Wszystko na Ziemi wyginie - Michel Bussi - ebook + książka

Wszystko na Ziemi wyginie ebook

Michel Bussi

3,8

Opis

Mistrz gatunku, autor thrillerów

sprzedanych w dziesięciu milionach egzemplarzy

w 36 krajach, powraca.

Ciemna, tajemnicza bryła tkwi uwięziona w lodach Araratu.

Zakazana księga skrywana jest wśród cimeliów Biblioteki Watykańskiej.

Baśniowe zwierzę z jednym rogiem na łbie ponoć naprawdę istnieje.

Jak poskładać te wskazówki, by rozwiązać zagadkę? Łamigłówka wszech czasów, sięgająca początków wielkich religii, staje się życiową obsesją przystojnego naukowca Zaka Ikabiego. Wplątana w tę niebezpieczną grę wbrew swej woli Cécile Serval, racjonalna glacjolog o wybuchowym temperamencie, gubi się w natłoku pytań. A spokój jej myśli zakłóca świst kul…

Bo żeby chronić prastarą tajemnicę, albo żeby ją rozwikłać, niektórzy gotowi są na wszystko.

Ambitny thriller, którego akcja toczy się w zawrotnym tempie. Diabelska, wciągająca intryga od pierwszych stron fascynuje, zabierając czytelnika w zaskakującą podróż z Bordeaux do Erywania, przez Watykan i Hongkong, tropem tajemnicy, od której zależą losy ludzkości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 575

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
4
7
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Nie polecam

Straszny bełkot. Brednie okrutne.
00

Popularność




Przed­mowa

Przed­mowa

Ta powieść naro­dziła się dawno temu. Kiedy mia­łem pięt­na­ście lat, obej­rza­łem film Czło­wiek, który chciał być kró­lem i wtedy ogar­nęła mnie chęć, by przed­sta­wić wielką, legen­darną tajem­nicę ludz­ko­ści, i… zain­te­re­so­wa­łem się Arką Noego.

Po latach, gdy zakoń­czy­łem pracę nad pierw­szą wer­sją tej histo­rii, oka­zało się, że jest znacz­nie bar­dziej mroczna i bru­talna niż inne moje powie­ści… dla­tego posta­no­wi­łem opu­bli­ko­wać ją pod innym nazwi­skiem, żeby nie wpra­wiać w zdu­mie­nie swo­ich czy­tel­ni­ków2. Przede wszyst­kim chcia­łem, żeby kupo­wali tę książkę nie dla­tego, że to ja ją napi­sa­łem, ale dla­tego, że ich zacie­ka­wiła. Bawi­łem się cał­kiem nie­źle, obser­wu­jąc, z jakim przy­ję­ciem spo­tyka się ta „pierw­sza książka”, o któ­rej auto­rze nikt nie miał jesz­cze wyro­bio­nej opi­nii.

Dziś moje powie­ści znane są z róż­no­rod­no­ści gatun­ków, z któ­rych czer­pią – taką mam przy­naj­mniej nadzieję. Z oka­zji uka­za­nia się Ostat­niego jed­no­rożca w wyda­niu kie­szon­ko­wym i pod nowym tytu­łem – Wszystko na ziemi wygi­nie, Tobby Rol­land może już oddać mi moje miej­sce na okładce, zwłasz­cza że w przy­szło­ści mam nadzieję wydać inne powie­ści w podob­nym stylu.

Zgro­ma­dzi­łem bogatą doku­men­ta­cję, pra­cu­jąc nad tą książką. Z pew­no­ścią to Pań­stwa zasko­czy, ale w mej opo­wie­ści wszystko jest prawdą – zarówno rela­cje poszu­ki­wa­czy arki, jak i badaw­cza zagadka, jaką sta­nowi ano­ma­lia Ara­ratu, a także infor­ma­cje o jed­no­roż­nych zwie­rzę­tach, świa­to­wym poto­pie czy Księ­dze Heno­cha i anio­łach. Choć te tezy mogą się wyda­wać mało wia­ry­godne, bro­nią ich – poza tą książką – naj­po­waż­niejsi naukowcy i skłonni do dzi­wactw blo­ge­rzy.

Zale­żało mi też, żeby wszyst­kie miej­sca, o któ­rych mowa w tej opo­wie­ści, były realne i sta­ra­łem się dokład­nie je opi­sać, jak park Noah’s Ark w Hong­kongu, uni­wer­sy­tet w Kali­nin­gra­dzie, nachi­cze­wań­skie chacz­kary, pie­kło biblio­teki waty­kań­skiej, mie­cze hańby w Igdi­rze, źró­dło Świę­tego Jakuba czy krzyże wykute w ska­łach wąwozu Ahora na zbo­czu Ara­ratu. Na potrzeby tej powie­ści wymy­ślone zostały tylko sale Par­la­mentu Reli­gii Świata, DIRS na uni­wer­sy­te­cie w Tulu­zie i wnę­trza pałacu Ishaka Paszy.

Z góry uspo­ka­jam: nie twier­dzę, że u zara­nia dzie­jów jakiś czło­wiek – Noe, Gil­ga­mesz czy Fuxi [Fusi] – wpro­wa­dził na arkę pary wszyst­kich zwie­rząt, a wody pod­nio­sły się tak, że pokryły góry… Przy­zna­cie jed­nak, że trudno obo­jęt­nie przejść obok faktu, iż na każ­dym kon­ty­nen­cie w pamięci ludz­kiej prze­trwał ten mit, który stał się inspi­ra­cją naj­wspa­nial­szych dzieł. Wiele z nich sta­no­wić będzie etapy naszej wędrówki.

W żad­nym razie nie twier­dzę, że sekret ujaw­niony w tej książce – poszu­ki­wany przez nie­któ­rych moich boha­te­rów, a chro­niony przez innych – to poważna histo­ryczna hipo­teza; o ile jed­nak wiem, nikt dotąd nie pró­bo­wał jej sfor­mu­ło­wać. Mam nadzieję, że roz­wi­kła­nie zagadki okaże się dla czy­tel­ni­ków rów­nie dobrą zabawą, jak dla mnie – jej two­rze­nie.

Ludzie wymy­ślają naj­pięk­niej­sze histo­rie wła­śnie po to, by wyja­śnić nie­wy­tłu­ma­czalne i spra­wić, że inni uwie­rzą w nie­praw­do­po­dobne.

Michel Bussi

Lipiec 2019

Mapy

Wyprawa pierw­sza

Wyprawa pierw­sza: Arme­nia, Waty­kan – Arka Noego

Wyprawa druga: Kali­nin­grad, Bor­de­aux, Tuluza, Mel­bo­urne – teo­re­mat Cortésa

Wyprawa trze­cia: Ambert, Hong­kong – potop

Wyprawa czwarta: Char­tres, Igdir, Paryż – jed­no­rożce

Wyprawa piąta: Paryż, Nachi­cze­wan – ludz­ko­ści skok do przodu

Wyprawa szó­sta: Mon­re­ale, Nachi­cze­wan – Księga Heno­cha

Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefi­li­mo­wie

Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazar­gan, Doğubayazıt – pro­to­kół AHORA

Wyprawa dzie­wiąta: Wielki Ara­rat – ano­ma­lia Ara­ratu

Wyprawa pierw­sza

Arka Noego

Rów­nina roz­cią­gała się jak okiem się­gnąć trzy tysiące metrów niżej.

A jed­nak Ester zdu­mie­wa­jąco wyraź­nie widziała domy na przed­mie­ściu Ery­wa­nia, cię­ża­rówki sunące od irań­skiej gra­nicy w stronę Doğubayazıt, turec­kie czołgi sto­jące przy wjeź­dzie do każ­dego mia­steczka.

Zbo­cza Ara­ratu two­rzyły fan­ta­styczny bel­we­der.

– Podejdź, Aman.

Dziew­czynka prze­szła kilka kro­ków. Tro­chę onie­śmie­lona, tro­chę nie­zdarna, jakby nie wie­działa, co począć z cia­łem zbyt dużym jak na jej wiek. Drżąca ręka Aman gła­dziła Lekę, gubiąc się w jej sier­ści. One dwie nie roz­sta­wały się od uro­dze­nia, przed dzie­się­cioma laty, w odstę­pie zale­d­wie kilku dni.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, Aman.

Aman nie wie­działa, co powie­dzieć. W ich kur­dyj­skim ple­mie­niu świę­to­wa­nie uro­dzin ogra­ni­czało się do kilku pie­śni, histo­rii opo­wie­dzia­nej przez jed­nego ze star­ców, cza­sem też do jakie­goś dro­bia­zgu przy­nie­sio­nego pota­jem­nie z bazaru w Igdi­rze. Lalki. Rzeź­bio­nego zwie­rzątka. Biżu­te­rii.

Ester poło­żyła rękę na ramie­niu dziew­czynki, zmu­sza­jąc ją, żeby usia­dła.

– To dla cie­bie.

Roz­pro­sto­wała palce, poka­zu­jąc jej pre­zent.

Naszyj­nik. Mie­dziane koło na skó­rza­nym rze­myku. Na dysku wygra­we­ro­wano dwie kre­ski two­rzące pochy­lony w prawo krzyż. Jedna kre­ska długa, druga krótka.

Ester deli­kat­nie zawie­siła naszyj­nik na szyi Aman.

– Noś go zawsze – szep­nęła mama. – Ty jedna możesz wie­dzieć, co ozna­cza.

Z sza­rych oczu Aman wyzie­rało zanie­po­ko­je­nie. Nie rozu­miała. Jesz­cze bar­dziej przy­su­nęła się do Leki, ogrze­wała się cie­płem jej futra, pozwa­lała lizać gołe ramię.

Teraz Ester też mil­czała. Długo wpa­try­wała się w rów­ninę w dole, a potem wolno zwró­ciła oczy na ośnie­żony szczyt góry Ara­rat. Wresz­cie ujęła córkę za rękę i zaczęła wyja­śniać.

– Wysłu­chaj uważ­nie każ­dego słowa, które wypo­wiem, Aman. Zapa­mię­taj je na zawsze. Nad­szedł czas! Teraz jesteś już duża, zosta­niesz straż­niczką naszej tajem­nicy. Sekretu naszej rodziny. Naszego ple­mie­nia. A także, co i dziś naj­bar­dziej cię zacie­kawi, tajem­nicy Leki i jej stada. I słu­chaj pil­nie, nawet gdyby trudno ci było uwie­rzyć w to, co powiem. Od tej tajem­nicy zależą miliardy ist­nień na tej ziemi. Od tego zależy wszystko, w co ludzie wie­rzą, po co żyją, zabi­jają, rabują czy kochają.

Aman na­dal nic nie rozu­miała. Szu­kała wspar­cia w mądrych oczach Leki. Ester moc­niej ści­snęła rękę córki.

– To tajem­nica prze­ka­zana przez naszego naj­star­szego przodka, Aman.

Dziew­czynka rów­nież spoj­rzała na góry. To nie­po­gwał­cone miej­sce, które chro­niło ich przed świa­tem.

– Czy to on dotarł aż tu jako pierw­szy?

– Nie, Aman… Nie. On nie wszedł na Ara­rat. On zszedł z tej góry!

1

Kaplica Syk­styń­ska, Waty­kan

Wystra­szone rudo­włose dziecko ucze­piło się gołej nogi matki. Nawet nie spoj­rzała na nie, obo­jętna, bez reszty sku­piona na tule­niu dru­giego syna, led­wie dwu­let­niego chłop­czyka, któ­rego buzia była wykrzy­wiona z prze­ra­że­nia. Spę­kana posadzka usu­wała się im spod nóg.

Drzewo bez liści, zgięte przez wicher, wzno­siło się na wzgó­rzu niczym ich ostat­nia nadzieja. Jakaś kobieta już owi­nęła się wokół pnia jak żywa liana. Wiatr tar­gał jej tuniką, zarzu­ca­jąc ją aż na ramiona. Bez­wstydny, drwił sobie ze wszyst­kich. Wszyst­kie oczy zwra­cały się na to cher­lawe drzewo. A osób było dwa­na­ście, może trzy­na­ście – trudno dokład­nie poli­czyć. Wszy­scy pró­bo­wali uciec przed wodą zale­wa­jącą już brzegi. Jakiś męż­czy­zna niósł żonę, inny dźwi­gał cenny płó­cienny worek. Ktoś rato­wał wywró­cony do góry nogami stół, ktoś znowu kufer, dzban, owoce.

Kilka metrów dalej dwu­dzie­stu ucie­ki­nie­rów schro­niło się w pro­wi­zo­rycz­nym namio­cie, licząc, że uda im się prze­żyć, choć wichura w każ­dej chwili mogła go porwać. Ręce wycią­gały się ku kilku stra­ceń­com, jesz­cze uno­szą­cym się na wodzie – ręce łysego starca z siwą brodą, obna­żo­nej kobiety. Ale na próżno. Nurt był zbyt silny, było za daleko, a wiatr wiał za mocno.

Woda trium­fo­wała.

Jesz­cze dalej, na morzu, prze­chy­liła się łódź. Tocząc roz­pacz­liwą walkę, ludzie, któ­rzy wpa­dli do morza, cią­gnęli za sobą innych. Owład­nięci paniką, każ­dym swym gestem przy­spie­szali nie­unik­nione uto­nię­cie.

A kata­klizm dopiero się zaczy­nał.

Czarne chmury zbie­rały się w dali.

Kan­cia­sta arka odda­lała się, obo­jętna na tra­ge­dię.

Kilku oca­la­łych zdo­łało się pod­cią­gnąć na plat­formę statku i usi­ło­wało schro­nić się w jego ścia­nach ze smo­ło­wa­nego drewna. W tym zamknię­tym, szczel­nym, pry­wat­nym pły­wa­ją­cym domu. Licha dra­bina, którą mieli, nie­wiele pomo­gła – oni też musieli zgi­nąć.

Zak roz­ma­so­wał szyję i znów ją wygiął, patrząc na skle­pie­nie Kaplicy Syk­styń­skiej. Nie­zwy­kle sku­piony, wyod­ręb­nił cztery grupy ludzi: na górze na pierw­szym pla­nie, na ska­li­stej wysepce po pra­wej, na roz­ko­ły­sa­nej łodzi pośrodku i na arce w dali. Doli­czył się sześć­dzie­się­ciu dwóch postaci: dzieci, star­ców, męż­czyzn i kobiet. Pra­wie wszy­scy byli nadzy. Zakowi przy­szło na myśl, że nie­mal każdy z nich repre­zen­to­wał inną postawę. Zre­zy­gno­wani modlili się w namio­cie. Sza­leni nie potra­fili roz­stać się z docze­snym bogac­twem. Łaj­dacy pró­bo­wali się rato­wać kosz­tem innych. Spra­wie­dliwi do końca wycią­gali ręce.

Zak na chwilę zamknął oczy. A jed­nak wszy­scy, dobrzy i źli, samo­lubni i soli­darni, mieli zgi­nąć dotknięci tym samym gnie­wem. Bez­li­to­snym i śle­pym.

Bez ratunku dla kogo­kol­wiek.

– Panie i pano­wie, przejdźmy do następ­nej sali…

Słowa prze­wod­nika wyrwały Zaka z zadumy. Setka tury­stów tło­czą­cych się w Kaplicy Syk­styń­skiej ruszyła do wyj­ścia. Grupa prze­ga­niała grupę w ryt­mie dopra­co­wa­nego baletu. Już sam, Zak przez kilka dodat­ko­wych chwil stał wpa­trzony w obłoki.

Wszy­scy umrą.

Oczy­wi­ście, pomy­ślał, prze­sła­nie, jakie zawarł w tym fre­sku Michał Anioł, było jasne; jasne i dia­bel­nie bun­tow­ni­cze, jeśli się nad tym zasta­no­wić. W prze­ci­wień­stwie do innych kla­sycz­nych wizji Potopu, zapre­zen­to­wana przez Michała Anioła nie nio­sła nadziei, arty­sta nie nama­lo­wał opa­da­ją­cych wód, gołąbka, tęczy, Noego i jego dzieci. Nie uka­zał też roz­sza­la­łych żywio­łów, gniew­nych fal, desz­czu, który wszystko pory­wał. Nie, cały jego geniusz sku­pił się na isto­tach ludz­kich, na ana­li­zie ich jakże zróż­ni­co­wa­nych reak­cji w obli­czu kata­strofy. To było przej­mu­jące. Fresk nie poka­zy­wał stada pędzo­nego na rzeź, lecz tłum ludzi, z któ­rych każdy do samego końca były inny.

A jed­nak wszy­scy mieli umrzeć.

Wszy­scy, oprócz tej garstki wybrań­ców, zamknię­tych w Arce.

Dla­czego?

Dla­czego taka rzeź? – zdaje się krzy­czeć arcy­dzieło Michała Anioła. Jaki powód, jaka zbrod­nia, jaka nie­na­wiść mogłaby uza­sad­nić tę powszechną ofiarę?

– Pro­szę pana, musi pan stąd wyjść – powtó­rzył pół­gło­sem prze­wod­nik. – Następna grupa już czeka.

Zak wypro­sto­wał głowę. To przy­nio­sło ulgę jego szyi, zbo­la­łej po bli­sko pięt­na­stu minu­tach wpa­try­wa­nia się w zdo­biące skle­pie­nie kaplicy fre­ski opo­wia­da­jące histo­rie z Księgi Rodzaju. Zazwy­czaj spoj­rze­nia zwie­dza­ją­cych sku­piały się głów­nie na czwar­tym, naj­słyn­niej­szym, czyli na stwo­rze­niu Adama; Zak nie mógł jed­nak ode­rwać oczu od trzech ostat­nich scen: ofiar Noego, potopu, pijań­stwa Noego.

Skie­ro­wał się do wyj­ścia, spo­glą­da­jąc na zega­rek – była 12.13. Musiał przy­spie­szyć kroku. Miał już tylko pół godziny. Naj­trud­niej­sze było przed nim. Idąc, dotknął torby, którą niósł na ramie­niu, żeby spraw­dzić, czy niczego nie bra­kuje. Dwu­ko­lo­rowe plu­dry, przy­ssawka, zapal­niczka, a przede wszyst­kim… paczka papie­ro­sów. Niczego podej­rza­nego, co mogłoby zwró­cić uwagę gwar­dii szwaj­car­skiej.

Pod gniew­nym spoj­rze­niem prze­wod­nika Zak szybko opu­ścił kaplicę. Jed­nak wcale nie spie­szyło mu się do miej­sca, w któ­rym miał spę­dzić naj­bliż­szych dwa­na­ście godzin, czyli do szafki o wymia­rach pół metra na metr, takiej samej jak ta, w któ­rej sypiał od mie­siąca.

2

Ery­wań, Arme­nia

Dwa szare mer­ce­desy klasy V sunęły sze­ro­kimi ale­jami sto­licy Arme­nii. Brzask zabar­wił ostrym różem kamienne fasady budyn­ków. Słońce kryło się jesz­cze za górą Ara­rat, wzno­szącą się nie­spełna czter­dzie­ści kilo­me­trów na połu­dniowy wschód od mia­sta. Za dwoma ośnie­żo­nymi wierz­choł­kami roz­cią­gały się postrzę­pione pasy czer­wieni.

„Naj­więk­sza góra świata”, pomy­ślał Kirył Eker. Nie naj­wyż­sza. Góra Ara­rat wzno­siła się na zale­d­wie pięć tysięcy metrów. Zawsze mówiono mu jed­nak, że jeśli wyso­kość zmie­rzyć nie od poziomu morza, ale od ota­cza­ją­cej rów­niny, to Ara­rat patrzył na Arme­nię z wyso­ko­ści nie­mal czte­rech tysięcy czte­ry­stu metrów. To naj­więk­sza róż­nica pozio­mów na pla­ne­cie. O wscho­dzie słońca wra­że­nie, że ten olbrzym przy­gniata wszystko wokół, jesz­cze się wzma­gało.

Kirył spoj­rzał na GPS na tablicy roz­dziel­czej. Do Ecz­mia­dzyna jesz­cze dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Trzeba wyje­chać z Ery­wa­nia, prze­bić się przez roz­le­głe przed­mie­ście. Sto­lica Arme­nii stale się roz­ra­sta, wycią­ga­jąc swe macki ku pię­ciu ota­cza­ją­cym ją górom.

Odwró­cił głowę w stronę pasa­żera. Młody Morad nie potra­fił ukryć, jak bar­dzo jest pod­eks­cy­to­wany. To była jego pierw­sza misja. W końcu mógł rzu­cić się w wir… w krwawy wir! Za nimi sie­działo pię­ciu męż­czyzn z kamien­nymi twa­rzami, obo­jęt­nych na nędzę mia­sta, które zosta­wało za nimi. Ze słu­chaw­kami MP3 w uszach. W oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Z gumą do żucia w ustach. Pełne sku­pie­nie. Tylko mia­rowe ruchy szczęk.

Samo­chody mijały wła­śnie wyso­kie mury wytwórni koniaku. Reklama Ara­ratu miała trzy metry na pięć: trzy gwiazdki armeń­skiego brandy wid­niały na tle Ecz­mia­dzyna i… wszech­obec­nej góry Ara­rat. Widzia­nej oczy­wi­ście od strony Arme­nii.

Kirył zer­k­nął w lusterko wsteczne. Pię­ciu sie­dzą­cych z tyłu ludzi zacho­wy­wało spo­kój. Nad­mierny. Znali swoje zada­nie. Inter­wen­cja w kościele nie była tym, co lubili robić, zapewne z powodu sta­rych, wpo­jo­nych im prze­są­dów. Mimo to Kirył im ufał. Szko­lił swoją mili­cję, jak two­rzy się zespół pił­kar­ski – wyszu­ku­jąc i wer­bu­jąc naj­lep­szych ludzi ze wszyst­kich obo­zów szko­le­nio­wych w Azji Środ­ko­wej.

Wśród czter­nastki jego ludzi było trzech Ormian, Irań­czyk, dwóch Tur­ków, Gru­zin, Kazach i kilku innych bez ojczy­zny albo mają­cych wię­cej niż jedną. Kilku – Ahmeta, Nouriego, Jalila – uzna­wano za młode wilki; inni byli doświad­czeni w wal­kach w Gór­nym Kara­ba­chu, Ose­tii czy Cze­cze­nii. Gra­bie­nie gro­bów, rze­zie w świą­ty­niach, tor­tu­ro­wa­nie rodzi­ców na oczach dzieci albo odwrot­nie, nie odstrę­czało ich. Dru­żyna miała swo­jego kapi­tana. Kirył powie­rzył tę funk­cję Zey­ti­nowi, który pro­wa­dził drugi samo­chód. Trudno stwier­dzić, czy mózg w oko­licy bli­zny prze­ci­na­ją­cej jego łysą czaszkę doznał uszko­dze­nia. Wia­domo, że facet był pozba­wiony emo­cji.

I wresz­cie, cała dru­żyna musiała dopiesz­czać naj­młod­szego rekruta, nadzieję, perełkę. Morada! Kirył długo go szu­kał w dwu­dzie­stu obo­zach. W końcu natra­fił na niego w wię­zie­niu na gra­nicy Libanu z Syrią. Chło­pak nie miał nawet trzy­na­stu lat, kiedy nożem kuchen­nym pode­rżnął gar­dło kochan­kowi matki. Zda­niem Morada – jej gwał­ci­cie­lowi. Morad był jak czy­sty dia­ment, który Kirył szli­fo­wał przez dłu­gie mie­siące. Rów­no­cze­śnie blon­dyn i metys, wiotki, roz­czo­chrany, z czer­wo­nym sza­lem na szyi, Morad wyglą­dał tro­chę na namiastkę Małego Księ­cia Saint-Exupéry’ego. Nie­dawno obcho­dził sie­dem­na­ste uro­dziny. Teraz nasto­la­tek gła­dził rogową ręko­jeść szty­letu, który trzy­mał mię­dzy nogami. Jego twarz roz­świe­tlał uśmiech roz­pa­sa­nego dziecka.

Droga do Ecz­mia­dzyna przez cały czas była nie­mal pusta. Mer­ce­desy wyprze­dziły jeden rower, dwa konne wozy, minęły kilka pro­sty­tu­tek, troje star­ców usta­wia­ją­cych skrzynki z warzy­wami. Mia­sto zda­wało się nie mieć końca. Szare mer­ce­desy prze­jeż­dżały teraz obok kilku kasyn. Sfa­ty­go­wane neony gasły w świe­tle budzą­cego się dnia. Nędzna pro­win­cjo­nalna imi­ta­cja Las Vegas, prze­mknęło Kiry­łowi przez myśl, cho­ciaż dosko­nale wie­dział, że te pode­ry­wań­skie kasyna przy­no­szą for­tunę lokal­nym mafiom. Do Iranu było stąd tylko kilka kilo­me­trów, a bogaci Irań­czycy chęt­nie prze­kra­czali gra­nicę, by poczuć dreszcz emo­cji przy grach na pie­nią­dze, u nich zaka­za­nych. Muzuł­ma­nie, chrze­ści­ja­nie czy Żydzi – sami hipo­kryci!

Dwie­ście metrów, obwie­ścił kobie­cym gło­sem GPS.

Kate­dra wyło­niła się tuż za ron­dem na placu Komi­tas, w głębi asfal­to­wej alei oświe­tla­nej szpa­le­rem żół­ta­wych latarni. Kirył przy­glą­dał się fasa­dzie z jasnego kamie­nia. A zatem tak wyglą­dała ta sto­lica ormiań­skiego Kościoła, bizan­tyj­ski Waty­kan, pierw­sza świą­ty­nia naj­star­szego pań­stwa chrze­ści­jań­skiego i ten mały kościół wyso­ko­ści nie­spełna pięć­dzie­się­ciu metrów, archi­tek­to­niczne dzieło maj­ster­ko­wi­cza, napra­wiane byle jak po kolej­nych kata­kli­zmach.

Mer­ce­desy zapar­ko­wały. Kirył odru­chowo rozej­rzał się po oko­licy. Było kilka minut po szó­stej rano. Na placu ani żywego ducha. Ide­alna pora, kiedy na straży tego miej­sca stoi tylko góra Ara­rat.

Kirył pomy­ślał, że tak dawno włó­czy się po tym zakątku świata, że pra­wie nie dostrzega już potęż­nej góry. Wciąż prze­kra­czał gra­nice tego kon­fetti państw wokół masywu – Tur­cji, Iranu, Iraku, Arme­nii, Azer­bej­dżanu, Nachi­cze­wanu. Zwy­kle zapo­mi­nał o olbrzy­mie. Ale nie dziś.

Zey­tin wysiadł z dru­giego mer­ce­desa wraz z szóstką swo­ich ludzi. Szedł w stronę Kiryła, popra­wia­jąc pas kałasz­ni­kowa. On także zwró­cił oczy na górę Ara­rat.

– Kirył, to prawda, co mówią? Że mnisi z kate­dry w Ecz­mia­dzy­nie mogli oglą­dać stąd przez lor­netkę Arkę Noego, która osia­dła na górze? I że przez wieki poka­zy­wali ją podróż­nym?

– Prawda – potwier­dził Kirył. – Tylko że od Navarry wia­domo, że widzieli nie arkę, ale skalny występ, który tro­chę ją przy­po­mi­nał.

Zey­tin uśmiech­nął się. Zapa­lił papie­rosa.

– A co z reli­kwiami? Z tym kawał­kiem drewna z arki, który jest w kate­drze?

– Jedno wiem na pewno – odparł Kirył – te reli­kwie są warte for­tunę. Co do reszty…

Za ich ple­cami sta­nął jeden z najem­ni­ków. Jalil, Ormia­nin.

– Zniósł je święty Jakub. Od dzie­ciń­stwa słu­cha­łem tej opo­wie­ści. Jakub był mni­chem, który zgu­bił się na Ara­ra­cie. Konał z pra­gnie­nia. Wtedy uka­zał mu się anioł, spra­wił, że try­snęło źró­dło i powie­rzył mu kawa­łek drewna z arki. Jakub zszedł i uznano go za świę­tego. Kate­drę wybu­do­wano wokół tego kawałka drewna. Źró­dło wciąż bije na górze, podobno to jedyne miej­sce na Ara­ra­cie, gdzie pły­nie woda.

Jalil wypluł gumę do żucia i cią­gnął.

– Anioł ostrzegł Jakuba, że ten kawa­łek arki to dowód, który ma powstrzy­mać ludzi od wspi­na­nia się na Ara­rat. Odtąd wszy­scy Ormia­nie uwa­żają tę górę za świętą.

Kirył zbli­żył się o krok i rzu­cił z pogar­dliwą miną:

– Skoro boisz się spro­fa­no­wać to miej­sce, zostań na zewnątrz, Jalil.

Palce Ormia­nina zaci­snęły się na lufie kara­binu maszy­no­wego. Już roz­chy­lił usta, żeby wydu­kać prze­pro­siny, ale Kirył nie dopu­ścił go do głosu.

– Od cza­sów Jakuba wielu świ­rów wcho­dziło na Ara­rat w poszu­ki­wa­niu śla­dów tej cho­ler­nej arki. Nie zawra­caj mi głowy legen­dami o miej­scu strze­żo­nym przez anioły, które odpę­dzają cie­kaw­skich, Jalil! Zro­bimy tylko, co do nas należy – zabie­rzemy to, co zostało z arki. Jakieś reli­kwie. Reli­kwie roz­pro­szone po świe­cie. Albo dowody, nazy­waj to, jak chcesz. To robota, za którą nam płacą – zebrać je wszyst­kie.

– Po co? – spy­tał Zey­tin.

– Kto wie? Na pewno dla pie­nię­dzy. Wystar­czy ci to?

– Tak…

– Ruszamy.

Czter­na­stu męż­czyzn odbez­pie­czyło kałasz­ni­kowy i prze­szło kilka metrów dzie­lą­cych ich od kate­dry.

3

Biblio­teka waty­kań­ska

Biblio­teka Apo­stol­ska w Waty­ka­nie jest trze­cim pod wzglę­dem liczeb­no­ści księ­go­zbio­rem na świe­cie. Zgro­ma­dzono tu bli­sko dwa miliony ksiąg, które zaj­mują ponad osiem­dzie­siąt kilo­me­trów pó­łek. Są tu księgi litur­giczne z epoki Mero­win­gów, ewan­ge­lia­rze śre­dnio­wieczne, kopie Biblii na weli­nie, kodeksy aztec­kie… Skarby roz­bu­dza­jące cie­ka­wość tysięcy zwie­dza­ją­cych z Rzymu, Włoch, całej Europy, ku któ­rych roz­cza­ro­wa­niu tury­stom udo­stęp­niano tylko trzy sale sław­nych Taj­nych Archi­wów Waty­kanu, utwo­rzo­nych w roku 1610 przez Pawła V.

Od roku 2000 wszyst­kie tajne archiwa są dostępne dla bada­czy: garstki naukow­ców, naj­wy­żej stu dzien­nie, ludzi, któ­rzy uzy­skali naj­lep­sze reko­men­da­cje.

Zak wiele mie­sięcy zabie­gał o zgodę. Znów spoj­rzał na zega­rek, rów­no­cze­śnie, jakby przy­pad­kiem, pochy­la­jąc się nad reje­strem bulli papie­skich z XVIII wieku. Sale archi­wum były otwarte tylko od ósmej do trzy­na­stej. Za kilka minut wszy­scy zostaną popro­szeni o wyj­ście. Zak dys­kret­nie obser­wo­wał salę, mru­żąc oczy i uda­jąc sku­pie­nie bada­cza, który nie dostrzega już nie­sły­cha­nego piękna sali, par­kietu, bogac­twa fre­sków nama­lo­wa­nych na skle­pie­niu, nie widzi ogrom­nych dębo­wych szaf pod ścia­nami, szaf peł­nych zaku­rzo­nych archi­wa­liów.

To było nie­sa­mo­wite miej­sce.

Zak się­gnął po kolejny rejestr z lat 1761–1762, przez chwilę trzy­mał go w rękach, potem odsta­wił – pra­wie w to samo miej­sce. Ale nie cał­kiem. Na półkę wyżej.

Dreszcz stra­chu prze­szedł mu po ple­cach, cho­ciaż wie­dział, że ani biblio­te­ka­rze, ani naukowcy nie zauwa­żyli jego manewru – ani dziś, ani w poprzed­nie dni. Był ostrożny. Prze­miesz­czał naj­wy­żej jedną albo dwie księgi na godzinę, ni­gdy wię­cej. Czuł, że pot spływa mu po karku. Wła­śnie prze­sta­wił ostat­nią księgę! W ciągu tygo­dnia, książka po książce, opróż­nił w dębo­wej sza­fie prze­strzeń długą na metr i głę­boką na pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Skra­wek wśród kilo­me­trów pó­łek zasło­nię­tych solid­nymi drzwiami… który biblio­te­karz mógłby to zauwa­żyć?

Do sali wszedł gwar­dzi­sta i potrzą­snął mosięż­nym dzwon­kiem. To był dys­kretny sygnał, że pora wycho­dzić. Przez moment w tej sali medy­ta­cji zapa­no­wało coś na kształt poru­sze­nia. Ści­ska­jąc w dłoni rurkę, Zak po raz ostatni oce­nił spoj­rze­nia wro­gów. Nie oba­wiał się oczu kamer, wybrał jedyny kawa­łek szafy poza ich zasię­giem, w pół­nocno-zachod­nim rogu sali. Alarmy włą­czano dopiero po wyj­ściu ostat­niego czy­tel­nika. Biblio­te­ka­rze byli odwró­ceni do niego tyłem, odkła­dali na miej­sce tomy prze­glą­dane rano.

Teraz!

Zak pochy­lił się i w nie­spełna dwie sekundy wyko­nał ruchy ćwi­czone od mie­siąca: bez­sze­lest­nie wsu­nął ciało w cia­sną skrytkę, rów­no­cze­śnie przy­kle­ja­jąc przy­ssawkę do wewnętrz­nej ścianki dębo­wych drzwi szafy, żeby zamknąć je od środka.

Ukryć się w kom­plet­nych ciem­no­ściach.

Cze­kać.

4

Ecz­mia­dzyn, Arme­nia

Czter­na­stu uzbro­jo­nych najem­ni­ków wtar­gnęło do kate­dry w Ecz­mia­dzy­nie. Garstka obec­nych natych­miast prze­stała śpie­wać. Było to zale­d­wie dwa­na­ście osób, w więk­szo­ści stare kobiety. Matka z dwójką dzieci. Kilku męż­czyzn.

W głębi kate­dry, bli­sko ołta­rza, kapłan i dia­kon zamarli niczym woskowe figury w czer­wo­nych sutan­nach wyszy­wa­nych zło­tem. Ręce kapłana zaci­snęły się na drew­nia­nym krzyżu przed nim. Tylko srebrna kadziel­nica w ręce dia­kona wciąż się koły­sała.

– To khn­kar­kut’iwn – szep­nął Jalil, trzy­ma­jąc broń w goto­wo­ści. – Cere­mo­nia oka­dza­nia. Począ­tek obrządku bizan­tyj­skiego.

Chra­pliwy głos kapłana roz­brzmiał w ciszy.

– Kim jeste­ście?

Kirył poto­czył wzro­kiem po wnę­trzu kate­dry, obo­jętny na piękno per­skiej mozaiki. Musiał dzia­łać szybko, nie zosta­wia­jąc żad­nych świad­ków.

– To nie potrwa długo. Klu­cze do reli­kwia­rza. Tego, w któ­rym jest kawa­łek arki.

Kirył dokład­nie prze­stu­dio­wał plany. Reli­kwiarz umiesz­czono w pół­noc­nym tran­sep­cie. Głos kapłana roz­brzmiał jak grzmot.

– Jeste­ście w domu Bożym! W naj­star­szym kościele świata. Ta reli­kwia jest…

Zanim duchowny dokoń­czył zda­nie, Kirył ski­nął głową na Morada. Chło­pak wzbu­rzył pal­cami jasne włosy, zaci­snął palce na rogo­wej ręko­je­ści noża i pod­szedł do czło­wieka znaj­du­ją­cego się naj­bli­żej – przy­gar­bio­nego, pomarsz­czo­nego starca, który od ich wtar­gnię­cia nie prze­stał szep­tem odma­wiać modlitw.

Męż­czy­zna zro­zu­miał.

Jego usta poru­szały się jesz­cze szyb­ciej. Tkwił w miej­scu, wytrzesz­czył tylko na Morada duże nie­bie­skie oczy i zaci­snął ręce na welu­ro­wym kasz­kie­cie. Świst powie­trza. Morad wyko­nał ruch, jakby odpę­dzał komara. Nie­mal ele­gancki.

Ostrze noża roz­cięło gar­dło starca, który osu­nął się, prze­wra­ca­jąc trzy krze­sła.

Matka zakryła dzie­ciom oczy. Jakaś sta­ruszka się prze­że­gnała. Szu­rały krze­sła. Kapłan upu­ścił drew­niany krzyż, który z ogłu­sza­ją­cym hukiem upadł na posadzkę nawy.

– Mój Boże, kim wy…

– Spie­szy nam się. Jeste­śmy ludźmi, któ­rym się spie­szy. Klu­cze do reli­kwia­rza, szybko…

Za nimi na dzie­dzińcu roz­le­gły się kroki. Odgłos despe­rac­kiego biegu. Kirył nawet się nie odwró­cił. Tym zaj­mie się Zey­tin. Ucie­ki­nier wyszedł już z kaplicy pod chó­rem, zasła­niała go kolumna. Pięć­dzie­się­cio­la­tek ubrany w szary gar­ni­tur, taki, jakie noszą bie­dacy, któ­rzy nie sprze­dali jesz­cze god­no­ści. Zdą­żył tylko poło­żyć rękę na masyw­nych drew­nia­nych drzwiach. Seria z kara­binu zwa­liła go z nóg. Dwa­dzie­ścia kul utkwiło w jego ciele i w dębo­wym drew­nie.

– Nie­szczę­śni sza­leńcy – powie­dział kapłan.

Wsu­nął rękę pod czer­woną sutannę i wyjął pęk klu­czy.

– Bądź­cie prze­klęci…

Obok niego łań­cuch kadziel­nicy przej­mu­jąco podzwa­niał w drżą­cej ręce dia­kona.

– Roz­sądna decy­zja – szep­nął Kirył.

Dowódca najem­ni­ków odwró­cił się do Morada i Zey­tina, gło­śno wyda­jąc roz­kazy.

– Kończmy z tym. Morad, pode­rżnij gar­dła kapła­nowi i dia­ko­nowi. Na ołta­rzu. Zey­tin, wypro­wadź tę trzódkę na zewnątrz, roz­strze­lamy ich za świą­ty­nią.

Na roz­kaz Kiryła trzy­na­ście kara­bi­nów maszy­no­wych zwró­ciło się ku wier­nym, unie­moż­li­wia­jąc im wszelką próbę ucieczki. Ormianka krzy­czała, tuląc dzieci. Nagle w nawie jakiś męż­czy­zna padł na kolana.

– Nie, bła­gam!

Zey­tin już przy­ci­skał spust kałasz­ni­kowa, celu­jąc w serce klę­czą­cego, ale Kirył wycią­gnął rękę.

– Cze­kaj…

Ten męż­czy­zna na klęcz­kach bła­gał po fran­cu­sku.

Kirył zasta­na­wiał się przez chwilę. Mógł sobie pozwo­lić na zabi­cie tuzina Ormian – kobiet, dzieci, kapłana… To wywo­ła­łoby silne wzbu­rze­nie w całym kraju, ale oni zdą­ży­liby dawno prze­kro­czyć gra­nicę… Wspól­nota mię­dzy­na­ro­dowa nie prze­ję­łaby się tą rze­zią, jatką, jakich wiele na bar­ba­rzyń­skim Wscho­dzie.

Ale jeżeli zabije Fran­cuza…

Wiele się nauczył pod­czas dłu­gich poby­tów w Euro­pie. Zachodni poli­tycy byli więź­niami mediów, a media były więź­niami emo­cji spo­łecz­nych. Fran­cuz zamor­do­wany w Arme­nii… Wie­dział, jak to się poto­czy. Zosta­nie wyzna­czony sędzia do walki z ter­ro­ry­zmem, pre­zy­dent Repu­bliki uzna to za sprawę oso­bi­stą, zaan­ga­żują się sto­wa­rzy­sze­nia, dzien­ni­ka­rze, rodzina, dia­spora. Komando będzie ści­gane mię­dzy­na­ro­do­wym listem goń­czym.

To będzie sprawa rangi pań­stwo­wej! Nie zamkną jej, dopóki nie dopadną win­nego, by rzu­cić go na żer zachod­niej opi­nii publicz­nej.

Kirył zaklął pod nosem. Fran­cuz w tym kościele! Nie­prze­wi­dziane ziarnko pia­chu. Ten gość widział już, jak pode­rżnęli gar­dło jed­nemu Ormia­ni­nowi, a dru­giego nafa­sze­ro­wali oło­wiem. Kirył nie mógł pozwo­lić sobie na to, żeby był świad­kiem dal­szej rzezi, ale gdyby go zabił, wpa­ko­wałby się w wiel­kie tara­paty.

5

Biblio­teka Apo­stol­ska, Waty­kan

Godziny upły­wały w mroku. Zak cier­pli­wie cze­kał, choć doskwie­rały mu skur­cze i czuł się jak pogrze­bany w za małej trum­nie. Paskudny smród kurzu prze­mie­szany z wonią deter­gen­tów prze­ciw­ple­śnio­wych draż­nił mu gar­dło i noz­drza. Tego szcze­gółu nie prze­wi­dział. Poza tym z dzie­cinną łatwo­ścią reali­zo­wał swój plan. Wystar­czyła odro­bina obser­wa­cji. Przy­go­to­wu­jąc się, Zak odkrył, że wszyst­kie sztuczki zna­nych ilu­zjo­ni­stów – indyj­skie skrzy­nie z prze­cię­tymi na pół kobie­tami – bazo­wały na tym samym: zdol­no­ści ludz­kiego ciała do sku­le­nia się i wci­śnię­cia w bar­dzo małą prze­strzeń. To była tylko kwe­stia tre­ningu i sil­nej woli. W swoim miesz­ka­niu przy Via delle Quat­tro Fon­tane Zak od mie­siąca sypiał w szafce Ikei wiel­ko­ści półki biblio­tecz­nej. Każ­dego dnia, po prze­bu­dze­niu, czuł się coraz mniej obo­lały.

Już od sied­miu godzin ukry­wał się w tej sza­fie. W ciszy opu­sto­sza­łej sali taj­nego archi­wum Zak pozwo­lił swo­bod­nie bujać myślom. A te nie­zmien­nie bie­gły ku pie­kłu. Czyż nie po to ska­zy­wał ciało na takie tor­tury, żeby prze­kro­czyć jego bramy?

We wszyst­kich wiel­kich biblio­te­kach świata pie­kłem nazywa się zamkniętą dla gości salę, gdzie zgro­ma­dzone są dzieła zaka­zane. Ale ze wszyst­kich pie­kieł to w Biblio­tece Apo­stol­skiej było nie­wąt­pli­wie naj­bar­dziej fascy­nu­jące. Na wszyst­kich forach inter­ne­to­wych pisano o nim jako o miej­scu, do któ­rego wolno było wcho­dzić tylko papie­żowi! Blogi, które Zak czy­tał wciąż na nowo, snuły fan­ta­zje o naj­bar­dziej tajem­ni­czej sali świata, gdzie Kościół zgro­ma­dził dzieła zaka­zane przez cen­zurę od śre­dnio­wie­cza, pod­ręcz­niki cza­rów, czarne biblie, księgi alche­mi­ków…

Jed­nak pie­kło kryło przede wszyst­kim apo­kryfy – wszyst­kie te histo­rie biblijne i ewan­ge­liczne, któ­rych Kościół z róż­nych wzglę­dów nie uznał za praw­dziwe. Biblia nie ma w sobie nic z tek­stu wyry­tego w mar­mu­rze, ta księga jest w rze­czy­wi­sto­ści tylko kom­pi­la­cją róż­nych opo­wie­ści i poema­tów – wyse­lek­cjo­no­wa­nych, dobra­nych, mody­fi­ko­wa­nych na prze­strzeni czasu – co naj­mniej do XIX wieku.

Zak usi­ło­wał pomóc jakoś zbo­la­łemu łok­ciowi, przy­ci­śnię­temu do dębo­wych drzwi. Ostroż­nie prze­su­nął się o kilka cen­ty­me­trów. Więk­szość tych apo­kry­ficz­nych opo­wie­ści nie miała więk­szej war­to­ści – to zresztą dla­tego usu­nięto je z chrze­ści­jań­skiego kanonu. Na ogół te teo­re­tycz­nie tajne tek­sty można było prze­czy­tać w cało­ści, naj­zwy­czaj­niej wyszu­ku­jąc je w Inter­ne­cie.

Teo­re­tycz­nie…

Któż bowiem – poza nie­licz­nymi wybrań­cami, dopusz­czo­nymi do pie­kła biblio­teki waty­kań­skiej – mógł porów­nać ory­gi­nalny tekst z prze­kła­dem rzu­co­nym na żer inter­nau­tom? Co naprawdę zawie­rały ewan­ge­lie Toma­sza, Pio­tra, Juda­sza, Filipa? Testa­menty dwu­na­stu patriar­chów? Psalmy Salo­mona?

A przede wszyst­kim – tajem­nica nad tajem­nicami: jaka prawda kryła się w naj­bar­dziej pożą­da­nej opo­wie­ści apo­kry­ficz­nej, tej, dla któ­rej Zak od sied­miu godzin cier­piał katu­sze, rzu­cał na szalę wła­sne życie, ryzy­ku­jąc tę sza­leń­czą akcję, którą przy­go­to­wy­wał od tygo­dni?

Księga…

Zak drgnął. Wyraź­nie sły­szał skrzyp­nię­cie drzwi w sali numer dwa. Naresz­cie, pomy­ślał z ulgą.

Sku­pić się. A przede wszyst­kim – nie naro­bić hałasu.

Ktoś się zbli­żał. Dwaj męż­czyźni. Jeden stą­pał ciężko, drugi miał lżej­szy krok. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami.

Zak nauczył się, pro­wa­dząc swoje poszu­ki­wa­nia, że legendy ota­cza­jące salę pie­kła, na przy­kład ta, wedle któ­rej tylko papież mógł do niej wcho­dzić, nie miały sensu. W rze­czy­wi­sto­ści pie­kło było taką samą salą biblio­teczną, jak inne. A biblio­teka musi oddy­chać, być przed­mio­tem szcze­gól­nej, pro­fe­sjo­nal­nej uwagi, zabie­gów tym częst­szych, im star­sze, cen­niej­sze, deli­kat­niej­sze są księgi wyma­ga­jące kon­ser­wa­cji.

Tam, bar­dziej niż gdzie­kol­wiek, trzeba dbać o utrzy­ma­nie wła­ści­wej tem­pe­ra­tury i wil­got­no­ści; trzeba sprzą­tać, wie­trzyć, restau­ro­wać zbiory, a teraz, w erze infor­ma­ty­za­cji, należy je także digi­ta­li­zo­wać.

Kon­ser­wa­cja, walka z nisz­czy­ciel­skim dzia­ła­niem czasu, ozna­cza prace czę­ste i sku­teczne. Pie­kło, podob­nie jak inne pomiesz­cze­nia biblio­teki, wymaga codzien­nej tro­ski.

Odgłosy stały się bar­dzo bli­skie, jakby ktoś sta­nął za dębo­wymi drzwiami. Zak sta­rał się nie pani­ko­wać: w pustej sali każdy dźwięk odbi­jał się echem jak w kate­drze, a nocni pra­cow­nicy byli w całej biblio­tece, nie tylko obok jego szafy.

Mimo to… Zak nie śmiał już nawet oddy­chać. Naj­trud­niej­sze jed­nak było jesz­cze przed nim.

Za kilka godzin miał przejść do reali­za­cji dru­giego etapu planu. To wyzwa­nie wyma­gało bra­wury.

6

Ecz­mia­dzyn, Arme­nia

W kate­drze smród moczu mie­szał się z wonią kadzi­dła. Fran­cuz stał przed Kiry­łem w spodniach mokrych w kro­czu.

– Vic­tor Peyre – odczy­tał Kirył, syla­bi­zu­jąc imię i nazwi­sko. – Aleja Dau­me­snil 5, Paryż.

Wsu­nął doku­ment do kie­szeni, a port­fel oddał Zey­ti­nowi.

– Won stąd! Wiem, jak się nazy­wasz i gdzie miesz­kasz. Jeżeli przed upły­wem godziny powia­do­misz kogo­kol­wiek – poli­cję czy kogoś innego, jeżeli piśniesz słowo o tym, co tu widzia­łeś, znaj­dziemy cię. Cie­bie, a jeżeli nie cie­bie, to twoją rodzinę. Nie wiesz, kiedy ani gdzie. Znaj­dziemy twoją córkę, matkę. Rozu­miesz?

Vic­tor Peyre drżał jak liść. Kirył przy­tknął mu lufę kałasz­ni­kowa do czoła.

– Wszystko jasne? Wynoś się. I zapo­mnij.

Najem­nik otwo­rzył cięż­kie dębowe drzwi. Powiódł oczyma za Fran­cu­zem, który nie­zdar­nie biegł do samo­chodu, potem szu­kał klu­czy­ków i wresz­cie uru­cho­mił tere­nówkę. Czer­wony nis­san patrol. Roz­pę­dzał się w alei. Znik­nął za pla­cem Komi­tas.

Kirył skrzy­wił się lek­ce­wa­żąco, obser­wu­jąc ucieczkę Fran­cuza.

– Lepiej nie tra­cić czasu – szep­nął. – Czy­ścimy wszystko i zabie­ramy się stąd.

Oddział Kiryła miał do poko­na­nia tylko kilka kilo­me­trów, by schro­nić się w Nachi­cze­wa­nie, auto­no­micz­nej repu­blice azer­skiej. Teo­re­tycz­nie gra­nica mię­dzy Arme­nią a Azer­bej­dża­nem była zamknięta, ale na tych krań­cach impe­rium wła­dza nale­żała do tego, kto mógł pła­cić. Czyli do tych, któ­rzy zara­biali na han­dlu, dziew­czy­nach, nar­ko­ty­kach, ropie naf­to­wej, dzie­cia­kach. Ci ludzie nic sobie nie robili z ceł. Two­rzyli zamknięty krąg mafijny!

– Dobra, koń­czymy…

Dzie­się­cioro wier­nych stało pod murem kate­dry. Od pół­nocy, w miej­scu nie­wi­docz­nym z ulicy. Matka z dwoj­giem dzieci. Trzy sta­ruszki. Czter­dzie­sto­let­nia kobieta przy kości. Trzech męż­czyzn, już nie­mło­dych.

Sze­ściu najem­ni­ków celo­wało do Ormian, cze­ka­jąc na znak Kiryła, by zacząć strze­lać. Morad i Zey­tin zostali z pię­cioma ludźmi w kate­drze, żeby zająć się duchow­nymi, zabrać drewno arki, a przy oka­zji zra­bo­wać to, co wpad­nie im w ręce – inne reli­kwie, obrazy, rzeźby…

Kirył obser­wo­wał ska­zań­ców. Czuł do tych nie­zna­jo­mych tylko pogardę, podob­nie jak do Fran­cuza, który uciekł, szcza­jąc w por­tki. Ci Ormia­nie pozwa­lali się mor­do­wać bez sprze­ciwu, trzy­ma­jąc się tylko swo­jej cho­ler­nej wiary. Nawet matka nie pró­bo­wała rato­wać dzieci. Męż­czy­zna chwy­tał się różańca, zaci­skał na nim palce, zamiast rozej­rzeć się za jaką­kol­wiek bro­nią – byle czym, kamie­niem, kijem. W grun­cie rze­czy te barany dosta­wały to, na to zasłu­żyły.

Szły na rzeź.

Kirył zamie­rzał opu­ścić rękę, roz­ka­zu­jąc strze­lać sze­ściu najem­ni­kom two­rzą­cym plu­ton egze­ku­cyjny. Niech wyślą te owieczki, by pasły się przez wiecz­ność na łąkach obie­ca­nego im raju.

Odwró­cił głowę, sły­sząc pisk opon.

Usły­szał tylko war­kot sil­nika, zauwa­żył żwir wyska­ku­jący spod nich przy rogu świą­tyni. Ostre hamo­wa­nie, potem roz­pę­dza­jący się samo­chód, który był coraz bli­żej.

Kirył odru­chowo wyce­lo­wał.

Samo­chód wyło­nił się zza kościoła. Przez moment Kirył myślał, że śni.

Prze­cież to nie­moż­liwe, pomy­ślał. To nie ma sensu.

7

Biblio­teka Apo­stol­ska, sala taj­nego archi­wum, Waty­kan

Obu­dził się duży palec u nogi. Potem drugi.

Zak z namasz­cze­niem poru­szał koń­czy­nami, całym cia­łem – cen­ty­metr po cen­ty­metrze. Tę metodę zale­cił mu kine­zy­te­ra­peuta, zapo­bie­gała kur­czom. Była pierw­sza nad ranem, Zak już od dwu­na­stu godzin cze­kał w sza­fie. Hałas robiony przez ekipę sprzą­ta­jącą dobie­gał teraz z daleka. Zak sły­szał stłu­miony pomruk odku­rza­cza z innej sali.

To była ta chwila, naj­bar­dziej tech­niczny etap planu: ope­ra­cja trans­for­ma­cji na oślep!

Miał już na sobie część mun­duru, musiał jesz­cze roz­piąć koszulę i zdjąć dżinsy, wyko­nu­jąc prze­my­ślane, gadzie ruchy; tylko dłu­gie dwu­ko­lo­rowe plu­dry leżały wciąż w tor­bie. Dzięki tre­nin­gowi nie było to jed­nak nic trud­nego. Naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane było zdo­by­cie tego stroju. Zak zapła­cił mają­tek pośred­ni­kowi, który wyglą­dał jak mafioso. To on dostar­czył mu kar­ma­zy­nowy mun­dur ofi­cer­ski, trud­niej dostępny i mniej folk­lo­ry­styczny niż bufia­ste spodnie w czer­wone, żółte i nie­bie­skie pasy waty­kań­skich gwar­dzi­stów.

Wygi­na­jąc się w ciszy, zdo­łał się prze­brać. Za moment miał wyło­nić się z nico­ści, pozo­sta­wał jed­nak pewien szcze­gół, aby dopeł­nić dzieła. Cał­kiem miły ele­ment planu… Dłoń Zaka zanu­rzyła się w tor­bie, palce wycią­gnęły papie­rosa z paczki. Pło­myk zapal­niczki gwał­tow­nie roz­świe­tlił mroczną alkowę. Zak zmru­żył oczy. Palił długo, delek­tu­jąc się każ­dym łykiem dymu, i już myślał o dal­szych eta­pach dzia­ła­nia.

Kiedy z papie­rosa został już pra­wie nie­do­pa­łek, Zak znów nad­sta­wił ucha. Usły­szał tylko dźwięki docho­dzące z innych sal. Ostroż­nie pchnął nogą dębowe drzwi. Jaskrawe świa­tło nie­mal go ośle­piło. Poru­szał nogami, żeby pozbyć się ostat­nich „mró­wek”, które bie­gały po jego koń­czy­nach, szybko popra­wił czer­wone spodnie, a potem skie­ro­wał się tam, skąd dobie­gały głu­che odgłosy.

Celowo mocno ude­rzał butami o posadzkę opu­sto­sza­łego kory­ta­rza. Chciał, żeby sprzą­ta­cze sły­szeli, że nad­cho­dzi.

Ktoś w tym miej­scu? O pierw­szej w nocy?

Efekt zasko­cze­nia odgry­wał klu­czową rolę w jego sza­lo­nym pla­nie.

Euge­nio i Guido zamarli, sły­sząc odgłos kro­ków w sali archi­wum. Od pra­wie trzech lat spę­dzali noce w Biblio­tece Apo­stol­skiej Waty­kanu. Nie­zwy­kle rzadko zda­rzało się, by kogo­kol­wiek tu spo­tkali. Prawdę mówiąc, straż­nicy ni­gdy tutaj nie zaglą­dali. Dwaj Włosi nie mieli jed­nak czasu, by się nad tym zasta­na­wiać – cień na moment zasło­nił drzwi, potem wszedł w krąg świa­tła.

Od razu roz­po­znali kar­ma­zy­no­wym mun­dur. To był ofi­cer.

Miał kamienną twarz.

Ale naprawdę zaska­ku­jący był inny szcze­gół, w tym pomiesz­cze­niu praw­dziwa eks­tra­wa­gan­cja.

Ofi­cer trzy­mał w lewej ręce nie­do­pa­łek papie­rosa.

Długo przy­pa­try­wał się obu osłu­pia­łym sprzą­ta­czom. Poka­zu­jąc nie­do­pa­łek, powie­dział tylko jedno słowo:

– Kto?

Euge­nio i Guido patrzyli na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem. Żaden nie uchy­lił ust.

Ofi­cer cze­kał jesz­cze chwilę, potem wes­tchnął i pod­jął znu­żo­nym gło­sem:

– W porządku. Zakła­dam, że żaden z was o niczym nie wie.

Wciąż miał przed sobą tylko dwóch onie­mia­łych ze zdu­mie­nia ludzi.

– W takim razie będę musiał wpro­wa­dzić was w tę sprawę – powie­dział ofi­cer. – Mie­siąc temu war­tow­nik z sali trze­ciej, otwie­ra­jąc rano biblio­tekę, zna­lazł peta ukry­tego w wywietrz­niku w toa­le­cie na trze­cim pię­trze. Incy­dent powtó­rzył się od tego czasu dwu­krot­nie. Po dys­kret­nym śledz­twie usta­li­li­śmy, że jest tylko jedno wytłu­ma­cze­nie: palacz poja­wia się nocą i zna miej­sce na tyle dobrze, żeby nie uru­cho­mić wykry­wa­czy dymu. Wie­cie lepiej niż kto­kol­wiek inny, że na tych pię­trach noc­nym sprzą­ta­niem zaj­muje się tylko jedna ekipa.

Ofi­cer zamilkł na chwilę, a potem dodał:

– Tylko jedna ekipa. Czyli wy dwaj!

Po każ­dym zda­niu ofi­cera zapa­dała gro­bowa cisza.

– Pano­wie, nie muszę wam wyja­śniać, że pale­nie w waty­kań­skich wnę­trzach…

Euge­nio i Guido wyglą­dali jak szma­ciane mario­netki przy­cze­pione do kija od szczotki. Męż­czy­zna w kar­ma­zy­no­wym mun­du­rze długo przy­glą­dał się nie­do­pał­kowi.

– Zna­la­złem tego peta kilka minut temu. W toa­le­cie, jak zwy­kle na pierw­szym pię­trze. Przyjmę zało­że­nie, że wino­wajca jest tylko jeden… Wysunę dwie hipo­tezy. Wasze imiona to Euge­nio i Guido, nie mylę się?

Dwaj bla­dzi ze stra­chu sprzą­ta­cze poki­wali gło­wami.

– A zatem, Euge­nio i Guido, palacz jest jeden. Mamy dwie moż­li­wo­ści – albo ten, który nie pali, wie o sztucz­kach kolegi i wyda go. Nie mogę obie­cać, że dzięki temu zachowa pracę, powiedzmy jed­nak, że zosta­nie potrak­to­wany łagod­niej. Albo – to druga moż­li­wość – ten, który nie pali, o niczym nie wie, więc jego kolega powi­nien sam się przy­znać… Ponie­waż, jak się już chyba domy­śla­cie, jeśli żaden się nie ode­zwie, obaj zosta­niecie zwol­nieni, i to w try­bie dys­cy­pli­nar­nym.

Czworo oczu wpa­try­wało się w nie­do­pa­łek. Euge­nio i Guido zda­wali się pogrą­żeni w zadu­mie, jakby usi­ło­wali sobie przy­po­mnieć każdą chwilę dłu­gich nocy, które spę­dzali razem w ogrom­nych salach.

Zak nie krył obu­rze­nia. Obser­wo­wał dwóch sprzą­ta­czy i dosłow­nie czy­tał w ich myślach. Każdy z nich wie­dział, że jest nie­winny! Każdy był więc prze­ko­nany, że winny jest ten drugi i… cze­kał, aż tam­ten się przy­zna.

Guido kon­tra Euge­nio.

Dwaj przy­ja­ciele, któ­rzy spę­dzili razem pra­wie tysiąc nocy.

Myśl, że sto­jący przed nimi ofi­cer to oszust, nie wcho­dziła w grę. Jesz­cze nie. Zak celowo prze­dłu­żał tę chwilę. Przy­brał srogą minę nie­złom­nego nauczy­ciela. Czas grał na jego korzyść. Z każdą sekundą nara­stała nie­na­wiść mię­dzy sprzą­ta­czami, nisz­cząc lata przy­jaźni.

Euge­nio kon­tra Guido.

Obaj mieli już pew­ność, że ten drugi to zwy­kły łaj­dak, bo nie dość, że wpę­dził ich w tara­paty, ukrad­kiem paląc w biblio­tece – szczyt głu­poty! – to w dodatku teraz nie chciał się przy­znać i obar­czał swoją winą kolegę, ska­zu­jąc go na utratę dosko­na­łej pracy, a co gor­sza – na pew­ność, że nie znaj­dzie żad­nej innej w całym Rzy­mie.

Guido i Euge­nio patrzyli na sie­bie spod oka.

Guido pró­bo­wał wysta­wić głowę nad wodę.

– Czy… czy jest pan pewien, że to jeden z nas? Bo… bo wydaje mi się, że to nie­moż­liwe. Sys­tem alar­mowy jest wyłą­czony tylko w pomiesz­cze­niach, które sprzą­tamy. Pra­cu­jemy razem pra­wie całą noc, poza kil­koma minu­tami, kiedy prze­cho­dzimy do innego pomiesz­cze­nia, ale…

Zak pod­su­nął Wło­chom peta pod nos, potem na niego dmuch­nął. Papie­ros roz­ża­rzył się na moment, a na twa­rzy sady­stycz­nego gliny roz­błysł uśmiech.

– A kto? Kto, jeśli nie wy, o tej porze, w waty­kań­skim kory­ta­rzu?

Guido spu­ścił głowę.

Nato­miast Zak uniósł swoją, patrząc na niego.

– Dobrze. Wła­ści­wie możemy zała­twić to jutro. Prze­my­śl­cie to przez całą noc, przy­po­mnij­cie sobie każdy szcze­gół. Żeby wam pomóc, dodam, że tamte nie­do­pałki zna­le­ziono w sali pią­tej, a…

Zak zawie­sił głos i w duchu modlił się, żeby zapa­no­wać nad jego brzmie­niem:

– A drugi nie­do­pa­łek – słu­chaj­cie uważ­nie – zna­le­ziono już nie w toa­le­cie, nie! Zna­le­ziono go w pie­kle!

Pot wystą­pił na czoło Euge­nia.

– Tym­cza­sem, zanim wróci wam pamięć, pozwolę sobie prze­pro­wa­dzić dokład­niej­szą inspek­cję…

Zak wycią­gnął rękę.

Klu­cze!

Guido nie wahał się nawet przez sekundę. Ze zwie­szoną głową oddał ofi­ce­rowi pęk klu­czy, które nosił u pasa.

– Dzię­kuję. Zro­bię sobie obchód po salach. I z całego serca życzę wam, żebym nie poczuł ni­gdzie zapa­chu tyto­niu, i nie zna­lazł kolej­nego…

Zak nie dokoń­czył zda­nia. Euge­nio i Giudo pocili się tak, jakby chcieli zmo­czyć ścierki leżące pod ich nogami.

– Sprzą­taj­cie, nie­długo wrócę!

Zak odszedł, a dwaj skon­ster­no­wani sprzą­ta­cze powie­dli za nim wzro­kiem. Pęk klu­czy podzwa­niał w jego ręce. Sta­rał się nie poru­szać zbyt szybko. Znał na pamięć plan biblio­teki, wie­dział, że pie­kło znaj­duje się na końcu labi­ryntu kory­ta­rzy, za obi­tymi wykła­dziną drzwiami.

Jesz­cze pocze­kać, węszyć, trzy­mać się roli.

Nie biec natych­miast w stronę tej sali. Pie­kło Waty­kanu, nie­na­ru­szalna alkowa kry­jąca wszyst­kie sza­leń­stwa świata.

Serce biło mu jak sza­lone pod ofi­cer­skim mun­du­rem. Zak nie mógł w to uwie­rzyć, ale wygrał. Sam prze­ciw wszyst­kim.

Za tymi drzwiami cze­kały wszyst­kie sekrety świata.

A szcze­gól­nie jeden.

Księga Heno­cha.

8

Ecz­mia­dzyn, Arme­nia

Żół­tawy pył uno­sił się nad dzie­dziń­cem przed kate­drą.

„Nie­moż­liwe”, krzy­czał w myśli Kirył.

To była tylko chwila. Kirył wytrzesz­czył oczy. Zdą­żył zale­d­wie poru­szyć powie­kami. Czer­wony nis­san patrol poko­nał kilka metrów, które dzie­liły go jesz­cze od najem­nika i jego ludzi usta­wio­nych w sze­regu.

Jedna jedyna myśl zawład­nęła mózgiem Kiryła, myśl jak wzbie­ra­jący potok: wła­śnie popeł­nił pierw­szy w życiu najem­nika błąd w oce­nie. Pierw­szy i ostatni.

Dla­czego ten Fran­cuz, który zeszczał się w por­tki, a potem ucie­kał ile sił w nogach, wró­cił?

I to sam.

Kirył przez uła­mek sekundy widział jego twarz nad kie­row­nicą. Zimna, zde­ter­mi­no­wana maska, w niczym nie­po­dobna do twa­rzy sprzed kilku minut, do prze­ra­żo­nej gęby zachod­niego tury­sty. Ten łaj­dak ode­grał przed nim kome­dię…

Zaraz potem Kirył prze­le­ciał nad maską. Roz­pę­dzona tere­nówka zmio­tła sied­miu najem­ni­ków jak kula krę­gle. Strike! Ani jeden nie zdą­żył odwró­cić lufy kałasz­ni­kowa. Nie padł żaden strzał.

Krew zale­wała oczy Kiryła. Czuł, że nie­od­wra­cal­nie traci kon­trolę nad wszyst­kimi mię­śniami, nie był w sta­nie nawet się czoł­gać. Za czer­woną głową widział syl­wetki dzie­wię­ciorga Ormian – kobiet, star­ców i dzieci, w popło­chu wci­ska­ją­cych się do nis­sana.

Czy w świą­tyni sły­chać było war­kot sil­nika? To, jak ciała upa­dają na zie­mię, sta­ra­no­wane przez samo­chód? A Morad i Zey­tin? Gdzie się podzie­wali?

Nie godził się na taką śmierć, nie chciał umie­rać w rynsz­toku, jak wół, który ma tra­fić na rzeź­nicką ladę. Z nad­ludz­kim wysił­kiem Kirył uniósł rękę i się­gnął do kie­szeni.

I wła­śnie wtedy popeł­nił drugi błąd. Drugi w ciągu zale­d­wie pięt­na­stu sekund. To musiało być prawo serii. A prze­cież uwa­żał się za nie­omyl­nego.

Wycią­gnął tele­fon.

Dwa klik­nię­cia.

Morad usły­szy. Morad przyj­dzie. Ręka Kiryła powoli się wypro­sto­wała. Potwor­nie bolał go nad­gar­stek, ale kciuk jesz­cze się poru­szał. To wystar­czy.

War­kot sil­nika przy­bli­żał się. Woń spa­lo­nego kau­czuku była coraz sil­niej­sza, sta­wała się nie­zno­śna. To było ostat­nie odczu­cie Kiryła.

Cięż­kie koło tere­nówki zatrzy­mało się na jego ramie­niu. Dwie tony. Drzwi bły­ska­wicz­nie się otwo­rzyły, poja­wiła się ręka, która chwy­ciła tele­fon z zasty­głych pal­ców Kiryła.

I nis­san odje­chał.

Tere­nówka dawno znik­nęła, gdy Morad przy­biegł Kiry­łowi na pomoc. Wziął na ręce wstrzą­sane drgaw­kami ciało najem­nika, nie zwra­ca­jąc uwagi na sze­ściu innych kom­pa­nów, leżą­cych tro­chę dalej i w więk­szo­ści mar­twych. W naj­lep­szym razie – kale­kich do końca życia.

– Spa­damy stąd – mruk­nął Zey­tin. – Mam to pie­przone drewno.

Morad nawet się nie obej­rzał. Krew Kiryła wsią­kała w jego zie­lony swe­ter i w czer­wony sza­lik. Pochy­lił się, zbli­ża­jąc ucho do ust men­tora. Kirył Eker mówił chra­pli­wym gło­sem, bar­dzo nie­wy­raź­nie.

– Ja… zasłu­ży­łem sobie na to, Morad. Za błędy trzeba pła­cić. Gotówką. Zapa­mię­taj to, Morad. Wra­caj do Nachi­cze­wanu, do pałacu Ishaka Paszy. Para­stu Chan cię ochroni. Jest potężny, poli­cja, woj­sko, ima­mo­wie, nic mu nie zro­bią.

Kirył zaczął kasłać. Gar­dło miał niczym jezioro pełne krwi.

Zey­tin został za nimi. Wsiadł do mer­ce­desa, któ­rego sil­nik po chwili zawył. Głos Kiryła prze­szedł w szept.

– Nie wierz w reli­gie, Mora­dzie, w prze­sądy ani w legendy. Liczą się tylko pie­nią­dze.

Kirył wypluł szkar­łatne skrzepy, zanim pod­jął:

– A przede wszyst­kim ni­gdy nie zapo­mi­naj o pew­nej zasa­dzie. Teo­re­ma­cie Cortésa. To jedyna zasada, która jest ważna, Mora­dzie. Jesteś zdolny. Szybki. Inte­li­gentny. Zbierz wszyst­kie czę­ści arki. Co do jed­nej. Dzięki ochro­nie Para­stu Chana nikt ci nie zagrozi. Dokończ tę misję. Zgro­madź dowody z czte­rech stron świata. Ale… ale nie zapo­mnij o naj­waż­niej­szym.

Szept był tak cichy, że Morad musiał jesz­cze bar­dziej się pochy­lić.

– To naj­waż­niej­sze, Mora­dzie. Wszyst­kie te czę­ści zyskają sens, tylko jeśli odnaj­dziesz świadka… Jedy­nego świadka, który opo­wie­dział praw­dziwą histo­rię. Jedy­nego, który może nam poka­zać sekret arki.

Powieki najem­nika poru­szyły się po raz ostatni.

– Henoch… Tylko on wie­dział. Henoch… i ci, z któ­rymi podzie­lił się tą tajem­nicą.

Kirył spo­koj­nie zamknął oczy. Jego głowa opa­dła do tyłu.

– Nie! – roz­brzmiał przej­mu­jący krzyk Morada.

Chło­pak roz­pacz­li­wie machał ręką do Zey­tina, potem szybko prze­szu­kał kie­sze­nie opie­kuna. Wyjął z jed­nej z nich dowód Fran­cuza. Vic­tora Peyre. Okrutna żądza zemsty wykrzy­wiła mło­dzień­czą twarz.

Zey­tin wci­snął klak­son. Kiedy Morad wstał, jego uwagę przy­cią­gnął lśniący przed­miot na chod­niku. Przy bez­wład­nym ciele Kiryła zoba­czył maleńki złoty łań­cu­szek, jakby dzie­cięcą bran­so­letkę. Pod­niósł tę bła­hostkę, którą uznałby za banalną, gdyby nie pewien dro­biazg: wisio­rek.

To był jed­no­ro­żec, także złoty.

9

Pie­kło, Biblio­teka Apo­stol­ska w Waty­ka­nie

Zak zamknął za sobą drzwi pie­kła. Zaraz potem uru­cho­mił w zegarku chro­no­metr usta­wiony już na trzy minuty. Od tygo­dni dro­bia­zgowo wyli­czał czas, który musi spę­dzić w taj­nym pomiesz­cze­niu, powta­rza­jąc każdy gest z pre­cy­zją poszu­ki­wa­cza skar­bów, który nur­kuje bez butli tle­no­wej, żeby prze­szu­kać wrak. Nade wszystko nie mógł upa­jać się suk­ce­sem, patrząc na takie nagro­ma­dze­nie skar­bów. Plan Zaka opie­rał się na efek­cie zasko­cze­nia. Na wstrzą­sie emo­cjo­nal­nym. Ile czasu upły­nie, zanim Euge­nio i Guido, dwaj wzo­rowi pra­cow­nicy, zaczną powąt­pie­wać w jego bajeczkę?

Trzy minuty?

Zak osza­co­wał, że to naj­dłuż­szy praw­do­po­dobny czas. Wci­snął włącz­nik. Żarówki ener­go­osz­czędne roz­świe­tliły pie­kło bla­dym świa­tłem. Zak szyb­kim, sprę­ży­stym kro­kiem prze­mie­rzał kory­tarz. Pozwo­lił sobie tylko zer­k­nąć w prawo i w lewo, ale nie zwol­nił. Pie­kło przy­po­mi­nało maga­zyn ogrom­nego bazaru. Dzie­siątki rzeźb, płó­cien, naj­roz­ma­it­szych dzieł sztuki, które tu zeskła­do­wano, pozo­sta­wiały intru­zowi tylko wąską alejkę.

Mimo­wol­nie się uśmie­chał, poru­szony i prze­jęty.

A zatem to nie były legendy…

Waty­kań­skie pie­kło to ogromne muzeum por­no­gra­fii!

Nie­mal wszyst­kie obrazy, posągi z brązu i mar­muru uka­zy­wały nagich męż­czyzn i kobiety… wyko­nu­ją­cych z woli arty­stów nie­dwu­znaczne akro­ba­cje! Kapłani sodo­mici, nie­grzeczne mniszki, roz­pustni święci, spro­śni papieże. Spe­cja­li­ści mogli się tylko domy­ślać, co kryje waty­kań­skie pie­kło i przy­pusz­czali, że zgro­ma­dzono tam naj­więk­szą na świe­cie kolek­cję ksią­żek i dzieł ero­tycz­nych, łup tysiąc­le­cia, skon­fi­sko­wany przez pury­tań­ski Kościół.

Dwie i pół minuty.

Zak mimo­wol­nie się zatrzy­mał.

Ogromna mar­mu­rowa pła­sko­rzeźba uka­zy­wała grupę igra­ją­cych anio­łów; arty­sta obda­rzył te uskrzy­dlone istoty impo­nu­ją­cymi atry­bu­tami męsko­ści i kobie­co­ści… Ponad wszelką wąt­pli­wość – dosko­nale funk­cjo­nu­ją­cymi.

Sek­su­alne życie anio­łów, prze­mknęło mu przez myśl. Wszystko się potwier­dza.

Dwie minuty pięt­na­ście sekund.

Otrzą­snął się. Nie mógł wpaść w pułapkę. Przy­pa­try­wać się, roz­my­ślać. Musiał sku­pić się na celu. Wyłącz­nie na celu.

Czyli na Księ­dze Heno­cha.

Pro­wa­dząc poszu­ki­wa­nia, roz­mowy i zgłę­bia­jąc lek­tury, Zak dowie­dział się, że ten apo­kry­ficzny manu­skrypt prze­cho­wy­wano w dru­giej czę­ści pie­kła, w połu­dniowo-zachod­nim kory­ta­rzu. Godzi­nami uczył się planu owia­nego legendą wnę­trza. Bez waha­nia szedł kory­ta­rzami, jakby przez całe życie krą­żył po ich labi­ryn­cie.

Minuta pięć­dzie­siąt sekund.

Nagle znie­ru­cho­miał, drżąc z pod­nie­ce­nia.

Wszystko oka­zało się prawdą!

Księga Heno­cha cze­kała na niego w trze­wiach pie­kła, leżała kilka metrów przed nim na rzeź­bio­nym drew­nia­nym pul­pi­cie.

Dzia­łać, nie mar­no­wać ani sekundy.

Zak wyjął z kie­szeni latek­sowe ręka­wiczki, a potem minia­tu­rowy cyfrowy apa­rat foto­gra­ficzny. Cud minia­tu­ry­za­cji, który kosz­to­wał for­tunę. Pochy­lił się nad księgą. Frag­menty manu­skryptu nakle­jono z ogromną pre­cy­zją na gruby beżowy kar­ton.

„Frag­menty zwo­jów znad Morza Mar­twego”, szep­nął Zak.

Przez chwilę zma­gał się z apa­ra­tem. Palce w latek­so­wych ręka­wicz­kach śli­zgały się na małych przy­ci­skach. Zaklął.

Minuta czter­dzie­ści sekund.

Pierw­szy biały błysk.

Zak zapa­no­wał nad ner­wami, by wolno prze­wró­cić kar­to­nową stro­nicę. Zimny pot spły­wał mu po ramio­nach. Ile osób miało przed nim dostęp do tego tek­stu? Garstka wta­jem­ni­czo­nych, nie wię­cej niż dzie­się­ciu?

Drugi błysk, druga strona.

Zak pra­co­wał mecha­nicz­nie, zgod­nie z pla­nem, nie był jed­nak w sta­nie powstrzy­mać nasu­wa­ją­cych mu się myśli. Księga Heno­cha była prze­cież naj­słyn­niej­szą z apo­kry­ficz­nych opo­wie­ści. Wzmianki o pro­roku Heno­chu poja­wiają się na pierw­szych stro­nach Biblii, w Gene­sis. Był siód­mym patriar­chą przed poto­pem, ojcem Matu­za­lema i pra­dziad­kiem Noego. Usu­nięta z Biblii żydow­skiej i chrze­ści­jań­skiej pod­czas soboru w Laody­cei w roku 364 Księga Heno­cha na­dal nale­żała do kanonu Kop­tyj­skiego Kościoła Orto­dok­syj­nego i Kościoła etiop­skiego. Zresztą, to wła­śnie z Etio­pii, w roku 1773 masoń­ski badacz, Szkot James Bruce przy­wiózł po raz pierw­szy trzy egzem­pla­rze owej księgi, od wie­ków poszu­ki­wa­nej na Zacho­dzie. Odtąd ory­gi­nały można było zoba­czyć w Bodle­ian Library w Oks­for­dzie oraz w Biblio­tece Naro­do­wej w Paryżu, a ich prze­kład – po wpi­sa­niu imie­nia „Henoch” w jaką­kol­wiek wyszu­ki­warkę. Potem w róż­nych stro­nach świata – w Ach­mim w Egip­cie, w Michi­gan w Sta­nach Zjed­no­czo­nych – odna­le­ziono inne frag­menty księgi – po etiop­sku, grecku, łaci­nie, po syryj­sku i kop­tyj­sku. Potwier­dzały one auten­tyzm tek­stu. Tylko że…

Zak otarł czoło ręka­wem.

Strona pięt­na­sta.

Minuta dwa­dzie­ścia sekund.

Zak powstrzy­mał się od czy­ta­nia prze­su­wa­ją­cych się przed jego oczyma słów. Póź­niej będzie miał na to czas, zrobi to u sie­bie, w spo­koju. Teraz musiał się sku­pić na jed­nej spra­wie. Księga Heno­cha i jej nie­sły­chane rewe­la­cje od cza­sów Jamesa Bruce’a utra­ciły wyjąt­kowy sta­tus tajem­nego tek­stu. A jed­nak ory­gi­nalny manu­skrypt, spi­sany po ara­mej­sku, uwa­żano za bez­pow­rot­nie utra­cony. Aż do sław­nego odkry­cia zwo­jów znad Morza Mar­twego w Qum­ran w roku 1947. Setki stro­nic, a wśród nich praw­dziwa perła: pierw­sza Księga Heno­cha! To fan­ta­styczne zna­le­zi­sko potwier­dziło zna­cze­nie pro­roka w lite­ra­tu­rze żydow­skiej już od początku ery chrze­ści­jań­stwa. Jed­nak po roku 1947 Kościół ni­gdy nie ujaw­nił frag­men­tów ory­gi­nal­nego tek­stu, wywo­łu­jąc w ten spo­sób naj­gor­sze plotki i zręcz­nie spro­wa­dza­jąc go do rangi ezo­te­rycz­nych bredni.

Zak otarł pot z czoła.

Pięć­dzie­siąt sekund.

Musiał już wyjść, sfo­to­gra­fo­wać kilka ostat­nich stron i ucie­kać. Mniej­sza o koń­cówkę.

Zak gorącz­kowo prze­rzu­cał strony. Chciał za wszelką cenę dojść do roz­działu 58. Do mitycz­nej Apo­ka­lipsy Noego. Był to wspo­mi­nany przez sta­ro­żyt­nych tekst, na któ­rego ist­nie­nie ni­gdy nie przed­sta­wiono wia­ry­god­nego dowodu.

Kilka dodat­ko­wych bły­sków.

Trzy­dzie­ści sekund.

Teraz!

Odło­żył księgę na pul­pit, dokład­nie tam, gdzie ją zna­lazł. Odda­lił się szyb­kim kro­kiem, ścią­ga­jąc ręka­wiczki i cho­wa­jąc do kie­szeni apa­rat foto­gra­ficzny. Alarm w jego zegarku dys­kret­nie dzwo­nił, gdy zna­lazł się w kory­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do wyj­ścia. Jesz­cze raz spoj­rzał na lubieżne anioły, otwo­rzył drzwi i przy­brał srogą minę, przy­sta­jącą do rangi ofi­cera gwar­dii szwaj­car­skiej.

– Nie zna­la­złem żad­nego innego nie­do­pałka – rzu­cił. – Na szczę­ście…

Guido był bled­szy od mar­mu­ro­wej posadzki w kory­ta­rzu. Euge­nio trzy­mał się kija od szczotki niczym masztu statku pod­czas sztormu. Zak deli­kat­nie, czub­kami pal­ców, wło­żył resztki papie­rosa do pla­sti­ko­wej torebki.

– Jutro – oświad­czył – o dzie­sią­tej rano w moim biu­rze. W Sto­licy Apo­stol­skiej.

Uniósł torebkę na wyso­kość oczu sprzą­ta­czy i dodał:

– Mam nadzieję, że nie będziemy musieli prze­pro­wa­dzać testów DNA… Jego Świą­to­bli­wość bar­dzo tego nie lubi…

Nieco nie­sto­sowny żar­cik, pomy­ślał Zak. Wahał się, czy wpro­wa­dzić go do sce­na­riu­sza.

Sprzą­ta­cze popa­trzyli na sie­bie, lekko się krzy­wiąc.

– Zmar­no­wa­li­śmy już dość czasu – zakoń­czył Zak, odcho­dząc. – Poza tym poli­to­wa­nia god­nym incy­den­tem musi­cie zająć się sprzą­ta­niem, w końcu za to wam płacą. Prawda?

Zak wie­dział, że nie ma szansy wyjść nocą z Biblio­teki Apo­stol­skiej w Waty­ka­nie. Alarmy, straże, psy – te gma­chy były strze­żone tak samo jak papie­skie apar­ta­menty.

Przy­ssawka wyśli­znęła mu się z ręki. Per­spek­tywa spę­dze­nia kolej­nych sze­ściu godzin w skrytce w sza­fie teraz wyda­wała mu się cał­kiem przy­jemna. Mógł po pro­stu myśleć o kar­cie pamięci ukry­tej w pod­szewce jego kie­szeni. Naj­le­piej strze­żony sekret Waty­kanu zmie­ścił się na płytce o gru­bo­ści mili­me­tra i powierzchni cen­ty­me­tra kwa­dra­to­wego.

Ostatni etap jego planu opie­rał się na hipo­te­zie, że przed dzie­siątą rano ani Euge­nio, ani Guido nie wspo­mną nikomu o noc­nym incy­den­cie. Skoń­czą pracę około szó­stej. Biblio­teka jest czynna od 8.45. Wtedy będzie mógł dys­kret­nie wyjść, wmie­szać się mię­dzy naukow­ców, któ­rzy lubią wcze­śnie zaczy­nać pracę, i szybko opu­ści biblio­tekę.

Zaka prze­szedł dreszcz, gdy poło­żył rękę na dębo­wych drzwiach i znów zna­lazł się w ciem­no­ściach. Ta przy­goda dopiero się zaczy­nała, zda­wał sobie z tego sprawę. Wyścig już się zaczął. Przed kil­koma dniami dowie­dział się o potwor­nej masa­krze w ormiań­skiej kate­drze w Ecz­mia­dzy­nie. Mor­dercy szu­kali szcząt­ków arki, a zapewne także frag­men­tów opo­wie­ści Heno­cha, dowo­dów, wszyst­kich dowo­dów.

Byli liczni, silni, zde­ter­mi­no­wani.

A on był sam. Sam prze­ciwko armii.

Ta par­tia miała się toczyć rów­no­cze­śnie w kilku miej­scach na świe­cie – wszę­dzie tam, gdzie ukryto cząstkę sekretu Noego – w Kali­nin­gra­dzie, Hong­kongu, Nachi­cze­wa­nie, ale także w Mel­bo­urne, w Paryżu… A za kilka dni w Bor­de­aux.

Zanim wyj­dzie z tego zaku­rzo­nego wię­zie­nia, musi pomy­śleć o następ­nym eta­pie – muzeum Akwi­ta­nii.

Zak nie mógł być wszę­dzie. Ale przy­naj­mniej w Bor­de­aux musiał się poja­wić. Przed nimi.

Góra Ara­rat, 4372 rok przed Jezu­sem Chry­stu­sem, jesień

Otek prze­ła­mał gałąź na dwa kawałki – jeden długi, jeden krótki – a potem wetknął je w śnieg, pod lek­kim sko­sem, aby krzy­żo­wały się pod kątem pro­stym. Gór­ski wiatr pod­ry­wał śnieg, zawieja nie­mal natych­miast zacie­rała ślady kro­ków Oteka, jakby szedł po rzece. Gałę­zie miały mu pomóc w odna­le­zie­niu drogi do groty.

Wcią­gnął w noz­drza mroźne powie­trze. Długo wahał się, czy wyjść. Było za zimno na polo­wa­nie, ale dzieci, Alum, Gana i Bilik, prak­tycz­nie nie miały już co jeść, żona, Majka, pra­wie nie miała mleka dla naj­młod­szego. U boku męż­czy­zny drep­tała śnież­no­biała Leka, węsząc każdy ślad życia. Każdy ślad życia, które musieli uśmier­cić, żeby prze­trwać.

Uniósł oczy. Przod­ko­wie poka­zali mu, dokąd sięga ich tery­to­rium. Cza­sem niżej, ale ni­gdy bar­dziej w górę, ni­gdy ku szczy­towi. Tutaj Otek znał każ­dego boga natury, nauczył się, jak ich sobie jed­nać. Pochy­lił się, wycią­gnął rękę, by opadł na nią pła­tek śniegu i patrzył, jak migo­cze, mimo że nie było odro­biny słońca. Wie­dział, że cza­sami gwiazdy spa­dają z nieba na zie­mię. Zosta­wały, a potem zni­kały, a inni bogo­wie wyła­niali się spod ziemi, jesz­cze potęż­niejsi. Zie­lone włosy bogów potra­fiły oddy­chać i żywić się, nie rusza­jąc z miej­sca, nie polu­jąc, nie zabi­ja­jąc.

Tacy byli bogo­wie, a Otek ich sza­no­wał.

Lecz wie­dział także, że wyżej ist­niały potwory. Jedy­nie ptaki mogły je zoba­czyć. Otek widział tylko wiel­kie białe jęzory tych bestii, zsu­wa­jące się po zbo­czach góry i tak potężne, że mogłyby roz­łu­pać naj­więk­sze skały. Te ozory peł­zły na ich tery­to­rium, prze­su­wały się nie­po­strze­że­nie, żeby pożreć życie, żeby zamknąć ich w pułapce i wcią­gnąć do pasz­czy bestii. Musieli zacho­wać ostroż­ność, mimo że białe ozory były powolne, bar­dzo powolne.

Leka nagle się zatrzy­mała. Coś zwę­szyła. Otek nie przy­spie­szył. Spo­koj­nie wbił w śnieg kolejne skrzy­żo­wane patyki. Bez względu na wszystko musiał odna­leźć drogę powrotną. A gdyby nie wró­cił, te gałę­zie pomogą Bili­kowi za nim podą­żyć.

Otek zoba­czył ślady na śniegu. Trop niedź­wie­dzia. Moc­niej zaci­snął ręce na drew­nia­nej dzi­dzie.

Dał Lece znak, by trzy­mała się za nim. Niedź­wiedź stał przed nimi, był olbrzymi, dwa razy wyż­szy od niego. I naj­wy­raź­niej jemu także doskwie­rał głód. W tym nadzieja, pomy­ślał Otek. Niedź­wiedź zaata­kuje pierw­szy.

Wbił dzidę w zie­mię pod kątem ostrym, wie­dział, że nie miałby siły wal­czyć z tym zwie­rzem.

Wszystko poto­czyło się bły­ska­wicz­nie. Leka wsko­czyła na skałę nad nimi. Niedź­wiedź już szar­żo­wał, nie widział ostrza ster­czą­cego mię­dzy nim a ofiarą, która wci­snęła się mię­dzy skały. Dzida zato­piła się w ciele zwie­rza, w jego piersi. Ryk­nął, ale wciąż nacie­rał.

Otek już wie­dział. Zwy­kle taki niedź­wiedź ucieka z ostrzem w sercu. Otek szedłby za nim po śla­dach krwi, tro­piłby go, zacho­wu­jąc dystans i cze­ka­jąc, aż pad­nie, kona­jąc.

Ale nie tym razem. Niedź­wiedź nie jadł od wielu dni, głód wziął górę nad bólem w piersi; czuł woń mięsa na pazu­rach, a ta woń sta­wała się coraz bliż­sza, w miarę jak dzida prze­szy­wała jego ciało.

Niedź­wiedź nie miał już szans. Ale o tym nie wie­dział.

W prze­ci­wień­stwie do Oteka, który też miał umrzeć.

Zamknął oczy, by po raz ostatni ujrzeć córkę, śliczną Ganę; syna Bilika, zbyt mło­dego, by zająć się rodziną, jak powi­nien to robić męż­czy­zna. I oczy­wi­ście Majkę; deli­katną skórę Majki. Czuł jej dotyk, tę słodką piesz­czotę, gdy pazur niedź­wie­dzia roz­darł mu pół twa­rzy; drugi cios, nie­mal jed­no­cze­śnie, wbił pięć pazu­rów w jego brzuch.

A więc to tak jest umie­rać.

Niedź­wiedź zata­czał się przed nim. Zwie­rzę długo mu się przy­pa­try­wało, jakby nie mogło pojąć, że tak bez­bronna istota zdo­łała tak je skrzyw­dzić. A potem, stop­niowo, jego spoj­rze­nie zaga­sało. Otek wie­dział, że dwie małe gwiazdki, które błysz­czały jesz­cze w śle­piach niedź­wie­dzia, wzbiją się ku niebu, podob­nie jak za chwilę te w jego oczach. Tak to było. Żywi musieli opusz­czać zie­mię, by zalud­niać niebo.

Pew­nego dnia, do któ­rego zostało bar­dzo dużo czasu, niebo sta­nie się całym polem gwiazd, tak licz­nych i gęstych, jak kwiaty na łące. Wtedy noc przesta­nie ist­nieć.

Powieki Oteka stały się cięż­kie jak kamień. Zna­lazł w sobie jesz­cze dość sił, żeby wydać Lece komendę – miała wró­cić do groty. Jego syn, Bilik, będzie mógł wyjść, podą­żyć tro­pem skrzy­żo­wa­nych paty­ków, odna­leźć mar­twego niedź­wie­dzia. Jedze­nia wystar­czy dla wszyst­kich na wiele księ­ży­ców.

Wszystko było w porządku.

Otek czul cie­płą krew spły­wa­jącą po skó­rze. Ni­gdy od czasu schną­cych liści nie było mu tak cie­pło. Spo­koj­nie zamknął oczy. Mógł dołą­czyć do innych gwiazd – niedź­wie­dzia, wil­ków i pta­ków; żyć z nimi w zgo­dzie.

Aż po kres nocy.

Wyprawa druga

Wyprawa pierw­sza: Arme­nia, Waty­kan – Arka Noego

Wyprawa druga: Kali­nin­grad, Bor­de­aux, Tuluza, Mel­bo­urne – teo­re­mat Cortésa

Wyprawa trze­cia: Ambert, Hong­kong – potop

Wyprawa czwarta: Char­tres, Igdir, Paryż – jed­no­rożce

Wyprawa piąta: Paryż, Nachi­cze­wan – ludz­ko­ści skok do przodu

Wyprawa szó­sta: Mon­re­ale, Nachi­cze­wan – Księga Heno­cha

Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefi­li­mo­wie

Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazar­gan, Doğubayazıt – pro­to­kół AHORA

Wyprawa dzie­wiąta: Wielki Ara­rat – ano­ma­lia Ara­ratu

Wyprawa druga

Teo­re­mat Cortésa

10

Brama Kró­lew­ska, Kali­nin­grad, Rosja

Minia­tu­rowy, barwny Kreml obra­cał się, upo­rczy­wie gra­jąc Kalinkę. Pozy­tywka miała przy­cią­gać nie­licz­nych tury­stów z placu przed Bramą Kró­lew­ską.

Ale na pewno nie tych, pomy­ślał Alek­siej Pio­ner­ski, podejrz­li­wie obser­wu­jąc samo­chody sto­jące kilka metrów od niego. Moto­cykl, lśniący suzuki GSX-R1000, cze­kał już od dzie­się­ciu minut. Mer­ce­des 190 wła­śnie zapar­ko­wał kilka metrów dalej, przy chod­niku.

Mewy pode­rwały się do lotu. Wiatr od Bał­tyku niósł aż do cen­trum mia­sta odgłosy z portu.

Alek­siej Pio­ner­ski instynk­tow­nie cof­nął się za roz­kła­dany sto­lik obwoź­nego han­dla­rza. Leżały na nim nie­zbyt cie­kawe bibe­loty; oprócz pozy­tywki z Krem­lem były tam epo­lety i gwiazdy Armii Czer­wo­nej, byle jakie czapki ze sztucz­nego futra, matrioszki, pra­wo­sławne ikony, woj­skowe medale z tom­baku… Całego tego post­ko­mu­ni­stycz­nego śmiet­nika nie kupo­wali już ani Rosja­nie, ani Bał­to­wie, ani Polacy. Zosta­wali nie­liczni Niemcy, któ­rzy się tu zabłą­kali. Cały towar Alek­sieja mie­ścił się w walizce, z którą wędro­wał po róż­nych zakąt­kach mia­sta.

Przed nim moto­cy­kli­sta zdjął kask. Jego łysą głowę zna­czyła wielka bli­zna, przy­po­mi­na­jąca żyłkę suchego liścia. Facet miał gębę mor­dercy, czło­wieka od brud­nej roboty na usłu­gach lokal­nego kacyka, praw­do­po­dob­nie tego, który sie­dział teraz w mer­ce­de­sie.

Teraz w całej obła­sti kró­lo­wały mafie. Alek­siej miesz­kał w Kali­nin­gra­dzie od sie­dem­dzie­się­ciu jeden lat i pamię­tał wszystko: repu­blikę nie­miecką, Trze­cią Rze­szę, reżim sowiecki, ucieczkę Niem­ców po pod­pi­sa­niu układu pocz­dam­skiego, przyj­ście Bia­ło­ru­si­nów i Ukra­iń­ców, a potem otwar­cie po roku 1989… przy­jazdy Niem­ców, pełne pociągi tury­stów z Ber­lina, pra­gną­cych zwie­dzić kró­lew­skie mia­sto Prus oddane Sowie­tom, odkryć Kró­le­wiec z epoki, gdy był jesz­cze kul­tu­ralną sto­licą Bał­tyku i sie­dzibą naj­sław­niej­szego w Euro­pie uni­wer­sy­tetu. Potem nie­mieccy tury­ści znu­dzili się Königsbergiem. W roku 2004 Pol­ska i Litwa weszły do Unii Euro­pej­skiej. Obłast’ kali­nin­gradzka stała się dzi­wacz­nym rosyj­skim tery­to­rium w oto­cze­niu państw Unii. Putin wyko­rzy­stał to, żeby znów ścią­gnąć tu czołgi, łodzie pod­wodne i rakiety Iskan­der. Kali­nin­grad był bar­dziej nie­rze­czy­wi­sty niż kie­dy­kol­wiek – wyspa i port zara­zem, a przy tym dla jed­nych nędzne wię­zie­nie, dla dru­gich sto­lica prze­stęp­ców. Cóż z tego, że Alek­siej wła­dał pię­cioma języ­kami – rosyj­skim, nie­miec­kim, pol­skim, angiel­skim i litew­skim – skoro i tak zdy­chał z głodu.

Widział teraz, jak moto­cy­kli­sta zbliża się do mer­ce­desa. Obwoź­nego sprze­dawcę zasko­czył pewien szcze­gół: na prze­dzie maski, zamiast gwiazdy mer­ce­desa, umiesz­czono małego srebr­nego jed­no­rożca.

Mia­sto waria­tów, pomy­ślał Alek­siej.

Jego spoj­rze­nie zatrzy­mało się na samo­cho­dzie i sie­dzą­cych w nim ludziach. Drzwiczki mer­ce­desa otwo­rzyły się, moto­cy­kli­sta podał tele­fon czło­wie­kowi na miej­scu pasa­żera. Alek­siej widział tylko jego długi czarny płaszcz. Twarz nie­mal cał­ko­wi­cie zasła­niały obszerny kap­tur, szal, pod któ­rym zni­kała broda, i oku­lary prze­ciw­sło­neczne, zupeł­nie nie­po­trzebne o tak wcze­snej porze.

Alek­siej pomy­ślał, że poza mewami tylko on był świad­kiem tej sceny. Stał za daleko, żeby sły­szeć, o czym roz­ma­wiał przez tele­fon pasa­żer w kap­tu­rze. Docie­rały do niego jedy­nie poje­dyn­cze słowa, kiedy wiatr od morza dmu­chał w jego stronę.

– Morad? Jeste­śmy w Kali­nin­gra­dzie, zgod­nie z pla­nem. A ty?

– Też zgod­nie z pla­nem. We Fran­cji, w Bor­de­aux.

– I jak to wygląda?

– Dys­kret­nie rozej­rze­li­śmy się przed muzeum Akwi­ta­nii i dokład­nie prze­ana­li­zo­wa­li­śmy w Inter­ne­cie plany tej małej żało­snej wystawy. Oczy­wi­ście, pomi­ja­jąc drewno. – Dźwięczny śmiech roz­brzmiał w słu­chawce. – Nocą zostaje tu ponoć tylko dwóch straż­ni­ków. Nie mamy nawet pew­no­ści, czy mają sys­tem alar­mowy.

– Mimo to bądź­cie ostrożni – ode­zwał się głos spod kap­tura. – W Arme­nii też wszystko miało być dzie­cin­nie łatwe. Teraz znaj­du­je­cie się na tery­to­rium Fran­cji. Prze­rzu­ce­nie was do pałacu Ishaka Paszy nie będzie takie łatwe. Wpływy Para­stu Chana są ogra­ni­czone, zwłasz­cza we Fran­cji.

Morad zaka­słał.

– Dobrze, dobrze.

– A co z rapor­tem RS2A? Jakieś infor­ma­cje?

– Zaj­miemy się tym po Bor­de­aux. Etap po eta­pie. Labo­ra­to­rium jest w Tulu­zie, w sercu kam­pusu uni­wer­sy­tec­kiego, to tylko dwie godziny jazdy. Nie przy­pusz­czam, żeby się spo­dzie­wali naszej wizyty.

– Dobrze. Ostroż­nie. I żad­nych świad­ków, jasne?

– Oczy­wi­ście. Zapa­mię­ta­łem tamtą nauczkę – odparł lodo­wa­tym tonem Morad. – Zapła­ci­łem za to. Zapew­niam, że szybko się uczę. Nie popeł­nimy tego samego błędu po raz drugi. A co u was, w Kali­nin­gra­dzie?

– To już jutro. My też nie powin­ni­śmy tu mieć przy­krych nie­spo­dzia­nek. Uni­wer­sy­tet Imma­nu­ela Kanta to nie Kreml… miej­scowi mafiosi nie uma­wiają się w biblio­te­kach. Naj­póź­niej jutro wie­czo­rem powin­ni­śmy mieć w rękach kolejny ele­ment puz­zli. Potem zosta­nie tylko Hong­kong. A póź­niej…

– Bingo! – Morad znów wybuch­nął mło­dzień­czym śmie­chem. – Wra­camy do domu.

– Tak? Z tej cho­ler­nej rosyj­skiej eks­klawy do naszej, do Nachi­cze­wanu.

Morad zawa­hał się.

– A… a jak mam się do cie­bie zwra­cać?

– Cortés – odparł bez namy­słu czło­wiek w czar­nym płasz­czu. – Mów do mnie Cortés. Tak będzie bez­piecz­niej.

– Cortés? Jak ten od teo­re­matu?

– Fak­tycz­nie szybko się uczysz, Morad! Dobrze. Bądź ostrożny.

– Oczy­wi­ście. Uwa­żaj na sie­bie… Cortés.

Roz­łą­czyli się. Moto­cy­kli­sta zamknął drzwi, rozej­rzał się po pustym placu, a potem dwa razy ude­rzył w dach mer­ce­desa. Samo­chód wolno się odda­lał, a moto­cy­kli­sta wło­żył kask i wsiadł na motor.

Alek­siej ode­tchnął nieco swo­bod­niej. Sta­rał się zacho­wać pozory obo­jęt­no­ści i uda­wał, że obcho­dzi go tylko czysz­cze­nie fał­szy­wych medali, że obser­wuje mewy w oddali, że nic nie sły­szał, nie rozu­miał ani nie widział twa­rzy faceta w kap­tu­rze. Prze­ra­ża­jący widok! Włos jeżył się na skó­rze.

Alek­siej był tylko nie­mym świad­kiem. Był jak grób.

W dali matka z dwójką dzieci szła przez plac. Ciszę roz­darł sygnał kon­te­ne­rowca. Dobie­gał z zachodu, od strony portu. Zagłu­szał war­kot rusza­ją­cego moto­cy­kla. Alek­siej ode­tchnął.

Prawa ręka moto­cy­kli­sty zanu­rzyła się w kie­szeni skó­rza­nej kurtki. Tuż potem wysu­nęła się z niej, osło­nięta ręka­wiczką. Zaci­skała się na broni.

Alek­siej od razu poznał kształt maka­rowa PM, ulu­bio­nej broni Armii Czer­wo­nej.

W tym mie­ście sza­leń­ców widział już wiele takich.

Ten maka­row był ostatni.

Sekundę potem kula prze­biła mu czoło.

11

Muzeum Akwi­ta­nii, Bor­de­aux, Fran­cja

Zak uniósł pokrywę zamra­żarki i wysu­nął głowę, żeby spraw­dzić, czy w pomiesz­cze­niu nikogo nie ma. Potem wyszedł. Oka­zało się, że przy odro­bi­nie wyobraźni i bra­wury łatwo było się dostać w każde zaka­zane miej­sce.

Tym razem zdał się na impro­wi­za­cję.

Wszedł do muzeum Akwi­ta­nii trzy godziny temu, tuż przed zamknię­ciem. Szu­kał jakie­goś spo­koj­nego zakątka i zauwa­żył ten maga­zyn za dys­try­bu­to­rami kana­pek, sło­dy­czy i zim­nych napo­jów. Dal­sze czyn­no­ści nie zajęły mu nawet dwóch minut: wyłą­czył zamra­żarkę, opróż­nił z kar­to­nów, wszedł i cze­kał.

Tym razem tylko dwie godziny, a nie całą noc.

Zak snuł się samot­nie kory­ta­rzami muzeum, jedy­nie w świe­tle lam­pek nad drzwiami. Podo­bało mu się to skromne wnę­trze gma­chu wznie­sio­nego na miej­scu klasz­toru feu­ilan­tów3: różowe mar­mury, ala­ba­strowe kolumny, wyso­kie pla­fony. Podą­żał za wska­za­niami strza­łek: „Wystawa cza­sowa Skarby z daleka”. Żółte tablice wska­zy­wały drogę do holu głów­nego na pierw­szym pię­trze. Kilka kamer ochrony umiesz­czo­nych w rogach pomiesz­czeń łatwo było „oszu­kać”, prze­my­ka­jąc pod ścia­nami.

Zatrzy­mał się w drzwiach.

Skarby z daleka.

Była to jakaś forma pogo­dze­nia się z prze­szło­ścią mia­sta Bor­de­aux, daw­niej portu, do któ­rego przy­wo­żono czar­nych nie­wol­ni­ków, pomy­ślał. Szczypta egzo­tyki, cho­chla przy­jaźni mię­dzy ludami, trzy gramy trwa­łego roz­woju. Uło­żone na sto­łach dogoń­skie maski, assa­gaje dzi­kich ludów, innu­ic­kie lalki, fety­sze Bantu… Mnó­stwo tro­feów przy­wie­zio­nych do Żyrondy przez mniej lub bar­dziej zna­nych podróż­ni­ków.

Wśród nich tylko jeden inte­re­so­wał Zaka.

Fer­nand Navarra.

Odna­lazł go bez naj­mniej­szego pro­blemu. Podróż­nik z Bor­de­aux spo­glą­dał z dużych pla­ka­tów. Wszyst­kie były jed­na­kowe. Zak roz­po­znał słynną stronę z „Paris Match” z 20 paź­dzier­nika 1956 roku i pełen emfazy tytuł: Czło­wiek, który odna­lazł Arkę Noego. Prasa świa­towa poświę­cała dużo miej­sca tej sen­sa­cyj­nej wia­do­mo­ści, była też okładka jego sław­nej, dziś już nie­do­stęp­nej na rynku książki Odna­la­złem Arkę Noego. Mon­taż biało-czar­nych zdjęć poka­zy­wał Fer­nanda Navarrę na Ara­ra­cie, u pod­nóża lodowca Par­rota, pozu­ją­cego z synem Raphaëlem przed przy­ciętą deską, wyż­szą od chłopca. Wypo­sa­że­nie tych alpi­ni­stów było cudow­nie sta­ro­modne: twe­edowe czapki Navar­rów, dłu­gie weł­niane skar­pety, spodnie…

Zak pod­szedł bli­żej.

Kawa­łek arki leżał po pro­stu na stole. Tak naprawdę była to duża drza­zga dłu­go­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów i gru­bo­ści pięt­na­stu mili­me­trów. Fer­nand Navarra i jego następcy, ludzie ze smy­kałką do inte­re­sów, podzie­lili deskę znie­sioną przed pięć­dzie­się­cioma laty z Ara­ratu na zapałki, aby poda­ro­wać je kilku szczę­śliw­com, prze­ka­zać do labo­ra­to­riów, a rza­dziej – tam, gdzie mogły być eks­po­no­wane.

Obok kawałka drewna leżały opa­trzone pie­czę­ciami kartki potwier­dza­jące jego auten­tyzm. Spoj­rze­nie Zaka prze­su­nęło się po eks­per­ty­zach Insti­tuto Fore­stal de Inve­sti­ga­cio­nes y Expe­rien­cias w Madry­cie, Wydziału Nauk Przy­rod­ni­czych w Bor­de­aux, Cen­trum Tech­niki Drewna. Wszyst­kie zaświad­czały, że drewno było ska­mie­liną i że roz­po­znano gatu­nek Quer­cus robur, dębu pocho­dzą­cego z Mezo­po­ta­mii, datu­jąc go na okres archa­iczny.

Sza­cowna deska liczyła pięć tysięcy lat!

Zak zauwa­żył, że do drewna przy­mo­co­wano drut przy­twier­dza­jący je do stołu. Taki śro­dek bez­pie­czeń­stwa nie wyglą­dał groź­nie, jed­nak nale­żało zało­żyć, że drut jest połą­czony z alar­mem. Szyb­kie oglę­dziny potwier­dziły tę obawę: pod sto­łami prze­wody elek­tryczne two­rzyły kłę­bek, któ­rego Zak abso­lut­nie nie potra­fił roz­plą­tać.

Musiał się zasta­no­wić. Nie rzu­cać się w pasz­czę lwa.

Zawró­cił. Wciąż uni­ka­jąc kamer, zszedł na par­ter. Zlo­ka­li­zo­wał budkę straż­ni­ków przy wej­ściu do muzeum, na wprost dzie­dzińca Pasteura. Ostroż­nie zszedł po monu­men­tal­nych scho­dach i przy­lgnął do ściany. Stąd widział straż­ni­ków. Grali w karty, sie­dząc tyłem do moni­to­rów i wcale się nimi nie inte­re­su­jąc. Sądząc po pla­sti­ko­wych żeto­nach, które leżały przed nimi, roz­gry­wali par­tię pokera. Zak szybko roz­wa­żał kilka moż­li­wo­ści. Ode­rwać dre­wienko od drutu i pró­bo­wać uciec, kiedy włą­czy się alarm… Ale wtedy musiałby przejść przed budką straż­ni­ków. Pró­bo­wać wyłą­czyć alarm? Spró­bo­wać dywer­sji? Jak…

Myśli Zaka zamarły.

Czer­wona kropka tań­czyła po sufi­cie, tuż nad war­tow­ni­kami.

Zak poczuł, że krew ścina mu się w żyłach. Jesz­cze moc­niej przy­tu­lił się do zim­nej ściany.

Czer­wona kropka wolno prze­su­wała się w dół, niczym ostrożny owad. Potem nagle przy­sia­dła na gra­na­to­wej blu­zie jed­nego ze straż­ni­ków, bru­neta koło trzy­dziestki. Bar­czy­sty, wyspor­to­wany, wyglą­dał na takiego, który lubi nocne życie, silne wra­że­nia, chce podo­bać się kobie­tom, waha się mię­dzy sur­fin­giem na Atlan­tyku a robie­niem dzieci z ładną dziew­czyną. Życie otwie­rało się przed nim, a on chciał czer­pać z niego peł­nymi gar­ściami. Ode­rwał oczy od kart, pew­nie zanie­po­ko­jony miną kolegi, tego, który sie­dział tyłem do Zaka.

Tego, który wska­zał pal­cem czer­woną kropkę.

Holem wstrzą­snęła deto­na­cja.

Tuż potem serce trzy­dzie­sto­latka wybu­chło. Jego kan­cia­sta broda ude­rzyła o pla­sti­kowe żetony. Czer­wona kropka bie­gała po pomiesz­cze­niu. Dwa kolejne strzały roz­darły ciszę. Były jak ude­rze­nia pio­runa. Moni­tor się roz­trza­skał. Druga kula utkwiła w ramie­niu straż­nika, który padł na pod­łogę. Krzyk­nął z bólu, ale zdo­łał jesz­cze prze­czoł­gać się kilka metrów, pod stół, z nosem zala­nym krwią kolegi, ście­ka­jącą na zie­mię. Zgiął rękę, jakby pró­bo­wał wycią­gnąć coś z kie­szeni.

Kropka przy­kle­iła mu się do głowy tro­chę nad pra­wym uchem.

Trzeci strzał. Suchy.

Gej­zer try­snął z posi­wia­łej skroni straż­nika.

Alarm włą­czył się zaraz potem.

Zak sły­szał szyb­kie bicie swego serca.

Mor­dercy, już tu…

Alarm wył w opu­sto­sza­łych kory­ta­rzach.

Zak bły­ska­wicz­nie ana­li­zo­wał sytu­ację. Muzeum znaj­do­wało się w cen­trum sta­rego Bor­de­aux. Poli­cja pojawi się na miej­scu za kilka minut. Mor­dercy nie mogli wie­dzieć, że i on tu był. Miał nad nimi chwilę prze­wagi!

Nie tra­cić już ani sekundy.

Ruszył po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie. Na pierw­szym pię­trze ukrył się za zało­mem muru. Trzej męż­czyźni uzbro­jeni w broń z celow­ni­kiem byli już w holu. Zak o mało się nie zdra­dził, klnąc. Prawdę mówiąc, miał do czy­nie­nia z dwoma męż­czy­znami. Wraz z nimi przez hol szedł… nasto­la­tek! Miał nie­wiele ponad szes­na­ście lat, na tyle w każ­dym razie wyglą­dał. Aniel­ska twarz oko­lona jasnymi lokami, bar­dziej pasu­jąca do chło­paka, który pod­rywa dziew­czyny na dzie­dzińcu liceum.

Zak ruszył kory­ta­rzem pro­wa­dzą­cym do sali wysta­wien­ni­czej, teraz już nie przej­mu­jąc się kame­rami. Pośli­znął się na gład­kim mar­mu­rze, wcho­dząc mię­dzy gabloty i stoły. Nogi mu dygo­tały.

Szybko, szybko…

Mor­dercy nie zdążą tu wejść, pocie­szał się Zak. Będą musieli ucie­kać, żeby nie zgar­nęła ich poli­cja. Praw­do­po­dob­nie nie prze­wi­dzieli, że straż­nik zdąży włą­czyć alarm.

Fer­nand Navarra uśmie­chał się ze zdjęć, sto­jąc na lodowcu i nio­sąc deskę z Arki jak Chry­stus dźwi­gał krzyż. Zak ode­rwał kawa­łek drewna od drutu. Meta­lowa obejma odsko­czyła. W tej samej chwili zawyła druga syrena, nie tak gło­śna jak pierw­sza.

Co teraz?

Otarł ręką spo­cone czoło.

Nie mógł zejść na dół, bo natknąłby się na tych ban­dy­tów. Nie mógł uciec drzwiami wej­ścio­wymi. I nie mógł tu cze­kać na poli­cję. Albo, co gor­sze, na zabój­ców.

Przez okno sali, dość daleko, zoba­czył coś, co wyglą­dało jak świa­tło radio­wozu, ale wycie dwóch alar­mów zagłu­szało wszyst­kie inne dźwięki. Wytę­żał słuch.

Kroki na scho­dach!

Czy to wytwór jego wyobraźni? Ude­rze­nia osza­la­łego serca? Albo mor­dercy, któ­rych zanie­po­ko­iło włą­cze­nie dru­giego alarmu? Zak nie miał czasu na zada­wa­nie sobie kolej­nych pytań. Jego spoj­rze­nie sku­piło się na oknie, sta­rał się przy­po­mnieć sobie fasadę muzeum Akwi­ta­nii. Jak wysoko nad chod­ni­kiem znaj­do­wało się pierw­sze pię­tro? Cztery metry? Sześć?

Za ple­cami miał drzwi sali, sze­roko otwarte na kory­tarz. Wie­dział, że w każ­dej sekun­dzie może zoba­czyć na sobie czer­woną kropkę.

Dość kal­ku­la­cji!

Nagle wpadł na pomysł. Szarp­nął przy­mo­co­waną do sąsied­niego stołu dogoń­ską maskę w kształ­cie kro­ko­dyla, kanagę. W dru­giej ręce ści­skał drewno Arki. Ruszył bie­giem pro­sto przed sie­bie.

Przy­ło­żył maskę do twa­rzy, prze­bi­ja­jąc się przez szybę.

Zak był u kresu sił, gdy wresz­cie przy­sta­nął na nabrzeżu Louis-XVIII. Tro­chę bolała go kostka, na lewej łydce miał ogromny siniak, na ramio­nach kilka ska­le­czeń, ale w sumie musiał uznać się za szczę­ścia­rza. Kiedy pod­no­sił się po upadku, poli­cja dotarła już na ulicę Tustal, a zimne, nie­bie­skie świa­tła radio­wozu kła­dły się bla­skiem na murach kate­dry Saint-André i wieży Pey Ber­land.

Uciekł, uty­ka­jąc.