Pasiphaë - Stanisława Przybyszewska, red. Dagmara Binkowska - ebook
NOWOŚĆ

Opis

Czterdziestoletnia Lio Lynne walczy z depresją. W imię intelektualnej doskonałości wypiera swoją seksualność i zastanawia się nad naturą platonicznej znajomości z zafascynowanym ceremoniami voodoo Austenem. Wychowany w przemocowej rodzinie Herbert pragnie zdobyć uczucie wyemancypowanej malarki Laury. Zainteresowanie Laury budzi z kolei Harris – zakochany bez wzajemności w Austenie – syn robotnika, na którego relacji z przyjacielem zaważyły wydarzenia z frontu wojny światowej

Nastrój Pasiphaë tworzą monologi wewnętrzne bohaterów uwięzionych w dusznym klimacie Florydy, zatopionych w zmysłowości jazzu i świecie własnych obsesji. Powieść, napisana przez Przybyszewską w roku 1929 i nigdy nie ukończona, ukazuje się drukiem po raz pierwszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta: Anna Mackiewicz

Projekt graficzny i typograficzny: Stanisław Salij

Skład i łamanie: Zuzanna Leśniak

© by Polska Akademia Nauk Biblioteka Gdańska

© by Fundacja Terytoria Książki, 2023

Publikacja wydana we współpracy z PAN Biblioteką Gdańską

Książka powstała dzięki wsparciu

Fundacja Terytoria Książki

ul. Władysława Pniewskiego 4/1

80–246 Gdańsk

tel. (58) 345 47 07

e-mail:[email protected]

www.terytoria.com.pl

ISBN 978-83-7908-280-3

Gdańsk 2023

I.1

1.

Lio Lynne, odurzona doszczętnie, już nie wiedziała nawet po co wyszła do parku. Poruszała się na ślepo, biernie ciągnięta w nieznanym kierunku przez swoje nerwy, głucho spragniona nie wiadomo czego. – Aż się dowlokła na marmurową terasę i nareszcie oparła o balustradę. Czysty chłód marmuru przebudził naprzód omdlewającą powierzchnię jej ciała; równocześnie fala powietrzna przepływała – kto wie czy nie po raz pierwszy od wschodu słońca – chłodząc wilgną2 skórę. Z głębokim westchnieniem ulgi Lio odzyskała pełną przytomność.

Gościła na Floridzie od trzech dni dopiero. Był to pierwszy jej pobyt w sferze tropikalnej; a przyniósł rewelacje prześcigające jej oczekiwania o kilkaset procent. Już przedtem wiedziała o tej sferze wszystko, czego się wybitnie pojętny czytelnik z literatury dowiedzieć może. Lecz ani Hergensheimer3, ani Conrad4 nie przygotowali jej na niewysłowioną rzeczywistość. Nie czuła się dobrze: wręcz przeciwnie. Z kilkumetrowej grządki geometrycznie ułożonego ogródka dostała się w dżunglę. Była wręcz osłupiała wobec niezmierzonego chaosu5. Przeżywała ten ogrom bezwładny, niezrozumiały i doszczętnie obcy każdą tkanką; a każda reagowała inną postacią oszołomienia i depresji. O nie: nie czuła się dobrze. Pod żadnym względem. –

A jednak… trwała tu, prawie chora, przenikana nieustanną cichą wibracją strachu a przytłaczana depresją, na którą brak było słów; nie uciekała stąd, choć każdej chwili mogła powrócić na Północ – tam, gdzie istnieje twardy grunt, po którym można chodzić bezpiecznie.

Każdej chwili – zdawała sobie z tego sprawę, w tych rzadkich daremnych minutach ocknienia, gdy biedny mózg odzyskiwał trochę elastyczności, przypominał sobie ludzkie nazwy pojęć. Wtedy zastanawiała się, czemu nie korzysta z otwartych drzwi. – Lecz nigdy nie doszła do wniosku…

Postawiła sobie to pytanie i teraz. Odpowiedź, lub jej zarys, brzmiał jak za każdym dotąd razem: powód w mojej pysze i ciekawości. – Lio nie była sympatyczną kobietą. O, ani trochę. Dwadzieścia kilka lat temu oświadczono, że brak jej serca. Dotąd nie zaszło nic, co by zadało kłam temu twierdzeniu. – Miast serca miała mózg o ciekawości nienasyconej, której wymagania zbyt często przekraczały granicę jej środków i sił; drugim motorem w jej życiu była pycha. Najniebezpieczniejszy gatunek tej cnoty Szatana: gdyż wolna od wszelkich łagodzących słabostek ludzkich, co jej zwykle towarzyszą – od próżności osobistej, doczesnych ambicji, buty bogactwa. Pycha czysta i twarda jak lód.

W istocie obie te siły, których wypadkową była historia jej życia, przyczyniały się do tej wytrwałości. Lio stała wobec chaosu zjawisk bez nazwy: ciekawość nie da jej zatem wytchnąć, nim nie rozpozna ukrytych systemów w tej pozornej anarchii, nim nie dotrze do praw co nimi rządzą i nie ustali związków między tym obcym światem a obrazami znanymi. – Z drugiej zaś strony chaos poniósł ją i topił w sobie; tu nieludzka jej pycha wchodziła w grę. Lio nie cofnęła się w ciągu czterdziestu lat swego życia przed niczym; życie to było rytmicznym pochodem zdobywcy. Gardziła nie tylko ludźmi, lecz i naturą. Łamała najświętsze jej prawa, nie zniżając się nawet do tryumfalnego uśmiechu. – Wobec tego nie było mowy o ucieczce przed naporem żywiołów, jakkolwiek niespodziewanym. Musiała pokonać potęgę tropów6 w sobie, poznać ją – i ujarzmić. Wtedy dopiero będzie mogła zrzucić skórę ubitego lwa jak suknię, co jej się znudziła; i przejść do dalszych podbojów.

Tak. – I w tym miejscu natrafiało się na skałę; osłabiona w parnym upale myśl nie miała siły jej wysadzić. – A może… m-może wolała nie próbować…

Świadomość uległa w psychicznym organizmie Lio hipertrofii7 niezwykłej. Była o wiele za głęboka i za przezroczysta jak na żywego człowieka – w każdym razie w naszej epoce. Nie było faktu, kłopotliwego czy nawet niebezpiecznego, który by Lio zdołała ukryć przed sobą – w innym klimacie. Tutaj – oszołomienie chroniczne stanowiło wielce pożądaną kurtynę…

W każdym razie: mimo kurtyny Lio wiedziała, że trwa na stanowisku i dla jakiejś trzeciej przyczyny, mniej kryształowo czystej i zimnej. Był tam jeszcze jakiś powód, podstępnie zagrzebany między pokładami duszy, bezkształtny, nieuchwytny, zapewne nawet nie do określenia –

2.

Tymczasem korzystała z krótkich sekund ulgi, oparta o rozgrzewającą się pod nią poręcz, zapatrzona w rozwartą noc. Nagły stok wzgórza opadał z podterasy8 w ledwie falującą równinę. Krajobraz dziki byłby mniej niepokojący od tej nad wyraz respectable9płaszczyzny, której monotonność mogła przypominać aż północne równiny Europy. – Tylko że nad Europą niebo nie wygina się kopułą tak bezkresną; ani gwiazdy nie są tam straszne – jak to mrowisko potworne tutaj, ten oślepiający deszcz mroźnego blasku. Wreszcie – na Meklemburskiej puszczy10 nie ma palm.

Palm… Lio zwróciła głowę na lewo. Brzeg terasy był poprzerywany przejrzystym rzędem tych królewskich stworów, wpuszczonych w kwadratowe wypustki między płytami. – Po istnym dreszczu, jaki ją jeszcze zbiegał na ten widok, tak pospolity tutaj – spostrzegła, że palma streszcza dla niej świat tropikalny; że stanowi jego spontaniczny symbol. Jest coś… coś niewyczerpalnego w tym kształcie, myślała zapatrzona w pień jak klinga szpady z pióropuszem u samego szczytu, w zawrotnej wysokości, tak daleko, że trzeba podnieść brodę ku niebu, by go ujrzeć. – A liście są jak miecze – lecz nie twarde chrześcijańskie miecze. Jak zdradziecko krzywa broń Assasyna11. – Nie tylko w konturze. Ta twardość metaliczna, ta tnąca ostrość – one nie szumią, lecz chrzęszczą na wietrze…

Szpada – i nierealny pałasz z bajki… nie. Symbol jest niezgodny. Byłby to symbol Bliskiego Wschodu: krew – piekące piaski – kłamstwo intensywnie słodkie – brud i przepych. –  T a m  śmierć cicha, lecz przeraźliwie okrutna, połyskuje na bladych klingach. – Lecz specyficzne okrucieństwo tropów nie jest już ludzkie. Tu, gdzie natura przestaje już być tępą idiotką, ospale klepiącą w kółko swój twórczy nonsens – a staje się furiatem, opętanym przez wszystkie demony12 życia – gdzie rozsadziła swą formę, rozlała się w bezkształt, mnoży się i mrowi w bulgocącym obłędzie płodzenia – tutejsze okrucieństwo nie jest krwawe ani metalicznie ostre: jest rozlane, lepkie a ciche – rozrojone, niedosłyszalnie syczące, smrodliwe… wśród miękkości ścierwa wężowisko.

Jakże się nazywają… te potwory roślinne, spokrewnione w swej monstrualności z smutnym oktogonem…?13 Victoria Njassa14 – ?… (W tym miejscu nastąpiła rzecz godna uwagi: stwierdziwszy, czym jest Victoria Njassa – Lio nie rozśmiała się w głos, jakby powinna i jakby postąpiła z intensywną uciechą gdziekolwiek indziej. Ledwo miała siłę się uśmiechnąć)… nie; jakoś inaczej. Oh, nie znajdę… po co się zamęczać. Te potworne lilie wodne, co to rozkwitają w ciągu jednej nocy – a gdy się rozłożą na wodzie, zajmują przestrzeń o coś kilkumetrowej średnicy. Można zdaje się stać na nich… Kolor? Zapewne moja fikcja, lecz zdaje się, że mają kolor nieczystego rozgrzanego ciała – zarumienione, jak wskutek gorączki a poplamione – na pewno jednak wydzielają woń nie do zniesienia, autentyczną woń padliny. W ciągu jednej nocy… a cały olbrzymi potwór żyje jeden dzień. – Jakże piekielną musi być dopiero ohyda ich rozkładu..! – Aż strach sobie wyobrażać.

Aha… to a g a v e 15. – Nie; agave jest orchideą16. – O, albo orchidee… cudne szkodliwe pasożyty na życiach z stu stron przyczepionych… czepiają się tylko najsłabszych, już pobitych – to jasne. A są… mhm, ten irytujący bohater À Rebours17… zamówił sobie cały pokój pełen tych koszmarów – i zasnął wśród nich z zmęczenia i zniechęcenia… musiał mieć zepsute zęby. To się jakoś łączy z orchideami… Kwiaty jak zmięty brązowy papier do pakowania. Jak stara gazeta. Jak ciało uległe gangrenie. Jak wnętrze podrażnionej do bólu vulvy18… hola. To już komponuję… lub raczej wtrącam własne wrażenia. Bo one są takie, te horrory bezcenne…

Dzień tylko, jeden dzień życia, za to potwornego. Hmmmh… co za chciwość jak się taki cuchnący cud rozłoży płaskim ogromnym kołem, na jeden dzień – a potem gangrena obandażowana w stare zabłocone gazety, kiepsko drukowane. Jezu! Woda musi strzępić to cielsko, jak zacznie gnić! Kawały napęczniałe rozpływają się powoli… Jeden dzień, ale też  c u c h n i e  przez ten jeden dzień..! – Dziecko: czyś ty nie chora przypadkiem – ? Nie. To nie ja. To ten zabawny arystokrata Huysmansa, co sobie żółwia kazał inkrustować drogimi kamieniami – śnił o syfilisie – kazał odgrywać wentrylokwistce19 Flauberta20 i sceny zazdrości z strony własnego sutenera… zepsute zęby, na pewno… potem musieli odżywiać go sztucznie… a wśród tego wszystkiego, miłość? Prześliczne… rozdrażnienie seksualne aż do bólu, do bezsenności – rozdrażnienie już doszczętnie zdezorientowane. Pożądliwość nad siły – przy impotencji. – Co…? Chciał sprowokować morderstwo – ? A chciał. Osioł! – Ba, kiedy ja się dziś jakoś nie umiem śmiać. – Od jutra przestanę używać perfum w ogóle – tylko moc wody kolońskiej – litrami. – Co on to jeszcze wymyślił… rozpruwał chłopcom brzuchy i siadał w nie… sztuka całkiem świeża, czyż nie tak brzmi odwieczny epos… to nie on, idiotko, to Gilles de Rais21!

Oooooh… jeszcze! Jeszcze! – Idiotko, och idiotko, idiotko… słowo daję, to lepsze od kolońskiej wody – idiotko! – Jak kąpiel! Jak zimny, ale naprawdę  z i m n y,  wiatr!! – Idiotko! – Ba, kiedy się już zaczyna stępiać. W tropach nic nie żyje ponad parę minut… nie powinnam tu stać. Poddaję się. To niebezpieczne – tutaj. – Kiedy mnie tak  m ę c z y  pragnienie ludzkiego towarzystwa; a tam w środku są tylko Stupids22. – Pokusy godniejsze zwierzeń. Ci Stupids są głusi, ślepi, bez węchu, bez smaku. Oni żyją od miesięcy wśród tego cichego piekła – nie wiedząc nawet, że to nie ten świat co Manhattan. Nie wiedzą. Dla nich drzewo to drzewo, upał to upał, a zmęczenie – no po prostu zmęczenie i nic więcej; wszystko jedno gdzie i czemu. – Smutno mi.

Że się palmom zwierzać muszę a nie ma komu nazwać mnie idiotką oprócz mnie samej. You dear little ass23, jak się Austen raz dał sprowokować… powiedział: ass24; ale poszedł zamyślony, a potem przyznał mi rację. O cóż to szło… o jakąś buddystyczną księgę. Byłam znudzona komunałami, on inteligentnie zajęty – bo Austen nigdy, nig-dy nie ignoruje okoliczności, miejsca i czasu… Wobec dat nie były to komunały, przyznaję… dear little Aust25. Och, człowieku, człowieku dorosły, czuwający, o pięciu rozwiniętych zmysłach a mózgu równym mojemu… Aust, towarzyszu niedoli wśród durniów, Aust, gdybym cię tu miała..!

Mnie nigdy nikt nie pocałował w głowę. – Szkoda.

3.

Szkoda. – A co by się stało, gdyby ktoś spróbował, hm? – Uśmiechnęłabyś mu się w oczy – ale tak, że by zatęsknił za losem Don Juana26. – Szkoda, ty stworzenie z metalu! – Gdyby Aust był zdradził kiedykolwiek jakąś iskierkę męskiego sentymentalizmu – gdyby raz spojrzał na ciebie inaczej niż na książkę dobrą a trudną – byłby to ostatni dzień naszej przyjaźni. – Tymczasem, trudno – nie ma co przeczyć: szkoda.

Jestem tak przeraźliwie sama. To doprawdy przesada. Czemu, ach czemu nie spotkałam człowieka, co by mnie mógł pocałować w głowę – ?!

Smutno mi – stwierdziła to raz jeszcze, z naciskiem już, rozejrzawszy się znowu po krajobrazie nocnym nie z tego świata. – Smutno mi… och ta obmierzła słodycz mentalnego bezwładu! Lodowy kryształ obiektywnej myśli (która nie może przynieść smutku, chyba depresję) roztapia się w mętny letni sentymentalizm – brak humoru, co by to świństwo przymroził… no i grzęźnie się. Coraz głębiej. Ciepło, smutno i słodko… rozpoczynający się rozkład jest słodki. – A już czają się w nim ciche miriady życia – robactwo…

Jakże niebezpiecznie ostrą stała się wizja wewnętrzna! W miarę jak powstawały ohydne myśli, czuła wokół siebie fikcyjne ilustracje do nich jako rzeczywistość intensywniejszą od terasy, palm i gwiazd. A wszystkie zmysły mieszały się w tak niemiłe kombinacje… à propos tych słodkich robaków… Chrrrr…! – Nie. Tego nie można znieść. – A  j e d n a k:  czemu nie…?

Znieść. Ścierpieć. – Nie sprzeciwiać się…

Parność przygniatała organizm, straszniejsza niż kiedykolwiek. Pot gorący już spływał po skórze. Czy może nadmiar przykrości doprawdy przechodzi w własne przeciwieństwo – ? Dość, że w tym miejscu szczęście gorętsze od atmosfery trysnęło cichym prądem w mózgu Lio i spłynęło przez nią, zabierając każdą komórkę.

Nie zdążyła się jeszcze oswoić z tymi zjawiskami. Znów (jak za poprzednim razem, parę godzin temu) nie opanowała się na czas. – Może… spóźnienie kontroli nie wynikało z samego zaskoczenia… lecz mniejsza o to. Od dwudziestu minut nieruchoma, wsparta łokciami o poręcz – podniosła tors, wyciągnęła się ku górze, dziwaczną gazonettę27 obróciła o półpełny kąt – i prężąc nagle rozkrzyżowane ramiona, z wszystkich sił przegięła się wstecz, aż kręgosłup oparł się o balustradę, aż ujrzała horyzont przewróconego świata. Zacięła szczęki wprawdzie; lecz jęk świdrujący wibrował jej u podniebienia, nie chciał ustać. – Przez silne ciało, spięte w aż bolesnym wysiłku – jak prąd przez ciało skazańca szczęście śmigało błyskawicami teraz, w ostrym rytmie, szybciej, szybciej, szybciej –

Nareszcie wyczerpało się. Jak każdy kryzys. Lio podniosła się powoli; może wydatek skupionych w bezczynności energii odciążył trochę mózg. Lio – której brwi ściągnęły się, żłobiąc w czoło dwie bruzdy na kształt V – przeżyła teraz specyficzny wstyd i niechęć do własnej świadomości, jakie następują po niskich koszmarach w półśnie. Czuła się trzeźwą i pełną obrzydzenia dla chwil, co minęły. Nareszcie struny myśli dały się znów napiąć. Nareszcie dobroczynna lodownia mózgu funkcjonowała, terroryzując anarchiczne animalne28 instynkty. – Lecz z obrzydzeniem – również irytacją – mieszał się przydźwięk może jeszcze przykrzejszy dla jej pychy: wyraźna nuta niepokoju. Czuła się nieswojo.

4.

Przyznaj się lepiej bez wykrętów, moja droga: być może, iż to pierwszy raz w życiu, lecz jest rzeczą pewną, że w świecie tropikalnym znalazłaś wroga, którego nie powalisz pchnięciem palca. – Tym lepiej: masz nareszcie powód do prawdziwych wysiłków. – Ale na razie powinnaś być ostrożniejsza. Nie znasz terenu – wiesz, że zdradziecki – a leziesz na ślepo. Bóg wie dokąd… Trzymaj się ludzi, u diaska! Tępych, przeciętnych ludzi, imigrantów z Północy. Uznawać się za zdolną do życia w izolacji – to już nie pycha; to  m e g a l o m a n i a.  Więc uchyl no główki, dumny Sygambrze29. Od mamusi Natury trzymaj-no się na razie z daleka…

Nie, nie, moje dziecko. Tyś mocna, lecz do tego życia, równocześnie wzmożonego dynamicznie i przerażająco pogłębionego – stanowczo nie dorosłaś jeszcze ani ty, ani nawet twój umysł. – Już za parę dni będzie lepiej: organizm przystosuje się, minie to nieustanne przytępienie… to fatalne zluźnienie wszystkich napięć, dzięki któremu wszelkie prądy życia przepływają przez ciebie, nie natrafiając na opór w ogóle. – Prądy życia – o widzisz brak intelektualnego wyposażenia; pojęć i określeń. –  C z y m  są te prądy fluidów, u nas ledwo wyczuwalne, tutaj jak ciche pioruny? Nagłe ataki, napady żywiołu, co w jednej chwili obejmuje w posiadanie każdy nerw, co na parę sekund zmienia dorosłego człowieka w dziecko, w samicę, w roślinę, w określony gatunek zwierzęcia – ? Takich przypływów druzgocących doznała już kilka. Były nieczyste jak rzeka wezbrana. Raz przynosiły szczęście – ale takie, że się dostawało spazmów i nie można było stłumić jęku – to znowu objawiały się jako dziki zalew nagłej paniki, to pożądania (najdziwaczniejszych przedmiotów) – to milczącej grozy (na tle wyczuwalnej rozkoszy), to słodkiego smutku…

Gniewało ją to. Tchórzostwa wobec sprośnych potęg witalnych nie można jej było zarzucić; lecz ostatecznie – gdy się ma lat czterdzieści a jeden z najsilniejszych mózgów Ameryki – no to się całą tę niewysłowioną stronę istnienia dawno zgłębiło, rozłożyło na składniki i ponazywało; a teraz można się bez ekstatycznego zwierzęctwa świetnie obejść. Ludzie twórczy na tym punkcie rzucają w ogóle osobiste życie, bo im przeszkadza w pracy, tu dopiero na serio rozpoczynanej… no tak, ludzie twórczy… ale ja…

Nie o tym była mowa. Jużeś sobie dała zachwaścić technikę myślenia?! – Więc można się w każdym razie, twórczość czy nie twórczość, obejść bez animalnych refleksów w moim wieku. O tym czasie mózg zdążył dawno ujarzmić bestię, poznać ją na wskroś i wytresować na mocy tej wiedzy do najściślejszego posłuszeństwa. Miast burzliwych scen zazdrości – godzina gimnastyki codziennej. Doczesnego siebie ma się w garści, zna się jak zawartość własnej kieszeni.

Tak by się zdawało. Tymczasem wystarczy przenieść miejsce swego pobytu o parę stopni szerokości geograficznej; a ujarzmione do szpiku kości zwierzątko zrzuca tresurę jak wąż skórę zeszłoroczną, zrywa linkę karności, rosnąc w oczach na kształt Faustowego pudla30 – by się jak on przeobrazić z niewinnego stworzenia w monstrum tajemnicze.

Co za cios dla ustalonego poglądu na własną osobę! Okazuje się raptem, że statki parowe nie są jedyną formą życia w królestwie morskim. Okazuje się, że i pod jasną powierzchnią roi się od tego życia. – W postaciach zgoła odmiennych od pasażerów okrętowych…

Wszystko, co się wiedziało o sobie i o istocie człowieka – okazuje się naiwnym uogólnieniem spostrzeżeń z samej powierzchni.

Życie ma głębie, których się u nas nie przeczuwa. My umiemy pływać tylko do sznura. Ja też. Więc doprawdy, moje dziecko: nie rzucaj się w fale wyskakujące znad siedmiotysięcznometrowych głębin – póki się z tymi głębinami nie zapoznasz, w sobie i poza sobą. – Inaczej utoniesz. – Nie bądź niecierpliwą; naucz się perfidii od samej pramamusi; nie daj się sprowokować przedwcześnie: studiuj ją z daleka; obchodź ją; poznaj jej tricki taktyczne; a potem zajmij niedostępną pozycję strategiczną i uderz – od tyłu. Trzeba być unfair31, gdy się walczy na serio… w ten tylko sposób przemożesz i tę przeszkodę, zdobędziesz skórę i tego lwa. – Warto więc…

…PO CO…?

Myśli przełomowe brzmią naraz jakby zupełnie z zewnątrz. Lio byłaby się o mało co za siebie nie obejrzała.

Słowo było jak pchnięcie sztyletem w punkt, gdzie leżała ukryta sprężyna zamku sekretnego. Niesłychanie celne pchnięcie – nieprzeczuwane drzwi rozwarły się na oścież bez szmeru.

5.

O, szczęśliwi ludzie, co w tym momencie życia (wiem, że byście się na torturach nie przyznali: ale wiem również, że co trzeci wśród was przeżył tę chwilę; i będzie pamiętać – tylko pod fałszywym dnem pamięci – nagłe ukazanie się drzwi w gładkiej tapecie; i że jeśli nie on sam – to w każdym razie skóra na głowie jego zapamiętała sobie sensację doznaną na widok cichego rozwierania się tych drzwi…) mogliście obrócić się czym prędzej na pięcie, przypominając sobie konieczność bezzwłocznego załatwienia korespondencji – o, szczęśni faworyci najmłodszych wśród bogów! Uratowała was ta korespondencja. Pamiętacie, jakiego znaczenia nagle w życiu waszym nabrała? – Zapełniła je całe. Wyszliście, nawet bez pośpiechu, do drugiego pokoju. Znad listu nie było widać fatalnej ściany… wiedzieliście, nieświadomi siebie mędrcy, że drzwi otwarte wystarczy ignorować – by się równie dyskretnie zamknęły z powrotem.

Tylko że do tego trzeba wstrzemięźliwości umysłowej i pokory. – A Lio nie cofnęła się dotąd przed niczym. Więc – choć przeczuwała, dokąd te drzwi wiodą – przekroczyła próg i jęła się posuwać naprzód w nieznanych ciemnościach, wolno, opornie, jak koń co czuje niebezpieczeństwo i wzdryga się przed nim – ale ulega, świetnie ujeżdżony, woli swego jeźdźca.

Rzeczywiście: po co – ? – Przyznaję, że istota świata tropikalnego, tak obca, że brak nawet słów na zewnętrzny jej opis – jest dla twego umysłu zagadką, której wyzwanie trudno – strasznie trudno odtrącić. Ale zastanów się, że podjąć to wyzwanie i stoczyć walkę – miałoby cel jedynie u twórczego człowieka. Zastanów się, kobieto! Przetłumaczże na fakty metaforę, której nadużywasz: na czymże mogłaby polegać walka z tą zagadką i zwycięstwo nad nią – jeśli nie na produkcji dzieła – ?

Więc cóż  t o b i e  po najgruntowniejszym poznaniu, najbystrzejszej analizie anarchicznego tutejszego świata – ? Nowy zasób wiadomości, co przyjdzie wzbogacić skarbiec pamięci już i tak przepchanej informacją – ? Wiesz, to jakoś… mało.

– Nie, dziecino. Ty  m u s i s z  iść dalej. Aż do samego końca…

Bądź zatem łaskawa rozważyć teraz, czy byś ty – jako człowiek nieproduktywny – w ogóle  m o g ł a  odnieść zwycięstwo, chociażby i tak smutne. Jakiekolwiek zwycięstwo – nad  t y m i  żywiołami – ? Zastanówże się i nad sytuacją swej osoby.

U nas życie zachowuje się z taktowną rezerwą gentlemana; lecz tutaj  n a p a d a.  Martwa bryła przeciętności wytrzyma wszelkie ataki przez swą twardą martwotę; za to człowiek rozwinięty, ten aparat regestracyjny32 o bardzo delikatnych organach – ulega tak szalonemu naporowi prądów witalnych o najwyższej uczuciowej wartości33 – że jeśli nie przetworzy tego nadmiaru na własną produkcję, jeśli ciśnieniom z zewnątrz nie przeciwstawi turgoru34 intensywnej płodności w sobie – wówczas musi wykoleić się pod naciskiem i spaść na dno… na nieznane dno. – Zresztą już sobie z tego zdajesz sprawę, bo nie możesz ignorować co się z tobą dzieje. Czułaś – a teraz wiesz – że gdyby ci te wstrząsy, ten nurt, te pół-koszmary były materiałem – straciłyby tym samym wszelką szkodliwość dla organizmu twojej duszy. – Tymczasem już cię zaczynają przeżerać, nie okłamuj się.

Prawdopodobnie nawet wśród produktywnych artystów mało kto ma zmysły tak chwytne. Straszliwość tego firmamentu, tych palm, działa wprost na twój psychiczny organizm – bo ją  w i d z i s z.  Czujesz przecie, jak ci wrażenie ciąży, jak cię bezpłodnie wyczerpuje; odkrycie prawdziwej piękności dosłownie zagraża twoje zdrowie35 – bo nie możesz go zneutralizować pracą malarza.

Mimo niebywałej świadomości umysłowej posiadasz także świadomość… słuchową, powiedzmy. Jesteś świadkiem cichego sabbatu, jaki odprawiają w tobie nieznane dziwotwory, powywabiane z czarnych podziemi w tej atmosferze gorącego, płodnego rozkładu. – Wiedza o tym zrywa ci struny myślowe, grozi… psychozą (greckie słowa zawsze bezpieczniejsze). By zażegnać ten bal upiorów – trzeba go transponować36 w muzykę. Słyszysz nawet tę transkrypcję – wydaje się tuż tuż, tylko rękę wyciągnąć: męcząca drgawkowa muzyka o wściekłym takcie, synkopami37 gwałcąca naturalny rytm animalnego życia. – Lecz sabbat będzie trwać, z każdą minutą żywotniejszy – wizja muzycznej jego postaci będzie cię prześladować, aż popadniesz w histeryczne rozdrażnienie – bo choć tak wyraźna… napisać jej nie potrafisz.

A przy tym wszystkim masz umysł, który wzbudza szacunek Wellsa38 i Menckena39. Odkąd tkwisz w tropikalnej atmosferze – w głębiach ludzkiego istnienia słania ci się fragmentami żywy labirynt nieprzeczuwanych form, rządzonych nieznanymi prawami. Odkrywasz pokład bytu, którego zdaje się nikt przed tobą nie zbadał – choć stwierdzić jego obecność musiało już wielu. Ciekawość i pycha przykuwają cię do miejsca obserwacji… tymczasem nie jesteś pisarzem. Labirynt ten trzeba by podbić twórczą myślą, życie jego uwięzić świadectwem jasnych słów; a twoja myśl – jest bierna. Przyjmuje – musi przyjmować, i to daleko więcej niż wytrzymałość jej zniesie – ale ujarzmić nie może. Jeśli usłuchasz swej ciekawości, zanurzysz się w to piekło – wówczas ono ciebie ujarzmi. Pogrąży cię, utopi cię w sobie. Zmieni słowami: popadniesz w zwyczajny obłęd, przyjacielu.

Cóż za przekleństwo w inteligencji bezpłodnej…!

Przekleństwo w najściślejszym sensie. – Ale zgodne z zasadami Natury. Gdy pani ta przez omyłkę stworzy coś rzeczywiście cennego – coś, z czego by nieszczęsna ludzkość mogła mieć jakąś korzyść – wówczas nigdy nie zapomni neutralizować wartości swego dzieła, doczepiając mu odpowiedni mankament. To nieuniknione, że stworzywszy mózg tak świetny… skastrowała go zarazem. Wobec tego wszystko w porządku: jeden z najlepszych aparatów percepcyjnych na świecie stoi w kącie, bezużyteczny dla ogółu; mnie samej natomiast przynosi tylko ciągłe niebezpieczeństwo obłędu i… ech, co tam przyzwoitość! – I mękę, podłą, paskudną mękę, od której uciec nie można…

Oczywiście, że ci na północy też nie będzie dobrze. Nigdzie nie będzie ci dobrze. – Gdybyś przynajmniej umiała zatracić się w jakiejś namiętności… graczom przy rulecie dni mijają jak kwadranse. Potem jest także życie seksualne, czarne, ciemne, zatęchłe, brudne a ekstatyczne – cóż, kiedy na twój mózg narkotyku  n i e   m a. 

Znów dygresje?! – Więc gdzie żeśmy to byli… aha. W rezultacie wiesz zatem obecnie, że musisz (no dobrze, a niech będzie po raz pierwszy w życiu! Czemuż by nie?!) dać za wygraną i uciekać stąd. Z ludzkimi potęgami można walczyć na własną rękę; lecz do zapasów z Sziwą trzeba mieć pomoc demona40. W tobie demona nie ma.

A zresztą – wiesz, to bardzo zdrowo, że twoja psycha raz przecie dostała po nosie. – Wrócisz na Północ, zajmiesz się… czym – ? No literaturą (zapewne, że cudzą – o do diabła, i co stąd?!), polityką, teraz może historią dwudziestego wieku…

Pociesz się, dziecko. Zawsze istnieje możliwość, że zginiesz po drodze.

6.

Dziwaczna pociecha (zupełnie niespodziewana) otwierała perspektywy bardzo rozległe i bardzo złowrogie. Myśl Lio przystanęła jak wryta przed tymi nowymi drzwiami, znów bezgłośnie rozsuniętymi przed nią. A przekroczyć ten próg byłoby rzeczą znacznie bardziej ryzykowną, niż przekroczenie pierwszego. Nie miałaby jednak wyboru – gdyby nie łaska opatrzności.

W tej bowiem rozstrzygającej sekundzie – muzyka, właśnie taka o jakiej myślała chwilę temu – trysnęła grubym snopem białych iskier i rakiet. Muzyka murzyńska… Lio wzdrygnęła się cieleśnie, wsłuchując się w skupieniu (czy znacie państwo ten ruch, jakim się tonący czepia zbawcy – ?) wszystkich władz. Broń Boże nie tracić jednej nuty…

Jak głusi są ludzie przeciętni, tego dają dowód – angażując samych czarnych mistrzów tej piekielnej sztuki na konwencjonalne spotkania towarzyskie. Od trzech dni jazz-band przestał stanowić dla Lio zagadkę niepokojącą. Pierwszą noc po przybyciu spędziła w olbrzymim hotelu w Miami, a gdy oszołomiona zmęczeniem przechodziła cichy hall ku liftom41 – doszedł ją fragment, kilka taktów znanego już z New-Yorku rag-time42. W tej samej sekundzie pojęła nagle cały ukrytytajemny horror tej powojennej muzyki, przybyłej z mulistego dna. Black-bottom43… – Nad tą rewelacją zastanawiała się później w ciemności, leżąc w pokoju sztucznie chłodzonym a jednak irytująco dusznym. Formułowała z wolna wiedzę, nabytą w ułamek sekundy. Za każdym zdobytym słowem wiedza rozrastała się szerzej, głębiej, wyżej… w nieobjętość.

W chaosie psycho-fizycznego organizmu człowieka istnieje między innymi fossyliami44 coś, co zamarło i zeschło od niepamiętnych czasów; jak religia umarła istnieje już tylko w fragmentach swej formy. – Tymczasem pewne dźwięki, pewne rytmy, mogą tego trupa ocucić do galwanicznego45 życia – na upiorną chwilę. Jazz-band posiada moc tego zaklęcia. – Lecz czymże jest wykonany potwór? Może to jakiś wrzucony przez Pana projekt, gdy się zastanawiał nad stworzeniem człowieka. (Tylko że On się, niestety!  n i e  zastanowił ani razu w ciągu swego pamiętnego tygodnia. Poczekał aż do niedzieli… a wtedy było za późno)? – Czy też któraś z tych na wpół zarysowanych postaci, przez które przepływa życie dziecka? Czy wreszcie jakieś zwierzę z naszej genealogii – ?

Sądząc po sobie, Lio skłaniała się do wniosku, iż orkiestra jazzu budzi w człowieku najstraszniejszą postać z całej zoologii ssaków: wielkiego, niesłychanie okrutnego antropoida46 (muszę się zająć tą gałęzią nauki. Ja nie wiem nawet jak zrekonstruowano rozmaitych antropoidów… ani ile gatunków stwierdzono… Nie!!! To przeklęte słowo należałoby ubić. Powtórzyć tysiąc razy: po co, po co, po co, – to straci wszelkie znaczenie. – Więc jużeśmy do tego doszli, że nie mamy sił wiedzieć…?!…) …tak: antropoida. Tego na wpół już ludzkiego samotnika, obciążonego żywiołowym ciśnieniem refleksów z jednej – a zaczątkami ludzkiej świadomości z drugiej strony. Tego nieszczęśliwszego nawet od nas potwora, któremu nic w Naturze nie dorównywało w okrucieństwie…

Któżby był w stanie coś podobnego stworzyć – wymówić takie zaklęcie – prócz genialnego Murzyna?! Któż mógłby chociażby tylko interpretować liturgię tej czarnej mszy – poza tymi pół-ludźmi? – Uchch…!!!

Z tą myślą Lio zsunęła się z balustrady, by – podejść bliżej do źródła rytmicznego zgiełku. Bo kamienna Lio żywiła jedyną namiętność (ciekawe, że o niej zapomniała, chwilę temu…): już w New-Yorku i w Europie przepadała za tańcem przy takiej orkiestrze. A tu… coś w niej drgało lękiem przed próbą. W piętnastce lat chyba… a może nigdy – ?… nie zaznała tego wyczekiwania w całym organizmie. Jak tłum stłoczony wyczekuje publicznej egzekucji…

…Nie. Ja rzeczywiście  n i g d y  nie przeżyłam takiego pragnienia… Chryste Panie, co się ze mną dziś dzieje?!! – Czyż ta muzyka aż  t a k  potężna…

7.

Rewelacje o własnej osobie mogą przybrać rozmaite postaci. Najczęściej złowróżbnie otwierających się drzwi… Te można, a dla zdrowia psychicznego należy, odsunąć. – W pewnych okolicznościach natomiast może nas spotkać rewelacja innego rodzaju – a przed tym gatunkiem nie ma ucieczki. Przeżywa się je jako niewiary godne przeistoczenie istoty własnej w zgoła odmienną… prawie, lecz (niestety!) jednak nie  z u p e ł n i e  nam obcą. Wobec nieznajomego, co się raptem w nas ukazuje – przenika nas irytująco niewytłumaczalne a tak pospolite wrażenie, że już raz gdzieś kiedyś… na pewno.

Człowiek jest bowiem (między innymi) dziką krainą pod sklepieniem nocy wiecznej. Wśród nieprzerwanej nigdy ciemności płonie w jednym tylko miejscu latarnia. U większości mętna łojówka; u Lio i jej podobnych – potężny nowoczesny reflektor.

Reflektor ten jest ruchomy. – Lecz charakter okolicy nie zachęca do zbędnego naświetlania. Und der Mensch versuche die Götter nicht47… – Wobec tego stożek białej jasności trwa nieruchomo na określonym kręgu terenu, gdzie padł. Ten jeden krąg zatem, przebudzony do życia świadomego i aktywnego, ulega do pewnego stopnia zbadaniu i kulturze.

Co do reszty natomiast… łatwo sobie wyobrazić jakim jest życie tych niezmierzonych bezludnych obszarów, jeśli się zważy to jedno: że słońce nie wschodzi tam nigdy.

Za to czasem (na szczęście  b a r d z o  rzadko) nieznana ręka na raz wprawi w ruch aparat obrotowy. Wówczas – po zastygłym  (n a   p o z ó r)  piekle skał, dżungli, pustyń i moczarów snop budzącego światła przesunie się na fragment nowy, dotąd bezimienny. Hic sunt leones48.

Tak pod magiczną władzą jazzu właściwa Lio Lynne zapadła się w cień. A brak światła powoduje momentalny paraliż władz czynnych na danym obszarze duszy. Jak ofiara owego rafinowanego49 owada, zastygła raptem w zupełnym biernym bezwładzie – nie tracąc jednak świadomości.

Po chwili chaotycznych, niezrozumiałych wizji wewnętrznych natomiast – z odwiecznego mroku wyłoniła się kobieta. Zrazu niejasny kontur – lecz z każdym pulsem wyraźniejsza, w miarę jak się pod władzą światłą budziła do życia. – Nie Lio: kobieta. Bez imienia. Jak dotąd nie stwierdzono nawet jej obecności.

Przy tych wewnętrznych przejściach dziwaczne poczucie narzucających się kształtów własnej postaci: gdyż nie były już zupełnie identyczne z postacią, do której świadomość nawykła. Widać było twarz tej kobiety: niby Lio po prostu, a przecież… niespodziewana. Nie-swoja.

Napięcie witalne, rozdzielone tak nierównomiernie na powierzchni twarzy, zmieniło rozkład – przez co kształt cielesny musiał ulec zmianie. Patrząc w głębi mózgu na tę silnie (natrętnie) oświetloną twarz, czuła ją równocześnie rozpiętą na własnej czaszce jak źle przylegającą maskę.

U ludzi nie-rasowych, więc u większości, napięcie witalne (a może specjalnie napięcie duchowego życia – ? Nie wiadomo), w ogóle słabe i mętne od zanieczyszczeń, nie dorównuje siłom wpływów rozkładowych poza partią centralną: oczu i ust. Tam nawet nie zawsze. – Wskutek tego rysy, zamazane, nic nie znaczące od urodzenia – z taką łatwością ulegają przetłuszczeniu. Policzki są jak nudne gliniane ugory: głupia wielka płaszczyzna słabego mięśnia. Nos jak kartofel: nie ma w nim sensu, nie ma proporcji ani harmonii. A broda… o tej lepiej nie wspominać.

Lio miała twarz prawie stylizowaną, prawie szlifowaną w fasety jak nieorganiczny diament, co przeszedł przez ręce mistrza w kunszcie rzeźbiarskim. Napięcie witalne, niezwykle wysokie, przesycało wszystkie mięśnie w sposób aż nienaturalnie równomierny. Stąd pół-boska harmonia tej twarzy, harmonia co mrozi, onieśmiela nawet czysty podziw.

Teraz fluid zaczął spływać na poszczególne punkty, przeciążając je a opuszczając resztę. Skupił się w drażniącej intensywności na brzegu powiek górnych, dolnej partii nosa, na samych wargach i u szczęki dolnej. Wskutek tego twarz, dotąd przypominająca misterną rzeźbę z białego wosku – przybrała zwykły charakter żywej ludzkiej twarzy (którego brak uderzał u Mrs.50 Lynne); znać było raptem linie, wzdłuż których starość przypuści atak – dokoła oczu i ust; mięśnie policzków popadły w apatię – u Lio żyły w bezustannym napięciu najsubtelniejszych odcieni wyrazu; czoło zamieniło się w szeroką przestrzeń skóry napiętej na gładkiej kości; za to górne powieki ociężały, spuchły lekko (rzecz niesłychana jak taki szczegół decyduje o charakterze seksualnym maski) i przejęły od mięśnia ustnego kodeks wyrazu. – Nos, bardzo piękny w partii górnej, raptem rozszerzał się w brutalne chrapia. Wargi rozszerzyły się, powyginały, jaskrawym nadmiarem żywotności przegłuszały całe swe otoczenie; przybrały ruchliwość niemiłą, drapieżną, chciwą. Odrażająco chciwą… a całość osiadłą na znacznie rozszerzonej i wzmocnionej dolnej szczęce, która występowała już zgoła jak u zwierzęcia.

Tymczasem Lio uszła kilka kroków – i zatrzymała się, oszołomiona tym procesem przeistoczenia. – Już widziała świat i siebie samą inaczej, niż zwykła je widzieć… odbijały się w umyśle zmienionym. – Co się ze mną dzieje, powtórzyła zamierającym głosem świadomości… O czym… jak ja myślę – ?!… czego ja pragnę raptem… Kim – ja – jestem…?…

Stała przez parę sekund w zawieszeniu, osłupiała.

A rytm jazzu wdzierał się głębiej i głębiej, podbijając ludzkie istoty, ziemię, a atmosferę…

8.

Nie właściwa ciekawość już – lecz forma, w jaką ta potęga wyżłobiła życie; rutyna długoletniego nawyknienia kazała wówczas skręcić w aleję boczną i usiąść kilkadziesiąt metrów od domu, przed centralnym (w tej części parku) stawem i fontanną. Trzeba się było (gdyż nie umiałaby postąpić inaczej) rozprawić z tą nową zagadką.

A stąd słychać było każdą wibrację strun i blach. Nawet szmer rytmicznego ruchu ludzkich nóg.

…A tak: rozmówmy się, Lio Lynne. Pogadajmy no raz nareszcie, despoto bez inicjatywy, coś zawładnął nad swoim światem na mocy negatywnego terroru. Rozmówmy się w cztery oczy, pokraczny tyranie – póki mam możność ukazać ci się w swej tryumfalnej przewadze i splunąć ci w twarz – póki ten hałas tam trwa…

Ulegam ci? Zapewne! – Skoro tobie właśnie przypadek pozwolił zagarnąć magiczne potęgi światła. Skoro tobie właśnie, śmieszny potworku, złośliwy kretyn los nadał świadomość, aktywność, swobodę. – Tymczasem jest nas tyle uczepionych do tego jednego ciała51; tyle możliwości rozwoju, taka rozpaczna chciwość wolnego istnienia – cały ogrom, świat cały… a chodzi po świecie jako Lio Lynne, kiepski żart natury: nieproduktywny geniusz. Bo wśród tłumu zdolnych do życia istot – ona jedna, niezdolna do życia – istnieje w pełni; istnieje oficjalnie.

Ulegam ci. – Ale och gdybyś czuła moją pogardę…! Poznajże ją nareszcie, martwy strachu na wróble. Po co ty żyjesz, powiedz no?! Ty eunuchu, zdolny użytkować ogrom swej władzy dyktatorialnej na to tylko, by nakładem wszystkich sił tłumić płodne życie na przestrzeni swego świata – boś sam bezpłodny, a zazdrosny o swą bezsensowną hegemonię?!

Na abdykację za późno… być może. Po czterdziestu latach działania czasu nie da się już na stałe obrócić reflektora. Nie da się już złożyć dyktatury w ręce którejś z potencjalnych indywidualności, które skazujesz na frustrację – a z których każda może byłaby istotą płonącą życiem, twórczą i zdobywczą… być może, iż na to za późno. – Lecz w takim razie po co tolerujesz przerażający nonsens tej egzystencji ujemnej? Czemu nie strzelisz sobie w główkę, (w tę głowę, której nikt i tak nie pocałował) – mądra, nieproduktywna Lio – ?

Masz rację: nie zabijaj się.  M n i e  bowiem nasze istnienie dogadza. Wolno mi żyć zaledwie na parę godzin rocznie – często mniej – lecz o, tych kilku godzin nie daruję. Trzymam ich się pazurami.

Bo to nie ty, kukło drewniana – to Ja żyję w tańcu. Ja, żywa kobieta. Ja, stworzenie o krwi czerwonej i gorącej – ja, którą pogrążyłaś w paraliżującej ciemności – i którą daremnie starasz się wykorzenić doszczętnie.

I tylko w tych krótkich minutach, w chwilach gry Ja żyję… tylko wtedy, Lio Lynne, ty również nabierasz sensu. – Powiem ci, jak. O!  P o w i e m  ci!

Słuchaj więc – tam w ciemności, na jedną, błogosławioną chwilę, skrępowana bezwładnie, lecz przytomna. Słuchaj. I skręcaj się z wstydu. Obym zdążyła zadać ci tortury, ty nietykalny absurdzie. – Kocham taniec: gdyż (przy nadmiernej naszej wrażliwości) ciało, które dzielimy odświeża się w nim jako wytchnieniem w lupanarze52 – po latach nieludzkiej czystości.

I tu dopiero znajdujesz pewną rację bytu, mądra i dumna Lio: że dla tych zbawczych chwil – stanowisz korzystne tło.

Sam w sobie bowiem lupanar jest nudny. – Lecz gdy się roztoczy za nim jako tło – życie człowieka o pysze szatańskiej – lodowe życie ascety bez Boga, na przekór maciorze Naturze, czyste a martwe jak klejnot… żywe zamrożone wśród przezroczystych bloków logicznego myślenia, co nie prowadzi do żadnej zdobyczy…

gdy się rozpędza ciałem, w którym pycha i smutek szatana wyhodowały królewską nietykalność – a obdarzonym od urodzenia wybrednością nerwów, dumą ludzkiej godności…53

…wtedy, rzecz jasna, samo już spojrzenie rozwalonego chama prowokuje do trzaśnięcia w mordę… lecz od tego trzeba się powstrzymać z uśmiechem służalczej lubieżności54. Wtedy trzeba znieść – ścierpieć – obelgi głupich wezwań; dotknięcie łap bezkształtnych, uścisk ramion brudnych, kosmatej piersi, najciaśniejszy kontakt cuchnących cielsk…  t r z e b a,  choćby się bez wahania poniosło jaką bądź śmierć byle tego uniknąć (dzięki twej bezsilnej przytomności, dziewicza Atheno55!)…

I wtedy dopiero, Lio Lynne, poznaje się  r o z k o s z. 

Ty, karykaturo geniusza, tragiczna pokrako bez płci, nie jesteś zdolna nawet do zwykłej radości; masz co najwyżej (kosztem ciężkich trudów zdobywane) chwilowe zadowolenie. – Które cię oszukuje notabene, jak wszystko inne w życiu: bo sama jesteś atrapą. – Czasami miewasz przeczucie szczęścia żywych – gorzkie to chwile beznadziejnej zazdrości…

Lecz rozkosz, o bezsilna władczyni! – zaczyna się tam dopiero, gdzie ludzka  d u s z a  skręca się w torturach.

Gdyż rozkosz musi być hańbą.

Dlatego zmusiłam cię, byś opuściła terasę. Dlatego (jak srebrna ostroga podsyca we mnie żar ten skurcz odrazy, co ci wciąż jeszcze ściąga skórę na plecach… byle nie stępiał! – To właśnie twoja rola, jedyna: cierpieć – zgrzytać zębami w bezsilnym buncie – pod hańbą mojego szczęścia)… wejdziemy teraz do hallu i będziemy tańczyć. – Chyba że znajdziesz raptem dość energii, by przerwać to istnienie smutne a bez sensu na przestrzeni między tym stawem a wejściem. – Ale ty tego nie zrobisz: nie dam ci. Ja chcę tańczyć – nie umierać. – Byleś mi tylko nie straciła ostrości odczuwania; byle cię nie ominęła kropla wstydu. – Chodź!

9.

W tej właśnie chwili orkiestra nagle urwała.

Lio wstrząsnęła głową.

Siedziała na ławie – ? Musiałam się nad czymś znowu zamyślić… aha, nad czymś niewiarygodnie dziwnym… ale co…

zdaje się, że coś przykrego56. Nieswojo mi… ach czemuż jestem tak nieludzko sama!! Aust, człowieku, odezwijże się…

Chodźmy do środka. Tam są ludzie. Głupi, no zapewne – ale Ludzie!

Kochała ich żarliwie w tej chwili. Poderwała się raźno.

– O czym, do diabła, myślałam chwilę temu…? ---

– Trudno. Zapomniałam. – Nie męczmy się pod tym ohydnym parnym uciskiem. Chodźmy do ludzi. Chodźmy.

…Tańczyć – ? I owszem. Muzyka galwanizuje dobroczynnie i oszałamia umysł własnym rytmem. – Ale gdyby szło o inną formę ruchu – o jakiś sport, a przecież bez sportów czułabym się jak uwięziona… nie, to dziękuję. Za nic. – Jestem ociężała… właściwie wcale przyjemny stan. Ciekawe, że mi zrazu tak dokuczał… widocznie to wszystko kwestia przyzwyczajenia. Aklimatyzuję się…

Leciutki zawrót głowy, gdy się wstanie nagle… o tak. To  m a  urok. – Należałoby spędzać cały czas tu w parku, wyciągnięta w trawie, bez książki (chyba poezje), bez świadomej myśli…

Nudno – ? Może być. Tak, zapewne, że to by się znudziło. Ale na nudę są boskie środki… nauczyć się  m a r z y ć.  Oh, to gaya scienza57 dla mnie – która umiem tylko myśleć. – Marzyć: tworzyć lotne światy dokoła siebie, za pomocą opium lub haszyszu… Przecie to z łatwością można dostać. Można spró…

…Ou, la, LA…!!!

Ależ ja ulegam w tempie akordowym – !

Wrócą około czwartej. To znaczy, że o szóstej – wtedy już są na nogach – mogę kazać pakować. No, a resztę powierzę Mrs. Rider… sprzedam ten dom z powrotem. Szerokim kołem będę odtąd omijać Floridę.

Tak: jutro po południu – drogą napowietrzną – mogę dostać się do New-Yorku. Stamtąd – może by do Azji? Japonia też ciekawy kraj… a dla mojej wrażliwości właściwsze otoczenie. – Więc jutro.

…Nuta groźby w cichym chrzęście tych palm. Tak wysoko, że się nie wie czy to szmer metalicznych liści, czy też szum własnej krwi. Zbędne, ledwo dosłyszalne ostrzeżenie. Po to tylko, by stopniowo skruszyć opór ofiary ciągły drganiami lęku…

Człowiek jak gdyby zawisł, znieruchomiony zaklęciem; znajduje się wewnątrz niewidzialnej kryształowej sfery Zła; zła w tysiącach postaci, w zabójczym natężeniu.

Znieść. Ścierpieć. Nie sprzeciwiać się.

Ooooch!.. Lio krzyknęła w głos. Skarga bólu roztoczyła się leniwymi kręgami, pochłoniętymi natychmiast przez ciszę. – Och jak to boli, jak to zamęcza, ten nadmiar… te dreszcze, te wstrząsy, te konwulsje głęboko pod powierzchnią życia…

A tonu dla nich we mnie nie ma.

…Obłęd…

Stała oparta o gładki postument posągu. – Tak: najwyraźniej grozi mi obłąkanie.

A na Północy – na całym świecie – złowroga nuda, złowrogo gasnące chwile zadowolenia… puste orzechy; a głód –

– Może by tu jednak zostać…?

Cóż stąd, że ryzyko doprawdy ogromne? Tym lepiej! Czarne niebezpieczeństwo nie zaspokoi mi głodu; ale nada jakiś  s m a k  memu biernemu życiu. – Niebezpieczeństwo to nawet więcej niż prosta przyprawa, niż sól: to wino, które uderza do głowy. – N-no tak: forma jego jest ohydna. – Ale przy mojej świadomości poznam zbliżający się obłęd na kilometrową odległość; i dziesięć razy zdążę się zabić, nim wpadnę w matnię.

– Jeśli… jeszcze będę wówczas sobą. Przecie charakter – wola – rozkłada się naprzód…

Ale znowu… może jeszcze trzydzieści lat, lub więcej (przy moim zdrowiu) w tej próżni… lepić papierowe torebki w więzieniu…

Może zostanę, stwierdziła odrywając się od kamienia – i na te dwa słowa serce uderzyło gwałtownie i szybko, tryumfalnie… lub na trwogę. Nie wiadomo. – Może zostanę. Jeśli zmarnieję – tym lepiej.

A kto wie… Może tutaj będzie nawet za co…

10.

Herbert Rowley  o d s z e d ł.  Drżąc dostrzegalnie, z pięściami zaznaczonymi u ramion obciągniętych ku dołowi, a uszy kwitły mu jak szkarłatne gwoździki. Aż się Laure Tanner przelotnie uśmiechnęła – była to jedyna sekunda pełnej uwagi, jaką poświęciła biednemu Herbertowi. Nic dziwnego, że mu płonęły uszy.

Podszedł do granicy wnętrza z nocy zewnętrznej – wejścia bowiem z tej strony nie było. Cała ściana wielkiej sali została wyjęta do dwóch trzecich wysokości i zastąpiona olbrzymimi szybami z ołowiowego kryształu. Akurat jak w kawiarni, stwierdził zły na cały świat (bo czy Miss58 Tanner nie przesycała sobą świata całego?). Miał nadzieję, że może uda mu się tu złowić jakieś drgnienie powietrza… płonna to nadzieja do diabła, a dla kogóż wymyślono refrigatory59?! Tylko do kuchni, czy co?!

Miał przecież prawo tak o niej myśleć. Naturalnie, że by się z nią naprzód ożenił. To się rozumie. Gdy się kobietę kocha… a on nie był znowu tak niską naturą (o, jak Harris tam… jak tylu, tylu innych), by sobie pozwalał na pożądanie bez miłości. – Ona jest boska. Trochę zbyt lekkomyślna może, zbyt śmiała… biedactwo. Z pewnością wychowywała się bez matki… ale wewnątrz, głęboko ukryta przed światem, żyła przeczysta dusza – tę wyczuwał; i  t ę  kochał. – Nie był przecież Harrisem, co płaci dziewczętom z ulicy… Auuh. I to nazywa miłością!

Pojąłbym ją za żonę. I osiedlibyśmy daleko, daleko od miast – ukryci w sercu lasów – my tylko, we dwoje. Gdzie by nie miała już za kim strzelać oczami nad moim ramieniem, bezczelna kokota60… traktować dorosłego mężczyznę jak błoto pod nogami – ! Poczekaj tylko. Ja ci jeszcze pokażę, kim ja jestem… Gorzkimi łzami przypłacisz mi tę arogancję. – Tańczy ze mną jakbym był kauczukową lalką! – Szuka kogoś po całej sali, już pod moim nosem! – Ledwo raczy mruknąć „Oh, doprawdy?! – Czy być może?” a z pewnością nie wie nawet, o czym do niej mówię… za smarkacza uważa mnie pani – ? Dam ja pani smarkacza. Na kolanach – tak jest: na kolanach będziesz się przede mną czołgać i po rękach całować. – Należy ci się parę cięgów szpicrutą… po tych gładkich, bezwstydnie obnażonych plecach… są jak kość słoniowa, słowo daję… czerwone pręgi…

a to wściekle musi boleć61. – Byłaby przecudna… jak koń, gdy dęba staje… jej krzyk… wszystkie zęby odsłonięte…

Biłbym cię do krwi, suko. Smarkacz indeed62!!

Kobieta nie młoda już wyszła z parku. Jasno srebrnymi oczami spojrzała na Herberta. Jak dotknięcie (niezbyt delikatne) ręki przejmująco zimnej. – Uszy mu zgasły.

…Jakże ja mogłem myśleć podobne potworności – ! Bić kobietę…!!! I  t a