. Niech mnie pani nie zmusza do shop-talking12.

– To mi się znowu bardzo nie podoba. Członek tak radykalnego, tak intensywnie żywotnego stronnictwa powinien być fanatykiem a nie rozklejającym się dekadentą – fin de siécle13 minęło, Bogu Najwyższemu chwała, dwadzieścia siedem lat temu, szanowny panie.

– Szanowna pani: dusza ludzka pozostała sobą poprzez wszystkie wybryki mody za Karola VII czy za prezydenta Carnot14.

– Dusza… Oj!!! – Maluczko, a zacznie pan mówić o nastrojach i głosić boską samostarczalność Sztuki.

– Czyż pani wyrzuciła duszę z swego słownika?!

Tea spoważniała nagle i zwróciła się z prośbą o radę do swych arystokratycznych paznokci, zdradzających manikurę nieprzygodnie uprawianą.

– Ja nie, ale dla mnie słowo dusza oznacza coś rzeczywistego, bo ja mam zdecydowanie katolicki układ umysłu.

Alfred aż się ocknął i dźwignął głowę, by stwierdzić naocznie jaki wyraz twarzy towarzyszył tym niespodziewanym słowom.

– Chyba pani żartuje? O ile wiem miała pani wychowanie doszczętnie bezwyznaniowe – ?

– Właśnie dlatego. Gdyby mnie wychowywano religijnie, oślepłabym już w dzieciństwie na cały świat katolickiej myśli – dzięki nienawiści. Olbrzymia większość ludzi o pewnym poziomie umysłu uległa tej samej atrofii15. Katolicyzm to doktryna równie – lub silniej – żyjąca jak wasz socjalizm; więc doktryna nieznośnie despotyczna, przeciw której człowiek w rozwoju  m u s i  się buntować. Tylko, że mu ten bunt zwykle zostaje na całe życie; umysł kostnieje w zbędnej defensywie16.

– Ja bym ostatecznie mógł pojąć katolicki kąt patrzenia – dumał Alfred, którego śmiertelne zmęczenie wezbrało pod zdradzieckim działaniem ciepła i wygody – lecz jedynie w stosunku do miłości; gdyż dopiero świadomość grzechu, rzeczy zakazanej, nadaje pewien smak rozpaczliwej banalności cielesnych stosunków.

– Mmmm – skarżyła się Tea, ściągając kurczowo barki i powstając jakby do ucieczki: – O Jezu, dodała, odchodząc ku oknu z rękami u skroni. Alfred zapomniał się zdziwić, bo się zapatrzył w jej wysmukłą postać, tak doskonale ujętą w ciężki jedwab czarnej sukni. Ściśle przylegająca do torsu i ramion, u bioder rozszerzała się nagle bogactwem ciężkich fałdów. Trzewiki były przeplatane, popielato-czarne – pończochy srebrne. Chwilę temu, gdy wszedł, Alfred patrzył zachwycony na przyjaciółkę, myśląc z nabożeństwem: co za ciało! Lecz wtedy patrzył i patrzył w błogim spokoju; tymczasem teraz przeszył go znienacka, jak silny prąd elektryczny, ostry atak żądzy.

Szczególnie ostry w jego ciele wymęczonym, wskutek tego bezbronnym. Trudno mu było znieść bez jęku gwałtowność tego wzburzenia – a czuł je w każdym nerwie, na całej powierzchni skóry – odwrócił głowę znudzonym ruchem dziecka i przymknął oczy. Miał wyraz umierającego.

– Odsłonił pan przede mną ohydną przepaść dekadentyzmu. Doprawdy bliska byłam krzyku, jak mała dziewczynka, uderzona bez przyczyny a boleśnie. Panie Alfredzie, niech pan sobie wznosi ołtarze sztuce, niech pan fabrykuje nastroje – ale niech pan nie wysławia smaku zakazanych owoców! Wtedy widzę za panem czcze mary całego dziewiętnastego stulecia, jego masakrującą próżnię, jego plugawe ubóstwo moralne i umysłowe – a w panu wszystkie te puste mary skupiały kwintesencję swej marności, brzydoty, głupoty – aż tu kwintesencja zacznie fermentować w sobie i wyda takie kwiaty rozgorączkowanego kretynizmu, jakimi były pańskie słowa o grzechu –

– Nie moje zresztą, odparł Alfred od niechcenia, nie zmieniając pozycji – a myślał: „obyś milczała przynajmniej i nie zbliżała się do mnie, skoro się tknąć nie dasz –”

– Nie pańskie, wiadoma rzecz. Uch, ci ćwierć-sataniści, ci Barbey d’Aurevilly17, Huysmans18, ilu ich tam jest! Ci… ci  a r t y ś c i  grzechu! Tfu!

Grzech jest rzeczą tak straszną, tak ohydną a tak… uroczną, że dusza we mnie ryczy, jak się nim ktoś bawi – grzech jako rozrywka! Boże litościwy! – Lub, jeszcze ładniej, grzech jako przedmiot tej waszej Sztuki idiotycznej, stawianej na piedestale jako jedyne bóstwo, niczym Venus Kallipygos19, i okadzane bezdenną pustką waszych dyskusji kawiarnianych –

Alfred otworzył nareszcie oczy pod tą lawiną.

– Jak to, waszych. Przecie pani wie doskonale, że mi daleko do tej dawno wygasłej szajki – dziś jej w ogóle nie ma. Po co pani mnie obraża, mnie, uczciwego konspiratora i podżegacza tłumów?

– Bo pan tknął lekkomyślnie, avec une imbécillité navrante20, pojęcie olbrzymie i straszne, przyczynę ohydy ziemskiego życia. Pah, panie Alfredzie: czy pan sobie w ogóle zdaje sprawę, że istnieją grzechy niemające nic, ale to  n i c  z płcią wspólnego? Czy sobie pan wyobraża taki grzech? I czy pan wie, że najcięższe są wszystkie poza obrębem szóstego przykazania?

– No owszem – uśmiechnął się łagodnie, jak ciężko chory – to rozumiem jako mężczyzna i nowoczesny człowiek. W ogóle popełniłem błąd, biorąc lekko, konwersacyjnie, temat, który pani pojmuje poważnie – o czym się za późno przekonuję. Ale byłem zdumiony – doprawdy nie przypuszczałem u pani tego kierunku.

– Bo też się na ogół nie zdradzam z swoim zrozumieniem katolicyzmu – zrobiłam zbyt smutne doświadczenia. A widzi pan – mnie rewelacja cudzej tępoty ani trochę nie bawi. Smuci mnie. Dlatego nie prowokuję potopu bzdur, gotowego przelać się przez tamę za lada muśnięciem – u większości. Ale u pana – u pana jednego na stu – nie spodziewałam się podobnej inundacji21.

– Bardzo mi przykro – Alfred uśmiechnął się straszliwie kwaśno; słowo „inundacja” sprowokowało mu asocjację odrażającą; myśl obrzydliwa wwierciła mu się w mózg gdy patrzył na Teę – i kaziła mu w ten sposób jej nietykalny obraz.

– Tylko jak pani tłumaczy pociągający urok grzechu, jeśli nie jako skutek zakazu? – A może pani w ogóle nie uznaje tej siły uroku?

– O, i owszem – oczy Tey, wpatrzone w ciemność, znieruchomiały nagle. Zdawały się rosnąć w twarzy i wchłaniać ją.

– A więc?..

– Ciekawam, kto też wymyślił ten w… ich urok zakazu. Bo takie nonsensa nie powstają same, takie rzeczy czyjś mózg sfabrykuje a reszta powtarza… mówiła z wyrazem wprost obrażającego roztargnienia, bo wciąż jeszcze wpatrzona w noc, w kierunku kąta przeciwległego – usta poruszały się jak w śnie hipnotycznym; jasny sens słów kontrastował z monotonią głosu. Naraz wyprostowała się i opuściła oczy, jakby w obawie, że spojrzenie ich zdradza myśl.

– Urok grzechu dlatego, że zakazany – to nie teoria, proszę pana; to symptom. Smutny symptom dobrowolnej infantylnej regresji. Fałszywa, kokieteryjna dziecinada podstarzałych paniusi, drepcących na paluszkach i szczebiocących jak panieneczki. Grzech to potwór, to świat cały, a nie konfitury. Ani też stosunek w garsonierze z mężatką.

A dlaczego nas tak nieprzepartym urokiem pociąga-? (tu znów podniosła głowę i utkwiła wzrok w ten sam punkt nieskończoności, tak, że Alfred począł się niepokoić – w tym pokoju surowym, monumentalnym – coś mogło wejść przez wielką szklaną ścianę i stanąć – i stać. Za nim… tymczasem oczy Tey były już tylko dwiema źrenicami o zamglonej peryferii, bez tęczówki, w niebieskawym białku) – moje osobiste poczucie da się łatwo sformułować: grzech pociąga jak każda przepaść – pustka – wchłania, ssie duszę… i unicestwia ją. Pociąga w nim rozkosz bezwładu, zluźnienia, bez-czynu. Cnota wymaga ciągłego wysiłku, lecz te nie wyczerpują – przeciwnie, rodzą coraz większe siły. Bo droga cnoty ma znak dodatni; kto po niej idzie nie może tracić. Tymczasem grzech – wymaga tylko pijanej odwagi, negatywnej odwagi: rzucić się bezwładnie naprzód. Upadek z wielkiej wysokości jest bardzo niebezpieczny, dlatego człowiek się waha nim obierze ten kierunek – ale nie wymaga najmniejszego wysiłku. I spadanie jest rozkoszą.

Grzech pociąga właściwie tylko dusze chore, słabe, niezdatne – każda dusza zdrowa obierze drogę wysiłku, drogę cnoty – życia. Ale nie ma człowieka, który by był naprawdę zdrów. W każdej duszy są plamki nadgniłe – i organy skurczone, niedorozwinięte. Na te miejsca pada wędka – i ciągnie ku jedynemu celowi wszystkiego, co się nie udało: ku śmierci. Bo śmierć czeka z nieubłaganą logiką na każdego, kto odbędzie całą drogę – z szybkością jednostajnie przyspieszoną. Śmierć wieczna, źródło i ujście grzechu.

– Przemawia pani jak prorok – próbował Alfred żartować. Ale wstał i począł się błąkać po pokoju. Oczy Tey niepokoiły, ciało jej – bliskość jej irytowała go; niebezpieczne głębie, na jakie rozmowa zajechała, wirowały mu przed oczami i wywoływały zawrót głowy. A był tak wymacerowany22 zmęczeniem, że dotknięcie wystarczałoby nim umysł runął w danym kierunku, tocząc się coraz dalej, coraz głębiej.

– Widocznie ma pani poważne doświadczenie – zmusił się stanąć i patrzyć wprost na nią – w grzechu i jego objawach?

– Zapomina pan – jestem kobietą. (Znów to rozwścieczające opuszczenie powiek!)

– Cóż stąd?!

– To znaczy, że jestem nieczystym stworzeniem. Grzech mnie pociąga – i to w swej najwymowniejszej, najtańszej postaci… grzech cielesny.

„Pieni się na wdzięczny aforyzm d’Aurevilly’ego – a sama wymyśliła ten cały mistycyzm naturalnie po to tylko, by móc nadać swym miłostkom wagę grzechu”… pomyślał brutalnie. Wrócił ku swemu fotelowi i oparł się o poręcz:

– O czym pani mówi…! – Ten egzaltowany katolicyzm jest chorobliwy; wstyd oddawać się takim marzeniom, to jak zbydlęcenie wskutek opium!

Nareszcie podniosła na niego źrenice – teraz zupełnie normalne, zimne i mądre:

– Słowo „zbydlęcenie” troszkę pana uniewinnia – dowodzi, że pan jest rozwścieczony. Ale za tę chorobliwą egzaltację mogłabym pana wykreślić z szczupłej listy swych przyjaciół. Wie pan, lubię to – gdy się jakiś mistyk nieszczęsnym przypadkiem wśród nas narodzi, oddajemy go w ręce psychiatrów – ci preparują jego myśli, zabiwszy umiejętnie, po czym przylepiają etykietę z końcówką na oza, algia lub mania do słoika, by wreszcie szukać przyczyn jego  n e w r o z y – jeśli nie wyrośli z Charcota23 – w jego kiszkach i wątrobie, a jeśli już się wdrapali na Freuda24