Wszystko to zbyt małe. Eseje ku chwale nadmiaru - Rothfeld Becca - ebook

Wszystko to zbyt małe. Eseje ku chwale nadmiaru ebook

Rothfeld Becca

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy świat coraz bardziej nakłania nas do umiaru, zbiór esejów Bekki Rothfeld działa jak balsam na duszę wszelkich maksymalistów. W brawurowym stylu amerykańska eseistka broni: łakomstwa, zbieractwa, chaosu, karnawału, ekstazy, retorycznej przesady, a nade wszystko niczym nieskrępowanego zachwytu. Sprzeciwia się współczesnym kodeksom postepowania, według których kluczem do szczęścia jest minimalizm. Bez pardonu dworuje sobie z Marie Kondo i współczesnych odgracaczy wnętrz, którzy nie tylko zamieniają indywidualne mieszkania w zimne, nijakie przestrzenie, lecz również zubożają nas duchowo, czyniąc nasze życie tak nieważkim, że bez żalu będziemy mogli je porzucić. Obrywa się w tej książce współczesnym purytanom, dla których akt seksualny bez dosłownie zwerbalizowanej zgody jest czymś nagannym. Zgody na co? – pyta autorka. Czyż prawdziwie udany seks nie jest zawsze transgresją i transformacją? Nigdy nie wiemy, jakie pragnienia w nas obudzi i w jaki sposób nas przemieni. Wreszcie Rothfeld nie zostawia suchej nitki na modnej praktyce uważności. Mindfulness jest przecież niczym innym jak sprzątaniem własnego umysłu z osądów i ocen. Czy z tak wypranym mózgiem będziemy chcieli zmieniać świat na lepsze? Czy raczej staniemy się sprawnymi trybikami w machinie kapitalizmu?

„Wszystko to zbyt małe. Eseje ku chwale nadmiaru” zrywają z polityczną poprawnością, ukazując nam, że lewicowa obsesja egalitaryzmu w życiu prywatnym i sztuce jest kompensacją braku społecznej oraz ekonomicznej równości. Rothfeld potrafi połączyć Simone Weil z Davidem Cronebergiem, Georgesa Bataille’a z ruchem Me Too, Ottessę Moshfegh z IKEĄ, a Sally Rooney z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” – wszystko po to, by utwierdzić nas w przekonaniu, że jak długo mamy pragnienia oraz wydajemy miłosne i estetyczne osądy, tak długo żyjemy.

Becca Rothfeld (ur. 1991) – amerykańska krytyczka literacka, eseistka i felietonistka. Publikuje m.in. w „The Washington Post”. „The Point”, „Boston Review”, „The New Yorker” i „The New York Times”. Jest laureatką licznych nagród w dziedzinie krytyki literackiej. Jej debiutancki zbiór esejów „Wszystko to zbyt małe” znalazł się w wielu amerykańskich zestawieniach najlepszych książek roku 2024.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 506

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Zacha, mego podsłonecznego demokraty

Alle dinghe

Sijn mi te inghe:

Ic ben so wijdt.

Om een onghescepen

Hebbic ghegrepen

In ewighen tijt.

Ic hebt ghevaen.

Het heeft mi ontdaen

Widere dan wijt;

Mi es te inghe al el;

Dat wette wel

Ghi dies oec daer sijt.

Rzeczy, by i wspaniałe –

Dla mnie wszystkie zbyt małe,

Taka jestem ogromna.

Ująć chcąc Niestworzone,

We wieki nieskończone

Sięgnęłam, nierozumna.

A gdym je pochwyciła,

Samam się zniweczyła,

Ja, szersza szerokości.

Wszystko mi nazbyt wąskie

Wie o tym aż za dobrze,

Każdy, kto tutaj gości.

Hadewijch z Brabantu

1 Wszystko to zbyt małe

„Rzeczy […] wszystkie zbyt małe” – zaczyna swój wiersz trzynastowieczna niderlandzka mistyczka Hadewijch z Brabantu i dodaje, że sama jest na to wszystko zbyt ogromna czy przepastna – chyba bez potrzeby. Wszystko, co mamy wokół siebie, jest naprawdę zbyt małe, by ogarnąć nie tylko nas, lecz cokolwiek. Za małe są nasze filiżanki, co sprawia, że musimy wciąż prosić o dolewki. Ciała też są zbyt małe, by móc w sobie zawrzeć więcej niż jednego mieszkańca, nie licząc rzadkich przypadków mistycznych objawień czy opętań przez duchy (albo wliczając tu przypadek częstszy, choć wcale nie mniej zdumiewający, jakim jest ciąża). Książki – te potrafią być wielkie, zwłaszcza te najlepsze, lecz nawet najgrubszy tom encyklopedii okaże się i tak za mały na opisanie całej cudacznej maszynerii świata. Moby Dick Hermana Melville’a, mimo że jest tak grubym tomem, nie umie ogarnąć w całości byle wieloryba – choć jak pisał James Wood, ambicją Melville’a było posłużyć się każdym co do joty słowem w języku angielskim. Widziałam pewnego razu w restauracji, jak jeden z gości zmiótł cały talerz włoskiej pasty, ponownie zamówił to samo danie i zjadł je po to tylko, by zamówić trzecią identyczną porcję. Reakcja tego człowieka na stan, który nas trapi, była najzdrowszą z możliwych, lecz przecież nie musiałby on się uciekać do takich wybryków, gdyby tylko dano mu odpowiednio wielki talerz.

Talerze, filiżanki, księgi, ciała i cała reszta – jeśli wszystko to jest zbyt małe, to nie z przypadku, lecz z przyrodzenia. Nie sposób pozbyć się dławiącego nas poczucia, że i największe ludzkie tęsknoty nigdy się nie doczekają zaspokojenia. Kiedy pragniemy czegoś wystarczająco żarliwie, pragniemy tak, iż później za nic, żadnym sposobem nie będziemy mieli tego dosyć. Czy to właśnie olbrzymie pragnienie, fenomenologicznie tak dla nas odczuwalne, że przyjmujemy je za pospolity fakt, kazało prorokom religii głosić, że istnieje coś takiego jak wieczność, w myśl logiki, że skoro czegoś tak pragniemy, musi istnieć? Pożądanie to równie skuteczny klucz do dotarcia do prawdy jak każdy inny, lecz nim zawita w nasz próg upragniona wieczność, musimy poszukiwać innych sposobów zaspokojenia naszych apetytów. Możemy na przykład próbować nasze chęci ograniczyć – raz, kapitulując przed małością, to znów dla odmiany uznając nasze samoograniczenie za mądrość czy cnotę. Taką właśnie ścieżkę obierają minimaliści, prorocy trendu, który dziś zyskuje rzesze zwolenników. Gdziekolwiek spojrzeć, zewsząd wzywa się nas, byśmy czcili małość. Oferuje się nam dzisiaj krótkie książki pełne krótkich zdań, zawodowi odgracacze wnętrz pouczają nas, jak pozbyć się zbędnego dobytku, liczne „praktyki” medytacyjne mają sprawić, że oczyścimy umysły z myślenia i z wszelkich innych złogów, bombardują nas nostalgiczne apele ze strony apostołów wstrzemięźliwości seksualnej. Wszystkie te ćwiczenia w skąpstwie zaliczają wpadki, lecz – co istotne – łączy je wspólny, zasadniczy błąd pojęciowy. Nie ma bowiem nic imponującego w mozolnych próbach pokochania naszego świata, który zupełnie nie przypomina niebios. Wszystko jest zbyt małe, lecz są w całym tym bałaganie sprawy nie tak znów małe. Nawet jeśli umiemy uniknąć życiowej ciasnoty, nadal wolno nam przeciwstawić się życiowej pustce, żyjąc pełnią życia. Naprawdę czasem lepiej spokojnie zamówić sobie trzecią porcję włoskiego makaronu, tak jak lepiej jest próbować użyć wszystkich słów w słowniku, co do ostatniego.

Szczególnie idiotycznym przejawem małości jest rozmyślne ubóstwo materialne. Sztuczne ubóstwo nie jest czymś niezbędnym, a lekarstwem na rzeczywiste ubóstwo będą przemyślane reformy w sferze politycznej. Rozmyślne ubóstwo jest czymś szczególnie wstrętnym z innego powodu: gdyż odrzuca perspektywę nadmiaru, która jest w końcu istotą człowieczeństwa. Jak pisał Marks w Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych z 1844 roku1, od zwierząt różnimy się zasadniczo tym, że nasze pragnienia wykraczają poza obręb naszych rzeczywistych potrzeb (pozostaje otwarte pytanie, czy takie stanowisko oddaje sprawiedliwość samym zwierzętom). Mianowicie „zwierzę działa tylko w obrębie bezpośredniej potrzeby fizycznej”, podczas gdy „człowiek wytwarza nawet wówczas, gdy jest wolny od potrzeby fizycznej, i tylko w takim stanie rzeczy możemy mówić, że wytwarza w warunkach wolności”. Według Marksa osoba spełniona nie tylko żyje zgodnie z nakazem, żeby przetrwać, lecz także kształtuje swój świat „według praw piękna”. Wczesny kapitalizm, podobnie jak towarzysząca mu nowo powstała wówczas dyscyplina naukowa w postaci ekonomii politycznej, kazał postrzegać robotników nie jako ludzi, a więc istoty pragnące dla siebie całego ogromu rzeczy, lecz jako zwierzęta, które zamiast dążyć ku sprawom wyższym, chcą jedynie podtrzymać swoją egzystencję. Marks gromił swych współczesnych za ograniczanie robotników i traktowanie każdego z nich jako „zwierzę, którego potrzeby ograniczają się do najniezbędniejszych potrzeb fizycznych”. Słowa niemieckiego filozofa są echem romantycznej myśli Friedricha Schillera, opłakującego stan, w którym:

Sztuka jest córką wolności i chce być posłuszna jedynie konieczności duchowej, nie zaś podążać za przymusem potrzeby materialnej. Teraz jednak panuje potrzeba i nagina upadłą ludzkość pod swoje tyrańskie jarzmo. Pożytek jest wielkim bożyszczem epoki, któremu mają służyć wszystkie siły i hołdować wszystkie talenty. Na tej prostackiej szali duchowa zasługa sztuki nie ma żadnej wagi i pozbawiona wszelkiej zachęty, znika z hałaśliwego targowiska epoki2.

Chcielibyśmy te przeszkody ominąć, ale od tamtych czasów nie zrobiliśmy zbyt wielu kroków naprzód. Większość z nas nadal marnuje dni na kombinowaniu, jak przetrwać. Nawet ci szczęściarze, którym dane jest sobie pofilozofować czy utrzymywać się z twórczości artystycznej, rzadko mogą sobie pozwolić na to, by tworzyć rzeczy „według praw piękna”.

Przekładając to na język konkretów: jedynie bezpieczeństwo materialne pozwala nam swobodnie się zajmować czymś więcej niż własnym przetrwaniem. Dopiero kiedy się uporamy z codziennymi czynnościami dotyczącymi naszej cielesnej powłoki, dopiero gdy umyjemy naczynia w zlewie i przyniesiemy do domu chleb powszedni, będziemy mogli wykrzesać czas i energię na zajęcia tak nieroztropne jak sztuka – co więcej, dopiero wówczas, kiedy zyskamy pewność, że wciąż pozostaną nam środki do życia, wolno nam będzie tworzyć dziwy, których być może nie uda się nam sprzedać na rynku. Jeśli odrzucimy myślenie w tak trzeźwych kategoriach, dopiero sprawiedliwość ekonomiczna stanie się warunkiem niezbędnym, by wciąż istniała prawdziwa ludzkość, bo dopiero taki stan rzeczy może posłużyć za fundament naszej pogoni za nadmiarem. „Nic się nie zdarza za sprawą poezji”, pisał W. H. Auden3. Zamiast tego „Ona trwa /Jak usta, sposób zdarzania się”. Poezji nie da się ani zjeść, ani się w nią przyodziać. Nie sposób w niej zamieszkać czy wymachiwać nią jak pałką (co jednak nie powstrzymuje oportunistów przez próbami przemienienia jej w propagandę, do czego jednak poezja nie nadaje się zupełnie). Jak pisała Edna St. Vincent Millay o dobru równie niepraktycznym jak poezja, bo o miłości: „to nie pokarm, napój, / Nie sześć godzin snu w nocy i nie dach nad głową, / Nie koło ratunkowe, którego się łapią / Tonący, wynurzając się i niknąc znowu”4. Millay sądzi, iż byłoby praktyczniej przehandlować pamięć miłości w zamian za okruch chleba. Końcowe słowa jej wiersza brzmią jednak: „Tak się chyba nie stanie”.

Ja również myślę, że tak się – na szczęście – nie stanie, choć czasem się martwię, że nadejdzie dzień, kiedy będę zmuszona tak postąpić. Miarą moralnego rozwoju społeczeństwa jest to, na ile rzadko wymaga od nas wyzbywania się takich błahostek jak miłość albo poezja, byśmy mogli zamiast tego zdobyć pożywienie. Trzymając się takiej miary, musimy przyznać, że w naszym życiu, w jego obecnej postaci nie posunęliśmy się zbyt daleko.

Sprawiedliwość ekonomiczna niechby i była niezbędnym warunkiem ziszczenia się nadmiarowej obfitości, lecz i tej raczej nam poskąpiono. Ba, większość postulujących równość modeli ekonomicznych obiecuje obywatelom jedynie tyle, ile im się należy, nic więcej. Wszelki nadmiar wzbudza podejrzliwość, toteż jeśli w ogóle w jakiejś formie ma wystąpić, wymaga to szczegółowego usprawiedliwienia. W swojej Teorii sprawiedliwości5, jednej z klasycznych (i moich ulubionych) prac dotyczących teorii egalitarnego społeczeństwa, John Rawls przypomina nam nieustannie, że jedynymi dopuszczalnymi względem nas przypadkami nierówności w dostępie do dóbr i swobód są takie, które służą najgorzej sytuowanym członkom społeczności. Możemy zatem płacić neurochirurgowi więcej niż nauczycielowi jedynie wówczas, gdy leży to w interesie grup najmniej uprzywilejowanych, u Rawlsa rozumianych, z grubsza biorąc, jako grupy o najmniejszym udziale w bogactwie i szansach życiowych. W moim przynajmniej rozumieniu wspomniana zasada sprowadza się zatem do tego, że nie da się niczym usprawiedliwić faktu, iż neurochirurg zarabia o wiele więcej niż nauczyciel.

Owa „zasada dyferencji”, jak nazywa ją Rawls, może się nam wydawać żądaniem nadmiernym. Czy w ogóle wolno nam się łudzić, że zdołamy rozdzielić wszelkie dobra zgodnie z tak sztywną zasadą? Czy musimy przy tym szanować jednakowo każdą osobę bez wyjątku albo oceniać wszystkie dzieła sztuki jako równie piękne? Chyba że przedkładając jedne osoby czy dzieła nad inne, wspomagamy tym w jakiś sposób najgorzej sytuowane grupy społeczeństwa? Na szczęście w idealnym systemie, jaki opisuje Rawls, zasady sprawiedliwości ekonomicznej mają zastosowanie jedynie wobec instytucji publicznych. Stąd zadaniem systemu podatkowego musi być promocja równości, natomiast kochać kogoś lub coś albo dla odmiany tego nie znosić możemy na własną rękę bez dbania o to, by czynić to w sposób sprawiedliwy. Proporcjonalność odnosi się do ładu socjoekonomicznego, jednak w sferze życia prywatnego mogą nami niepodzielnie rządzić takie rozanarchizowane emocje, jakie tylko zechcemy. W sferze prywatnej wolno nam zatem uprawiać dyskryminację w obu znaczeniach tego słowa, na przykład wyrażając własne sądy estetyczne, w myśl których jedne dzieła sztuki są lepsze od innych – czy też, bez wyraźnego po temu powodu, odrzucać tych czy innych potencjalnych przyjaciół lub kochanków.

Takie właśnie rozróżnienie, leżące u podstaw teorii społecznej Rawlsa, sprawia, że – na nasze szczęście – jego system nie przeistacza się w mechanizm nieludzki. Oficjalne instytucje możemy najspokojniej w świecie zmuszać do tego, by zachowywały bezstronność, choć zarazem nawet najbardziej bezkompromisowi piewcy politycznej równości rozumieją, iż to, co nam wówczas dyktuje głos serca, to nic innego jak czysty nepotyzm. Idąc dalej: w świecie całkowitej równości nie zostanie już ani skrawek przestrzeni dla szaleństwa dysproporcji. Innymi słowy, zabraknie tam miejsca dla uroczego maksymalizmu i przesady – dla nieprzyzwoicie długich, encyklopedycznych powieści, dla wykwitów ornamentacyjnej stylistyki czy dla kampowych gadżetów. I oczywiście nie zostanie tam już skrawka miejsca dla miłości, bo miłość to par excellence najwyższa forma faworyzowania jednych kosztem drugich.

Niestety w praktyce pojmujemy wszystko dokładnie na odwrót. Logika sprawiedliwości, właściwa w dziedzinie polityki i ekonomii, zdołała przeniknąć do wszystkich zakamarków współczesnego życia. Wprawdzie nierówności ekonomiczne zasadniczo trwają w najlepsze, lecz my i tak usilnie się domagamy równych szans nie w ustroju, lecz w miłości i w sztuce, podobnie jak żądamy porządku i proporcji w naszych umysłach czy w naszych domach. W niesamowicie popularnej powieści Sally Rooney Rozmowy z przyjaciółmi6 jedna z bohaterek oznajmia drugiej, że coś musi być nie tak z monogamią, skoro stosując się do jej zasad, wolimy jedną osobę od innej. W dawnym serwisie Twitter, miejscu, gdzie kulturowe prądy przybierają postać szczególnie jadowitą, samozwańcza „edukatorka kobiecego dobrostanu” Melissa A. Fabello zdobyła rzesze fanów sugestią, że kiedy jesteśmy zbyt zajęci, by prowadzić życie towarzyskie, powinniśmy zastosować „szablon”. Przedstawiana przez nią wizja czyni każdego i każdą z nas biurokratą, któremu powierzono misję, by odmawiać wszystkiego życiowym petentom po równo – zamiast być osobami stawiającymi sobie za punkt honoru faworyzowanie tych, którzy nie są nam obojętni, bo miłość jest wszak rodzajem pozytywnego uprzedzenia, mamy stosować w tych kontaktach gotowy szablon, brzmiący: „Cześć, cudownie, że chcesz się ze mną skontaktować. Mam akurat nawał zajęć / pomagam właśnie komuś w potrzebie / zajęły mnie sprawy osobiste / więc niestety nie mogę ci teraz poświęcić dostatecznie dużo czasu. Czy możemy się skontaktować [tu wstaw późniejszą datę lub godzinę] / czy możesz się skontaktować z kimś innym?”.

W dziedzinie sztuki ta mylna ze swej istoty orientacja w stronę pełnego egalitaryzmu uwidacznia się w sposób najbardziej wyrazisty w obowiązującym dziś nakazie, uwiecznionym zresztą w znanym powiedzonku z pierwszych dwóch obrazków pewnego komiksu – będących częścią dłuższego ciągu, lecz przemienionych w bezlik samodzielnych memów krążących po sieci. Otóż na obrazku jeden ludzik przykłada palec do ust drugiego, mówiąc „Ciiii…”. Na drugim obrazku uciszający ludzik napomina ludzika uciszanego, który chyba chce jednak powiedzieć coś ważnego: „Ej, nie psuj ludziom zabawy”. Obrazek ten, z rozmaitą zawartością jadu, wyskakuje w sieci, ilekroć ktoś odważa się skrytykować jakiś popularny wytwór kultury. Napomnienie to jest w istocie pogróżką: daj ludziom się cieszyć tym, co tak krytykujesz, albo będziesz żałował. Kiedy krytyk filmowy Marshall Fine opublikował miażdżącą recenzję eposu Mroczny rycerz powstaje, burząc sielankę stuprocentowych ocen na plus w serwisie Rotten Tomatoes, zaczął otrzymywać groźby śmierci w takiej liczbie, że administratorzy strony musieli wyłączyć komentowanie tej recenzji. „Albo ci się podoba, albo zdychaj” – brzmiał zasadny tutaj tytuł głośnego eseju Christiana Lorentzena z 2019 roku7 podsumowującego dzisiejsze sposoby odbioru dzieła sztuki.

Co do zasady chęć zezwolenia ludziom, by cieszyli się tym, co przed sobą mają (nie mówiąc już o mroczniejszej instrukcji brzmiącej: „Albo ci się podoba, albo zdychaj”), zakłada również możliwość, iż oceniane właśnie dzieło sztuki będzie, mimo wszystko, strasznym knotem. Być może nawet najbardziej skrajni fani wspomnianego obrazu z Mrocznym Rycerzem umieliby przyznać, że to dosyć kiepski film, a ich pogróżki miały tylko sprawić, że entuzjastyczna część widowni będzie mogła (jak gdyby dało się jej tego zabronić, na przykład stając między ekranem a fanami filmu i przykładając im lufę do skroni) spokojnie napawać się tym, co umyśliła sobie oglądać. Można wręcz przyznać, że w oglądaniu filmów tak nachalnie złych jak ów wspomniany znajdziemy mnóstwo rozrywki, bo choć dzieła takie może nie są piękne, w perwersyjny sposób czynią na nas ogromne wrażenie. Tu warto przypomnieć cudownie niezborny kultowy klasyk Troll 2 (w którym występują wprawdzie nie trolle, lecz gobliny, i który na dobitkę nie ma nic, ale to nic wspólnego z pierwotnym filmem zatytułowanym Troll). Jednakowoż o dawaniu ludziom spokojnie się cieszyć dziełem słyszymy zwykle wówczas, gdy mówcy próbują nam wbić do głów, iż wszystkie dzieła sztuki istnieją na równych i tych samych prawach, a jeśli ktoś śmie twierdzić inaczej, musi być podłym snobem. Jak ujęła to Danielle Binks w artykule z australijskiego magazynu artystycznego „Kill Your Darlings”8: publiczne twierdzenie, że szalenie dochodowy i popularny gatunek powieściowy, jakim jest YA (Young Adult, czyli rzecz dla młodych czytelników), jest prymitywniejszy od swoich dorosłych odpowiedników, to przykład nurzania się fałszywych elit w „typowym dla nich snobizmie literackim”. Myśl, że osoby dorosłe mogą być dojrzalsze i emocjonalnie bardziej zniuansowane niż nastolatki – kuje żelazo Binks – to kolejny objaw takiego snobizmu. Osoby w wieku pokwitania czy dorośli, Mroczny rycerz powstaje czy Troll 2 – kto ośmiela się jeszcze twierdzić, że ktokolwiek czy cokolwiek jest lepsze lub gorsze niż pozostałe?

O co chodzi we wszystkich tych, niezbyt przekonujących, próbach zaprowadzania równości? Czy paroletnich brzdąców powinno się traktować na równi z ich rodzicami, bo ktoś tak sobie ubrdał? Czy rozróżnienia natury społecznej przestają obowiązywać, gdy raz już postanowimy udawać, że Mroczny rycerz powstaje to dzieło tej samej miary co Szepty i krzyki Bergmana? Być może za sprawą poezji nie zdarza się faktycznie nic, ale gdy pozwolimy ludziom bezpiecznie cieszyć się byle knotem, czy będzie to lepszym rozwiązaniem?

Czy nie jest wręcz tak, iż upór, z jakim usiłujemy osiągnąć równość w życiu prywatnym, wynika z potrzeby kompensacji, biorąc pod uwagę smętną klęskę lewicy w sferze publicznej w walce o zapewnienie ludziom równego dostępu do zasobów materialnych i do władzy? „Skoro w walce o gospodarkę oddaliśmy pole elitom gospodarczym i politycznym – pisze eseista i krytyk Phil Christman9 – w zamian świętujemy, w coraz to nowych porywach, nasze zwycięstwo nad na poły mitycznymi elitami kulturalnymi, które kręcą nosem na to, że oglądamy serialowe chały w rodzaju 90 Day Fiancé. Jeśli czegoś nie sposób nam osiągnąć w realnym życiu, dokonujemy tego w sferze symbolicznej, co przerasta już dziś w rodzaj neurozy”. Okrzyczana „demokratyzacja kultury” stanowi więc nagrodę pocieszenia wręczaną nam z braku systemu politycznego, w którym każdy mógłby rozumnie zarządzać własnymi warunkami życia. Tak pojmowana demokratyzacja kultury nie tylko nie przynosi realnej zmiany, lecz, co gorsza, jeszcze potwierdza naszą niemoc, umacniając nas w przekonaniu, że nie zależy od nas zgoła nic, przynajmniej jeśli chodzi o trwającą w najlepsze nierównowagę w podziale dóbr materialnych.

Może być również tak, że dzisiejsza mania na punkcie wyrównywania wszystkim wszelkich szans, z wyjątkiem szans natury materialnej, wynika z błędu myślowego: być może pomieszaliśmy ze sobą dwie odrębne idee, to jest równość szans życiowych i równorzędność tego, co udaje nam się wytworzyć jako dzieła. Tym, co rzeczywiście dałoby się wyrównać w sprawach sztuki, a być może nawet w sferze uczuciowej, jest mianowicie jej dostępność – to, że wszyscy powinni mieć takie same możliwości, by tworzyć sztukę (co jednak wymaga dostępu zarówno do odpowiedniego wykształcenia, jak i do środków po temu). Podobnie możemy myśleć o zapewnieniu każdemu szansy na stanie się przedmiotem erotycznego zainteresowania innych ludzi. Nikogo nie powinno się z góry wykluczać z udziału w obu tych systemach, na przykład pod pretekstem niewłaściwego urodzenia. Jednakże nawet jeśli każda z nas otworzy się na zaloty osób ze wszystkich ras i klas społecznych, wcale nie będzie to oznaczało, że będziemy (a już na pewno nie, że musimy) kochać równo wszystkich bez żadnych wyjątków, podobnie jak bardziej wyrównany dostęp do wykształcenia artystycznego nie będzie oznaczał, że wszyscy adepci bez wyjątku staną się wielkimi artystami albo krytykami sztuki. Istnieje dostatecznie wiele powodów natury moralnej i estetycznej, by domagać się równych szans dla wszystkich bez jednoczesnego postulatu, by wszystkim spośród nas podobał się Troll 2.

W niniejszej książce nie staram się dowieść, że egalitaryzm w jego dowolnym wcieleniu to kierunek błędny. Nie krytykuję także wysiłków, by doprowadzić do słuszniejszego podziału dóbr w sferze gospodarczej. Przeciwnie, staram się tutaj jedynie wykazać, iż musimy zwrócić staranną uwagę na kwestię właściwych granic, jakie trzeba postawić dążeniu do powszechnej równości. Granice takie są niezbędne po to, by poglądy właściwe sferze politycznej nie myliły się nam z trendami należącymi do dziedzin estetyki i emocji. Sprawiedliwość ekonomiczna niewątpliwie mogłaby zaowocować znakomitszymi niż dotąd dziełami sztuki, dokładnie z tych samych powodów, jakie nakreślili dla nas Marks i Schiller. Mniej kłód trafiałoby wówczas pod nogi ludzi utalentowanych, za to mieliby oni więcej możliwości szlifowania talentu. Wzrosłaby także jakość kultury estetycznej jako całości, gdyż publiczność miałaby więcej czasu i lepsze wykształcenie po temu, by doskonalić swój gust artystyczny. Jednak o ile demokratyzacja sfery politycznej do pewnego stopnia mogłaby pozytywnie wpłynąć również na kulturę, o tyle odwrotne zjawisko nie wydaje się możliwe. Nawet demokratyzując kulturę do samych piwnic, nie osiągniemy poprawy stanu rzeczy w sferze politycznej. Wspomniane dążenia nie dość, że nijak nie zmieniają zaistniałych już nierówności, to jeszcze odzierają nas z tej krztyny ekstrawagancji, jaka należy się nam jako ludziom.

Można wręcz zaryzykować tezę, iż dokładnie tym, do czego prowadzi równość ekonomiczna, jest powstanie nierówności między ludźmi. Jak twierdzi John Rawls w pierwszym rozdziale swej pamiętnej pracy: „Prawda jest cnotą systemów wiedzy, sprawiedliwość jest pierwszą cnotą społecznych instytucji”. Sprawiedliwość (która u Rawlsa zasadza się na ścisłym przestrzeganiu zasady równości) jest zatem pożądaną cechą instytucji społecznych – a tym samym nie należy jej się miejsce we wszelkich innych sferach, podobnie jak prawda może się wydawać cnotą w systemach filozoficznych, lecz z całą pewnością nie w fikcji literackiej. W szczególności zaś całkowita sprawiedliwość nie jest pożądaną cechą ani w związkach uczuciowych, ani w kulturze estetycznej, ani nawet w wystroju wnętrz, gdyż wszystkie te dziedziny zakładają radykalną nierówność w dostępie do talentu, podobnie jak i w ocenie dzieła.

Można również taki pogląd sparafrazować przez analogię do myśli liberalnej. Przez liberalizm rozumiem tu nie tyle ideologię kojarzoną z gospodarką wolnorynkową, ile filozofię polityczną głoszącą, iż państwo powinno zachować pozycję neutralną wobec rozbieżnych idei głoszących, co to znaczy żyć słusznie. Rząd prawdziwie liberalny daje obywatelom przestrzeń, w której mogą wcielać w życie swe poglądy, lecz powstrzymuje się zarazem od narzucania ludziom ich oficjalnego zestawu. Powstrzymuje taki rząd nie tyle chęć, by jednostki okazywały podobną bezstronność – niczym bezlik liberalnych rządów w miniaturze – ile dążenie do tego, by obywatele mogli tworzyć własne społeczności zgodnie z wyznawanymi przez siebie wartościami. Skoro zatem istotą neutralnego państwa jest dawanie jednostkom pola do swobodnego kultywowania tego, co jest neutralności przeciwieństwem, sens egalitaryzmu politycznego leży w zachowaniu dysproporcji międzyludzkich, dbaniu o to, by istniały między nami różnice. Zaspokajając nasze podstawowe potrzeby, sprawiedliwość ekonomiczna pozwala nam wyjść poza krąg rzeczy do życia niezbędnych i ukazuje nam drogę ku jakże kuszącym obszarom pragnień i pożądań, zbytku i ekstrawagancji. Równość ekonomiczna jest potrzebna po to, by uczuciowa bliskość i artystyczna doskonałość mogły nadal istnieć. Zarówno uczucia, jak i twórczość artystyczna ze swej istoty zakładają jednak istnienie pewnych hierarchii. Wolno mi śmiało twierdzić, że choćbyśmy najusilniej tego próbowali, nie pokochamy wszystkich ludzi bez wyjątku, tak jak nie zaczniemy cenić sobie walorów Trolla 2. Co jeszcze istotniejsze, równość – czy to natury międzyludzkiej, czy też estetycznej – byłaby dla nas czymś nie do zniesienia. Istoty, dla których miłość i sztuka mają jakiekolwiek znaczenie, to zarazem te, które pełne są uprzedzeń i awersji.

Bezosobowość, jaka się kryje w perspektywie zaistnienia powszechnej równości, jest dokładnie tym elementem, który Rawls oddaje w swoim słynnym eksperymencie myślowym dotyczącym „pozycji wyjściowej”. W jego ramach naszym zadaniem jest wyobrazić sobie nowy porządek polityczny. Nie znamy jednak przy tym miejsca, jakie może nam przypaść w nowej strukturze. W pozycji wyjściowej jesteśmy zatem wszyscy względem siebie równi, gdyż ujednolicono nas pojęciowo. Należy tu pamiętać, że eksperyment myślowy to narzędzie filozoficzne użyteczne wówczas, gdy naszym celem jest stworzenie porządku politycznego, w którym nikt nie będzie uprzywilejowany względem pozostałych. Nie jest to jednak mechanizm, jaki powinniśmy rozciągać na wszelkie inne aspekty naszego życia. Osoby w pozycji wyjściowej to w eksperymencie kukiełki, które mogą przedstawiać każdego z nas. Dla kontrastu takie dobra powszechne jak miłość albo sztuka mogą coś znaczyć jedynie w ujęciu poszczególnym, czyli w odniesieniu do tej jednej jedynej osoby.

Wszystko to pozostaje więc dla nas zbyt małe – z tej przyczyny, iż każdy i każda z nas może być tylko jedną wątłą osobą naraz. Nigdy nie zakończy się więc maszerująca nam tuż przed nosem parada tych wszystkich spraw i rzeczy, które nie są nami. Nie jestem talerzem makaronu ani też wielorybem, ani wszystkimi słowami w języku angielskim, ani też – i to boli mnie najbardziej – tą drugą, ukochaną osobą. „Próbują stać się jednym człowiekiem / lecz coś im na to nie pozwala”10, jak o parze kochanków napisał pewien poeta, czyli jeden z nam podobnych handlarzy niemożliwościami. Fakt, że nie możemy być sobą nawzajem ani się przeistoczyć w to, co jemy – to wreszcie, że nie umiemy stać się całym światem naraz, i to, że nigdy nie dotrzemy do punktu, z którego wysokości będziemy mogli objąć wzrokiem cały świat – wszystko to okaże się źródłem rozczarowań czy wręcz udręki dla każdego, kto czuje w sobie wilczy apetyt na życie. Zasadą i warunkiem tego głodu jest nasze poczucie własnej znikomości: po wciąż więcej i więcej będą chcieli sięgać tylko ci, którzy wciąż jeszcze nie posiedli wszystkiego. Zasada pełnej sprawiedliwości, owszem, sprawdza się w przypadku tych ludzi, którzy sprawują funkcje polityczne. Nie jest to jednak perspektywa, jaką powinniśmy przyjąć, próbując zdecydować, czy wolno nam samym właśnie, biegiem i do utraty tchu, dążyć ku ziemskim rajom obfitości i nadmiaru.

2 Im więcej, tym więcej

Znamienita guru odgracania naszego świata Marie Kondo opisuje w swojej bestsellerowej Magii sprzątania1 kolejność swoich początkowych zmagań przy odchudzaniu domowej biblioteczki. Autorka najpierw odrzuciła część tytułów, wskutek czego jej kolekcja skurczyła się do, plus minus, setki książek, lecz zaraz zaczęła ją dręczyć myśl, że przydałaby się jeszcze drastyczniejsza selekcja. „Książki to tak naprawdę papier – połączone ze sobą kartki pokryte drukiem. Mają one służyć jako lektura i źródło informacji dla czytelników. To zawarta w nich informacja jest znacząca”, pisze Kondo i dodaje: „Jako że zdawałam sobie sprawę, iż nie chciałam zatrzymać samej książki, ale zapamiętać pewne fragmenty, postanowiłam zatrzymać to, co niezbędne, i wyrzucić resztę”. Owym niezbędnym czymś okazały się pojedyncze zdania, które autorkę zainspirowały, toteż Marie Kondo postanowiła wszystkie je sobie wypisać w osobnym zeszyciku, a same książki będące źródłem tych mądrości powyrzucać. Przepisywanie okazało się niestety czynnością żmudną, więc nic dziwnego, że nasza walkiria porządkowania znalazła wygodniejszy sposób, by wydestylować z kolekcji swych książek tylko niezbędne składniki. Sposób polegał mianowicie na tym, by wyrwać z książek wszystkie interesujące stronice i upchać je w osobnych plastikowych koszulkach. Ostatecznie jednak Kondo wybrała jeszcze inną metodę na pozbycie się większości księgozbioru – całkowitą z niego rezygnację. Przy tej okazji udało jej się, być może niechcący, wyprorokować przyszłość dla całego gatunku, jakim jest powieść. Od dziś przez „powieść” mamy rozumieć plastikowy folder osieroconych stroniczek, kolekcję mądrości lakonicznych jak reklamowe zachęty z okładek, podobnych do wpisów na Twitterze. Podsumowując: zwarty tom każdej powieści stał się w jej rękach konstelacją rozsypanych strzępków.

Nowa, uładzona postać książki już z samej definicji przypomina nienagannie urządzone wnętrza wychodzące spod ręki Marie Kondo i jej naśladowców. Dom, jaki nieodmiennie stawiają na piedestał wszystkie podręczniki porządkowania, to zawsze takie samo wnętrze, wręcz hotelowe w charakterze, nieskalane choćby śladem indywidualnej osobowości. Jest zatem wylizany stylistycznie i wierny geometrii, cały w palecie stonowanych beżów i szarości. Sprzęty są w tych wnętrzach geometryczne, pozbawione ozdób, a każdy mebel to właściwie tylko surowy szkielet samego siebie. Spiżarka okazuje się szachownicą doskonale pasujących do siebie pojemników, stojących w szyku precyzyjnym jak szeregi zębów prosto od ortodonty. Na kuchennych blatach nie znajdziemy tu choćby okruszka, nikt też nie wywalił fury drobiazgów na stolik przy kanapie, a po podłodze w sypialni nie walają się brudne skarpetki. Udało się więc zatrzeć wszelki ślad, że ktoś tu w ogóle mieszka – a już na pewno jakikolwiek ślad ludzkiego ciała, z którego, jak wiadomo, nieustannie coś paskudnie wycieka albo od niego odpada. Mistrzowski ład niesie nam wizję domu, w którym nikt się nie gzi w pościeli, nikt nie sra w łazienkach, słowem: ideał domu oczyszczonego z żywych mieszkańców.

Identyczne wrażenie robi na nas nowa powieść, którą nam niechcący wyprorokowała Marie Kondo. W tym nowym wydaniu dzisiejsza powieść jest tak samo uczulona na ludzkie smarki, nieład i ornamenty. Ma być oszczędna w wyrazie oraz użyteczna. Jest to proza jakby z półek sklepów IKEA, literacki odpowiednik moderny z połowy ubiegłego wieku (lub może literacki odpowiednik popłuczyn po stylu, który podówczas zwano „nowoczesnym”). A skoro dyktatorzy ładu każą swym klientom wyzbyć się wszystkiego, co zbędne, idzie za ich głosem również dzisiejsza, ufastrygowana ze strzępków, powieść. Próżno w tych książkach szukać wieloosobowej obsady z mnóstwem postaci. Wystarczy przecież samotny bohater, a ściślej – w znakomitej większości przypadków – kobieca bohaterka, wiodąca dziwnie wyszczuplone i nieprawdopodobnie wiotkie życie. Rozczarowane wszystkim bohaterki tych powieści są zwykle mieszkankami wielkich miast, lecz do tego stopnia odcinają się od otoczenia, że bez wielkiego zachodu można by im urządzić przeprowadzkę w dowolne miejsce planety. Tym bardziej że postaci te nie mają żadnego konkretnego powodu, by tkwić właśnie tutaj – w tym, a nie innym domu czy choćby mieszkaniu. A skoro tak, ich nowe miejsce okazałoby się jedynie kolejną inkarnacją pustki, tak wszechobecnej w ich życiu.

Jeśli bohaterki tych powieści złożonych ze strzępków fanatycznie wytrwają w dążeniu, by do cna uładzić swój świat, to tym samym uwolnią się one od wszelkiego bagażu, który musiałyby ze sobą wlec, gdyby nagle przyszło im porzucić dotychczasowe życie. Żadnych kanap do pospiesznej odsprzedaży, żadnych łóżek do rozmontowania, zero książek, które trzeba przetransportować do nowego lokum. Tak zakurczone życie staje się nieważkie i kiedy wybije godzina, będą mogły z łatwością porzucić jego skorupkę.

Większość zaprzysięgłych odgracaczy podkreśla zalety zdolności do natychmiastowej przeprowadzki, tak wszechobecnej w powieściach fragmentarycznych tu wspomnianych. Głównym celem, jak nam wmawiają, jest żyć w taki sposób, abyśmy mogły w każdej chwili spakować wszystko, co posiadamy, i zacząć „nowe życie”. Joshua Becker, autor takich bestsellerowych pozycji jak Im mniej, tym więcej2 czy Dom minimalisty3, wychwala w nich postać „gdziebądzia”, kobiety posiadającej tak niewiele dóbr, że potrafiącej upchać je do jednej walizki i w ciągu paru godzin pomknąć ku nowym celom podróży. Beckerowska wizja to fantazja, która przewija się w większości popularnych manifestów o cnotach wyrzucania i uprzątania rzeczy, jakich mnóstwo ukazało się w ubiegłej dekadzie. Francine Jay, znana w sieci także jako „Miss Minimalist”, wręcz wyprzedziła postulaty Beckera w swojej książce Minimalizm daje radość4, w której stwierdza, iż „rzeczy mogą ograniczać, zakotwiczać w jednym miejscu”. Tymczasem minimalizm „sprawia, że jesteś wolna”, pozwala swoim wyznawczyniom w mgnieniu oka zmieniać ich miejsce na ziemi na dowolne inne.

Ostatecznym celem tych zabiegów będzie zatem mieszkać nawet pod stałym adresem w taki sposób, jakbyśmy nie tylko miały swój dom wkrótce opuścić, lecz wręcz tak, jakbyśmy się dopiero co tam wprowadziły. Autorzy każą nam przywoływać z pamięci ów cudowny stan, kiedy to pierwszy raz przekraczałyśmy próg nowego domu czy mieszkania, nim jeszcze skaziłyśmy wnętrze bezlikiem naszych gratów i śmieci. Wspominając pierwsze chwile w nowym mieszkaniu, które wkrótce, wspólnie z mężem, zawaliła zbędnym dobytkiem, Miss Minimalist rozwodzi się nad tym, „jakie to było miłe uczucie, kiedy rozkoszowaliśmy się przestrzenią, zanim rozpakowaliśmy chociaż jedno pudło. Wnętrze było jak białe płótno, puste i pełne potencjału, czekało, aż je urządzimy po swojemu […] Cieszyło nas nowe otwarcie”.

W Pożegnaniu z nadmiarem5 (2015), kolejnej głośnej pozycji spod znaku wielkich porządków, znany japoński sprzątacz Fumio Sasaki stawia śmiało pytanie: „Co by było, gdybyście zaczęli od zera?”. Instrukcja, jaką przygotował na nasz użytek Japończyk, zakłada, że osoba trafiająca do ogołoconego całkowicie wnętrza będzie się długo zastanawiać, zanim pozwoli sobie na wybór pierwszego mebla, a po nim kolejnych, które trafią w jej progi.

Tak czy owak, już choćby garstka najstaranniej nawet dobranych rzeczy wprowadzi nieład do tak dotychczas nieskalanego wnętrza. Jeden sprzęt, za nim kolejny – i już nie ma mowy o zaczynaniu od zera. Minimaliści dążą do tego, by usuwając nasz bałagan, zarazem zmienić nas z zasiedziałych domowników w wiecznych urlopowiczów z hotelu, lecz rozczarują się, bo wakacje – oderwanie się od własnej codzienności – trwają tylko dopóty, dopóki nie umościmy się gdzieś na powrót. Nasza Miss Minimalist, dzielnie próbując sił w etymologii, bawi swoich czytelników pokrewieństwem słowa „wakacje” z łacińskim vacare, czyli „być pustym”. Jak jednak uchronić tę próżnię przed nawrotem bałaganu? W jaki sposób ocalić pusty czas, by nie zbrylił się nam znowu w bieg wydarzeń? Sasaki, podobnie jak Becker, Jay i reszta sprzątaczy, podsuwa nam wobec tego inny pomysł. Minimalizm, dowiadujemy się, nie polega wyłącznie na pozbyciu się nadmiaru rzeczy – choć oczywiście powinniśmy bez namysłu powyrzucać, co się tylko da – lecz jest zasadniczo sztuką utrzymywania możliwie najdłużej owego „stanu zero”, „czystej karty”, co polega na wyrzeczeniu się przez nas przeszłości i wszelkich po niej pamiątek. Z rozdziałów o tytułach takich jak: Prawdziwym marnotrawstwem jest poczucie winy, które powstrzymuje was przed minimalizowaniem albo Spróbujcie sobie wyobrazić, czego chcieliby ci, którzy już odeszli, wynika dla nas niezbicie, że aby osiągnąć lśniący ład nieuwikłany w naszą własną historię, musimy wywalić do kubła wszelkie rodzinne pamiątki i graty dziedziczone po przodkach.

Obowiązkowym napomnieniom, byśmy rozkoszowali się „nowym początkiem”, „czystą kartą”, i całej reszcie sztampowych haseł, że od dziś musimy żyć inaczej, towarzyszą radosne, pseudofilozoficzne slogany o życiowej odnowie. Jak zauważa w The Longing for Less. Living with Minimalism6 autor tej pozycji Kyle Chayka, minimalizm, często (choć nie zawsze) służący jako teoretyczna podbudowa apeli, byśmy zaprowadzili wokół siebie ład, „instynktownie próbuje zawsze wymazywać tło, na którym powstał, jak gdyby chciał za każdym razem zacząć wszystko od nowa”. Z tej perspektywy nowy minimalizm żywo przypomina wspomniany już „styl nowoczesny” z połowy ubiegłego wieku – trend wnętrzarski, jaki dziś przeważa na Instagramie na stronach prowadzonych przez gwiazdy sprzątania. Typowe są tu więc materiały przemysłowe, wytwarzane sztucznie, wyprane z większości znamion pochodzenia. Szczytowe osiągnięcia tego stylu, takie jak krzesła z włókna szklanego czy plastikowe stoliki, „kategorycznie odcinają się od wszelkich związków z historią”, ubolewa znawczyni przedmiotu Kristina Wilson7 w swej bezlitosnej krytyce tego stylu.

Jednak doktryna nakazująca powyrzucać, co się tylko da, idzie jeszcze dalej. Nie szkodzi, że w naszym życiu i tak ocalało niewiele odniesień do przeszłości – tym bardziej powinniśmy się pozbyć reszty tych skamielin. W serialu z Netflixa Sprzątanie z Marie Kondo (2019) nasza arcykapłanka ładu opowiada w jednym z odcinków o kobiecie, która utraciwszy męża, postanawia zlikwidować wszystko, co do niego należało. Morał, jaki płynie dla nas z tego odcinka, brzmi: dokładnie tego wszystkiego, czego tak rozpaczliwie się trzymamy i co chcemy ocalić, powinniśmy się pozbyć w pierwszej kolejności. Nasze zadanie to otrząsnąć się z nieładu i udręk przeszłości po to, by zamieszkać w krainie wiecznego teraz. By ten cel osiągnąć, musimy jednak wpierw zapragnąć żyć w przestrzeni bez jakiejkolwiek znaczącej zawartości. „Hurra, to będzie nowy początek”, radują się w głos przy wdowie jej osierocone dzieci, choć ich wesoły pisk jest trochę nie na miejscu. Do śmieci z namacalnymi dowodami, że ich ojciec w ogóle kiedykolwiek istniał!

Skoro sami uładzacze świata tak uparcie twierdzą, że oferują nam radykalnie nowy trend, możemy ulec złudzeniu, iż mania uładzania świata wyskoczyła nagle znikąd w okolicach roku 2007, biorąc się właściwie znikąd. Wówczas to bowiem zaczęły się wysypywać pozycje w rodzaju It’s All Too Much. An Easy Plan for Living a Richer Life8. Faktycznie jednak mania sprzątactwa miała wiele poprzedniczek, choć w Ameryce znienacka się stała wszechobecna dopiero w dobie załamania gospodarczego w pierwszej dekadzie tego wieku. Książka When Organizing Isn’t Enough. Shed Your Stuff, Change Your Life9 ukazała się w roku 2008, a zaraz po niej, bo w 2009, wydano pozycję Clutter Busting. Letting Go of What’s Holding You Back10”, a po niej Minimalizm daje radość11 w roku 2010 [polskie wydanie 2016]. Wkrótce potem rozgłos zdobył blog „The Minimalists”, stworzony w 2010 roku przez Joshuę Fieldsa Millburna i Ryana Nicodemusa, czego uwieńczeniem był autorski manifest ich poglądów w formie książki w roku 2011. Telewizyjny program The Hoarders, zapoczątkowany w roku 2009, obecnie ma już czternasty sezon.

Te pionierskie próby rytualizowania redukcji naszego otoczenia utorowały drogę kolejnej fali – tej właśnie, w której toniemy dzisiaj. Marie Kondo zapoczątkowała ten proces w 2014 roku publikacją książki Magia sprzątania. W ślad za tą właśnie publikacją zaczęła święcić triumfy opatentowana metoda KonMari™ – nakazująca nam, rzecz osobliwa, na przykład gładzić przedmioty, by sprawdzić, czy wywołują w nas iskrę radości. Bo jeśli nie, musimy zlikwidować wszystko, co wzbudza w nas odczucia bardziej złożone albo skłania nas – uchowaj Boże! – do refleksji. Książki Kondo uruchomiły lawinę kolejnych podręcznikowych naśladownictw i rozwinięć jej tez. Można tu wyliczyć takie tytuły jak Esencjalista. Mniej, ale lepiej12; Clutter Free. Quick and Easy Steps to Simplifying Your Space13 (2015); wspomniane już Pożegnanie z nadmiarem (2015); Wielkie porządki w domu, umyśle i duszy14(2016); O tym, co ważne. Jak radzić sobie z przeciwnościami i żyć spełnionym życiem15 (2016); Simple Matters. Living with Less and Ending Up with More16(2016); Jak odgracić dom, nie wpadając w rozpacz17 (2018); Declutter. The Get-Real Guide to Creating Calm from Chaos18(2018); Mindful Simplicity. Practical Strategies for Finding Harmony in Your Home, Work, and Life19(2019); The Minimalist Way. Minimalism Strategies to Declutter Your Life and Make Room for Joy20(2019) i jeszcze wiele innych podobnych dzieł.

Choć jednak ich autorzy chełpią się totalnym nowatorstwem, wszystkie tytuły zagracające dziś w księgarniach sekcję tematyczną „Porządkowanie życia”są tylko kolejnym ogniwem w łańcuchu tradycji, które od zawsze były istotą Ameryki – kontynentu, który na pierwszym miejscu stawia prostotę. W Ameryce, jeżeli chcemy coś powiedzieć, to tylko wprost, bez udziwniania, zwyczajnie i dla ludzi. Filozof i pisarz William H. Gass zauważył w wydanym w 1991 roku eseju On Simplicities21, że „prostota, bezpośredniość, wręcz siermiężność wyrazu – są to wszystko cnoty dziedziczone po amerykańskich pionierach”, a przynajmniej tak się je przedstawia w kulturowej mitologii USA. Być może więc powodem, dla którego książki Marie Kondo zdobyły w Stanach Zjednoczonych, jej nowej ojczyźnie, rozgłos o wiele większy niż w rodzinnej Japonii, jest fakt, że Amerykanie od zawsze podejrzliwie traktują wszelkie ozdóbki i zawijasy. William H. Gass opisuje Stany Zjednoczone jako krainę, która już na samym początku „odcięła się od przeszłości, po to aby każdy Amerykanin mógł poczuć, że zaczyna życie jak równy wśród równych, przy czym punkt startu ma być taki sam dla wszystkich bez wyjątku”. Nie dziwi zatem, że ów stan zupełnej nowości przerodził się w legendę, niechby i tak naciąganą, jak naciągany jest mit protestanckich Pielgrzymów. Ci jednak musieli się borykać nie z ornamentyką, lecz z przyziemnymi pytaniami typu: jak tu przeżyć zimę? Czy lepiej będzie sadzić dynie, czy kukurydzę? Ozdóbki i barok pobłyskiwały gdzieś daleko zza Atlantyku, toteż zmiotki z pokładu „Mayflower” musiały samodzielnie szlifować własną, toporną tępotę.

Z amerykańskiego paradygmatu uznającego prostactwo za cnotę z czasem uczyniono fetysz moralny. Jego odpowiednikiem w piśmie jest gloryfikacja prostoty stylu. „W każdej naszej opowiastce najważniejsze składniki to akcja i kolejność zdarzenia. Chodzi zasadniczo o to, by się nie guzdrać z tłem czy opisami, tylko prasnąć czasownikiem i jechać dalej, bez idejek, które potrafią człekowi zamącić we łbie gorzej od alkoholu”, szydzi Gass, wywodząc, iż porządne amerykańskie zdanie powinno „rwać wprost do celu, tam przekazać, co ma do przekazania, i zaraz zniknąć. To tak, jak gdyby gołąb miał się przemienić we własne guano, a kiedy któryś z nas podniesie wzrok z pretensją, że coś mu opaskudziło ramię, myk, gołębia już ani śladu”. Również i dziś ewangeliści prostoty, którzy „nawet golą się brzytwą Ockhama”, wciąż w najlepsze każą amerykańskiej literaturze przemieniać wielogłosowość czy peryfrazę w ptasie guano.

We wczesnych latach 80. XX wieku kolejne pokolenie małp z brzytwą Ockhama zawłaszczyło sobie jeszcze inny obszar pojęciowy. Mowa tu o Duanie Elginie, autorze, prelegencie, a przede wszystkim orędowniku tego, co sam nazwał „dobrowolną prostotą”. Elgin stał się pionierem szlaku, którego docelowy punkt w dzisiejszej dobie to nora maniakalnych sprzątaczy. Nic nie szkodzi, że czujemy bezsilność w obliczu światowych kataklizmów i tragedii dziejowych – pociesza nas Elgin w rozchwytywanej książce swego autorstwa Voluntary Simplicity. Toward a Way of Life That Is Outwardly Simple, Inwardly Rich22, wydanej po raz pierwszy w 1981 roku, a później po wielekroć uzupełnianej i wznawianej. „Sporo się dzisiaj słyszy o tym, że jednostka czuje się wyalienowana, bezradna i niezdolna, by cokolwiek zmienić w obliczu dominacji możnych instytucji i mocarnych sił świata”, zaczyna Elgin swój wywód. Na szczęście jego dzieło „zasadza się na innej perspektywie – gdyż […] taką zmianę możemy osiągnąć po prostu przez nasz styl życia. Nie jesteśmy bezsilni. Przeciwnie, działając z pomocą podobnych nam ludzi, możemy być jedynym źródłem odnowy, tchnąć nowe życie w naszą chylącą się ku upadkowi cywilizację”. Aby jednak dochrapać się obiecanego Życia Wewnętrznym Bogactwem, wpierw musimy odrzucić niemal cały ziemski dobytek, a także poskromić rozmaite żądze – a wszystko to bez jakichkolwiek prób po naszej stronie, by coś zmienić w systemie, w jakim żyjemy, za którego sprawą nasze życie uparcie pozostaje Zewnętrznie Proste.

W latach 80. i 90., kiedy to liczne luksusowe firmy meblarskie zaczęły odcinać kupony od wracającej mody na „styl nowoczesny” sprzed paru dekad, namowy Elgina, abyśmy z wyrzeczenia się nadmiaru uczynili cnotę, zaczęły przynosić konkretne owoce. W 1985 roku na przedmieściach Filadelfii otwarto pierwszy wielkoformatowy sklep koncernu IKEA. Sklepy tej sieci w 1991 roku rozpoczęły kampanię reklamową opartą na pytaniu: „JAKA ZNÓW RECESJA?”. Jednakże na pozór estetycznie powściągliwa oferta Szwedów wiązała się w przewrotny sposób (choć dyskretnie) z załamaniem gospodarczym tamtej dekady. Beznadziejnie proste sosnowe krzesła i stoły z pewnością symbolizowały co innego dla nabywców ze Skandynawii i Zachodniej Europy, gdzie znano je od dawna – a zgoła co innego dla Amerykanów, którym sosnowe mebelki niosły wyczekiwaną pociechę. Kupując je, Amerykanie nadal mogli się nurzać w konsumpcji, przy tym unikając jednak wstydliwej myśli o nadmiernym bogactwie. Oferta sklepów IKEA przywodziła na myśl wnętrza zaprojektowane tak, jakby nie mieszkali w nich żywi ludzie. Była wyrazem zbytku upozowanego na niedostatek. Nie przypadkiem więc mania porządkowania naszej przestrzeni zbiegła się w czasie z modą na prostotę – kolejnym stanem, w którym wmawiamy sobie, że raduje nas to, czego nie umiemy zmienić (w tamtym wypadku chodziło o kolejne załamanie gospodarcze).

W dzisiejszej dobie słowo „porządkowanie” obrosło w liczny klan wyrazów bliskoznacznych. Mogliśmy tutaj już sycić wyobraźnię wizjami „radości z posiadania mniej”, „przyrastania naszej mocy wraz z wyzbywaniem się rzeczy”, toteż im bardziej będziemy brnąć w mniej, obrazów takich będzie wciąż więcej. Wokół nas panoszą się wszędzie peany na cześć „minimalizmu”, „esencjonalności”, „uładzania” i „odgracania”, by już nie wspomnieć o „upraszczaniu” życia. Wszystkie te składniki bulgocące w kociołku prostoty nie zawsze i nie do końca żyją ze sobą w zgodzie. Spora liczba samozwańczych minimalistów głosi z wysokiej trybuny, że to, do czego nas wzywają, to nie tylko lepsza organizacja życia – sekret tkwi w tym, byśmy w radykalnie nowy sposób podchodzili odtąd do samego faktu posiadania rzeczy.

Mimo tych powierzchownych różnic wszystkie przewodniki wiodące nas w uładzony świat łączy zbieżna, w istocie jedna i ta sama receptura. Wszystkie bowiem podkreślają, że ich ambicja ma naturę nie tyle praktyczną, ile duchową. Koniec końców nie chodzi wcale o to, by posprzątać we własnym domu, a później ten ład obfotografować i pochwalić się nim na Facebooku. Przeciwnie, prorocy ładu wmawiają nam usilnie, że niosą nam prawdziwe oświecenie, całościową odnowę życia, anty-Weberowskie zaczarowanie świata na nowo – choć czyniąc to wszystko, dziwnie nie opisują szczegółowo mechanizmu, za którego sprawą wyrzucenie do zsypu naszych porozciąganych koszulek z bawełny pozwoli nam się odrodzić jako nowi ludzie. W swoim Im mniej, tym więcej Josh Becker, pisząc o odgracaniu naszej przestrzeni, mówi: „Pamiętajmy, że celem minimalizmu nie jest posiadanie mniejszej liczby przedmiotów. Celem minimalizmu jest zyskanie więcej dzięki uporządkowaniu naszego życia”. Erica Layne, autorka The Minimalist Way, przychyla się do tego poglądu, choć recytuje też na nasz użytek własne z lekka rymowane slogany, jak choćby: „Nie z rzeczami mamy tutaj problem, lecz jak prowadzić mamy życie dobre”. Również Sasaki podkreśla:„Życie jako minimalista, posiadający tylko to, co najważniejsze, przyniosło mi nie tylko powierzchowne korzyści – jak przyjemność, którą daje porządek w pokoju, albo łatwiejsze sprzątanie. Doprowadziło też do bardziej fundamentalnej przemiany. Dało mi szansę pomyśleć o tym, co tak naprawdę znaczy być szczęśliwym”.

A skoro zwykłe sprzątanie posiada moc całościowego doskonalenia naszych istnień, nie ma takiej dziedziny, której by nie sięgała jego moc. W tryby nałogowego odgracania wpada naprawdę wszystko. I tak mamy obowiązek z naszych umysłów wymieść obsesyjne idee i troski (gdyż „nieład w mieszkaniu wiedzie do nieładu umysłu”). Nasze kalendarzyki musimy oczyścić z nadmiaru zbędnych zadań (albowiem „słusznie się mówi, iż tak naprawdę potrzebujemy maksimum trojga przyjaciół czy kolegów”). Również serca musimy uwolnić od nadmiaru trosk („Twoje nauki uświadomiły mi, czego mi naprawdę potrzeba, a co jest zbędne – dlatego wystąpiłam o rozwód”, pisze jedna z czytelniczek). Nawet ciało staje się terenem minimalizacyjnych zabiegów: Sasaki poświęca cały długi rozdział na przekonywanie nas, że „minimaliści to osoby szczupłe”, a Marie Kondo wywodzi, że po ukończeniu jej programu wielu adeptów zaczęło nosić ubrania kilka rozmiarów mniejsze niż wcześniej. Kondo posuwa się nawet do tego, że wypchaną drobiazgami szufladę porównuje do hamburgera spuchniętego od nadmiaru dodatków. „Sprzątanie jest jak dieta śródziemnomorska”, przekonuje nas Miss Minimalist. W takich książkach jak Lose the Clutter, Lose the Weight. The Six-Week Total-Life Slim Down23 rzekomy związek pomiędzy odgracaniem naszej przestrzeni a postem okazuje się prawdziwym gwoździem programu.

Co oczywiste, rewelacje z podręczników odgracania świata okazują się równie wątłe, co postura odchudzonych dzięki nim fanów tych czynności. Każdy z tych tytułów jest niegruby, za to napisany z wielką werwą. Chociaż mnóstwo tam uroczych ilustracyjek i chociaż wydrukowano je wielką (bijącą wręcz po oczach) czcionką, rzadko liczą sobie więcej niż dwieście stron. Każdą z tych książeczek da się przeczytać (słuszniej byłoby użyć słowa „przetrząsnąć”) w parę godzin. W miejsce pełnych akapitów i rozwiniętych zdań napotykamy okienka i słupki z podsumowaniami, alfabetyczne wyliczanki oraz diagramy. Chirurgiczna dłoń autora co celniejsze torbiele porad wycina z normalnego w każdej książce sadełka prozy, by je demonstrować na nasz użytek. Zadaniem języka jest tutaj przekazać jak najprościej porcję informacji, więc próżno w tych tytułach szukać miłych sercu stylistycznych fajerwerków. Radość z brzmienia zdań, forma słów – wszystko to byłoby tutaj zakazanym zbytkiem, zbędnym trudem, czymś nie do pojęcia. Stąd zapewne zamiłowanie autorów spod znaku odgracania świata do numerowanych albo punktowych list oraz do zdań sprasowanych jak blaszana puszka, w stylu: „Poznasz, że jesteś obsesyjnym sprzątaczem, jeśli…” albo „12 zmian, jakie we mnie zaszły, odkąd moje graty usłyszały ode mnie baj-baj”, by już nie wspomnieć o „15 poradach co do kolejnego etapu twojej drogi ku minimalizmowi”. Uważne oko potwierdzi, że końcowy efekt żywo przypomina ekranik iPhone’a, na którym cisną się w równych rządkach dziesiątki aplikacji, tworząc regularną siatkę. Na każdej stronicy Magii sprzątania autorka wychodzi wprost ze skóry, by upodobnić własny tekst do tego, co widzimy na naszych wyświetlaczach.

O ile ulubionym chwytem formalnym naszej turbosprzątaczki jest lista porządkowa, o tyle jej podstawowy zabieg literacki ma postać eksperymentu myślowego podawanego nam w formie luźnej wizji tego, co powinno być dla nas przyrodzonym stanem rzeczy. „Kiedy się dobrze zastanowić, nie ma nikogo na świecie, kto urodziłby się, trzymając w ręku jakiś przedmiot” – w ten sam sposób snuje myśl Sasaki. Chce on przez to powiedzieć, że my, ludzie dorośli, powinniśmy zwrócić się wyobraźnią ku pierwotnemu stanowi ubóstwa. „Zadajmy sobie pytanie, które z naszych rzeczy byłyby naprawdę niezbędne, gdybyśmy mieli zacząć żyć bez niczego. Co by było, gdyby wszystko, co macie, zostało skradzione? A gdybyście musieli się w przyszłym tygodniu przeprowadzić? Co zabralibyście ze sobą?”

Nie tylko Sasaki oblizuje się na myśl o podobnych kataklizmach życiowych. Katastrofy jak z porządnej dystopii wielu celebrytom sprzątaczom wydają się wizją perwersyjnie kuszącą, gdyż w takich okolicznościach musielibyśmy wszyscy zmykać w te pędy, porzucając nadmiar dobytku. Z tytułu na tytuł wszyscy kolejni sprzątacze, esencjonaliści i antybałaganiarze w identyczny sposób napawają się obrazami powszechnej zagłady, wizją wszechoczyszczających potopów i pożogi uzdrawiającej ludzkość. W Minimalizm daje radość Miss Minimalist pyta wprost: „Czy kiedykolwiek czytałeś podręcznik o sztuce przetrwania? To niesamowite, jak mało potrzebujemy, by przeżyć”. Niewiele dalej autorka zaleca nam życiowy minimalizm jako lekarstwo na ból, jaki odczuwamy, gdy odbiera się nam rzeczy w innych sytuacjach (takich jak kradzież, powódź, pożar czy wizyta komornika). Jej koleżanka po fachu Erica Layne pisze z nutką zawiści o kobiecie, która przeżyła atak huraganu Irma: „Gdy tak siedziała przycupnięta w kajaku, w którym był też jej mąż, ich pięcioletni synek i plastikowa reklamówka z całym ich dobytkiem, nareszcie odczuwała wielki spokój”.

Wynikałoby stąd, że zasada, jaka najwyraźniej rządzi naszym postępowaniem, gdy musimy po prostu przetrwać – zasada, do jakiej zaprzysięgły minimalista mógłby sprowadzić wszystkie te ewangelie uładzania świata – każe nam zacząć rozróżniać to, co konieczne, i to, co jest tylko naszą zachcianką. W zachciankach idzie nam o to, by zaspokoić różnorakie pragnienia, kiedy konieczności z kolei dotyczą tylko tego, co nam naprawdę niezbędne. W obliczu wezbranych odmętów i hord żywych trupów zerwanych z łańcucha co ze sobą zabierzecie, czytelnicy? Czy zapas wody, prowiantu i niezbędnych leków, czy też obrazy olejne, tomy powieści oraz pomięte listy miłosne z prywatnego archiwum? Minimaliści wszyscy bez wyjątku znają na to odpowiedź i powtarzają ją słowo w słowo jak mantrę w kolejnych tytułach. „Oddzielcie to, co mieć chcecie, od tego, co wam potrzebne”, napomina Sasaki. „W jakiej innej sytuacji mogłabym być ze sobą tak uczciwa, oddzielając to, czego potrzebuję, od tego, czego chcę?”, dopytuje nas Layne. „W rzeczywistości zbyt szybko pomyliliśmy potrzeby z zachciankami, a bezpieczeństwo z wygodą”, utyskuje Becker. Marie Kondo oficjalnie utrzymuje, iż powinniśmy zatrzymać przy sobie wszystko, co budzi w nas iskrę radości, ale nawet ona, tu i tam, ucieka się do retoryki potrzeb. Jako nastoletnia championka sprzątania Japonka trzymała wszystko, co posiadała, w wynajmowanych skrytkach, dopóki Opatrzność nie zesłała jej objawienia: „Wcale nie potrzebowałam większości tych przedmiotów!”. Właśnie dlatego Kondo się chełpi, że bez jej programu wszyscy zginiemy marnie, gdyż za jego sprawą „przekonasz się wreszcie, czego potrzebujesz w życiu, a czego nie”. Wzniosła tradycja dobrowolnej prostoty, każąca nam odróżniać nasze potrzeby od zachcianek, na naszych oczach puchnie niczym balon, urastając do rozmiarów nakazu – zarówno natury moralnej, jak i politycznej. „Jak możemy zagwarantować, że starczy nam jedzenia, wody, ziemi, energii, by przeżyć?”, pyta wprost Francine Jay. W jaki sposób? „Jedynie zużywając wszystkiego nie więcej, niż nam potrzeba”. Autorka, mówiąc to, każe nam wierzyć, że jeśli tylko będziemy więcej dorzucać do miejskiego wysypiska śmieci, nasz świat stanie się lepszy i dla wszystkich sprawiedliwszy.

Jednak aktywistom ruchu odśmiecania życia nigdy nie chodziło o to, by zapewnić sprawiedliwą redystrybucję zasobów dla wszystkich. Bez wyjątku szło im raczej o to, by poszerzać zakres naszych indywidualnych swobód. Silący się na filozofię sprzątacze ronią przed publicznością łzy nad faktem posiadania rzeczy, ale czym to motywują? Tym, że kiedy gromadzimy dobytek, koniec końców zaczyna nami rządzić to, co posiadamy, nie na odwrót. „Zbędne dobra mają moc zniewalania nas fizycznie, psychicznie i finansowo”, pisze Becker w tonie typowym dla tego zjawiska. Na szczęście „za każdym razem, gdy usuniemy zbyteczny przedmiot, odzyskujemy nieco wolności”. Zdobytą tym sposobem wolność mierzymy zakresem naszej kontroli nad przedmiotami. Dana K. White w Decluttering at the Speed of Life definiuje nadmiar właśnie jako wszystkie rzeczy, których nie umie się ogarnąć. Sasaki prowadzi tę myśl jeszcze dalej:

W przedminimalistycznym okresie życia miałem mnóstwo wymówek. Nie mogę wstać rano, bo pracowałem do późna. Jestem gruby, bo mam takie geny. Mógłbym się zaraz zabrać do pracy, gdybym miał lepsze warunki życia. Nie mam w mieszkaniu piwnicy ani strychu, więc co mogę począć, gdy robi się w nim bałagan? Przecież tylko je wynajmuję, nie należy do mnie, więc po co miałbym próbować je uprzątnąć? Oczywiście gdyby to był mój własny przestronny dom, to utrzymywałbym go w czystości – ale z moją pensją nie stać mnie na taką przeprowadzkę.

Jednak po nawróceniu na minimalizm Sasaki zdał sobie wreszcie sprawę, że się mylił, winiąc za wszystko okoliczności zewnętrzne. W istocie błąd leżał po jego stronie. Pozbywając się nadmiaru przedmiotów, Sasaki uwalniał się stopniowo od życiowej impotencji, jak gdyby jedno po drugim odrzucał wcześniejsze usprawiedliwienia, że się nie da. Od tej pory jego nawał pracy zawodowej, jego pensja, czynsz, nawet stan zdrowia – wszystko zależało wyłącznie od jego woli. Osiągnął sukces – bo po prostu zechciał.

William H. Gass celnie zauważa, iż „prostota ze swej istoty wiąże się z przymusem schludności. Jest to odruch obronny, gdyż lękając się walki z całą dziką naturą naraz, zadowalamy się ujarzmieniem garstki przedmiotów, na przykład porządkując je według prostego systemu, który określa, co ma przy nas zostać, a co nie”. Odgracona chatka pioniera zwiastuje przyszłą, do samego końca oswojoną rzeczywistość, sztucznie ufortyfikowaną tak, by dawała odpór wszystkiemu, co nieprzewidywalne. Wytworem takiego eksperymentu myślowego jest więc przestrzeń całkowicie podległa woli swego architekta, a z kolei uładzanie tej przestrzeni to próba kształtowania konkretnego obszaru na mapie – zgodnie z wytycznymi nieskażonego konkretem modelu rodem z ekonomii albo też z filozoficznej idealizacji. Kluczową sprawą jest tu uzyskanie całkowitej przewidywalności świata, stworzenie miejsca, w którym nie natkniemy się już na żaden przedmiot nie na przypisanym miejscu. Skarpety zwinięte w kłębek drzemią odtąd w szufladzie. Książki (o ile jakieś sobie zostawimy) spoczywają na półkach, ułożone zgodnie z kolorem grzbietów. Wyrugowano z tej przestrzeni wszystko, co mogłoby nas wytrącić z równowagi, zaburzyć ład. Tym samym to odgracone i do bólu uporządkowane wnętrze staje się mapą naszego uładzonego umysłu, przestrzenną makietą solipsyzmu. W takim wnętrzu możemy się natknąć jedynie na siebie samych – i kolejnych siebie samych, i następnych – w nieskończonej serii zwierciadlanych odbić.

Inną domeną, w której króluje po wielekroć powielane „ja”, są współczesne „powieści we fragmentach”, powieści rozsypanki. Jest tak dlatego, że z tekstów tych wycięto oprócz „ja” bohaterki – dosłownie wszystko. Usłyszymy tam jedynie cierpki świergot narratorki – nijak niezakotwiczonej, niemającej na nic apetytu, osoby bez nadmiaru przyjaciół i praktycznie wolnej od pragnień. Powieści te w fantastyczny wręcz sposób ucieleśniają ideał wszystkich odgracaczy, jakim jest życie do cna uproszczone. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że powieściowe postaci nie są w ogóle do niczego przywiązane, lecz również z woli autorów i autorek, którzy postanowili darować sobie tutaj zbędne komplikacje, na przykład w postaci jakiejkolwiek powieściowej akcji.

Rzecz prosta, fragmentaryczna powieść rozsypanka jest powieścią właśnie dlatego, że w holistyczny sposób usiłuje w sobie zawrzeć coś więcej niż zwykły cykl opowiadań, choćby w rodzaju Sklepów cynamonowych Brunona Schulza, zarazem nie będąc przypadkowym zbiorem amputowanych z dawnej całości szczątków – jak na przykład ocalałe w strzępkach starożytne Ody Pindara. Powieść fragmentaryczna od zwykłych powieści nie różni się także objętością swych fragmentów, gdyż fragmentacja, o jakiej tu mowa, jest kwestią nie tylko długości tekstu, lecz również logiki łączącej przedstawiane sceny. Pomimo częstych aluzji do Wittgensteina powieści fragmentaryczne odróżnia od Traktatu logiczno-filozoficznego24 świadoma autorska niechęć do tego, by w uporządkowany sposób, idąc od tezy do wniosku, łączyć ze sobą poszczególne treści – jak ma to miejsce w dowodach filozoficznych. Nijak też powieści te nie przypominają dzieł, które odrzucając linearną chronologię, zachowują wewnętrzną logikę, takich na przykład jak Gra w klasy25Julia Cortázara (gdzie ponumerowane rozdziały można czytać po kolei, ale można też przeskakiwać między nimi w innej, alternatywnej kolejności) albo jak Jeśli zimową nocą podróżny26 Itala Calvina (gdzie o kolejności scen decydują zachowania umownego czytelnika, próbującego w książce dokończyć lekturę tejże). O sukcesie tych jakże współcześnie brzmiących powieści rozsypanek decyduje fakt, że po prostu milczą na temat swej wewnętrznej logiki. Każą się one uznawać za głębokie, lecz równie głęboko skrywają przyczyny, dla których tak powinno być. „Bo czym jest wędrująca zaspa?” – pyta Kate Zambreno w Drifts27, swej wydanej w 2020 roku powieści-która-nie-do-końca-jest-powieścią („Ludzie z wydawnictwa oznajmili mi, że piszę powieść, lecz nie byłam tego całkiem pewna”) złożonej, a jakże, z fragmentów. „Być może zaspa to też rodzaj formy”, brzmi końcowy, choć wciąż prowizoryczny, wniosek autorki.

Wędrująca zaspa istotnie jest formą – bo czymże innym? – a co więcej, wydaje się formą tak dziś rozpowszechnioną, że nawet powieści, które nie stawiają pod tym względem kropki nad „i”, również nie potrafią uciec spod jej masy. Bezimienna narratorka powieści Fake Accounts28 pióra Lauren Oyler (2021) gardzi fragmentaryzacją, lecz i tak ulega jej pokusie w wielostronicowych parodiach innych powieści fragmentarycznych. Nawet rozdziały w książkach, które z pozoru stanowią zwarte całości – takich jak Motherhood29 Sheili Heti czy Jeszcze nie wieczór30 Jenny Erpenbeck – na naszych oczach coraz bardziej się kurczą i skracają. Cóż dopiero mówić o tytułach niewątpliwie kluczowych dla tej szkoły pisania, w których strukturą dzieł rządzi zasada eliminacji, takich jak wspomniane Drifts czy też dwie niedawne pozycje Jenny Offill Wydz. domysłów31 (polskie wydanie 2021) oraz Weather32 (2020). Z pewnym wahaniem do szkoły tej można zaliczyć również efektowną powieść Nieważcy33 Valerii Luiselli (2011, polskie wydanie 2016), a także Problems34 autorstwa Jade Sharmy (2016) – rzecz, która w miły sposób narusza kanony panującego modelu, dzięki czemu wydaje mi się najlepsza z tej listy. Dodajmy tu jeszcze wzruszającą powieść Nikt o tym nie mówi35 pióra Patricii Lockwood (2021, polskie wydanie 2023) oraz Argonautów36 Maggie Nelson (2016, polskie wydanie 2020). Ten ostatni tytuł jest pod wieloma względami modelowy dla definicji gatunku, nawet pomimo faktu, że nie jest powieścią, tylko ma formę pamiętnika – lecz w naszym kontekście rozróżnienia nie są istotne, skoro cała reszta tej watahy powieści-we-fragmentach stawia sobie za wzór autobiografię i publicystykę, nie zaś powieść tradycyjną. Pozycje takie to najczęściej pseudopamiętniki, niemal zawsze z domieszką eseju. Z tym jednak skutkiem, że biorąc pod uwagę fakt wspólnej przynależności pokoleniowej ich twórczyń, wszystkie narratorki co do jednej wydają się nam identyczne. Każda z nich jest albo pisarką (jak w Wydz. domysłów, Problems, Nikt o tym nie mówi), albo wykładowczynią (w Weather), albo zarazem wykładowczynią i pisarką (w Argonautach, Drifts), czasem też tłumaczką (w Nieważkich), zaś nieodmiennie jest kobietą (w Drifts, Wydz. domysłów, Weather, Nieważkich, Problems, Nikt o tym nie mówi oraz w Argonautach).

Jak nas przekonuje Jess Bergman we wnikliwym eseju opublikowanym przez „The Baffler”37, spora liczba wydawanych ostatnio powieści poświęconych wyalienowanym przedstawicielkom pokolenia millenialsów zaczęła się już układać w kanon równoległy do korpusu powieści fragmentarycznej. Młode, powiewające na wietrze jak firanka bohaterki omawianego przez Bergman gatunku:

Pracują w biurze. Ich praca jest żmudna: wpisują dane albo koordynują dostawy jakichś bzdurnych produktów, albo ślęczą nad korektą tekstów z niszowych pism branżowych o niewiarygodnych tytułach. Nie mają przyjaciółek, a jeśli je mają, i tak ich nie znoszą. Ich faceci trzymają je na dystans. Może to już nawet nie faceci? Narratorki tak czy siak myślą o nich obsesyjnie. Jeśli w ogóle jedzą, to rzadko.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 Wszystko to zbyt małe

1 Karol Marks, Rękopisy społeczno-filozoficzne z 1844 roku, tłum. Konstanty Jażdżewski, Tadeusz Zabłudowski, Warszawa: Książka i Wiedza, 1958.

2 Friedrich Schiller, Listy o estetycznym wychowaniu człowieka, tłum. Irena Krońska, Jerzy Prokopiuk, Warszawa: Czytelnik, 1972.

3 Wystan Hugh Auden, Pamięci W. B. Yeatsa, wiersz w przekładzie Stanisława Barańczaka.

4 Edna St. Vincent Millay, Nie, miłość nie jest wszystkim, wiersz w przekładzie Stanisława Barańczaka.

5 John Rawls, Teoria sprawiedliwości, tłum. Maciej Panufnik, Jarosław Pasek, Adam Romaniuk, Warszawa: PWN, 1994.

6 Sally Rooney, Rozmowy z przyjaciółmi, tłum. Łukasz Witczak, Warszawa: W.A.B., 2018.

7 Christian Lorentzen, Like This or Die, „Harper’s Magazine”, wydanie z kwietnia 2019, tłum. cytatów własne.

8 Danielle Binks, LGBTQI Characters in Australian Youth Literature, „Kill Your Darlings”, 20.07.2014, tłum. cytatów własne.

9 Phil Christman, How to Be Normal. Essays, tłum. cytatów własne, Charleston, NC: Arcadia Publishing, 2022.

10 Robert Hass, Misery and Splendor [w:] tegoż, Human Wishes, tłum. cytatów własne, New York: HarperCollins Publishers, 1989.

2 Im więcej, tym więcej

1 Marie Kondo, Magia sprzątania, tłum. Magdalena Macińska, Warszawa: Muza, 2015.

2 Joshua Becker, Im mniej, tym więcej, tłum. Wiesław Marcysiak, Kraków: Znak, 2017.

3 Joshua Becker, Dom minimalisty. Pokonaj bałagan i ciesz się uporządkowanym życiem, tłum. Joanna Sugier, Warszawa: Wydawnictwo Septem, 2020.

4 Francine Jay, Minimalizm daje radość, tłum. Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak, Warszawa: Muza, 2016.

5 Fumio Sasaki, Pożegnanie z nadmiarem. Minimalizm japoński, tłum. Grzegorz Kulesza, Warszawa: Burda Publishing Polska, 2017.

6 Kyle Chayka, The Longing for Less. Living with Minimalism, tłum. cytatów własne, London: Bloomsbury Press, 2022.

7 Kristina Wilson, Mid-Century Modernism and the American Body, tłum. cytatów własne, Princeton, NJ: Princeton University Press, 2021.

8 Peter Walsh, It’s All Too Much. An Easy Plan for Living a Richer Life with Less Stuff, tłum. cytatów własne, London: Free Press, 2007.

9 Julie Morgenstern, When Organizing Isn’t Enough. Shed Your Stuff, Change Your Life, tłum. cytatów własne, New York: Simon & Schuster, 2008.

10 Brooks Palmer, Clutter Busting. Letting Go of What’s Holding You Back, tłum. cytatów własne, Novato, CA: New World Library, 2009.

11 Francine Jay, Minimalizm daje radość, tłum. Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak, Warszawa: Muza, 2016.

12 Greg McKeown, Esencjalista. Mniej, ale lepiej, tłum. Michał Lipa, Warszawa: MT Biznes, 2015.

13 Kathi Lipp, Clutter Free. Quick and Easy Steps to Simplifying Your Space, tłum. cytatów własne, Eugene, OR: Harvest House Publishers, 2015.

14 Ruth Soukup, Wielkie porządki w domu, umyśle i duszy, tłum. Martyna Miśta, Białystok: Studio Astropsychologii, 2017.

15 Joshua Becker, O tym, co ważne. Jak radzić sobie z przeciwnościami i żyć spełnionym życiem, tłum. Piotr Cieślak, Gliwice: Sensus, 2023.

16 Erin Boyle, Simple Matters. Living with Less and Ending Up with More, tłum. cytatów własne, New York: Abrams Image, 2016.

17 Dana K. White, Jak odgracić dom, nie wpadając w rozpacz, tłum. Marek Chojnacki, Kraków: Emocje, 2024.

18 Debora Robertson, Julie Maisey i in., Declutter. The Get-Real Guide to Creating Calm from Chaos, tłum. cytatów własne, London: Kyle Books, 2018.

19 Yolanda V. Acree, Mindful Simplicity. Practical Strategies for Finding Harmony in Your Home, Work, and Life, tłum. cytatów własne, Berkeley, CA: Rockridge Press, 2019.

20 Erica Layne, The Minimalist Way. Minimalism Strategies to Declutter Your Life and Make Room for Joy, tłum. cytatów własne, Oakland, CA: Callisto Press, 2019.

21 William H. Gass, On Simplicities [w:] tegoż, Finding a Form, tłum. cytatów własne, Ithaca, NY: Cornell University Press, 1997.

22 Duane Elgin, Voluntary Simplicity. Toward a Way of Life That Is Outwardly Simple, Inwardly Rich, tłum. cytatów własne, New York: HarperCollins, 1993.

23 Peter Walsh, Lose the Clutter, Lose the Weight. The Six-Week Total-Life Slim Down, tłum. cytatów własne, New York, Harmony / Rodale, 2016.

24 Ludwig Wittgenstein, Tractatus logico-philosophicus, tłum. Bogusław Wolniewicz, Warszawa: PWN, 2011.

25 Julio Cortazar, Gra w klasy, tłum. Zofia Chądzyńska, Warszawa: Muza, 2020.

26 Italo Calvino, Jeśli zimową nocą podróżny, tłum. Anna Wasilewska, Warszawa: PIW, 1989.

27 Kate Zambreno, Drifts, tłum. cytatów własne, New York: Riverside Books, 2021.

28 Lauren Oyler, Fake Accounts, tłum. cytatów własne, New York: Catapult, 2022.

29 Sheila Heti, Motherhood, tłum. cytatów własne, New York: Henry Holt, 2018.

30 Jenny Erpenbeck, Jeszcze nie wieczór, tłum. Eliza Borg, Katowice: Sonia Draga, 2021.

31 Jenny Offill, Wydz. domysłów