Twórczość Gerarda Gasztowta - Stanisława Przybyszewska - ebook

Twórczość Gerarda Gasztowta ebook

Stanisława Przybyszewska

0,0

Opis

Twórczość Gerarda Gasztowta to odpowiedź Przybyszewskiej na powieść jej ojca zatytułowaną Krzyk (1917). Utwór opowiada o losach stojącego u progu kariery malarza. Pewnego dnia Gasztowt ratuje niedoszłą samobójczynię. Nieprzeciętna inteligencja nieznajomej fascynuje artystę, który użycza jej na noc swojego mieszkania. Rankiem Tamara znika. Poszukujący jej Gerard błąka się w plątaninie miejskich ulic i zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością.

Groteska łączy się tu z horrorem, a proza psychologiczna z ekspresjonistyczną. Nie wiadomo, które wydarzenia rozgrywają się naprawdę, a które są jedynie projekcją umysłu bohatera, czy Gasztowt jest chory psychicznie, czy opętany. Przybyszewska podejmuje dialog nie tylko ze swoim ojcem, ale i z całą tradycją młodopolską, wykorzystując w powieści motyw okrucieństwa artysty, opisy sadystycznej seksualności oraz obrazowanie za pomocą halucynacji i alkoholowych wizji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta: Anna Roman

Projekt graficzny i typograficzny: Stanisław Salij

© by Polska Akademia Nauk Biblioteka Gdańska

© by Fundacja Terytoria Książki, 2019

Dofinansowano ze środków Miasta Gdańska

Publikacja wydana we współpracy z PAN Biblioteką Gdańską

Fundacja Terytoria Książki

ul. Władysława Pniewskiego 4/1

80-246 Gdańsk

tel. (58) 341 44 13, 345 47 07

faks (58) 520 80 63

e-mail: [email protected]

www.terytoria.com.pl

Gdańsk 2019

ISBN 978-83-7908-244-5

Rozdział I

Gdyby1 Gasztowt miał sąsiadów, dziwiliby się dziś: śpiewał bowiem. A tam, gdzie mu się melodia wymykała poza skalę głosu, towarzyszył jej dalej, gwiżdżąc z jeszcze żywszym brio2. Fakt ten zasługiwał na uwagę, gdyż Gasztowt był bardzo ubogi – dzień był ponury – wreszcie najmniej odpowiednia pora dla radości życia: dziesiąta rano.

Tymczasem, zamiast – jak zwykle – przewracać się na pomiętym i poprzypalanym posłaniu przynajmniej z pół godziny jeszcze, paląc papierosy i dumając nad wynalazkiem, co by zapobiegał spadaniu wałków popiołu na bieliznę i w ogóle tam, gdzie popiołu nie potrzeba – dziś Gasztowt zerwał się natychmiast, umył od stóp do głów, a teraz kończył się golić – przerywając śpiew tylko, gdy trzeba było koniecznie.

Gdyż dziś miłe ciepło panowało w czystej, jak w dzień Wielkanocy, pracowni – łóżko w alkowie było świeżo powleczone, a do golenia miał nowe przyrządy w komplecie i wytworny gatunek mydła. Rzecz jasna, że wstał przed zwykłą południową porą, by się nacieszyć tym świeżo wyczarowanym rajem.

Ale przyczyna owej metamorfozy otoczenia (i samego Gasztowta) była jeszcze radośniejsza: pieniądze bowiem, za pomocą których pracownia została przeobrażona w El Dorado3 – pieniądze te były sankcją4 artyzmu Gasztowta, potwierdzeniem jego powołania, dowodem wartości talentu: kupiono mu (tak, jemu, G. Gasztowtowi!) aż dwa płótna, i to za trzydzieści pięć5 funtów sztuka. Nazwisko zaś kupującego było uwieńczeniem bajki, jaką przeżywał: nabywcą był sam Zopfhaus.

Jak się to stać mogło – nad tym przestał się głowić. Wiedział, że nie zgłębi tajemnicy. Jakim cudem Zopfhaus, marzenie początkujących geniuszów wszystkich pięciu6 zamieszkałych części świata – zaszedł raptem do pracowni malarza, który nawet nie śmiał się jako takiego określać (nie wystawiał bowiem dotąd ani razu!) – który w wielkim mieście nie miał żywej duszy, który na razie nie marzył nawet o tym, by zarobić dziesięć7 franków swą sztuką – ?! Gasztowt głodował dotąd w miarę, marzył poważnie, miewał chwile mroźnego przerażenia – i malował, bo był stworzony na malarza i uznał, że się z tym należy pogodzić. Dlatego nie starał się o posadę w banku. Dawał lekcje (łaciny i matematyki), źle płatne (bo też i kiepskie), nigdy nie dostał na pierwszego8 tyle, ile by teoretycznie powinien – no, i jakoś dotrwał do dnia, gdy Zopfheim9 stanął w zaśmieconej budzie przed brudnym jak nieboskie stworzenie twórcą i zażądał pokazania płócien.

O chwili, gdy posłyszał słowa „Kupuję te dwa. Ofiaruję za nie…”, nie śmiał myśleć.

Gasztowt był chłopcem praktycznym, jak wszyscy ci, którzy nienawidzą dnia powszedniego i jego materialnych zawracań głowy. Więc spłacił wszystkie długi; kupił węgla rudę; uzupełnił meble i garderobę; sprawił sobie nieco materiału w lepszym gatunku (a ledwo śmiał go teraz użyć) – no i zostały mu się jeszcze dwa10 funty. Najmniej trzy11 tygodnie bez trosk ani męki śmiertelnej. A zważywszy, jaką rzadkością były dni wolne od tych na ogół nieodstępnych towarzyszy – szkoda wielka, że teraz właśnie nie mógł pracować. Lecz wiedział już, że to nieuniknione: musi się dopiero odzwyczaić od żądz. Bo na razie dostatki, będące zjawiskiem wyjątkowym i wstrząsającym, wzburzały go zupełnie i paraliżowały jego produktywność. Na to nie było jeszcze rady.

Dlatego też nie zabierał się dziś, jak zwykle, prosto do śniadania (o, dziś na czystej serwetce, z eleganckiej szklanej filiżanki purpurowa herbata – w towarzystwie czarnego chleba i miodu!) – lecz zjadłszy (o mycie nie miał co się troszczyć: zapłacił i posługę na miesiąc naprzód), zastanawiał się, co począć z dniem. Na miejscu nie mógł wysiedzieć; nawet wyśmienite śniadanie nie smakowało tak, jak by powinno. Wędrując z papierosem po pracowni, spotkał własne spojrzenie w lustrze i uśmiechnął się przyjaźnie: o,  t o  rozumiem, przyjacielu. Dziś – wyglądasz przyzwoicie.

Zbliżył się do lustra (jedyny dotąd nie-paskudny mebel w pracowni, odziedziczony po rodzinie: dość już stara, lecz jeszcze możliwa owalna psyché12). Plamy na tafli, srebrne odblaski, przyćmienie – nadawały mu charakter  z w i e r c i a d ł a.  Widać było, że to o d b i c i e  rzeczywistości: nierealne, indywidualne, niedoskonałe. Gasztowt lubił swoją psyché, dlatego nie zastąpił jej teraz lepszą. – Podszedł do zielonawej toni (tło zacierało się za nim, jakby powleczone pajęczyną), w której żywa jego, młoda postać à travers le tempérament13 lustra wyglądała jak zwiędłe już, z trudem ewokowane14 wspomnienie; i jął się sobie przypatrywać, nareszcie z pewnym upodobaniem.

Jesteś ubrany po ludzku, citoyen15 Gasztowt; po raz pierwszy masz prawo do tego tytułu. Tak – jeśli się może własną, nieprzymuszoną, nie kierowaną pracą zarobić tyle, by potem mieć tak najedzoną, ogoloną minę – i tak porządne ubranie, no – to można żądać, by powszechnie uznano twą godność obywatela. – Wnet zaczniesz podatki płacić, towarzyszu! – Ou wa16, zachmurzył się trochę. Tak znowu bardzo ściśle swego obywatelstwa nie pojmował – prawo przyczyniania się, dzięki owocom swej pracy, do budowania maszyn morderczych, więzień i koszar – nie wydawało mu się bynajmniej ponętne. Ale cóż zrobić… jaki ustrój jest, w takim trzeba żyć jako obywatel. Chyba że się jest poronionym chłystkiem, niezdatnym do niczego, godnym tylko pewnej dozy trucizny. A w nim dziś dopiero zamilkło głuche pytanie, czy aby on też nie należy do tej kategorii…

Ale teraz był spokojny. Towar, za który płacą, musi mieć wartość; pieniądz to sprawdzian ostateczny, bezapelacyjny. A zatem producent tego towaru ma prawo żyć i tak właśnie pracować.

Zamyślił się. Hm… zapewne, pieniądz… ale to jeszcze zależy od źródła tego pieniądza.  K t o  kupuje? Produkcja ma też i moralną rację bytu wtedy dopiero, gdy jest na nią popyt powszechny… aha, więc pisma pornograficzne…? – Nie: gdy jest powszechnie użyteczny, gdy przynosi powszechną korzyść. – To znaczy, że np. złotnictwo nie ma racji bytu…?

Ech, dałbyś raz spokój, żachnął się do swego oblicza (jeszcze dzisiejsze refleksje były tylko zawiłe; dotąd rezonerstwo17 tego sobowtóra przyjmowało inaczej deprymujący18 obrót) i odszedł. Bez kwestii stwierdził swe stanowisko: sztuka ma rację bytu wtedy, jeśli jest dostępna jak najszerszemu ogółowi a przynosi mu korzyść duchową: pogłębia jego świadomość.

Teraz był uspokojony: Roma locuta19.– Funty p. Zopfhausa były o tyle podporą moralną, że fakt nabycia ze strony tak wytrawnego fachowca jest gwarancją wartości, więc i przyszłej sławy. Prędzej czy później Gasztowt domuruje swoją cegiełkę w gmach kultury jemu współczesnej.

Tak – ale co począć z dniem?! Zaczynał się nudzić. – Rozejrzał się z przyzwyczajenia za jakimś rysunkiem lub płótnem, wymagającym uzupełnień – ale ściany i sztalugi nagie. Gasztowt niczego własnego nie wieszał sobie na stałe; ani jednego obrazu nie przystroił dotąd ramą – przynajmniej osobiście. To mu nasunęło myśl o wystawie: przecie w jeden dzień po owej niewiarygodnej wizycie Jerschik, tutejszy handlarz, zaproponował mu urządzenie wspólnej wystawy z innym młodym malarzem o już znanym nazwisku. Gasztowt oczywiście przyjął z radością; kupił pospiesznie ramy do wybranych rzeczy, kazał dopasować i posłać prosto do Jerschika – tak był zajęty stworzeniem sobie mieszkania z cuchnącej lisiej nory, w jakiej dotąd płodził swe dzieła – że jeszcze nie zajrzał nawet na pierwszą publiczną ekshibicję20 swej produkcji!

Spojrzał na, również nowy, zegarek naręczny: pół do jedenastej. Świetnie; najodpowiedniejsza pora. – Szybko wciągnąwszy jesienny raglan21 i rękawiczki, zatrzymawszy się na ledwo parę sekund, by się nasycić podziwem – upajającym gestem wsunął portfel (a jakże!) do kieszeni piersiowej i opuścił nowo usłane gniazdo.

Rozdział II

Na ulicy czekały go nowe odkrycia. Szedł i dziwował się. Tak, życie ma wiele planów – Czytał nieraz, że świat astralny przenika (wbrew prawu nieprzenikalności, dotyczącemu tylko materii) świat materialny; teraz dopiero mógł to sobie uzmysłowić. Tak samo świat gentlemana przenika świat trampa; das Ding an sich1 jest identyczne – ale tramp widzi je zupełnie inaczej niż gentleman.

Z przyjemnością, wywołaną trafnym wyrazem, wspominał poemat pewien (jedno z bardzo nielicznych dzieł rodzimej literaturki Gasztowta, godne miana dzieła), którego fragment umiał niegdyś na pamięć – teraz cztery2 wiersze, po części bez związku z sobą, przypomniały mu się; nie wiedział nawet, czy wiernie cytuje:

„… Jak miło po raz pierwszy wiosną wyjść bez palta –

Lecz jakże prędko miasta zmieniać się umieją!”3 – a potem:

„Dni kilka będziesz tylko chodził brudny, głodny –

Aby się nagle ocknąć z tamtej strony ściany”4.

Tak… oj, tak. Co prawda, może być również na odwrót: dotąd szło się po tym wilgotnym pod ciężarem stęchłej wilgoci miejskiej – szło się na obmierzłą lekcję, zawsze za późno, niedomyty (bo za zimno, zresztą trzeba było oszczędzać na praniu), w przepoconym, kurzem zakażonym ubraniu… phu, ubranie, które cuchnie… brrr!! I z ohydną świadomością tego. Szara gęba niegolonego, niedożywionego niebożątka. Wzrok nie sięga ludziom powyżej pasa; widzi wyraźnie, fotograficznie wyraźnie, i pamięta cały ten bezmiar powszedniości: obmierzłych szczególików, martwych jak rękopis urzędowy.

A można było iść tą samą ulicą – i nie widzieć wszystkich paskustw na trotuarze, bo nogi sprężyste na gumowych podeszwach niosą jak uskrzydlone, a oczy obejmują bliźnich wraz z głową – żywym, ogarniającym rzutem. I stwierdza się drzewa, żywe mimo że odarte z liści; auta już nie polują nagonką na pasożyta, którego społeczeństwo chce się w jaki bądź sposób pozbyć; można spokojnie patrzyć i w stronę domów – postać, odbita w oknach wystawowych, nie wzbudzi już oburzonego gniewu w swej osobie. Przy tej sposobności można by się przytomniej przyjrzeć wystawom – czemużby nie kupić np. nęcących zawsze książek? – Wstąpił i wybrał kilka; lecz przy kasie musiał sobie przypomnieć, że w gruncie rzeczy i teraz posiada zaledwie dwa5 funty. – Lecz to go nie zgięło. Pozostaje fakt, że mu już raz praca przyniosła siedemdziesiąt funtów6; jak raz – to przyniesie i drugi.

W każdym razie uznał, że jednak lepiej nie patrzyć jeszcze władczym okiem na wystawy sklepowe. A to go skłoniło do patrzenia na ludzi; w ten sposób Gerard Gasztowt odkrył kobietę.

Dotychczas wystrzegał się myśli o niej. Gdyż świadomość jej istnienia – jej znaczenia dla mężczyzn, prawdziwych mężczyzn, wojowników życia – byłaby go do reszty unicestwiła w własnych oczach. Teraz natomiast – pasowany na obywatela – patrzył na nią z równego poziomu.

Pominął kilka zmiętoszonych, wyciśniętych jak biedne, niedojrzałe cytryny biurówek – cóż, trudno: na dziesięć7 istot ludzkich Pan stworzył dziewięć8 poniżej wartości pozytywnej. Straszliwy, ponury w swej wszechmocy partacz… niesamowicie się czuł po tym bluźnierstwie; skorygował Pana na Naturę. A tu mógł sobie użyć. Uch – miał do niej osobistą, nieukojoną nienawiść.

Za to z przyjemnością rzucił natrętne spojrzenie kilku elegantkom. Co do dwu czy trzech przypuszczał, że są prostytutkami – lecz, trzeba było wyznać, brakło mu doświadczenia. Na jego spojrzenie – nie wiedział, że zdradza rozbrajającą ciekawość – odpowiadano zazwyczaj pobłażliwym uśmiechem; ale ta pobłażliwość nie dopiekała mu. Nie odnosiła się bowiem do paupra9, lecz do zbyt naiwnego młodzieńca; a Gasztowt pogodził się z faktem swej młodości. – Kilka młodziutkich flappers10 rzuciło mu szerokie spojrzenie brutalizowanej; w nieświadomości swej (tak uroczo sztucznej!) tylko zdziwionej gazeli; pewna bardzo, ale surowo elegancka miss11 rozśmiała się błyskawicznym, przyjaznym grymasem. – Gasztowt nie uważał dziś kobiet za niższe od siebie stworzenia (ślady tego poglądu były dotąd konieczną kompensatą); cieszyło go właśnie poczucie równości – i nieuchwytny kontrast między wynikającym stąd ogólno-ludzkim zbliżeniem… choć nie: kobiety były mu bliższe niż mężczyźni, w tym sensie – i równoczesną przepaścią, co ich dzieliła. Przepaść ukryta wewnątrz odległości kilku kroków. Było w tym coś niezmiernie ponętnego.

Kobieta zaciekawiała go; czuł się do niej szczególnie przyjacielsko usposobiony; pragnął zbliżenia faktycznego, osobistego… lecz seksualnych oddźwięków ani śladu. Rzecz dziwna, skoro żył w abstynencji od kilku miesięcy. Gasztowt miał wyjątkowo spokojne i schludne dzieciństwo i pierwszą młodość; uświadomiony bardzo wcześnie, więcej sobie kwestią płci nie zawracał głowy. Był idealnie neutralny. Gdy się pojawiły pierwsze periody fizycznego niepokoju – z tą samą prostotą nawiązał luźny stosunek z młodziutką prostytutką i zachodził do niej co pewien czas. Jej wiodło się dobrze (była piękna, młoda, inteligentna – mogła wybierać); łączył ich rodzaj pobieżnej przyjaźni. Fakt, że dla niej miłość była zawodem, ogromnie upraszczał ten stosunek. – Miłość była mu zasadniczo obcą.

Spotkał nawet wśród helotek12 parę dorodnych okazów. Jął się zastanawiać nad ich szansami społecznymi; dziś życie ludzkości miejskiej wydawało mu się względnie pogodne i pełne szans; zdawało mu się, że kryją potężny prąd powszechnej otuchy; że rozpacz przypada w udziale tylko nielicznym, zupełnie niezdatnym wyjątkom. Nie wiedział, że się nędza wprost o niego ociera: że ignoruje potępione oczy starych, połamanych, obdartych opojów – i starych, obdartych, gorzkich jak ich łacny13 wrzask wiedźm. Oczy, pociągnięte ordynarnym tynkiem jak… pobielane groby. Za nimi zgadywał jeszcze tydzień temu dusze – gnojne sadzawki, na powierzchni zawisło co lżejsze śmiecie i zdechłe ryby, ołowianymi brzuchami do góry – brzuchy zdechłych ryb, barwa tych oczu…

Dziś dosłownie tego nie widział.

Dopiero gdy szeroki, bratni uścisk jego szczęśliwych oczu ogarnął nieszczęśliwą kobietę – doznał krótkiego zakłócenia rytmu. – Spojrzał na nią, bo była pięknie zbudowana: oko jego wychwyciło luźne ślady dorodnego założenia, przeżartego, pokruszonego przez zastarzałą nędzę. Kobieta, smukła, średnio wysoka, pierwotnie zdaje się niezwykle zgrabna – szła powoli, bez celu widocznie, a szła, jak on chodził był niegdyś… tydzień temu, gdy nie wiedział, jak dożyje pierwszego14. – Widać było od razu skutki zimnej wody w niedomytej twarzy, czerwonym nosie, sinych policzkach – włosy niepielęgnowane, urosły aż po szczęki – owinęła się jak najszczelniej w ohydny, brudny, szmatławy płaszcz letni…

Roztargniona lub zamyślona nie od razu odpowiedziała na niewczesne pozdrowienie. Mrugnęła kilkakrotnie, nim umysł zawrócił władze na zewnątrz; ale wtedy odparowała spojrzeniem… nie: ciosem tak nieludzko twardym, tak nienawistnym, że Gasztowt zdegustowany stracił doszczętnie humor na parę sekund.

Lecz w tłumie tysiące znaczniejszych sił niosą jednostkę; ten jeden wpływ, choć bardzo silny (w samotności działałby może przez całe dni), zatarł się wśród falowania innych, gdy tylko kobieta zniknęła. W obecnym usposobieniu Gasztowt mógł sobie nawet zapamiętać piękną (choć skażoną przez depresję) linię barek i wprost cudną rękę, spinającą płaszcz (o którego szmatławej ohydzie natychmiast zapomniał) u chudej, niedomytej szyi.

Rozdział III

Wystawa była urządzona na piętrze w niewielkim, bardzo nowoczesnym domu Jerschika. Już wchodząc, Gasztowt doznał nagłego onieśmielenia. Bądź co bądź – pierwsza wystawa jest faktem definitywnym. Póki nie wystawiam, póty nie jestem zobowiązany do niczego. Nie poddaję się ani sądowi, ani porównaniu. Wobec siebie samego mogę tłumaczyć stwierdzone niedobory, jak chcę – póki mogę te tłumaczenia przyjąć. Ale gdy raz powierzę swe obrazki publicznie – wówczas każdy ma prawo je i mnie osądzać i oceniać; jestem bezbronny wobec opinii, a nie mogę odmówić jej kompetencji. Pierwsza wystawa jest publicznym confiteor1: jestem taki; to – i tyle – mogę dać. Ocena do was należy.

Bogiem a prawdą Gasztowt bał się. Bał się po prostu wejść na bezwzględnie oświetloną salę, gdzie wisiały bez obrony jego produkty. Wiedział raptem, że intensywne spojrzenie pozostawia ślad na przedmiocie: że zobaczy po nich samych, co o nich publiczność sądzi; a wiedział jeszcze coś więcej: poza czterema2 ścianami pracowni zrywał się ścisły, prawie materialny związek między nim twórcą a jego utworami; on – zamieniał się w cząstkę wielkiego, amorficznego3 monstrum: publiczności; będzie widzieć jej oczami, myśleć jej mózgiem. – A obrazy, oderwane od cieplarnianego gruntu, gdzie powstały – oderwane od jego miłosnej opieki – czekały tam, zredukowane do swej konkretnej istoty – równe obrazom owego współ-wystawcy, którego prace znał bardzo pobieżnie.

Gasztowt nie był naiwny jako artysta. Wystrzegał się taniego bezpieczeństwa w postawie olimpijskiej, jaką artyści bez powodzenia lubią sztucznie ratować poczucie własnej wielkości: on szanował opinię, znał krytyków wielu (dotychczas nie z własnych doświadczeń), przed którymi wiedział, że będzie musiał uchylić czoła. – Strach nieznośny przewiercał go coraz głębiej, zamieniając eleganckiego młodziana w skurczone, spocone, roztrzęsione niebożątko. Dopiero zdziwienie na obliczu portiera skłoniło go do przekroczenia progu.

Pierwsze spojrzenie wystrzeliło heroicznie, okrążyło salę pospiesznym, załamującym się lotem: stwierdził: długa, szkłem kryta salka (było ich dwie lub trzy zapewne); po lewej on, po prawej rywal. – Podszedł pospiesznie na prawo.

Jak na dzień zwykły osób było dość wiele: w tej kondygnacji po kilka przed każdą ścianą. Kilku mężczyzn (wyczuwał, psychicznym węchem raczej niż wzrokiem, obecność dwu lub trzech osobników nienawistnego plemienia estetów); jakiś widocznie rozbudzony, obiektywny starszy pan; parę nieuważnych, parę pedantycznie zajętych młodych kobiet – już oddychał lżej, nie było tu indywidualności formidable4, przynajmniej nie dała się odczuć.

Rywal wystawiał rzeczy dość przeciętne (choć tak świetnie zrobione, że skłonnym się było do ustępliwości), w obrębie bardzo wyraźnej szkoły – nowoniemiecka rzeczowość5. Fotograficzne traktowanie szczegółów… trzeba mu przyznać, że umiał komponować. Umiał dobierać te pracowite szczegóły, umiał operować różnicą rozmiarów. – Rysunek świetny; traktowanie barwy – bardzo dojrzałe w każdym razie, wytwornie przyciszone; głęboka uczoność odcieni dyskretnie odsłaniana od czasu do czasu – to człowiek skończony, pomyślał Gasztowt z onieśmieleniem prawie. Dalej tych środków rozwinąć nie można.

A całość…? Odstąpił o parę kroków, zmienił stanowisko umysłu z fachowego na laiczne6 (to przecież najważniejsze)… nadal uderzały go przede wszystkim, a może nawet tylko – walory estetyczne. Trudno nie cieszyć się tym zespołem linii, objętych nimi płaszczyzn – i harmonicznego akompaniamentu barw. Lecz była to uciecha zmysłów, i to zmysłów wyrobionych.

Masz patrzyć na przedmiot – potrząsnął się. A więc: dziewczyna przy komodzie, zajęta bielizną… czymże ten obraz będzie dla człowieka, któremu kontrast układu obu materii: jej sukni i płótna bielizny, oraz kontrast jasności z ciemnymi tonami – nie sprawia estetycznej przyjemności? Niczym. Dziewczyna, choć żywa, jest tak nie-interesująca, że się czuje lekkie malaise7 na myśl o pustce jej życia… tylko że obraz zawartej pustki nie uwydatnia; brak mu nawet tej negatywnej treści.

Portret – portret – same bezmyślne, brzydkie twarze… czyżby z rozmysłem pozbawione duchowego życia, by skoncentrować znaczenie na walorach estetycznych…? A to nie wykluczone… Cóż za litości godne ubóstwo w takim malarstwie!

Aha… pietà8. – Mój ty mocny Boże! I na co temu durniowi jego bezdomna kultura? Chrystus – ot, trup. A Matka Boska – ot, stara, zdeprymowana9 babula. –

Tak… racja. On maluje w myśl wymagań, które wielu stawia, lecz nikt prawie nie ma odwagi konsekwentnie sformułować, choćby wobec siebie: precz z psychiczną treścią w malarstwie: to literatura!

Daj mi, Panie nad Pany, moc ducha – bym był literackim malarzem!

Odwrócił się znienacka na pięcie. Stał teraz oko w oko z swoimi rzeczami.

O tak – zmieniły oblicze. Trochę im zimno… nauczyły się skromności przede wszystkim.

Publiczność nie była już ta sama co chwilę temu. Przed jego ścianą stały dwie kobiety, dobrze ubrane, niezupełnie młode – najwidoczniej kulturalne. Jedna patrzyła z uwagą, bez życzliwości; druga – krótkowzroczna – porównywała przez lorgnon10 obie ściany. – Jakiś mężczyzna w średnim wieku, zapewne kolega, agresywnie przyjmował do wiadomości obraz po obrazie. W każdym razie – porwany nie był nikt, jak dotąd przynajmniej. Gwałcącej indywidualność potęgi geniuszu nie mógł sobie Gasztowt przyznać na podstawie tych obserwacji. – Z drugiej sali wszedł otyły, elegancki pan. Gasztowt miał mimowolny respekt dla mężczyzn dobrze ubranych a ciężkich. Ten tu wyglądał na osobistość – Gasztowt jął go śledzić z pewnym napięciem: mógł się spodziewać kilku minut uwagi od tamtych, przedstawicieli klasy średniej – ale ten tu zdawał się należeć do panów tego świata. Gasztowt nie liczył na więcej jak jedno spojrzenie, rzucone z cesarską obojętnością, na wpół bezmyślnie.

Tymczasem – ku niewymownej radości malarza – gruba ryba rozpoczęła dokładny przegląd eksponatów11 na jego ścianie; czasem odwracał głowę i przez ramię dotykał wzrokiem ściany przeciwnej. Gasztowt czuł się dwakroć silniejszym i lżejszym niż chwilę temu; teraz mógł się sam spokojnie przyjrzeć…

U niego, w przeciwieństwie do rywala, dominowała otwarcie treść psychiczna. Teraz dopiero, gdy patrzył na nią jako publiczność, mógł stwierdzić, co sądzi o swej produkcji. Mierzyły go widzialne postępy: od obrazu do obrazu środki się wzmacniały, kultura pogłębiała. A – pomyślał nagle, co mu dotąd nie przyszło było na myśl – gdy kultura estetyczna, technika są tylko środkami – wtedy muszą być doskonalsze niż u materialistów malarstwa.

Tymczasem on nie sięgał pod względem duszy poziomu rywala. W każdym z tych dzieł czegoś było brak. – Zdziwił się lekko: teraz widział więcej braków niż pięć minut temu! Krytyczne władze zaostrzyły się, wymagania podwyższyły poziom przez pięć minut…?!

Tym lepiej zatem. – Stanął przed obrazem, który swego czasu najwyżej cenił z całej swej produkcji – był to zresztą jeden z dwu zakupionych. Przedstawiał człowieka lynchowanego: młody mężczyzna, rasy zapewne mieszanej, zamieniony w ścigane zwierzę. Za nim – tłum rozpętany; kilka postaci z tego tłumu. Nie zwierzęta już – lecz specyficznie ludzka bestia, łasa krwi, zabijająca bez celu, bo psuje zwierzynę i zostawia, zamiast zaspokoić swój głód.

Czego tu brak… stał, myśląc w takim natężeniu, że był na wpół sfascynowany. Stworzone dzieło, istota żyjąca słabym zaledwie odblaskiem życia ludzkiego – wchłaniała w siebie jego życie, nabierała coraz silniejszej aury magnetycznej. – Gasztowt blednął; włosy zaczęły mu wilgnąć. Czego tu brak?… Rysunek – nie, nic nie razi. Nic nie można było narysować lepiej. To sam szczyt mego dotychczasowego dorobku w formie. – Barwa tak samo. I doskonała zgodność między poszczególnymi momentami tej analizy.

Zaczęto mu przeszkadzać. Kobieta bez lorgnon stanęła razem z nim przed tym dziełem. Czuł, jak jej magnetyczna obecność wpływa na niego, mąci mu rytm skoncentrowanego myślenia. Odsunął się jak najdalej.

Naraz wiedział. Widział, czego brak: w tym niedoskonałość środków, że jednak i u niego – nie były środkami. Malarz, co chce objąć w swej sztuce całokształt wyrażalnego przez wizję bytu – malarz literacki – musi nie tylko uznawać treść duchową, lecz mieć dla niej religijną, fanatyczną cześć; tak, by forma w najwyższej doskonałości była dla tej treści pokornym, świadomym swej niedoskonałości medium – bez najmniejszego znaczenia sama w sobie.

Trzeba malować tak, jak chętnie przypuszczam, że musiał malować Bł. Fra Angelico12: jego duchowa miłość do Niebios w znikomej tylko cząstce mogła się wyrazić namacalnie. Ona, treść nie tylko jego sztuki – lecz przede wszystkim jego życia, i to poza ciasne granice doczesności – w małej cząstce pozwalała się eksterioryzować13; umiejętność, kultura sensualna14, estetyczny talent malarza służą jej, jak głos proroka służy jego namiętnej myśli.

A u mnie – och, co za świadomość środków, co za duma z każdego udanego pociągnięcia, co za krzykliwe estetyzowanie – żeby całość tworzyła ornamentacyjnie harmoniczny kompleks linii i barw! – Trzeba będzie zapomnieć o formie, skoroś ją istotnie zdobył – a tu obrazek jest ci dowodem –; trzeba się będzie uciszyć, mój miły – i poznać uczucie czci.

Ale całokształtu formy nie zdobywa się przecie na pewnym punkcie produkcji – każdy nowy obraz przynosi nowe rozgałęzienia tej formy… tak, lecz na pewnym punkcie można – ją ujarzmić. Podczas gdy dotychczas tyś był jej niewolnikiem.

To niezmiernie trafna myśl, o tym ujarzmieniu formy… rozwijamy się umysłowo, obywatelu Gerardzie. – Gasztowt zamyślony odwrócił się od obrazu – ostatniego na swej ścianie – i patrzył przez jedyne, lecz ogromne boczne okno w tylnej ścianie sali…

Treść – treść duchowa. Poddać jej formę; czcić  j ą,  malować dla  n i e j…  to już przeczułem w kilku ostatnich rzeczach. Lecz należy się obawiać, piękny Gerardzie, że tu poniesiesz fiasco. Kto wie… to była próba: okazałoby się, czy i ty nie należysz przypadkiem do eunusiego plemienia estetów…

Czyś zdolny do miłości duchowej. Gdyż treść tę trzeba kochać, kochać jak Angelico Niebiosa; a miłość duchowa – to udział najsilniejszych dusz. Dusz zwartych i twardych… nie rozlewających się na wszystkie strony w łatwych zachwytach zmysłów…

A my bardzo jednak lubimy piękno, co miły Gasztowcie – ? Czy byśmy też potrafili zapomnieć dla czegoś wyższego – o pięknie – ? Tak naprawdę, do dna duszy, zapomnieć…?

Co za tempo jego myśli raptem przybrały! Musiało się widocznie mnóstwo materiału nagromadzić, teraz nastąpiło nasycenie – i gwałtowna krystalizacja15. – No dobrze; myślmy. Nie należy przerywać tych chwil formułowania – choć bywają ciężkie i wyczerpujące.

Piękny jest ruch uliczny – mijające się linie aut, tramwajów i ludzi… piękne. Och. Na tym się zatrzymujesz… ten tam na prawo prosto w potępienie przez swój talent… bo talent to aktywność władz wizualnych. Strzeż się, by i ciebie talent nie powstrzymał od podboju obszarów wewnętrznych…

Wolałbym być uczonym, którego zmysły są pozbawione osobnego życia. Widziałbym wtedy tylko „obszary wewnętrzne”… na tej ulicy widziałbym nie piękno form i ruchu, lecz jego społeczny podkład… psychologiczną strukturę miasta… o mój Boże!

Czuł, jakby wir tysięcy ton16 wody porwał jego ciało… tak nikłe, wiotkie, słabiuchne –

Niósł go żywioł… żywioł –? W każdym razie coś bez-kształtnego, a stokroć potężniejszego. Coś, w czym gubiła się jego własna myśl…

Przetarł czoło. Czyżby miał gorączkę –? Bo myślał w jakiś nienormalny sposób. A przede wszystkim, co go zmuszało do zawracania sobie głowy tu przed tym oknem? – Nic. – Ale stał dalej:

Miłość duchowa, synku – do treści, którą chcesz wyrazić. Tak; tylko, do jakiej treści –?

Średniowieczni artyści mieli niebiosa… w pewnych wypadkach może ich negatyw piekło; istota ta sama. – Ale ty? Zapewne, posiadasz jednak pewien… szacunek, i poczucie proporcji, które ci nie pozwolą obrać Chrystusa za przedmiot dla swych estetycznych reakcji w kompleksach barw i linii; lecz religijnym nie jesteś. Musiałbyś być olbrzymem – i do pewnego stopnia potworem; religia jest bowiem prawie niedostępna duszy twej epoki. – Więc treścią będzie ci zawsze to, coś próbował wyrażać dotąd – tylko tyrania formy zmuszała cię do skręcenia tendencji na swą korzyść. – A cóż jest treścią choćby tego tu – Lynchu? – obrócił się, by się przyjrzeć obrazowi raz jeszcze. Zażywny jegomość stał przed nim jak głaz. Gasztowt przestraszył się po prostu.

Bóg wie, jak długo on tak stoi – tuż za mną – niedostrzeżony, i podsłuchuje moje myśli… obrzucił przypuszczalnego potentata nieprzyjaznym spojrzeniem. Po co on tu stoi, skoro ma tak cesarską gębę? Człowiek o takim wyrazie sytości nie jest niczego ciekaw. – Irytowała go chorobliwie ta logiczna bezczelność zachowania.

Myśl przerwana powróciła jak fala przypływu – co, gdy się cofnie, powraca z wzmożonym rozmachem. – Treścią twej produkcji, chłopczyku, jest życie ludzkie. Otóż to. Życie ludzkie, pochwycone w chwilach kryzysu, gdy się zdradza… gdy się obnaża… jak ciało w bieli jaskrawej, z którego nagle zdarto ciemny a szczelny łachman…

Gdybyś je ukochał – tą miłością duchową, czystą jak lód, niezamąconą cynizmem osobistego, indywidualnego uczucia – wtedy mógłbyś stworzyć obraz zdolny hipnotyzować widzów; a sam nie miałbyś nawet kilku sekund satysfakcji, że twe dzieło silne. – Wtedy musiałbyś zdobyć formę, jakiej tamten estetyzer nie potrafiłby nawet zrozumieć; lecz estetycznej swej radości nie miałbyś ani ty (gdyż i tak nie wystarczałaby dla twej wizji) ani ludzie widzący, którzy by patrzyli na twój obraz. Jedynie zabite przez koncentrację w zmysłowości dusze eunuchów-estetów byłyby jeszcze w stanie rozwodzić się nad pięknością tych produkcji. Wszyscy inni – więc nawet ci, co nie rozróżniają pastelu i farby olejnej – zgwałceni w swej indywidualności – przeniknięci na wskroś. Musieliby się zatrzymać na chwilę, milcząc. Na tę chwilę przestaliby być sobą: byliby tylko żywą świadomością.

– Widzi pan – odezwał się do zatopionego w myślach malarza otyły gość – prawa są analogiczne i w świecie ducha… romantyzująca tęsknota, miłość impotentów, nie wystarczy… przedmiot jej trzeba posiąść jak kobietę. – Chyba że panu wystarczy zawisnąć między niebem a ziemią, i w tej pozycji wymiaukiwać platoniczne serenady… ale przyznam się, że w takim razie wolę to ot – i wskazał palcem przez ramię na przeciwległą ścianę, nie odwracając się.

Gasztowt był mu wdzięczny za przerwanie zbyt wytężającego toku myśli. Bo też istotnie były ponad jego siły: mózg i ciało nie mogły nadążyć, nie zdzierżyły. – Był rad, że może biernie słuchać.

Otyły pan był pociągający. Czy też może ogólne dziś uprzedzenie na korzyść całego świata wzbudzało w Gasztowcie tę nagłą, wyraźną sympatię. Przyjemnie rozmawiać z nieznajomym, poznawać jego myśl, nim się dokładnie poznało jego rysy – uśmiechnął się zaczepnie:

– Przedmiot duchowej miłości… posiąść jak kobietę? Trochę mocna woń przedwojennej literatury, nie uważa pan?

– Też argument. Więc rzecz raz powiedziana tym samym staje się fałszywą? I co znaczy ten strach przed literaturą? Ona obejmuje w posiadanie – i tworzy na nowo – życie, które spływa jak woda po naszych nieczułych grzbietach. Miej pan odwagę myśleć po literacku, a będzie to poważnym krokiem naprzód. – Przysunął się jeszcze do malarza – okrągła, szeroka twarz zawisła przed nim jako tarcz hipnotyzująca. Zapatrzony w mądre szare oczy, Gasztowt bronił się zajadle: – W takim razie powie pan za chwilę, że Boga trzeba posiąść jak kobietę. To nieuniknione: musi pan to powiedzieć.

– Broń się ptaszku, broń, uśmiechnął się olbrzym przyjaźnie. – A co do Stworzyciela – przypomnę panu tylko drugie przykazanie. Spotkać na swej drodze można co najwyżej jednego z Jego aniołów – ale niższej szarży – wtedy kto potrafi wiedzieć, że to anioł – niech się z wszystkich sił swej duszy na niego17 rzuci, niech się zmaga – śmiertelny z aniołem – aż wymusi błogosławieństwo18; ale pamiętaj pan, że walka dwu – to bardzo ciasny uścisk.

– …Będę pamiętać – ale cóż to…

– Dla pana może nic – nie wiem. Ale panu, specjalnie panu radzę: nie szukaj pan anioła, to bezcelowe. Można go tylko spotkać. – A o Panu nie waż się pan myśleć – samo odbicie potęgi świetlistej Jego Imienia spaliłoby panu mózg. To się zdarza – gdyż to było przynajmniej światło wieczności, tymczasem nas zwęgla marna iluzja, dalekie odbicie, co ukazuje się i niknie zależnie od kąta, pod jakim ustawimy lustro –

Doczesne, ziemskie życie człowieka w materii, oto pana dziedzina… nim się pan ośmieli nią gardzić, proszę się zdobyć na odwagę w przeciwnym kierunku… tak (wskazał na obraz, przed którym wciąż jeszcze stali) się maluje, gdy się z balkonu patrzy na rojowisko u dołu – wtedy bywa się do tego stopnia dziecinnym, że się nawet nie czuje rumieńca wstydu, gdy w słowa przybiera się np. myśl: „Dla człowieka widzącego ruch uliczny jest wstrząsająco piękny”. – Tak: wtedy  m ó w i  się nawet podobne rzeczy. I w tym sensie maluje się…

Nie ma co, młodzieńcze – trzeba zleźć z balkonu i poznać to, co się dotąd tylko widziało – każdym nerwem – zetknąć się z substancją, wtłoczyć w nią siebie, i ponieść konsekwencje – nie wystarczy adorować przez kratę, trzeba posiąść.

Odwracał się. Gasztowt drgnął.

– Przepraszam – skąd pan wie, że to moje obrazy?

– Co za skromność! Nie poznać człowieka, od którego Zopfhaus kupuje?! – mówił przez ramię. Teraz odwrócił się zupełnie. Gasztowt zaperzył się niespodziewanie. Poskoczył za nim, nie zdając sobie sprawy, jak zabawnie pytanie brzmiało w takich okolicznościach:

– Ale czego pan ode mnie chce?

Obszerny pan przystanął, rzucił na napastnika przelotne spojrzenie:

– Hm… chciałbym zrobić z pana artystę, pan jest jeszcze zanadto człowiekiem… ale teraz żegnam. Jeszcze się nieraz spotkamy.

Gasztowt patrzył za nim, drżąc lekko. – Więc to w rezultacie ja jego wstrzymywałem, ja jemu zabierałem czas! Bezczelna bestia! – I ta mglista mądrość – proza poetycka z czasów Jugendstilu19! Brr, co za obmierzłe indywiduum – nie, ohydne – i tego za mało. Brak mi słów… przyssie się do człowieka, już i tak wygląda jak potwornie spuchnięty polip20 – jak się raz przyśni, to przepadło… piłuje i piłuje godzinami – jeszcze się nieraz zobaczymy…

Ja rzeczywiście mam gorączkę, stwierdził, trzeźwiejąc – gdyż sekundę temu jeszcze był zgrzany, teraz nagle zaczynało mu być zimno – od skóry ku wnętrzu, coraz głębiej. Chłód przenikający. – Posiąść! Życie posiąść, idioto liter… liryczny. Jeszcze się nieraz zobaczymy – o, tu stał półgodziny…

Co ja tu jeszcze robię? Zastanowił się z nagłym niepokojem. Nie zwiedzając reszty sal, jakby sobie nagle przypomniał, że go czeka ważne spotkanie – zbiegł z wystawy. Gdy tylko stanął na ulicy, wśród tłumu – poczuł się lżej i lepiej. Odzyskał pewny grunt.

Rozdział IV

A teraz raźno naprzód – ruchem rozbudzić każdą tkankę – i gapić się. Zanurzyć się i zgubić w mrowisku przypadkowości. Broń Boże do domu! – Niech się wśród ulicznego ruchu postrzępi, zetrze bez śladu tkanina myśli, jakimi mnie omotał… rób szkolne ćwiczenia obserwacyjne. Jak była ubrana dama, co właśnie przeszła? – Nie, to zbyt łatwe. Mam przecie jeszcze fotografię na siatkówce. – Odtwórzę sobie strój owej bardzo dorosłej miss, która mi przesłała ten zachwycający grymas… albo owej zdegenerowanej arystokratki… o tak wybitnie nieprzyjemnym spojrzeniu… zbyt nieprzyjemnym… oj, tę życie musiało posiąść, co się zowie…

No i masz tobie. Już znowu.

Powtórzyło się to kilka razy. Na mocy ukrytej grawitacji każda myśl powracała do odsłoniętej chwilę temu zagadki. A odrywanie jej przemocą, kurczowe chwytanie za błahostki, okazało się męczącym nonsensem. Gasztowt dał spokój. Przystąpił myślami do nieuniknionego zadania. Myślał, idąc powoli przed siebie.

Posiąść życie… nieuchwytność tego literackiego kwiatka rozwścieczała go. Jakże serdecznie nienawidził natręta, co mu wbił tego ćwieka w mózg! – Bo nawet myśleć nie mógł po ludzku. „Posiąść życie”, jak naprzykrzony szlagier, wprawiał aparat myślowy w rytmiczne drgawki, zgalwanizował1 umysł. Gasztowt próbował szydzić: gdyby ten tłusty burżuj zakosztował mych doświadczeń – gdyby tak na moim miejscu spędzał zimą dni straszliwej samotności w łóżku, bo niepodobna wytrzymać na mrozie bez pierzyny na sobie – gdyby znał fizjologię i psychologię głodu z tą uczoną dokładnością co ja… wtedy nie dawałby mi śmiesznych rad… – Lecz natychmiast rozwaga odpowiedziała z chłodem: mój miły, znosić katusze nędzy nie znaczy posiąść życie; nie znaczy nawet żyć. Przeciwnie. Wszelkie uczucie osobiste, jak cierpienie fizyczne, jest przeszkodą – nie licząc zewnętrznych przeszkód. W ludzkiej egzystencji nędza może mieć znaczenie tylko negatywne.

Nie znasz świata. Raz dlatego, że trzeba pieniędzy, by go poznać… a po wtóre dlatego, że… no, przyznaj się: żeś się bał. Zamykałeś się umyślnie w czterech2 ścianach swej pracowni i swej pracy.

„Chciałbym zrobić z Pana artystę – na razie jest pan tylko człowiekiem –”

Bałem się. Nie czytam gazet, bo mnie bezmiar okrucieństwa i straszliwej głupoty, ziejący z szpalt, przytłacza depresją zabójczą. Nie wiem nic o życiu klas społeczeństwa, gdyż ta odrobina szczegółów, jakie przypadkowo podchwyciłem – mroziła we mnie wszelką aktywność przez swą niewypowiedzianą grozę. Słowem: mam daleko czulszy zmysł psychiczny, niż ogół – i pojmuję daleko głębiej rzecz ujrzaną niż inni, ale ta wiedza jest ponad moje siły, więc uciekam od niej.

Czyżby „posiąść życie” znaczyło odrzucić zasłaniającą tarczę i wystawić się na pełne działanie wrażeń…? – A bez kwestii, że tak – najwidoczniej! To, co mówił w tym bełkocie…

Do stu katów, jakim prawem ten tłuścioch do mnie przemawiał? Merchant of souls3, widzieliście go!

Gdybym spróbował zastosować się do tej bajecznej rady – do tego rozkazu – nie tylko bym stracił w najkrótszym czasie zdolność do produkcji, lecz musiałbym uciec do sanatorium dla nerwowo chorych – wlokąc na sobie ciężką melancholię –

Nie można się wystawiać na ciśnienie zewnętrzne, jeśli się ma nieszczelną skórkę ochronną –

Ja, co lata całe pamiętam śmierć myszy; ja, co przestaję pracować na całe dni, gdy się dowiem o jakimś nowym tryumfie ludzkiego obłąkania…

A jednak, gdyby nie współczucie… cóż by mi wspomnienie tej osoby szkodziło, gdyby nie to ni fizyczne ściśnięcie gardła na myśl o chciwej radości wygłodzonego zwierzątka… oj! nie! nie!!

Widzisz, idioto? – Rzeczywiście jesteś nieco zbyt człowiekiem. Hipertrofia4 bezsensownego, bo pasywnego człowieczeństwa. Które ci nie pozwala być nawet artystą.

Zaczynało mu być zimno. Szedł teraz przez pusty park. Wilgotna ziemia, brudna, rzadka trawa, drzewa obdarte i zeschnięte. Puste ławki. Za zakrętem alei jednak ujrzał z zdziwieniem czarną plamę człowieka wśród powszechnej szarzyzny: ktoś siedział na ławce. Sam, w nieskończenie długiej, uroczystej alei. Zbliżając się, miał wrażenie, że to jego arystokratka… czary, czy co? Czegóż by ona tu szukała? Ausgerechnet5 usiąść tam, gdzie najsmutniej, najmokrzej, najzimniej – gdy się i tak cierpi na każdą z tych postaci nędzy? – Ale tak, to była ona. Usiadła w pozie uderzająco eleganckiej, łokieć oparty o przerzucone kolano, broda na dłoni – i patrzyła przed siebie. Nie wiedząc po co, usiadł obok niej. Miała zatrważająco słabą atmosferę magnetyczną – tak, że Gasztowt zaczął na serio wątpić, czy to żywa istota. Nie czuł jej w ogóle. Musiał sobie ostro powtórzyć, że posągów woskowych nie umieszcza się na ławkach.

Czuł do niej wzbierającą odrazę – ten hiper-zewnętrzny, nad-delikatny profil był symbolem wszystkiego, co nienawidził w sobie samym. Jej spojrzenie nieruchome nie wzbudzało w nim zażenowania; nie rozumiał go nawet. Przyszło mu na myśl, że może obrała sobie to miejsce, by się eksterioryzować6 – może to osiągnęła mimo woli – co by tłumaczyło i nieruchomość fakira7, i ten nienaturalny brak radiacji8. Po kilku minutach wstał i odszedł.

Rozdział V

Gdy o zmroku spojrzał wstecz na przeżyty dzień, doznał uczucia bezgranicznego lęku. Było w dzisiejszych przeżyciach coś niesamowitego: jakby atmosfera życia straciła połowę siły ciśnienia – lub jakby się dotychczas nie zdołał całkowicie otrząsnąć ze snu. Cały dzień się włóczył – zjadł obiad w taniej restauracji, a potem znów wędrował – bez celu, bez powodu, bez zastanowienia. Zamyślony i bezmyślny równocześnie. A dzień był arcy-paskudny. Jak trumna w sklepiku przedmiejskiego trumniarza. Gasztowt jakby się wreszcie zaczynał dobudzać, gdy się zastanawiał nad zmarnowanym dniem. W tym zmroku wilgotnym, po bezczynnych dziesięciu godzinach, ogarniał go niepokój samotności – niepokój outsidera społecznego. Zazdrościł widzianym przez szyby sklepów zmęczonym, lecz raźnym subiektom. Był rzeczywiście na przedmieściu – w jakiejś okolicy, której nie znał – najwidoczniej stara część miasta. – Ludzie, co żyli po przeszło stuletnich domach, wzbudzali w nim ciekawość grozy. Przeczuwał monstrualności ukryte (przed nimi samymi też), powstałe w nich pod wpływem epok martwych.

Zdziwił się, widząc przed sobą rzekę. Przede wszystkim była o połowę węższa; po wtóre ten most… znał wspaniałe, dniem i nocą dudniące od ruchu mosty w śródmieściu. Ten był drewniany i nie było na nim nikogo. – Niepokój przechodził teraz w jawny strach. Co to jest? Miał absurdalne wrażenie, że się zabłąkał w śnie – tak że nie mógł z niego wyjść i na jawie.

Ktoś z drugiej strony wszedł na most i zatrzymał się w ćwierć drogi. Stał twarzą ku wschodowi, rękami trzymając brzeg parapetu1. Po chwili wspiął się na ramionach, zgrabnym ruchem przerzucił ciało na drugą stronę i spadł do rzeki. Gasztowt patrzył na to zdziwiony; często się wykonuje ten skok… ale to mu się łączyło dotąd tylko z wizją peronów, przed którymi czeka tłum – aż zniecierpliwieni śmiałkowie zaczną przeskakiwać barierę. Jakoś nie przyszło mu na myśl, że to można zrobić i na moście –

W następnej sekundzie przebudził go nareszcie potężny wewnętrzny wstrząs: ten idiota topi się z głodu. Możesz nakarmić – dalej, ratuj!

Zrzucił płaszcz (szukał chwilkę z irytacją krzesła, na którym by go mógł powiesić), zostawił na barierze, a sam powtórzył zgrabny skok samobójcy.

Ten nie odpłynął daleko. O jakich dwadzieścia metrów2 przed nim falowała czarna plama trochę pod powierzchnią. Gasztowt nie był tylko przygotowany na piekielnie zimną wodę. Był zdziwiony przykrym uczuciem, jakby się krew ścinała na twardy lód w ciele. Słysząc kłapanie własnych zębów, duszony skurczem gardła wskutek zimna, płynął sportowymi pchnięciami. Nasunął się na czarną plamę – musiał dać nura, by wreszcie schwycić za nią – i wyciągnął na powierzchnię. Zdawało się zrazu, że dostał sam płaszcz – właściciel wysunął się z niego. Ale wnet poczuł sztywne ramię, a chwyciwszy za nie, doszukał się głowy. Woskowa twarz spojrzała ku niemu – przestraszył się, bo oczy otworzyły się natychmiast, bardzo przytomne. Ona i en face3 jest nad-delikatna, stwierdził zirytowany.

Kobieta miała szczęki zacięte w sztucznym, wysiłkiem wywołanym skurczu. Wstrzymywała oddech; wykręciła głowę z powrotem, zanurzając się przemocą wstecz. Gasztowta ogarnęła pasja. Płynąc swą pracą nóg i jednego ramienia, chwycił ją wyżej – za sam kołnierz – i szarpnął pod górę. Wtedy wyprężone ramię topielicy zgięło się znienacka. Wparła mu palce powyżej łokcia z niespodziewaną siłą, chcąc widocznie zmusić, by ją puścił. A umiała chwytać – wcisnęła twarde palce między mięśnie, do kości. Gasztowtowi z bólu mieniło się w oczach; w dodatku czuł, że lej już podcięło – prąd podwodny chwytał go za nogi. Byłby utonął razem z nią – nie dla honoru, lecz z pasji.

Ale kobieta nagle podrzuciła głowę do góry – otworzyła usta potwornie, aż twarz przestała być ludzką – i z kraczącym szmerem storturowane płuca wchłaniały powietrze. Puściła ramię zbawcy – wijąc się od kaszlu, pomagała mu teraz płynąć. Wydostali się z prądu i już bez trudu dostali na brzeg. Kobieta opadła na chwilę – wnet oddech jej stał się normalnym. Wstała bez trudu, gdy Gasztowt podał jej rękę, i bez słowa poszła, gdzie ją prowadził.

Znalazł płaszcz na parapecie. Rzucił go na nią, myśląc z przerażeniem: oboje umrzemy tu na zapalenie płuc, nim się żywa dusza zjawi – gdy, nie mogąc uszom uwierzyć, posłyszał szmer rozklekotanego samochodu. Auto – prawdziwe, choć przedwieczne auto, zmierzało na most!

Zagrodził mu drogę. Auto przystanęło bez protestu; była to nawet taksówka. Szofer spojrzał jednak bardzo nieufnie na ociekających wodą pasażerów. Trzeba było trochę energii, by go zdecydować. Usiedli. Przęgąc się4, bez słowa, jak dwa wozy czekali, aż się jazda skończy.

Rozdział VI

Podczas gdy gość się kąpał, Gasztowt (w ociekającym ubraniu) podrzucił do tlącego się żaru całe wiadro węgla naraz, przygotował w alkierzu posłanie dla kobiety, dla siebie na sofie w pracowni – wtedy dopiero jął ściągać mokre szmaty z siebie (szkoda tych nowych, eleganckich rzeczy!) i zastanawiać się na trzeźwo. Teraz dopiero raziło weń zdumienie: jak to… przecie ja tę kobietę już dziś dwa razy spotkałem! – no, ostatecznie nic w tym nadnaturalnego. Przeciwnie: przypadek z reguły występuje w dwu- i trzechkrotnej postaci. – Dzięki zupełnemu wytrzeźwieniu powrócił przede wszystkim typowy, małostkowo-mieszczański egoizm artysty: a tom sobie napytał! Ja z moimi pięćdziesięcioma1 szylingami! I co z tym fantem teraz począć? Przyczepi się do mnie, rzecz jasna – będę ją musiał utrzymywać – a to z pewnością jakaś doszczętnie zezwierzęciała od nędzy prostytutka, gotowa mi zakazić i zawszawić dom… idioto, po coś ją z wody wyciągał! Co za sens wytrącać ludziom śmierć z ręki, gdy się nie jest dość bogatym, by im dla fantazji móc dać życie! – Miejmy nadzieję, że będzie rozsądna i pójdzie jutro utopić się z powrotem – nie należy się zachowywać zachęcająco –

Gdy topielica weszła do pracowni, nie poznał jej. Piętna nędzy zatarły się tak rentownie2, że się zmieniły w wyczuwalne ślady – w symbole, z których umiała zestroić urok. Zdążyła sobie nawet włosy umyć; ciepło ożywiło powierzchnię ciała, rysy odmłodniały, cera stała się świetlisto-bladą. Wydawała mu się wprost piękną; w miłym zdumieniu nie czuł już pierwotnej a tak spontanicznej odrazy. Sam się tymczasem umył zimną wodą – miał ją oczywiście w pracowni – i rozgrzał już nieco. W nagłym napływie wdzięczności za miłe wrażenie podszedł serdecznie i chwycił ją za obie ręce.

Dopiero z bliska mógł zauważyć, że jej odmłodzenie było pozorne. Smutek nad ludzkie siły wymodelował tę twarz raz na zawsze. Uśmiechnęła się do niego jakby z trudem – ale spojrzenie jej nie paliło już nienawiścią. Razem z łachmanami i brudem zdołała widocznie zetrzeć z siebie nędzę – na ten wieczór.

Teraz myśl o dwóch3 funtach przejmowała go mroźnym strachem – już nie irytacją. Sprawa się zmieniła: trzeba było ratować tę kobietę za wszelką cenę.

Tymczasem posadził ją w fotelu przed okrągłym stolikiem, na którym dziś rano jadł śniadanie. Nastawił samowar i przypomniał sobie z radością, że przecież posiada rum. Nalał dwa wielkie kieliszki. Byłby się o włos rozśmiał z uciechy, gdyż spostrzegł błysk ożywienia w jej oczach, gdy jej podawał. Wypiła duszkiem i odstawiła, z głębokim, zadowolonym uwielbieniem.

Gasztowt czuł z niewysłowioną rozkoszą, jak go alkohol przetwarzał. Pogłębił i rozszerzył momentalnie jego świadomość, spotęgował zdolność ekspresji. Na tle zupełnego dobrobytu cielesnego. Stał bez ruchu, zapatrzony w swego gościa. – Nowy typ piękności, medytował – nowy, bo to już nie perwersyjny urok przywiędłych kwiatów – lecz… lecz… intensywna piękność istot z najszlachetniejszej substancji, które wyszły bez szwanku z katastrof śmiertelnych dla ogółu. – Żeby móc ją namalować, trzeba znać – posiąść na wskroś – żywioł, którego napory wyżłobiły takie właśnie linie, nadały barkom taki właśnie kąt pochylenia –

– Co za dar Bogów jednak – alkohol! Kobieta uśmiechała mu się wprost w oczy. Z miłym drgnieniem spostrzegł, że słyszy jej głos po raz pierwszy. Niski, niezmiernie wyrazisty głos – lecz przesłonięty jakby warstwą kurzu lekką ochrypłością. Nadszarpnięty – jak postać, jak twarz.

– Pozwoli pani jeszcze?

– Proszę… ale tylko pół. Szczęśliwość sztucznego upojenia to wąska linia – nie widać granicy, lecz dwie krople wystarczą, by ją przekroczyć –

Gasztowt byłby tak stał i patrzył, i rzucał czasem trywialne słowa przez czas nieograniczony. Lecz nienaturalna jej bladość i jakiś odcień dokoła oczu nasunął mu bardzo trzeźwą myśl:

– Przede wszystkim muszę zrobić kolację. Ginę z głodu, a pani przypuszczam też…

– Istotnie. Kąpiel dodaje apetytu.

– Czy się pani tylko nie przeziębiła…

– Ani trochę. Zresztą po cóż o tym dziś myśleć? Aż nazbyt rychło nastanie nowy, szary, wilgotny, brudny, słowem, powszedni dzień – wtedy znajdziemy dość czasu, by się trwożyć perspektywą suchot i samotnego umierania w zimnym kącie –

Po kolacji i mocnej, gorącej herbacie kobieta ożywiła się znacznie. Przestała zamykać co chwila oczy, jakby w przystępie zawrotu głowy; wzrok jej, dotąd mętny i niewyraźny, nabrał naturalnej ostrości. Zaciągnąwszy się głęboko papierosem, nagle podała Gasztowtowi swą cienką rękę:

– Oddał mi pan przysługę bardzo kiepską. Wiem o tym. Rozum mój przeklina pański odruch. Ale wdzięczność moich nerwów, mego głupiego ciała, przeważa jednak. Jestem szczęśliwa, że żyję… byłabym równie szczęśliwa, że żyję nawet w mojej zimnej, brudnej norze, trzęsąc się w ociekającym ubraniu – nieszczęsne z nas robactwo.

Po chwili namysłu Gasztowt przechylił się naprzód:

– Wątpię, czy pani ma powód bezwzględny żałować, że pani nie zginęła… przecież ludzie odbierają sobie życie jedynie dla przypadkowości, nigdy dla rzeczy zasadniczych… a przypadkowości można usunąć!

Uśmiechnęła się bardzo ostro.

– Z zewnątrz. W tym sęk, że sam podmiot usunąć ich nie może.

Chwilka przerwy – naraz zaskoczyła go wybuchem pasji o niespodziewanej dynamice:

– Nie mogę odnaleźć w sobie żywego uczucia – poza nienawiścią. Posiadałam wiele potencjalnej miłości, zdolności do uciechy, współczucia i wiary – nędza zżarła wszystko do ostatniej drobiny; w zamian rozwinęła we mnie całe ogrody, całą bajeczną dżunglę nienawiści, której straszliwe ciśnienie rozsadza mnie – uginam się pod nią.