Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrz gatunku, autor thrillerów
sprzedanych w dziesięciu milionach egzemplarzy
w 36 krajach, powraca.
Ciemna, tajemnicza bryła tkwi uwięziona w lodach Araratu.
Zakazana księga skrywana jest wśród cimeliów Biblioteki Watykańskiej.
Baśniowe zwierzę z jednym rogiem na łbie ponoć naprawdę istnieje.
Jak poskładać te wskazówki, by rozwiązać zagadkę? Łamigłówka wszech czasów, sięgająca początków wielkich religii, staje się życiową obsesją przystojnego naukowca Zaka Ikabiego. Wplątana w tę niebezpieczną grę wbrew swej woli Cécile Serval, racjonalna glacjolog o wybuchowym temperamencie, gubi się w natłoku pytań. A spokój jej myśli zakłóca świst kul…
Bo żeby chronić prastarą tajemnicę, albo żeby ją rozwikłać, niektórzy gotowi są na wszystko.
Ambitny thriller, którego akcja toczy się w zawrotnym tempie. Diabelska, wciągająca intryga od pierwszych stron fascynuje, zabierając czytelnika w zaskakującą podróż z Bordeaux do Erywania, przez Watykan i Hongkong, tropem tajemnicy, od której zależą losy ludzkości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 575
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedmowa
Ta powieść narodziła się dawno temu. Kiedy miałem piętnaście lat, obejrzałem film Człowiek, który chciał być królem i wtedy ogarnęła mnie chęć, by przedstawić wielką, legendarną tajemnicę ludzkości, i… zainteresowałem się Arką Noego.
Po latach, gdy zakończyłem pracę nad pierwszą wersją tej historii, okazało się, że jest znacznie bardziej mroczna i brutalna niż inne moje powieści… dlatego postanowiłem opublikować ją pod innym nazwiskiem, żeby nie wprawiać w zdumienie swoich czytelników2. Przede wszystkim chciałem, żeby kupowali tę książkę nie dlatego, że to ja ją napisałem, ale dlatego, że ich zaciekawiła. Bawiłem się całkiem nieźle, obserwując, z jakim przyjęciem spotyka się ta „pierwsza książka”, o której autorze nikt nie miał jeszcze wyrobionej opinii.
Dziś moje powieści znane są z różnorodności gatunków, z których czerpią – taką mam przynajmniej nadzieję. Z okazji ukazania się Ostatniego jednorożca w wydaniu kieszonkowym i pod nowym tytułem – Wszystko na ziemi wyginie, Tobby Rolland może już oddać mi moje miejsce na okładce, zwłaszcza że w przyszłości mam nadzieję wydać inne powieści w podobnym stylu.
Zgromadziłem bogatą dokumentację, pracując nad tą książką. Z pewnością to Państwa zaskoczy, ale w mej opowieści wszystko jest prawdą – zarówno relacje poszukiwaczy arki, jak i badawcza zagadka, jaką stanowi anomalia Araratu, a także informacje o jednorożnych zwierzętach, światowym potopie czy Księdze Henocha i aniołach. Choć te tezy mogą się wydawać mało wiarygodne, bronią ich – poza tą książką – najpoważniejsi naukowcy i skłonni do dziwactw blogerzy.
Zależało mi też, żeby wszystkie miejsca, o których mowa w tej opowieści, były realne i starałem się dokładnie je opisać, jak park Noah’s Ark w Hongkongu, uniwersytet w Kaliningradzie, nachiczewańskie chaczkary, piekło biblioteki watykańskiej, miecze hańby w Igdirze, źródło Świętego Jakuba czy krzyże wykute w skałach wąwozu Ahora na zboczu Araratu. Na potrzeby tej powieści wymyślone zostały tylko sale Parlamentu Religii Świata, DIRS na uniwersytecie w Tuluzie i wnętrza pałacu Ishaka Paszy.
Z góry uspokajam: nie twierdzę, że u zarania dziejów jakiś człowiek – Noe, Gilgamesz czy Fuxi [Fusi] – wprowadził na arkę pary wszystkich zwierząt, a wody podniosły się tak, że pokryły góry… Przyznacie jednak, że trudno obojętnie przejść obok faktu, iż na każdym kontynencie w pamięci ludzkiej przetrwał ten mit, który stał się inspiracją najwspanialszych dzieł. Wiele z nich stanowić będzie etapy naszej wędrówki.
W żadnym razie nie twierdzę, że sekret ujawniony w tej książce – poszukiwany przez niektórych moich bohaterów, a chroniony przez innych – to poważna historyczna hipoteza; o ile jednak wiem, nikt dotąd nie próbował jej sformułować. Mam nadzieję, że rozwikłanie zagadki okaże się dla czytelników równie dobrą zabawą, jak dla mnie – jej tworzenie.
Ludzie wymyślają najpiękniejsze historie właśnie po to, by wyjaśnić niewytłumaczalne i sprawić, że inni uwierzą w nieprawdopodobne.
Michel Bussi
Lipiec 2019
Wyprawa pierwsza: Armenia, Watykan – Arka Noego
Wyprawa druga: Kaliningrad, Bordeaux, Tuluza, Melbourne – teoremat Cortésa
Wyprawa trzecia: Ambert, Hongkong – potop
Wyprawa czwarta: Chartres, Igdir, Paryż – jednorożce
Wyprawa piąta: Paryż, Nachiczewan – ludzkości skok do przodu
Wyprawa szósta: Monreale, Nachiczewan – Księga Henocha
Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefilimowie
Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazargan, Doğubayazıt – protokół AHORA
Wyprawa dziewiąta: Wielki Ararat – anomalia Araratu
Wyprawa pierwsza
Arka Noego
Równina rozciągała się jak okiem sięgnąć trzy tysiące metrów niżej.
A jednak Ester zdumiewająco wyraźnie widziała domy na przedmieściu Erywania, ciężarówki sunące od irańskiej granicy w stronę Doğubayazıt, tureckie czołgi stojące przy wjeździe do każdego miasteczka.
Zbocza Araratu tworzyły fantastyczny belweder.
– Podejdź, Aman.
Dziewczynka przeszła kilka kroków. Trochę onieśmielona, trochę niezdarna, jakby nie wiedziała, co począć z ciałem zbyt dużym jak na jej wiek. Drżąca ręka Aman gładziła Lekę, gubiąc się w jej sierści. One dwie nie rozstawały się od urodzenia, przed dziesięcioma laty, w odstępie zaledwie kilku dni.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Aman.
Aman nie wiedziała, co powiedzieć. W ich kurdyjskim plemieniu świętowanie urodzin ograniczało się do kilku pieśni, historii opowiedzianej przez jednego ze starców, czasem też do jakiegoś drobiazgu przyniesionego potajemnie z bazaru w Igdirze. Lalki. Rzeźbionego zwierzątka. Biżuterii.
Ester położyła rękę na ramieniu dziewczynki, zmuszając ją, żeby usiadła.
– To dla ciebie.
Rozprostowała palce, pokazując jej prezent.
Naszyjnik. Miedziane koło na skórzanym rzemyku. Na dysku wygrawerowano dwie kreski tworzące pochylony w prawo krzyż. Jedna kreska długa, druga krótka.
Ester delikatnie zawiesiła naszyjnik na szyi Aman.
– Noś go zawsze – szepnęła mama. – Ty jedna możesz wiedzieć, co oznacza.
Z szarych oczu Aman wyzierało zaniepokojenie. Nie rozumiała. Jeszcze bardziej przysunęła się do Leki, ogrzewała się ciepłem jej futra, pozwalała lizać gołe ramię.
Teraz Ester też milczała. Długo wpatrywała się w równinę w dole, a potem wolno zwróciła oczy na ośnieżony szczyt góry Ararat. Wreszcie ujęła córkę za rękę i zaczęła wyjaśniać.
– Wysłuchaj uważnie każdego słowa, które wypowiem, Aman. Zapamiętaj je na zawsze. Nadszedł czas! Teraz jesteś już duża, zostaniesz strażniczką naszej tajemnicy. Sekretu naszej rodziny. Naszego plemienia. A także, co i dziś najbardziej cię zaciekawi, tajemnicy Leki i jej stada. I słuchaj pilnie, nawet gdyby trudno ci było uwierzyć w to, co powiem. Od tej tajemnicy zależą miliardy istnień na tej ziemi. Od tego zależy wszystko, w co ludzie wierzą, po co żyją, zabijają, rabują czy kochają.
Aman nadal nic nie rozumiała. Szukała wsparcia w mądrych oczach Leki. Ester mocniej ścisnęła rękę córki.
– To tajemnica przekazana przez naszego najstarszego przodka, Aman.
Dziewczynka również spojrzała na góry. To niepogwałcone miejsce, które chroniło ich przed światem.
– Czy to on dotarł aż tu jako pierwszy?
– Nie, Aman… Nie. On nie wszedł na Ararat. On zszedł z tej góry!
Kaplica Sykstyńska, Watykan
Wystraszone rudowłose dziecko uczepiło się gołej nogi matki. Nawet nie spojrzała na nie, obojętna, bez reszty skupiona na tuleniu drugiego syna, ledwie dwuletniego chłopczyka, którego buzia była wykrzywiona z przerażenia. Spękana posadzka usuwała się im spod nóg.
Drzewo bez liści, zgięte przez wicher, wznosiło się na wzgórzu niczym ich ostatnia nadzieja. Jakaś kobieta już owinęła się wokół pnia jak żywa liana. Wiatr targał jej tuniką, zarzucając ją aż na ramiona. Bezwstydny, drwił sobie ze wszystkich. Wszystkie oczy zwracały się na to cherlawe drzewo. A osób było dwanaście, może trzynaście – trudno dokładnie policzyć. Wszyscy próbowali uciec przed wodą zalewającą już brzegi. Jakiś mężczyzna niósł żonę, inny dźwigał cenny płócienny worek. Ktoś ratował wywrócony do góry nogami stół, ktoś znowu kufer, dzban, owoce.
Kilka metrów dalej dwudziestu uciekinierów schroniło się w prowizorycznym namiocie, licząc, że uda im się przeżyć, choć wichura w każdej chwili mogła go porwać. Ręce wyciągały się ku kilku straceńcom, jeszcze unoszącym się na wodzie – ręce łysego starca z siwą brodą, obnażonej kobiety. Ale na próżno. Nurt był zbyt silny, było za daleko, a wiatr wiał za mocno.
Woda triumfowała.
Jeszcze dalej, na morzu, przechyliła się łódź. Tocząc rozpaczliwą walkę, ludzie, którzy wpadli do morza, ciągnęli za sobą innych. Owładnięci paniką, każdym swym gestem przyspieszali nieuniknione utonięcie.
A kataklizm dopiero się zaczynał.
Czarne chmury zbierały się w dali.
Kanciasta arka oddalała się, obojętna na tragedię.
Kilku ocalałych zdołało się podciągnąć na platformę statku i usiłowało schronić się w jego ścianach ze smołowanego drewna. W tym zamkniętym, szczelnym, prywatnym pływającym domu. Licha drabina, którą mieli, niewiele pomogła – oni też musieli zginąć.
Zak rozmasował szyję i znów ją wygiął, patrząc na sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej. Niezwykle skupiony, wyodrębnił cztery grupy ludzi: na górze na pierwszym planie, na skalistej wysepce po prawej, na rozkołysanej łodzi pośrodku i na arce w dali. Doliczył się sześćdziesięciu dwóch postaci: dzieci, starców, mężczyzn i kobiet. Prawie wszyscy byli nadzy. Zakowi przyszło na myśl, że niemal każdy z nich reprezentował inną postawę. Zrezygnowani modlili się w namiocie. Szaleni nie potrafili rozstać się z doczesnym bogactwem. Łajdacy próbowali się ratować kosztem innych. Sprawiedliwi do końca wyciągali ręce.
Zak na chwilę zamknął oczy. A jednak wszyscy, dobrzy i źli, samolubni i solidarni, mieli zginąć dotknięci tym samym gniewem. Bezlitosnym i ślepym.
Bez ratunku dla kogokolwiek.
– Panie i panowie, przejdźmy do następnej sali…
Słowa przewodnika wyrwały Zaka z zadumy. Setka turystów tłoczących się w Kaplicy Sykstyńskiej ruszyła do wyjścia. Grupa przeganiała grupę w rytmie dopracowanego baletu. Już sam, Zak przez kilka dodatkowych chwil stał wpatrzony w obłoki.
Wszyscy umrą.
Oczywiście, pomyślał, przesłanie, jakie zawarł w tym fresku Michał Anioł, było jasne; jasne i diabelnie buntownicze, jeśli się nad tym zastanowić. W przeciwieństwie do innych klasycznych wizji Potopu, zaprezentowana przez Michała Anioła nie niosła nadziei, artysta nie namalował opadających wód, gołąbka, tęczy, Noego i jego dzieci. Nie ukazał też rozszalałych żywiołów, gniewnych fal, deszczu, który wszystko porywał. Nie, cały jego geniusz skupił się na istotach ludzkich, na analizie ich jakże zróżnicowanych reakcji w obliczu katastrofy. To było przejmujące. Fresk nie pokazywał stada pędzonego na rzeź, lecz tłum ludzi, z których każdy do samego końca były inny.
A jednak wszyscy mieli umrzeć.
Wszyscy, oprócz tej garstki wybrańców, zamkniętych w Arce.
Dlaczego?
Dlaczego taka rzeź? – zdaje się krzyczeć arcydzieło Michała Anioła. Jaki powód, jaka zbrodnia, jaka nienawiść mogłaby uzasadnić tę powszechną ofiarę?
– Proszę pana, musi pan stąd wyjść – powtórzył półgłosem przewodnik. – Następna grupa już czeka.
Zak wyprostował głowę. To przyniosło ulgę jego szyi, zbolałej po blisko piętnastu minutach wpatrywania się w zdobiące sklepienie kaplicy freski opowiadające historie z Księgi Rodzaju. Zazwyczaj spojrzenia zwiedzających skupiały się głównie na czwartym, najsłynniejszym, czyli na stworzeniu Adama; Zak nie mógł jednak oderwać oczu od trzech ostatnich scen: ofiar Noego, potopu, pijaństwa Noego.
Skierował się do wyjścia, spoglądając na zegarek – była 12.13. Musiał przyspieszyć kroku. Miał już tylko pół godziny. Najtrudniejsze było przed nim. Idąc, dotknął torby, którą niósł na ramieniu, żeby sprawdzić, czy niczego nie brakuje. Dwukolorowe pludry, przyssawka, zapalniczka, a przede wszystkim… paczka papierosów. Niczego podejrzanego, co mogłoby zwrócić uwagę gwardii szwajcarskiej.
Pod gniewnym spojrzeniem przewodnika Zak szybko opuścił kaplicę. Jednak wcale nie spieszyło mu się do miejsca, w którym miał spędzić najbliższych dwanaście godzin, czyli do szafki o wymiarach pół metra na metr, takiej samej jak ta, w której sypiał od miesiąca.
Erywań, Armenia
Dwa szare mercedesy klasy V sunęły szerokimi alejami stolicy Armenii. Brzask zabarwił ostrym różem kamienne fasady budynków. Słońce kryło się jeszcze za górą Ararat, wznoszącą się niespełna czterdzieści kilometrów na południowy wschód od miasta. Za dwoma ośnieżonymi wierzchołkami rozciągały się postrzępione pasy czerwieni.
„Największa góra świata”, pomyślał Kirył Eker. Nie najwyższa. Góra Ararat wznosiła się na zaledwie pięć tysięcy metrów. Zawsze mówiono mu jednak, że jeśli wysokość zmierzyć nie od poziomu morza, ale od otaczającej równiny, to Ararat patrzył na Armenię z wysokości niemal czterech tysięcy czterystu metrów. To największa różnica poziomów na planecie. O wschodzie słońca wrażenie, że ten olbrzym przygniata wszystko wokół, jeszcze się wzmagało.
Kirył spojrzał na GPS na tablicy rozdzielczej. Do Eczmiadzyna jeszcze dwadzieścia kilometrów. Trzeba wyjechać z Erywania, przebić się przez rozległe przedmieście. Stolica Armenii stale się rozrasta, wyciągając swe macki ku pięciu otaczającym ją górom.
Odwrócił głowę w stronę pasażera. Młody Morad nie potrafił ukryć, jak bardzo jest podekscytowany. To była jego pierwsza misja. W końcu mógł rzucić się w wir… w krwawy wir! Za nimi siedziało pięciu mężczyzn z kamiennymi twarzami, obojętnych na nędzę miasta, które zostawało za nimi. Ze słuchawkami MP3 w uszach. W okularach przeciwsłonecznych. Z gumą do żucia w ustach. Pełne skupienie. Tylko miarowe ruchy szczęk.
Samochody mijały właśnie wysokie mury wytwórni koniaku. Reklama Araratu miała trzy metry na pięć: trzy gwiazdki armeńskiego brandy widniały na tle Eczmiadzyna i… wszechobecnej góry Ararat. Widzianej oczywiście od strony Armenii.
Kirył zerknął w lusterko wsteczne. Pięciu siedzących z tyłu ludzi zachowywało spokój. Nadmierny. Znali swoje zadanie. Interwencja w kościele nie była tym, co lubili robić, zapewne z powodu starych, wpojonych im przesądów. Mimo to Kirył im ufał. Szkolił swoją milicję, jak tworzy się zespół piłkarski – wyszukując i werbując najlepszych ludzi ze wszystkich obozów szkoleniowych w Azji Środkowej.
Wśród czternastki jego ludzi było trzech Ormian, Irańczyk, dwóch Turków, Gruzin, Kazach i kilku innych bez ojczyzny albo mających więcej niż jedną. Kilku – Ahmeta, Nouriego, Jalila – uznawano za młode wilki; inni byli doświadczeni w walkach w Górnym Karabachu, Osetii czy Czeczenii. Grabienie grobów, rzezie w świątyniach, torturowanie rodziców na oczach dzieci albo odwrotnie, nie odstręczało ich. Drużyna miała swojego kapitana. Kirył powierzył tę funkcję Zeytinowi, który prowadził drugi samochód. Trudno stwierdzić, czy mózg w okolicy blizny przecinającej jego łysą czaszkę doznał uszkodzenia. Wiadomo, że facet był pozbawiony emocji.
I wreszcie, cała drużyna musiała dopieszczać najmłodszego rekruta, nadzieję, perełkę. Morada! Kirył długo go szukał w dwudziestu obozach. W końcu natrafił na niego w więzieniu na granicy Libanu z Syrią. Chłopak nie miał nawet trzynastu lat, kiedy nożem kuchennym poderżnął gardło kochankowi matki. Zdaniem Morada – jej gwałcicielowi. Morad był jak czysty diament, który Kirył szlifował przez długie miesiące. Równocześnie blondyn i metys, wiotki, rozczochrany, z czerwonym szalem na szyi, Morad wyglądał trochę na namiastkę Małego Księcia Saint-Exupéry’ego. Niedawno obchodził siedemnaste urodziny. Teraz nastolatek gładził rogową rękojeść sztyletu, który trzymał między nogami. Jego twarz rozświetlał uśmiech rozpasanego dziecka.
Droga do Eczmiadzyna przez cały czas była niemal pusta. Mercedesy wyprzedziły jeden rower, dwa konne wozy, minęły kilka prostytutek, troje starców ustawiających skrzynki z warzywami. Miasto zdawało się nie mieć końca. Szare mercedesy przejeżdżały teraz obok kilku kasyn. Sfatygowane neony gasły w świetle budzącego się dnia. Nędzna prowincjonalna imitacja Las Vegas, przemknęło Kiryłowi przez myśl, chociaż doskonale wiedział, że te poderywańskie kasyna przynoszą fortunę lokalnym mafiom. Do Iranu było stąd tylko kilka kilometrów, a bogaci Irańczycy chętnie przekraczali granicę, by poczuć dreszcz emocji przy grach na pieniądze, u nich zakazanych. Muzułmanie, chrześcijanie czy Żydzi – sami hipokryci!
Dwieście metrów, obwieścił kobiecym głosem GPS.
Katedra wyłoniła się tuż za rondem na placu Komitas, w głębi asfaltowej alei oświetlanej szpalerem żółtawych latarni. Kirył przyglądał się fasadzie z jasnego kamienia. A zatem tak wyglądała ta stolica ormiańskiego Kościoła, bizantyjski Watykan, pierwsza świątynia najstarszego państwa chrześcijańskiego i ten mały kościół wysokości niespełna pięćdziesięciu metrów, architektoniczne dzieło majsterkowicza, naprawiane byle jak po kolejnych kataklizmach.
Mercedesy zaparkowały. Kirył odruchowo rozejrzał się po okolicy. Było kilka minut po szóstej rano. Na placu ani żywego ducha. Idealna pora, kiedy na straży tego miejsca stoi tylko góra Ararat.
Kirył pomyślał, że tak dawno włóczy się po tym zakątku świata, że prawie nie dostrzega już potężnej góry. Wciąż przekraczał granice tego konfetti państw wokół masywu – Turcji, Iranu, Iraku, Armenii, Azerbejdżanu, Nachiczewanu. Zwykle zapominał o olbrzymie. Ale nie dziś.
Zeytin wysiadł z drugiego mercedesa wraz z szóstką swoich ludzi. Szedł w stronę Kiryła, poprawiając pas kałasznikowa. On także zwrócił oczy na górę Ararat.
– Kirył, to prawda, co mówią? Że mnisi z katedry w Eczmiadzynie mogli oglądać stąd przez lornetkę Arkę Noego, która osiadła na górze? I że przez wieki pokazywali ją podróżnym?
– Prawda – potwierdził Kirył. – Tylko że od Navarry wiadomo, że widzieli nie arkę, ale skalny występ, który trochę ją przypominał.
Zeytin uśmiechnął się. Zapalił papierosa.
– A co z relikwiami? Z tym kawałkiem drewna z arki, który jest w katedrze?
– Jedno wiem na pewno – odparł Kirył – te relikwie są warte fortunę. Co do reszty…
Za ich plecami stanął jeden z najemników. Jalil, Ormianin.
– Zniósł je święty Jakub. Od dzieciństwa słuchałem tej opowieści. Jakub był mnichem, który zgubił się na Araracie. Konał z pragnienia. Wtedy ukazał mu się anioł, sprawił, że trysnęło źródło i powierzył mu kawałek drewna z arki. Jakub zszedł i uznano go za świętego. Katedrę wybudowano wokół tego kawałka drewna. Źródło wciąż bije na górze, podobno to jedyne miejsce na Araracie, gdzie płynie woda.
Jalil wypluł gumę do żucia i ciągnął.
– Anioł ostrzegł Jakuba, że ten kawałek arki to dowód, który ma powstrzymać ludzi od wspinania się na Ararat. Odtąd wszyscy Ormianie uważają tę górę za świętą.
Kirył zbliżył się o krok i rzucił z pogardliwą miną:
– Skoro boisz się sprofanować to miejsce, zostań na zewnątrz, Jalil.
Palce Ormianina zacisnęły się na lufie karabinu maszynowego. Już rozchylił usta, żeby wydukać przeprosiny, ale Kirył nie dopuścił go do głosu.
– Od czasów Jakuba wielu świrów wchodziło na Ararat w poszukiwaniu śladów tej cholernej arki. Nie zawracaj mi głowy legendami o miejscu strzeżonym przez anioły, które odpędzają ciekawskich, Jalil! Zrobimy tylko, co do nas należy – zabierzemy to, co zostało z arki. Jakieś relikwie. Relikwie rozproszone po świecie. Albo dowody, nazywaj to, jak chcesz. To robota, za którą nam płacą – zebrać je wszystkie.
– Po co? – spytał Zeytin.
– Kto wie? Na pewno dla pieniędzy. Wystarczy ci to?
– Tak…
– Ruszamy.
Czternastu mężczyzn odbezpieczyło kałasznikowy i przeszło kilka metrów dzielących ich od katedry.
Biblioteka watykańska
Biblioteka Apostolska w Watykanie jest trzecim pod względem liczebności księgozbiorem na świecie. Zgromadzono tu blisko dwa miliony ksiąg, które zajmują ponad osiemdziesiąt kilometrów półek. Są tu księgi liturgiczne z epoki Merowingów, ewangeliarze średniowieczne, kopie Biblii na welinie, kodeksy azteckie… Skarby rozbudzające ciekawość tysięcy zwiedzających z Rzymu, Włoch, całej Europy, ku których rozczarowaniu turystom udostępniano tylko trzy sale sławnych Tajnych Archiwów Watykanu, utworzonych w roku 1610 przez Pawła V.
Od roku 2000 wszystkie tajne archiwa są dostępne dla badaczy: garstki naukowców, najwyżej stu dziennie, ludzi, którzy uzyskali najlepsze rekomendacje.
Zak wiele miesięcy zabiegał o zgodę. Znów spojrzał na zegarek, równocześnie, jakby przypadkiem, pochylając się nad rejestrem bulli papieskich z XVIII wieku. Sale archiwum były otwarte tylko od ósmej do trzynastej. Za kilka minut wszyscy zostaną poproszeni o wyjście. Zak dyskretnie obserwował salę, mrużąc oczy i udając skupienie badacza, który nie dostrzega już niesłychanego piękna sali, parkietu, bogactwa fresków namalowanych na sklepieniu, nie widzi ogromnych dębowych szaf pod ścianami, szaf pełnych zakurzonych archiwaliów.
To było niesamowite miejsce.
Zak sięgnął po kolejny rejestr z lat 1761–1762, przez chwilę trzymał go w rękach, potem odstawił – prawie w to samo miejsce. Ale nie całkiem. Na półkę wyżej.
Dreszcz strachu przeszedł mu po plecach, chociaż wiedział, że ani bibliotekarze, ani naukowcy nie zauważyli jego manewru – ani dziś, ani w poprzednie dni. Był ostrożny. Przemieszczał najwyżej jedną albo dwie księgi na godzinę, nigdy więcej. Czuł, że pot spływa mu po karku. Właśnie przestawił ostatnią księgę! W ciągu tygodnia, książka po książce, opróżnił w dębowej szafie przestrzeń długą na metr i głęboką na pięćdziesiąt centymetrów. Skrawek wśród kilometrów półek zasłoniętych solidnymi drzwiami… który bibliotekarz mógłby to zauważyć?
Do sali wszedł gwardzista i potrząsnął mosiężnym dzwonkiem. To był dyskretny sygnał, że pora wychodzić. Przez moment w tej sali medytacji zapanowało coś na kształt poruszenia. Ściskając w dłoni rurkę, Zak po raz ostatni ocenił spojrzenia wrogów. Nie obawiał się oczu kamer, wybrał jedyny kawałek szafy poza ich zasięgiem, w północno-zachodnim rogu sali. Alarmy włączano dopiero po wyjściu ostatniego czytelnika. Bibliotekarze byli odwróceni do niego tyłem, odkładali na miejsce tomy przeglądane rano.
Teraz!
Zak pochylił się i w niespełna dwie sekundy wykonał ruchy ćwiczone od miesiąca: bezszelestnie wsunął ciało w ciasną skrytkę, równocześnie przyklejając przyssawkę do wewnętrznej ścianki dębowych drzwi szafy, żeby zamknąć je od środka.
Ukryć się w kompletnych ciemnościach.
Czekać.
Eczmiadzyn, Armenia
Czternastu uzbrojonych najemników wtargnęło do katedry w Eczmiadzynie. Garstka obecnych natychmiast przestała śpiewać. Było to zaledwie dwanaście osób, w większości stare kobiety. Matka z dwójką dzieci. Kilku mężczyzn.
W głębi katedry, blisko ołtarza, kapłan i diakon zamarli niczym woskowe figury w czerwonych sutannach wyszywanych złotem. Ręce kapłana zacisnęły się na drewnianym krzyżu przed nim. Tylko srebrna kadzielnica w ręce diakona wciąż się kołysała.
– To khnkarkut’iwn – szepnął Jalil, trzymając broń w gotowości. – Ceremonia okadzania. Początek obrządku bizantyjskiego.
Chrapliwy głos kapłana rozbrzmiał w ciszy.
– Kim jesteście?
Kirył potoczył wzrokiem po wnętrzu katedry, obojętny na piękno perskiej mozaiki. Musiał działać szybko, nie zostawiając żadnych świadków.
– To nie potrwa długo. Klucze do relikwiarza. Tego, w którym jest kawałek arki.
Kirył dokładnie przestudiował plany. Relikwiarz umieszczono w północnym transepcie. Głos kapłana rozbrzmiał jak grzmot.
– Jesteście w domu Bożym! W najstarszym kościele świata. Ta relikwia jest…
Zanim duchowny dokończył zdanie, Kirył skinął głową na Morada. Chłopak wzburzył palcami jasne włosy, zacisnął palce na rogowej rękojeści noża i podszedł do człowieka znajdującego się najbliżej – przygarbionego, pomarszczonego starca, który od ich wtargnięcia nie przestał szeptem odmawiać modlitw.
Mężczyzna zrozumiał.
Jego usta poruszały się jeszcze szybciej. Tkwił w miejscu, wytrzeszczył tylko na Morada duże niebieskie oczy i zacisnął ręce na welurowym kaszkiecie. Świst powietrza. Morad wykonał ruch, jakby odpędzał komara. Niemal elegancki.
Ostrze noża rozcięło gardło starca, który osunął się, przewracając trzy krzesła.
Matka zakryła dzieciom oczy. Jakaś staruszka się przeżegnała. Szurały krzesła. Kapłan upuścił drewniany krzyż, który z ogłuszającym hukiem upadł na posadzkę nawy.
– Mój Boże, kim wy…
– Spieszy nam się. Jesteśmy ludźmi, którym się spieszy. Klucze do relikwiarza, szybko…
Za nimi na dziedzińcu rozległy się kroki. Odgłos desperackiego biegu. Kirył nawet się nie odwrócił. Tym zajmie się Zeytin. Uciekinier wyszedł już z kaplicy pod chórem, zasłaniała go kolumna. Pięćdziesięciolatek ubrany w szary garnitur, taki, jakie noszą biedacy, którzy nie sprzedali jeszcze godności. Zdążył tylko położyć rękę na masywnych drewnianych drzwiach. Seria z karabinu zwaliła go z nóg. Dwadzieścia kul utkwiło w jego ciele i w dębowym drewnie.
– Nieszczęśni szaleńcy – powiedział kapłan.
Wsunął rękę pod czerwoną sutannę i wyjął pęk kluczy.
– Bądźcie przeklęci…
Obok niego łańcuch kadzielnicy przejmująco podzwaniał w drżącej ręce diakona.
– Rozsądna decyzja – szepnął Kirył.
Dowódca najemników odwrócił się do Morada i Zeytina, głośno wydając rozkazy.
– Kończmy z tym. Morad, poderżnij gardła kapłanowi i diakonowi. Na ołtarzu. Zeytin, wyprowadź tę trzódkę na zewnątrz, rozstrzelamy ich za świątynią.
Na rozkaz Kiryła trzynaście karabinów maszynowych zwróciło się ku wiernym, uniemożliwiając im wszelką próbę ucieczki. Ormianka krzyczała, tuląc dzieci. Nagle w nawie jakiś mężczyzna padł na kolana.
– Nie, błagam!
Zeytin już przyciskał spust kałasznikowa, celując w serce klęczącego, ale Kirył wyciągnął rękę.
– Czekaj…
Ten mężczyzna na klęczkach błagał po francusku.
Kirył zastanawiał się przez chwilę. Mógł sobie pozwolić na zabicie tuzina Ormian – kobiet, dzieci, kapłana… To wywołałoby silne wzburzenie w całym kraju, ale oni zdążyliby dawno przekroczyć granicę… Wspólnota międzynarodowa nie przejęłaby się tą rzezią, jatką, jakich wiele na barbarzyńskim Wschodzie.
Ale jeżeli zabije Francuza…
Wiele się nauczył podczas długich pobytów w Europie. Zachodni politycy byli więźniami mediów, a media były więźniami emocji społecznych. Francuz zamordowany w Armenii… Wiedział, jak to się potoczy. Zostanie wyznaczony sędzia do walki z terroryzmem, prezydent Republiki uzna to za sprawę osobistą, zaangażują się stowarzyszenia, dziennikarze, rodzina, diaspora. Komando będzie ścigane międzynarodowym listem gończym.
To będzie sprawa rangi państwowej! Nie zamkną jej, dopóki nie dopadną winnego, by rzucić go na żer zachodniej opinii publicznej.
Kirył zaklął pod nosem. Francuz w tym kościele! Nieprzewidziane ziarnko piachu. Ten gość widział już, jak poderżnęli gardło jednemu Ormianinowi, a drugiego nafaszerowali ołowiem. Kirył nie mógł pozwolić sobie na to, żeby był świadkiem dalszej rzezi, ale gdyby go zabił, wpakowałby się w wielkie tarapaty.
Biblioteka Apostolska, Watykan
Godziny upływały w mroku. Zak cierpliwie czekał, choć doskwierały mu skurcze i czuł się jak pogrzebany w za małej trumnie. Paskudny smród kurzu przemieszany z wonią detergentów przeciwpleśniowych drażnił mu gardło i nozdrza. Tego szczegółu nie przewidział. Poza tym z dziecinną łatwością realizował swój plan. Wystarczyła odrobina obserwacji. Przygotowując się, Zak odkrył, że wszystkie sztuczki znanych iluzjonistów – indyjskie skrzynie z przeciętymi na pół kobietami – bazowały na tym samym: zdolności ludzkiego ciała do skulenia się i wciśnięcia w bardzo małą przestrzeń. To była tylko kwestia treningu i silnej woli. W swoim mieszkaniu przy Via delle Quattro Fontane Zak od miesiąca sypiał w szafce Ikei wielkości półki bibliotecznej. Każdego dnia, po przebudzeniu, czuł się coraz mniej obolały.
Już od siedmiu godzin ukrywał się w tej szafie. W ciszy opustoszałej sali tajnego archiwum Zak pozwolił swobodnie bujać myślom. A te niezmiennie biegły ku piekłu. Czyż nie po to skazywał ciało na takie tortury, żeby przekroczyć jego bramy?
We wszystkich wielkich bibliotekach świata piekłem nazywa się zamkniętą dla gości salę, gdzie zgromadzone są dzieła zakazane. Ale ze wszystkich piekieł to w Bibliotece Apostolskiej było niewątpliwie najbardziej fascynujące. Na wszystkich forach internetowych pisano o nim jako o miejscu, do którego wolno było wchodzić tylko papieżowi! Blogi, które Zak czytał wciąż na nowo, snuły fantazje o najbardziej tajemniczej sali świata, gdzie Kościół zgromadził dzieła zakazane przez cenzurę od średniowiecza, podręczniki czarów, czarne biblie, księgi alchemików…
Jednak piekło kryło przede wszystkim apokryfy – wszystkie te historie biblijne i ewangeliczne, których Kościół z różnych względów nie uznał za prawdziwe. Biblia nie ma w sobie nic z tekstu wyrytego w marmurze, ta księga jest w rzeczywistości tylko kompilacją różnych opowieści i poematów – wyselekcjonowanych, dobranych, modyfikowanych na przestrzeni czasu – co najmniej do XIX wieku.
Zak usiłował pomóc jakoś zbolałemu łokciowi, przyciśniętemu do dębowych drzwi. Ostrożnie przesunął się o kilka centymetrów. Większość tych apokryficznych opowieści nie miała większej wartości – to zresztą dlatego usunięto je z chrześcijańskiego kanonu. Na ogół te teoretycznie tajne teksty można było przeczytać w całości, najzwyczajniej wyszukując je w Internecie.
Teoretycznie…
Któż bowiem – poza nielicznymi wybrańcami, dopuszczonymi do piekła biblioteki watykańskiej – mógł porównać oryginalny tekst z przekładem rzuconym na żer internautom? Co naprawdę zawierały ewangelie Tomasza, Piotra, Judasza, Filipa? Testamenty dwunastu patriarchów? Psalmy Salomona?
A przede wszystkim – tajemnica nad tajemnicami: jaka prawda kryła się w najbardziej pożądanej opowieści apokryficznej, tej, dla której Zak od siedmiu godzin cierpiał katusze, rzucał na szalę własne życie, ryzykując tę szaleńczą akcję, którą przygotowywał od tygodni?
Księga…
Zak drgnął. Wyraźnie słyszał skrzypnięcie drzwi w sali numer dwa. Nareszcie, pomyślał z ulgą.
Skupić się. A przede wszystkim – nie narobić hałasu.
Ktoś się zbliżał. Dwaj mężczyźni. Jeden stąpał ciężko, drugi miał lżejszy krok. Zgodnie z przewidywaniami.
Zak nauczył się, prowadząc swoje poszukiwania, że legendy otaczające salę piekła, na przykład ta, wedle której tylko papież mógł do niej wchodzić, nie miały sensu. W rzeczywistości piekło było taką samą salą biblioteczną, jak inne. A biblioteka musi oddychać, być przedmiotem szczególnej, profesjonalnej uwagi, zabiegów tym częstszych, im starsze, cenniejsze, delikatniejsze są księgi wymagające konserwacji.
Tam, bardziej niż gdziekolwiek, trzeba dbać o utrzymanie właściwej temperatury i wilgotności; trzeba sprzątać, wietrzyć, restaurować zbiory, a teraz, w erze informatyzacji, należy je także digitalizować.
Konserwacja, walka z niszczycielskim działaniem czasu, oznacza prace częste i skuteczne. Piekło, podobnie jak inne pomieszczenia biblioteki, wymaga codziennej troski.
Odgłosy stały się bardzo bliskie, jakby ktoś stanął za dębowymi drzwiami. Zak starał się nie panikować: w pustej sali każdy dźwięk odbijał się echem jak w katedrze, a nocni pracownicy byli w całej bibliotece, nie tylko obok jego szafy.
Mimo to… Zak nie śmiał już nawet oddychać. Najtrudniejsze jednak było jeszcze przed nim.
Za kilka godzin miał przejść do realizacji drugiego etapu planu. To wyzwanie wymagało brawury.
Eczmiadzyn, Armenia
W katedrze smród moczu mieszał się z wonią kadzidła. Francuz stał przed Kiryłem w spodniach mokrych w kroczu.
– Victor Peyre – odczytał Kirył, sylabizując imię i nazwisko. – Aleja Daumesnil 5, Paryż.
Wsunął dokument do kieszeni, a portfel oddał Zeytinowi.
– Won stąd! Wiem, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz. Jeżeli przed upływem godziny powiadomisz kogokolwiek – policję czy kogoś innego, jeżeli piśniesz słowo o tym, co tu widziałeś, znajdziemy cię. Ciebie, a jeżeli nie ciebie, to twoją rodzinę. Nie wiesz, kiedy ani gdzie. Znajdziemy twoją córkę, matkę. Rozumiesz?
Victor Peyre drżał jak liść. Kirył przytknął mu lufę kałasznikowa do czoła.
– Wszystko jasne? Wynoś się. I zapomnij.
Najemnik otworzył ciężkie dębowe drzwi. Powiódł oczyma za Francuzem, który niezdarnie biegł do samochodu, potem szukał kluczyków i wreszcie uruchomił terenówkę. Czerwony nissan patrol. Rozpędzał się w alei. Zniknął za placem Komitas.
Kirył skrzywił się lekceważąco, obserwując ucieczkę Francuza.
– Lepiej nie tracić czasu – szepnął. – Czyścimy wszystko i zabieramy się stąd.
Oddział Kiryła miał do pokonania tylko kilka kilometrów, by schronić się w Nachiczewanie, autonomicznej republice azerskiej. Teoretycznie granica między Armenią a Azerbejdżanem była zamknięta, ale na tych krańcach imperium władza należała do tego, kto mógł płacić. Czyli do tych, którzy zarabiali na handlu, dziewczynach, narkotykach, ropie naftowej, dzieciakach. Ci ludzie nic sobie nie robili z ceł. Tworzyli zamknięty krąg mafijny!
– Dobra, kończymy…
Dziesięcioro wiernych stało pod murem katedry. Od północy, w miejscu niewidocznym z ulicy. Matka z dwojgiem dzieci. Trzy staruszki. Czterdziestoletnia kobieta przy kości. Trzech mężczyzn, już niemłodych.
Sześciu najemników celowało do Ormian, czekając na znak Kiryła, by zacząć strzelać. Morad i Zeytin zostali z pięcioma ludźmi w katedrze, żeby zająć się duchownymi, zabrać drewno arki, a przy okazji zrabować to, co wpadnie im w ręce – inne relikwie, obrazy, rzeźby…
Kirył obserwował skazańców. Czuł do tych nieznajomych tylko pogardę, podobnie jak do Francuza, który uciekł, szczając w portki. Ci Ormianie pozwalali się mordować bez sprzeciwu, trzymając się tylko swojej cholernej wiary. Nawet matka nie próbowała ratować dzieci. Mężczyzna chwytał się różańca, zaciskał na nim palce, zamiast rozejrzeć się za jakąkolwiek bronią – byle czym, kamieniem, kijem. W gruncie rzeczy te barany dostawały to, na to zasłużyły.
Szły na rzeź.
Kirył zamierzał opuścić rękę, rozkazując strzelać sześciu najemnikom tworzącym pluton egzekucyjny. Niech wyślą te owieczki, by pasły się przez wieczność na łąkach obiecanego im raju.
Odwrócił głowę, słysząc pisk opon.
Usłyszał tylko warkot silnika, zauważył żwir wyskakujący spod nich przy rogu świątyni. Ostre hamowanie, potem rozpędzający się samochód, który był coraz bliżej.
Kirył odruchowo wycelował.
Samochód wyłonił się zza kościoła. Przez moment Kirył myślał, że śni.
Przecież to niemożliwe, pomyślał. To nie ma sensu.
Biblioteka Apostolska, sala tajnego archiwum, Watykan
Obudził się duży palec u nogi. Potem drugi.
Zak z namaszczeniem poruszał kończynami, całym ciałem – centymetr po centymetrze. Tę metodę zalecił mu kinezyterapeuta, zapobiegała kurczom. Była pierwsza nad ranem, Zak już od dwunastu godzin czekał w szafie. Hałas robiony przez ekipę sprzątającą dobiegał teraz z daleka. Zak słyszał stłumiony pomruk odkurzacza z innej sali.
To była ta chwila, najbardziej techniczny etap planu: operacja transformacji na oślep!
Miał już na sobie część munduru, musiał jeszcze rozpiąć koszulę i zdjąć dżinsy, wykonując przemyślane, gadzie ruchy; tylko długie dwukolorowe pludry leżały wciąż w torbie. Dzięki treningowi nie było to jednak nic trudnego. Najbardziej skomplikowane było zdobycie tego stroju. Zak zapłacił majątek pośrednikowi, który wyglądał jak mafioso. To on dostarczył mu karmazynowy mundur oficerski, trudniej dostępny i mniej folklorystyczny niż bufiaste spodnie w czerwone, żółte i niebieskie pasy watykańskich gwardzistów.
Wyginając się w ciszy, zdołał się przebrać. Za moment miał wyłonić się z nicości, pozostawał jednak pewien szczegół, aby dopełnić dzieła. Całkiem miły element planu… Dłoń Zaka zanurzyła się w torbie, palce wyciągnęły papierosa z paczki. Płomyk zapalniczki gwałtownie rozświetlił mroczną alkowę. Zak zmrużył oczy. Palił długo, delektując się każdym łykiem dymu, i już myślał o dalszych etapach działania.
Kiedy z papierosa został już prawie niedopałek, Zak znów nadstawił ucha. Usłyszał tylko dźwięki dochodzące z innych sal. Ostrożnie pchnął nogą dębowe drzwi. Jaskrawe światło niemal go oślepiło. Poruszał nogami, żeby pozbyć się ostatnich „mrówek”, które biegały po jego kończynach, szybko poprawił czerwone spodnie, a potem skierował się tam, skąd dobiegały głuche odgłosy.
Celowo mocno uderzał butami o posadzkę opustoszałego korytarza. Chciał, żeby sprzątacze słyszeli, że nadchodzi.
Ktoś w tym miejscu? O pierwszej w nocy?
Efekt zaskoczenia odgrywał kluczową rolę w jego szalonym planie.
Eugenio i Guido zamarli, słysząc odgłos kroków w sali archiwum. Od prawie trzech lat spędzali noce w Bibliotece Apostolskiej Watykanu. Niezwykle rzadko zdarzało się, by kogokolwiek tu spotkali. Prawdę mówiąc, strażnicy nigdy tutaj nie zaglądali. Dwaj Włosi nie mieli jednak czasu, by się nad tym zastanawiać – cień na moment zasłonił drzwi, potem wszedł w krąg światła.
Od razu rozpoznali karmazynowym mundur. To był oficer.
Miał kamienną twarz.
Ale naprawdę zaskakujący był inny szczegół, w tym pomieszczeniu prawdziwa ekstrawagancja.
Oficer trzymał w lewej ręce niedopałek papierosa.
Długo przypatrywał się obu osłupiałym sprzątaczom. Pokazując niedopałek, powiedział tylko jedno słowo:
– Kto?
Eugenio i Guido patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Żaden nie uchylił ust.
Oficer czekał jeszcze chwilę, potem westchnął i podjął znużonym głosem:
– W porządku. Zakładam, że żaden z was o niczym nie wie.
Wciąż miał przed sobą tylko dwóch oniemiałych ze zdumienia ludzi.
– W takim razie będę musiał wprowadzić was w tę sprawę – powiedział oficer. – Miesiąc temu wartownik z sali trzeciej, otwierając rano bibliotekę, znalazł peta ukrytego w wywietrzniku w toalecie na trzecim piętrze. Incydent powtórzył się od tego czasu dwukrotnie. Po dyskretnym śledztwie ustaliliśmy, że jest tylko jedno wytłumaczenie: palacz pojawia się nocą i zna miejsce na tyle dobrze, żeby nie uruchomić wykrywaczy dymu. Wiecie lepiej niż ktokolwiek inny, że na tych piętrach nocnym sprzątaniem zajmuje się tylko jedna ekipa.
Oficer zamilkł na chwilę, a potem dodał:
– Tylko jedna ekipa. Czyli wy dwaj!
Po każdym zdaniu oficera zapadała grobowa cisza.
– Panowie, nie muszę wam wyjaśniać, że palenie w watykańskich wnętrzach…
Eugenio i Guido wyglądali jak szmaciane marionetki przyczepione do kija od szczotki. Mężczyzna w karmazynowym mundurze długo przyglądał się niedopałkowi.
– Znalazłem tego peta kilka minut temu. W toalecie, jak zwykle na pierwszym piętrze. Przyjmę założenie, że winowajca jest tylko jeden… Wysunę dwie hipotezy. Wasze imiona to Eugenio i Guido, nie mylę się?
Dwaj bladzi ze strachu sprzątacze pokiwali głowami.
– A zatem, Eugenio i Guido, palacz jest jeden. Mamy dwie możliwości – albo ten, który nie pali, wie o sztuczkach kolegi i wyda go. Nie mogę obiecać, że dzięki temu zachowa pracę, powiedzmy jednak, że zostanie potraktowany łagodniej. Albo – to druga możliwość – ten, który nie pali, o niczym nie wie, więc jego kolega powinien sam się przyznać… Ponieważ, jak się już chyba domyślacie, jeśli żaden się nie odezwie, obaj zostaniecie zwolnieni, i to w trybie dyscyplinarnym.
Czworo oczu wpatrywało się w niedopałek. Eugenio i Guido zdawali się pogrążeni w zadumie, jakby usiłowali sobie przypomnieć każdą chwilę długich nocy, które spędzali razem w ogromnych salach.
Zak nie krył oburzenia. Obserwował dwóch sprzątaczy i dosłownie czytał w ich myślach. Każdy z nich wiedział, że jest niewinny! Każdy był więc przekonany, że winny jest ten drugi i… czekał, aż tamten się przyzna.
Guido kontra Eugenio.
Dwaj przyjaciele, którzy spędzili razem prawie tysiąc nocy.
Myśl, że stojący przed nimi oficer to oszust, nie wchodziła w grę. Jeszcze nie. Zak celowo przedłużał tę chwilę. Przybrał srogą minę niezłomnego nauczyciela. Czas grał na jego korzyść. Z każdą sekundą narastała nienawiść między sprzątaczami, niszcząc lata przyjaźni.
Eugenio kontra Guido.
Obaj mieli już pewność, że ten drugi to zwykły łajdak, bo nie dość, że wpędził ich w tarapaty, ukradkiem paląc w bibliotece – szczyt głupoty! – to w dodatku teraz nie chciał się przyznać i obarczał swoją winą kolegę, skazując go na utratę doskonałej pracy, a co gorsza – na pewność, że nie znajdzie żadnej innej w całym Rzymie.
Guido i Eugenio patrzyli na siebie spod oka.
Guido próbował wystawić głowę nad wodę.
– Czy… czy jest pan pewien, że to jeden z nas? Bo… bo wydaje mi się, że to niemożliwe. System alarmowy jest wyłączony tylko w pomieszczeniach, które sprzątamy. Pracujemy razem prawie całą noc, poza kilkoma minutami, kiedy przechodzimy do innego pomieszczenia, ale…
Zak podsunął Włochom peta pod nos, potem na niego dmuchnął. Papieros rozżarzył się na moment, a na twarzy sadystycznego gliny rozbłysł uśmiech.
– A kto? Kto, jeśli nie wy, o tej porze, w watykańskim korytarzu?
Guido spuścił głowę.
Natomiast Zak uniósł swoją, patrząc na niego.
– Dobrze. Właściwie możemy załatwić to jutro. Przemyślcie to przez całą noc, przypomnijcie sobie każdy szczegół. Żeby wam pomóc, dodam, że tamte niedopałki znaleziono w sali piątej, a…
Zak zawiesił głos i w duchu modlił się, żeby zapanować nad jego brzmieniem:
– A drugi niedopałek – słuchajcie uważnie – znaleziono już nie w toalecie, nie! Znaleziono go w piekle!
Pot wystąpił na czoło Eugenia.
– Tymczasem, zanim wróci wam pamięć, pozwolę sobie przeprowadzić dokładniejszą inspekcję…
Zak wyciągnął rękę.
Klucze!
Guido nie wahał się nawet przez sekundę. Ze zwieszoną głową oddał oficerowi pęk kluczy, które nosił u pasa.
– Dziękuję. Zrobię sobie obchód po salach. I z całego serca życzę wam, żebym nie poczuł nigdzie zapachu tytoniu, i nie znalazł kolejnego…
Zak nie dokończył zdania. Eugenio i Giudo pocili się tak, jakby chcieli zmoczyć ścierki leżące pod ich nogami.
– Sprzątajcie, niedługo wrócę!
Zak odszedł, a dwaj skonsternowani sprzątacze powiedli za nim wzrokiem. Pęk kluczy podzwaniał w jego ręce. Starał się nie poruszać zbyt szybko. Znał na pamięć plan biblioteki, wiedział, że piekło znajduje się na końcu labiryntu korytarzy, za obitymi wykładziną drzwiami.
Jeszcze poczekać, węszyć, trzymać się roli.
Nie biec natychmiast w stronę tej sali. Piekło Watykanu, nienaruszalna alkowa kryjąca wszystkie szaleństwa świata.
Serce biło mu jak szalone pod oficerskim mundurem. Zak nie mógł w to uwierzyć, ale wygrał. Sam przeciw wszystkim.
Za tymi drzwiami czekały wszystkie sekrety świata.
A szczególnie jeden.
Księga Henocha.
Eczmiadzyn, Armenia
Żółtawy pył unosił się nad dziedzińcem przed katedrą.
„Niemożliwe”, krzyczał w myśli Kirył.
To była tylko chwila. Kirył wytrzeszczył oczy. Zdążył zaledwie poruszyć powiekami. Czerwony nissan patrol pokonał kilka metrów, które dzieliły go jeszcze od najemnika i jego ludzi ustawionych w szeregu.
Jedna jedyna myśl zawładnęła mózgiem Kiryła, myśl jak wzbierający potok: właśnie popełnił pierwszy w życiu najemnika błąd w ocenie. Pierwszy i ostatni.
Dlaczego ten Francuz, który zeszczał się w portki, a potem uciekał ile sił w nogach, wrócił?
I to sam.
Kirył przez ułamek sekundy widział jego twarz nad kierownicą. Zimna, zdeterminowana maska, w niczym niepodobna do twarzy sprzed kilku minut, do przerażonej gęby zachodniego turysty. Ten łajdak odegrał przed nim komedię…
Zaraz potem Kirył przeleciał nad maską. Rozpędzona terenówka zmiotła siedmiu najemników jak kula kręgle. Strike! Ani jeden nie zdążył odwrócić lufy kałasznikowa. Nie padł żaden strzał.
Krew zalewała oczy Kiryła. Czuł, że nieodwracalnie traci kontrolę nad wszystkimi mięśniami, nie był w stanie nawet się czołgać. Za czerwoną głową widział sylwetki dziewięciorga Ormian – kobiet, starców i dzieci, w popłochu wciskających się do nissana.
Czy w świątyni słychać było warkot silnika? To, jak ciała upadają na ziemię, staranowane przez samochód? A Morad i Zeytin? Gdzie się podziewali?
Nie godził się na taką śmierć, nie chciał umierać w rynsztoku, jak wół, który ma trafić na rzeźnicką ladę. Z nadludzkim wysiłkiem Kirył uniósł rękę i sięgnął do kieszeni.
I właśnie wtedy popełnił drugi błąd. Drugi w ciągu zaledwie piętnastu sekund. To musiało być prawo serii. A przecież uważał się za nieomylnego.
Wyciągnął telefon.
Dwa kliknięcia.
Morad usłyszy. Morad przyjdzie. Ręka Kiryła powoli się wyprostowała. Potwornie bolał go nadgarstek, ale kciuk jeszcze się poruszał. To wystarczy.
Warkot silnika przybliżał się. Woń spalonego kauczuku była coraz silniejsza, stawała się nieznośna. To było ostatnie odczucie Kiryła.
Ciężkie koło terenówki zatrzymało się na jego ramieniu. Dwie tony. Drzwi błyskawicznie się otworzyły, pojawiła się ręka, która chwyciła telefon z zastygłych palców Kiryła.
I nissan odjechał.
Terenówka dawno zniknęła, gdy Morad przybiegł Kiryłowi na pomoc. Wziął na ręce wstrząsane drgawkami ciało najemnika, nie zwracając uwagi na sześciu innych kompanów, leżących trochę dalej i w większości martwych. W najlepszym razie – kalekich do końca życia.
– Spadamy stąd – mruknął Zeytin. – Mam to pieprzone drewno.
Morad nawet się nie obejrzał. Krew Kiryła wsiąkała w jego zielony sweter i w czerwony szalik. Pochylił się, zbliżając ucho do ust mentora. Kirył Eker mówił chrapliwym głosem, bardzo niewyraźnie.
– Ja… zasłużyłem sobie na to, Morad. Za błędy trzeba płacić. Gotówką. Zapamiętaj to, Morad. Wracaj do Nachiczewanu, do pałacu Ishaka Paszy. Parastu Chan cię ochroni. Jest potężny, policja, wojsko, imamowie, nic mu nie zrobią.
Kirył zaczął kasłać. Gardło miał niczym jezioro pełne krwi.
Zeytin został za nimi. Wsiadł do mercedesa, którego silnik po chwili zawył. Głos Kiryła przeszedł w szept.
– Nie wierz w religie, Moradzie, w przesądy ani w legendy. Liczą się tylko pieniądze.
Kirył wypluł szkarłatne skrzepy, zanim podjął:
– A przede wszystkim nigdy nie zapominaj o pewnej zasadzie. Teoremacie Cortésa. To jedyna zasada, która jest ważna, Moradzie. Jesteś zdolny. Szybki. Inteligentny. Zbierz wszystkie części arki. Co do jednej. Dzięki ochronie Parastu Chana nikt ci nie zagrozi. Dokończ tę misję. Zgromadź dowody z czterech stron świata. Ale… ale nie zapomnij o najważniejszym.
Szept był tak cichy, że Morad musiał jeszcze bardziej się pochylić.
– To najważniejsze, Moradzie. Wszystkie te części zyskają sens, tylko jeśli odnajdziesz świadka… Jedynego świadka, który opowiedział prawdziwą historię. Jedynego, który może nam pokazać sekret arki.
Powieki najemnika poruszyły się po raz ostatni.
– Henoch… Tylko on wiedział. Henoch… i ci, z którymi podzielił się tą tajemnicą.
Kirył spokojnie zamknął oczy. Jego głowa opadła do tyłu.
– Nie! – rozbrzmiał przejmujący krzyk Morada.
Chłopak rozpaczliwie machał ręką do Zeytina, potem szybko przeszukał kieszenie opiekuna. Wyjął z jednej z nich dowód Francuza. Victora Peyre. Okrutna żądza zemsty wykrzywiła młodzieńczą twarz.
Zeytin wcisnął klakson. Kiedy Morad wstał, jego uwagę przyciągnął lśniący przedmiot na chodniku. Przy bezwładnym ciele Kiryła zobaczył maleńki złoty łańcuszek, jakby dziecięcą bransoletkę. Podniósł tę błahostkę, którą uznałby za banalną, gdyby nie pewien drobiazg: wisiorek.
To był jednorożec, także złoty.
Piekło, Biblioteka Apostolska w Watykanie
Zak zamknął za sobą drzwi piekła. Zaraz potem uruchomił w zegarku chronometr ustawiony już na trzy minuty. Od tygodni drobiazgowo wyliczał czas, który musi spędzić w tajnym pomieszczeniu, powtarzając każdy gest z precyzją poszukiwacza skarbów, który nurkuje bez butli tlenowej, żeby przeszukać wrak. Nade wszystko nie mógł upajać się sukcesem, patrząc na takie nagromadzenie skarbów. Plan Zaka opierał się na efekcie zaskoczenia. Na wstrząsie emocjonalnym. Ile czasu upłynie, zanim Eugenio i Guido, dwaj wzorowi pracownicy, zaczną powątpiewać w jego bajeczkę?
Trzy minuty?
Zak oszacował, że to najdłuższy prawdopodobny czas. Wcisnął włącznik. Żarówki energooszczędne rozświetliły piekło bladym światłem. Zak szybkim, sprężystym krokiem przemierzał korytarz. Pozwolił sobie tylko zerknąć w prawo i w lewo, ale nie zwolnił. Piekło przypominało magazyn ogromnego bazaru. Dziesiątki rzeźb, płócien, najrozmaitszych dzieł sztuki, które tu zeskładowano, pozostawiały intruzowi tylko wąską alejkę.
Mimowolnie się uśmiechał, poruszony i przejęty.
A zatem to nie były legendy…
Watykańskie piekło to ogromne muzeum pornografii!
Niemal wszystkie obrazy, posągi z brązu i marmuru ukazywały nagich mężczyzn i kobiety… wykonujących z woli artystów niedwuznaczne akrobacje! Kapłani sodomici, niegrzeczne mniszki, rozpustni święci, sprośni papieże. Specjaliści mogli się tylko domyślać, co kryje watykańskie piekło i przypuszczali, że zgromadzono tam największą na świecie kolekcję książek i dzieł erotycznych, łup tysiąclecia, skonfiskowany przez purytański Kościół.
Dwie i pół minuty.
Zak mimowolnie się zatrzymał.
Ogromna marmurowa płaskorzeźba ukazywała grupę igrających aniołów; artysta obdarzył te uskrzydlone istoty imponującymi atrybutami męskości i kobiecości… Ponad wszelką wątpliwość – doskonale funkcjonującymi.
Seksualne życie aniołów, przemknęło mu przez myśl. Wszystko się potwierdza.
Dwie minuty piętnaście sekund.
Otrząsnął się. Nie mógł wpaść w pułapkę. Przypatrywać się, rozmyślać. Musiał skupić się na celu. Wyłącznie na celu.
Czyli na Księdze Henocha.
Prowadząc poszukiwania, rozmowy i zgłębiając lektury, Zak dowiedział się, że ten apokryficzny manuskrypt przechowywano w drugiej części piekła, w południowo-zachodnim korytarzu. Godzinami uczył się planu owianego legendą wnętrza. Bez wahania szedł korytarzami, jakby przez całe życie krążył po ich labiryncie.
Minuta pięćdziesiąt sekund.
Nagle znieruchomiał, drżąc z podniecenia.
Wszystko okazało się prawdą!
Księga Henocha czekała na niego w trzewiach piekła, leżała kilka metrów przed nim na rzeźbionym drewnianym pulpicie.
Działać, nie marnować ani sekundy.
Zak wyjął z kieszeni lateksowe rękawiczki, a potem miniaturowy cyfrowy aparat fotograficzny. Cud miniaturyzacji, który kosztował fortunę. Pochylił się nad księgą. Fragmenty manuskryptu naklejono z ogromną precyzją na gruby beżowy karton.
„Fragmenty zwojów znad Morza Martwego”, szepnął Zak.
Przez chwilę zmagał się z aparatem. Palce w lateksowych rękawiczkach ślizgały się na małych przyciskach. Zaklął.
Minuta czterdzieści sekund.
Pierwszy biały błysk.
Zak zapanował nad nerwami, by wolno przewrócić kartonową stronicę. Zimny pot spływał mu po ramionach. Ile osób miało przed nim dostęp do tego tekstu? Garstka wtajemniczonych, nie więcej niż dziesięciu?
Drugi błysk, druga strona.
Zak pracował mechanicznie, zgodnie z planem, nie był jednak w stanie powstrzymać nasuwających mu się myśli. Księga Henocha była przecież najsłynniejszą z apokryficznych opowieści. Wzmianki o proroku Henochu pojawiają się na pierwszych stronach Biblii, w Genesis. Był siódmym patriarchą przed potopem, ojcem Matuzalema i pradziadkiem Noego. Usunięta z Biblii żydowskiej i chrześcijańskiej podczas soboru w Laodycei w roku 364 Księga Henocha nadal należała do kanonu Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego i Kościoła etiopskiego. Zresztą, to właśnie z Etiopii, w roku 1773 masoński badacz, Szkot James Bruce przywiózł po raz pierwszy trzy egzemplarze owej księgi, od wieków poszukiwanej na Zachodzie. Odtąd oryginały można było zobaczyć w Bodleian Library w Oksfordzie oraz w Bibliotece Narodowej w Paryżu, a ich przekład – po wpisaniu imienia „Henoch” w jakąkolwiek wyszukiwarkę. Potem w różnych stronach świata – w Achmim w Egipcie, w Michigan w Stanach Zjednoczonych – odnaleziono inne fragmenty księgi – po etiopsku, grecku, łacinie, po syryjsku i koptyjsku. Potwierdzały one autentyzm tekstu. Tylko że…
Zak otarł czoło rękawem.
Strona piętnasta.
Minuta dwadzieścia sekund.
Zak powstrzymał się od czytania przesuwających się przed jego oczyma słów. Później będzie miał na to czas, zrobi to u siebie, w spokoju. Teraz musiał się skupić na jednej sprawie. Księga Henocha i jej niesłychane rewelacje od czasów Jamesa Bruce’a utraciły wyjątkowy status tajemnego tekstu. A jednak oryginalny manuskrypt, spisany po aramejsku, uważano za bezpowrotnie utracony. Aż do sławnego odkrycia zwojów znad Morza Martwego w Qumran w roku 1947. Setki stronic, a wśród nich prawdziwa perła: pierwsza Księga Henocha! To fantastyczne znalezisko potwierdziło znaczenie proroka w literaturze żydowskiej już od początku ery chrześcijaństwa. Jednak po roku 1947 Kościół nigdy nie ujawnił fragmentów oryginalnego tekstu, wywołując w ten sposób najgorsze plotki i zręcznie sprowadzając go do rangi ezoterycznych bredni.
Zak otarł pot z czoła.
Pięćdziesiąt sekund.
Musiał już wyjść, sfotografować kilka ostatnich stron i uciekać. Mniejsza o końcówkę.
Zak gorączkowo przerzucał strony. Chciał za wszelką cenę dojść do rozdziału 58. Do mitycznej Apokalipsy Noego. Był to wspominany przez starożytnych tekst, na którego istnienie nigdy nie przedstawiono wiarygodnego dowodu.
Kilka dodatkowych błysków.
Trzydzieści sekund.
Teraz!
Odłożył księgę na pulpit, dokładnie tam, gdzie ją znalazł. Oddalił się szybkim krokiem, ściągając rękawiczki i chowając do kieszeni aparat fotograficzny. Alarm w jego zegarku dyskretnie dzwonił, gdy znalazł się w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Jeszcze raz spojrzał na lubieżne anioły, otworzył drzwi i przybrał srogą minę, przystającą do rangi oficera gwardii szwajcarskiej.
– Nie znalazłem żadnego innego niedopałka – rzucił. – Na szczęście…
Guido był bledszy od marmurowej posadzki w korytarzu. Eugenio trzymał się kija od szczotki niczym masztu statku podczas sztormu. Zak delikatnie, czubkami palców, włożył resztki papierosa do plastikowej torebki.
– Jutro – oświadczył – o dziesiątej rano w moim biurze. W Stolicy Apostolskiej.
Uniósł torebkę na wysokość oczu sprzątaczy i dodał:
– Mam nadzieję, że nie będziemy musieli przeprowadzać testów DNA… Jego Świątobliwość bardzo tego nie lubi…
Nieco niestosowny żarcik, pomyślał Zak. Wahał się, czy wprowadzić go do scenariusza.
Sprzątacze popatrzyli na siebie, lekko się krzywiąc.
– Zmarnowaliśmy już dość czasu – zakończył Zak, odchodząc. – Poza tym politowania godnym incydentem musicie zająć się sprzątaniem, w końcu za to wam płacą. Prawda?
Zak wiedział, że nie ma szansy wyjść nocą z Biblioteki Apostolskiej w Watykanie. Alarmy, straże, psy – te gmachy były strzeżone tak samo jak papieskie apartamenty.
Przyssawka wyśliznęła mu się z ręki. Perspektywa spędzenia kolejnych sześciu godzin w skrytce w szafie teraz wydawała mu się całkiem przyjemna. Mógł po prostu myśleć o karcie pamięci ukrytej w podszewce jego kieszeni. Najlepiej strzeżony sekret Watykanu zmieścił się na płytce o grubości milimetra i powierzchni centymetra kwadratowego.
Ostatni etap jego planu opierał się na hipotezie, że przed dziesiątą rano ani Eugenio, ani Guido nie wspomną nikomu o nocnym incydencie. Skończą pracę około szóstej. Biblioteka jest czynna od 8.45. Wtedy będzie mógł dyskretnie wyjść, wmieszać się między naukowców, którzy lubią wcześnie zaczynać pracę, i szybko opuści bibliotekę.
Zaka przeszedł dreszcz, gdy położył rękę na dębowych drzwiach i znów znalazł się w ciemnościach. Ta przygoda dopiero się zaczynała, zdawał sobie z tego sprawę. Wyścig już się zaczął. Przed kilkoma dniami dowiedział się o potwornej masakrze w ormiańskiej katedrze w Eczmiadzynie. Mordercy szukali szczątków arki, a zapewne także fragmentów opowieści Henocha, dowodów, wszystkich dowodów.
Byli liczni, silni, zdeterminowani.
A on był sam. Sam przeciwko armii.
Ta partia miała się toczyć równocześnie w kilku miejscach na świecie – wszędzie tam, gdzie ukryto cząstkę sekretu Noego – w Kaliningradzie, Hongkongu, Nachiczewanie, ale także w Melbourne, w Paryżu… A za kilka dni w Bordeaux.
Zanim wyjdzie z tego zakurzonego więzienia, musi pomyśleć o następnym etapie – muzeum Akwitanii.
Zak nie mógł być wszędzie. Ale przynajmniej w Bordeaux musiał się pojawić. Przed nimi.
Góra Ararat, 4372 rok przed Jezusem Chrystusem, jesień
Otek przełamał gałąź na dwa kawałki – jeden długi, jeden krótki – a potem wetknął je w śnieg, pod lekkim skosem, aby krzyżowały się pod kątem prostym. Górski wiatr podrywał śnieg, zawieja niemal natychmiast zacierała ślady kroków Oteka, jakby szedł po rzece. Gałęzie miały mu pomóc w odnalezieniu drogi do groty.
Wciągnął w nozdrza mroźne powietrze. Długo wahał się, czy wyjść. Było za zimno na polowanie, ale dzieci, Alum, Gana i Bilik, praktycznie nie miały już co jeść, żona, Majka, prawie nie miała mleka dla najmłodszego. U boku mężczyzny dreptała śnieżnobiała Leka, węsząc każdy ślad życia. Każdy ślad życia, które musieli uśmiercić, żeby przetrwać.
Uniósł oczy. Przodkowie pokazali mu, dokąd sięga ich terytorium. Czasem niżej, ale nigdy bardziej w górę, nigdy ku szczytowi. Tutaj Otek znał każdego boga natury, nauczył się, jak ich sobie jednać. Pochylił się, wyciągnął rękę, by opadł na nią płatek śniegu i patrzył, jak migocze, mimo że nie było odrobiny słońca. Wiedział, że czasami gwiazdy spadają z nieba na ziemię. Zostawały, a potem znikały, a inni bogowie wyłaniali się spod ziemi, jeszcze potężniejsi. Zielone włosy bogów potrafiły oddychać i żywić się, nie ruszając z miejsca, nie polując, nie zabijając.
Tacy byli bogowie, a Otek ich szanował.
Lecz wiedział także, że wyżej istniały potwory. Jedynie ptaki mogły je zobaczyć. Otek widział tylko wielkie białe jęzory tych bestii, zsuwające się po zboczach góry i tak potężne, że mogłyby rozłupać największe skały. Te ozory pełzły na ich terytorium, przesuwały się niepostrzeżenie, żeby pożreć życie, żeby zamknąć ich w pułapce i wciągnąć do paszczy bestii. Musieli zachować ostrożność, mimo że białe ozory były powolne, bardzo powolne.
Leka nagle się zatrzymała. Coś zwęszyła. Otek nie przyspieszył. Spokojnie wbił w śnieg kolejne skrzyżowane patyki. Bez względu na wszystko musiał odnaleźć drogę powrotną. A gdyby nie wrócił, te gałęzie pomogą Bilikowi za nim podążyć.
Otek zobaczył ślady na śniegu. Trop niedźwiedzia. Mocniej zacisnął ręce na drewnianej dzidzie.
Dał Lece znak, by trzymała się za nim. Niedźwiedź stał przed nimi, był olbrzymi, dwa razy wyższy od niego. I najwyraźniej jemu także doskwierał głód. W tym nadzieja, pomyślał Otek. Niedźwiedź zaatakuje pierwszy.
Wbił dzidę w ziemię pod kątem ostrym, wiedział, że nie miałby siły walczyć z tym zwierzem.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Leka wskoczyła na skałę nad nimi. Niedźwiedź już szarżował, nie widział ostrza sterczącego między nim a ofiarą, która wcisnęła się między skały. Dzida zatopiła się w ciele zwierza, w jego piersi. Ryknął, ale wciąż nacierał.
Otek już wiedział. Zwykle taki niedźwiedź ucieka z ostrzem w sercu. Otek szedłby za nim po śladach krwi, tropiłby go, zachowując dystans i czekając, aż padnie, konając.
Ale nie tym razem. Niedźwiedź nie jadł od wielu dni, głód wziął górę nad bólem w piersi; czuł woń mięsa na pazurach, a ta woń stawała się coraz bliższa, w miarę jak dzida przeszywała jego ciało.
Niedźwiedź nie miał już szans. Ale o tym nie wiedział.
W przeciwieństwie do Oteka, który też miał umrzeć.
Zamknął oczy, by po raz ostatni ujrzeć córkę, śliczną Ganę; syna Bilika, zbyt młodego, by zająć się rodziną, jak powinien to robić mężczyzna. I oczywiście Majkę; delikatną skórę Majki. Czuł jej dotyk, tę słodką pieszczotę, gdy pazur niedźwiedzia rozdarł mu pół twarzy; drugi cios, niemal jednocześnie, wbił pięć pazurów w jego brzuch.
A więc to tak jest umierać.
Niedźwiedź zataczał się przed nim. Zwierzę długo mu się przypatrywało, jakby nie mogło pojąć, że tak bezbronna istota zdołała tak je skrzywdzić. A potem, stopniowo, jego spojrzenie zagasało. Otek wiedział, że dwie małe gwiazdki, które błyszczały jeszcze w ślepiach niedźwiedzia, wzbiją się ku niebu, podobnie jak za chwilę te w jego oczach. Tak to było. Żywi musieli opuszczać ziemię, by zaludniać niebo.
Pewnego dnia, do którego zostało bardzo dużo czasu, niebo stanie się całym polem gwiazd, tak licznych i gęstych, jak kwiaty na łące. Wtedy noc przestanie istnieć.
Powieki Oteka stały się ciężkie jak kamień. Znalazł w sobie jeszcze dość sił, żeby wydać Lece komendę – miała wrócić do groty. Jego syn, Bilik, będzie mógł wyjść, podążyć tropem skrzyżowanych patyków, odnaleźć martwego niedźwiedzia. Jedzenia wystarczy dla wszystkich na wiele księżyców.
Wszystko było w porządku.
Otek czul ciepłą krew spływającą po skórze. Nigdy od czasu schnących liści nie było mu tak ciepło. Spokojnie zamknął oczy. Mógł dołączyć do innych gwiazd – niedźwiedzia, wilków i ptaków; żyć z nimi w zgodzie.
Aż po kres nocy.
Wyprawa pierwsza: Armenia, Watykan – Arka Noego
Wyprawa druga: Kaliningrad, Bordeaux, Tuluza, Melbourne – teoremat Cortésa
Wyprawa trzecia: Ambert, Hongkong – potop
Wyprawa czwarta: Chartres, Igdir, Paryż – jednorożce
Wyprawa piąta: Paryż, Nachiczewan – ludzkości skok do przodu
Wyprawa szósta: Monreale, Nachiczewan – Księga Henocha
Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefilimowie
Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazargan, Doğubayazıt – protokół AHORA
Wyprawa dziewiąta: Wielki Ararat – anomalia Araratu
Wyprawa druga
Teoremat Cortésa
Brama Królewska, Kaliningrad, Rosja
Miniaturowy, barwny Kreml obracał się, uporczywie grając Kalinkę. Pozytywka miała przyciągać nielicznych turystów z placu przed Bramą Królewską.
Ale na pewno nie tych, pomyślał Aleksiej Pionerski, podejrzliwie obserwując samochody stojące kilka metrów od niego. Motocykl, lśniący suzuki GSX-R1000, czekał już od dziesięciu minut. Mercedes 190 właśnie zaparkował kilka metrów dalej, przy chodniku.
Mewy poderwały się do lotu. Wiatr od Bałtyku niósł aż do centrum miasta odgłosy z portu.
Aleksiej Pionerski instynktownie cofnął się za rozkładany stolik obwoźnego handlarza. Leżały na nim niezbyt ciekawe bibeloty; oprócz pozytywki z Kremlem były tam epolety i gwiazdy Armii Czerwonej, byle jakie czapki ze sztucznego futra, matrioszki, prawosławne ikony, wojskowe medale z tombaku… Całego tego postkomunistycznego śmietnika nie kupowali już ani Rosjanie, ani Bałtowie, ani Polacy. Zostawali nieliczni Niemcy, którzy się tu zabłąkali. Cały towar Aleksieja mieścił się w walizce, z którą wędrował po różnych zakątkach miasta.
Przed nim motocyklista zdjął kask. Jego łysą głowę znaczyła wielka blizna, przypominająca żyłkę suchego liścia. Facet miał gębę mordercy, człowieka od brudnej roboty na usługach lokalnego kacyka, prawdopodobnie tego, który siedział teraz w mercedesie.
Teraz w całej obłasti królowały mafie. Aleksiej mieszkał w Kaliningradzie od siedemdziesięciu jeden lat i pamiętał wszystko: republikę niemiecką, Trzecią Rzeszę, reżim sowiecki, ucieczkę Niemców po podpisaniu układu poczdamskiego, przyjście Białorusinów i Ukraińców, a potem otwarcie po roku 1989… przyjazdy Niemców, pełne pociągi turystów z Berlina, pragnących zwiedzić królewskie miasto Prus oddane Sowietom, odkryć Królewiec z epoki, gdy był jeszcze kulturalną stolicą Bałtyku i siedzibą najsławniejszego w Europie uniwersytetu. Potem niemieccy turyści znudzili się Königsbergiem. W roku 2004 Polska i Litwa weszły do Unii Europejskiej. Obłast’ kaliningradzka stała się dziwacznym rosyjskim terytorium w otoczeniu państw Unii. Putin wykorzystał to, żeby znów ściągnąć tu czołgi, łodzie podwodne i rakiety Iskander. Kaliningrad był bardziej nierzeczywisty niż kiedykolwiek – wyspa i port zarazem, a przy tym dla jednych nędzne więzienie, dla drugich stolica przestępców. Cóż z tego, że Aleksiej władał pięcioma językami – rosyjskim, niemieckim, polskim, angielskim i litewskim – skoro i tak zdychał z głodu.
Widział teraz, jak motocyklista zbliża się do mercedesa. Obwoźnego sprzedawcę zaskoczył pewien szczegół: na przedzie maski, zamiast gwiazdy mercedesa, umieszczono małego srebrnego jednorożca.
Miasto wariatów, pomyślał Aleksiej.
Jego spojrzenie zatrzymało się na samochodzie i siedzących w nim ludziach. Drzwiczki mercedesa otworzyły się, motocyklista podał telefon człowiekowi na miejscu pasażera. Aleksiej widział tylko jego długi czarny płaszcz. Twarz niemal całkowicie zasłaniały obszerny kaptur, szal, pod którym znikała broda, i okulary przeciwsłoneczne, zupełnie niepotrzebne o tak wczesnej porze.
Aleksiej pomyślał, że poza mewami tylko on był świadkiem tej sceny. Stał za daleko, żeby słyszeć, o czym rozmawiał przez telefon pasażer w kapturze. Docierały do niego jedynie pojedyncze słowa, kiedy wiatr od morza dmuchał w jego stronę.
– Morad? Jesteśmy w Kaliningradzie, zgodnie z planem. A ty?
– Też zgodnie z planem. We Francji, w Bordeaux.
– I jak to wygląda?
– Dyskretnie rozejrzeliśmy się przed muzeum Akwitanii i dokładnie przeanalizowaliśmy w Internecie plany tej małej żałosnej wystawy. Oczywiście, pomijając drewno. – Dźwięczny śmiech rozbrzmiał w słuchawce. – Nocą zostaje tu ponoć tylko dwóch strażników. Nie mamy nawet pewności, czy mają system alarmowy.
– Mimo to bądźcie ostrożni – odezwał się głos spod kaptura. – W Armenii też wszystko miało być dziecinnie łatwe. Teraz znajdujecie się na terytorium Francji. Przerzucenie was do pałacu Ishaka Paszy nie będzie takie łatwe. Wpływy Parastu Chana są ograniczone, zwłaszcza we Francji.
Morad zakasłał.
– Dobrze, dobrze.
– A co z raportem RS2A? Jakieś informacje?
– Zajmiemy się tym po Bordeaux. Etap po etapie. Laboratorium jest w Tuluzie, w sercu kampusu uniwersyteckiego, to tylko dwie godziny jazdy. Nie przypuszczam, żeby się spodziewali naszej wizyty.
– Dobrze. Ostrożnie. I żadnych świadków, jasne?
– Oczywiście. Zapamiętałem tamtą nauczkę – odparł lodowatym tonem Morad. – Zapłaciłem za to. Zapewniam, że szybko się uczę. Nie popełnimy tego samego błędu po raz drugi. A co u was, w Kaliningradzie?
– To już jutro. My też nie powinniśmy tu mieć przykrych niespodzianek. Uniwersytet Immanuela Kanta to nie Kreml… miejscowi mafiosi nie umawiają się w bibliotekach. Najpóźniej jutro wieczorem powinniśmy mieć w rękach kolejny element puzzli. Potem zostanie tylko Hongkong. A później…
– Bingo! – Morad znów wybuchnął młodzieńczym śmiechem. – Wracamy do domu.
– Tak? Z tej cholernej rosyjskiej eksklawy do naszej, do Nachiczewanu.
Morad zawahał się.
– A… a jak mam się do ciebie zwracać?
– Cortés – odparł bez namysłu człowiek w czarnym płaszczu. – Mów do mnie Cortés. Tak będzie bezpieczniej.
– Cortés? Jak ten od teorematu?
– Faktycznie szybko się uczysz, Morad! Dobrze. Bądź ostrożny.
– Oczywiście. Uważaj na siebie… Cortés.
Rozłączyli się. Motocyklista zamknął drzwi, rozejrzał się po pustym placu, a potem dwa razy uderzył w dach mercedesa. Samochód wolno się oddalał, a motocyklista włożył kask i wsiadł na motor.
Aleksiej odetchnął nieco swobodniej. Starał się zachować pozory obojętności i udawał, że obchodzi go tylko czyszczenie fałszywych medali, że obserwuje mewy w oddali, że nic nie słyszał, nie rozumiał ani nie widział twarzy faceta w kapturze. Przerażający widok! Włos jeżył się na skórze.
Aleksiej był tylko niemym świadkiem. Był jak grób.
W dali matka z dwójką dzieci szła przez plac. Ciszę rozdarł sygnał kontenerowca. Dobiegał z zachodu, od strony portu. Zagłuszał warkot ruszającego motocykla. Aleksiej odetchnął.
Prawa ręka motocyklisty zanurzyła się w kieszeni skórzanej kurtki. Tuż potem wysunęła się z niej, osłonięta rękawiczką. Zaciskała się na broni.
Aleksiej od razu poznał kształt makarowa PM, ulubionej broni Armii Czerwonej.
W tym mieście szaleńców widział już wiele takich.
Ten makarow był ostatni.
Sekundę potem kula przebiła mu czoło.
Muzeum Akwitanii, Bordeaux, Francja
Zak uniósł pokrywę zamrażarki i wysunął głowę, żeby sprawdzić, czy w pomieszczeniu nikogo nie ma. Potem wyszedł. Okazało się, że przy odrobinie wyobraźni i brawury łatwo było się dostać w każde zakazane miejsce.
Tym razem zdał się na improwizację.
Wszedł do muzeum Akwitanii trzy godziny temu, tuż przed zamknięciem. Szukał jakiegoś spokojnego zakątka i zauważył ten magazyn za dystrybutorami kanapek, słodyczy i zimnych napojów. Dalsze czynności nie zajęły mu nawet dwóch minut: wyłączył zamrażarkę, opróżnił z kartonów, wszedł i czekał.
Tym razem tylko dwie godziny, a nie całą noc.
Zak snuł się samotnie korytarzami muzeum, jedynie w świetle lampek nad drzwiami. Podobało mu się to skromne wnętrze gmachu wzniesionego na miejscu klasztoru feuilantów3: różowe marmury, alabastrowe kolumny, wysokie plafony. Podążał za wskazaniami strzałek: „Wystawa czasowa Skarby z daleka”. Żółte tablice wskazywały drogę do holu głównego na pierwszym piętrze. Kilka kamer ochrony umieszczonych w rogach pomieszczeń łatwo było „oszukać”, przemykając pod ścianami.
Zatrzymał się w drzwiach.
Skarby z daleka.
Była to jakaś forma pogodzenia się z przeszłością miasta Bordeaux, dawniej portu, do którego przywożono czarnych niewolników, pomyślał. Szczypta egzotyki, chochla przyjaźni między ludami, trzy gramy trwałego rozwoju. Ułożone na stołach dogońskie maski, assagaje dzikich ludów, innuickie lalki, fetysze Bantu… Mnóstwo trofeów przywiezionych do Żyrondy przez mniej lub bardziej znanych podróżników.
Wśród nich tylko jeden interesował Zaka.
Fernand Navarra.
Odnalazł go bez najmniejszego problemu. Podróżnik z Bordeaux spoglądał z dużych plakatów. Wszystkie były jednakowe. Zak rozpoznał słynną stronę z „Paris Match” z 20 października 1956 roku i pełen emfazy tytuł: Człowiek, który odnalazł Arkę Noego. Prasa światowa poświęcała dużo miejsca tej sensacyjnej wiadomości, była też okładka jego sławnej, dziś już niedostępnej na rynku książki Odnalazłem Arkę Noego. Montaż biało-czarnych zdjęć pokazywał Fernanda Navarrę na Araracie, u podnóża lodowca Parrota, pozującego z synem Raphaëlem przed przyciętą deską, wyższą od chłopca. Wyposażenie tych alpinistów było cudownie staromodne: tweedowe czapki Navarrów, długie wełniane skarpety, spodnie…
Zak podszedł bliżej.
Kawałek arki leżał po prostu na stole. Tak naprawdę była to duża drzazga długości dziesięciu centymetrów i grubości piętnastu milimetrów. Fernand Navarra i jego następcy, ludzie ze smykałką do interesów, podzielili deskę zniesioną przed pięćdziesięcioma laty z Araratu na zapałki, aby podarować je kilku szczęśliwcom, przekazać do laboratoriów, a rzadziej – tam, gdzie mogły być eksponowane.
Obok kawałka drewna leżały opatrzone pieczęciami kartki potwierdzające jego autentyzm. Spojrzenie Zaka przesunęło się po ekspertyzach Instituto Forestal de Investigaciones y Experiencias w Madrycie, Wydziału Nauk Przyrodniczych w Bordeaux, Centrum Techniki Drewna. Wszystkie zaświadczały, że drewno było skamieliną i że rozpoznano gatunek Quercus robur, dębu pochodzącego z Mezopotamii, datując go na okres archaiczny.
Szacowna deska liczyła pięć tysięcy lat!
Zak zauważył, że do drewna przymocowano drut przytwierdzający je do stołu. Taki środek bezpieczeństwa nie wyglądał groźnie, jednak należało założyć, że drut jest połączony z alarmem. Szybkie oględziny potwierdziły tę obawę: pod stołami przewody elektryczne tworzyły kłębek, którego Zak absolutnie nie potrafił rozplątać.
Musiał się zastanowić. Nie rzucać się w paszczę lwa.
Zawrócił. Wciąż unikając kamer, zszedł na parter. Zlokalizował budkę strażników przy wejściu do muzeum, na wprost dziedzińca Pasteura. Ostrożnie zszedł po monumentalnych schodach i przylgnął do ściany. Stąd widział strażników. Grali w karty, siedząc tyłem do monitorów i wcale się nimi nie interesując. Sądząc po plastikowych żetonach, które leżały przed nimi, rozgrywali partię pokera. Zak szybko rozważał kilka możliwości. Oderwać drewienko od drutu i próbować uciec, kiedy włączy się alarm… Ale wtedy musiałby przejść przed budką strażników. Próbować wyłączyć alarm? Spróbować dywersji? Jak…
Myśli Zaka zamarły.
Czerwona kropka tańczyła po suficie, tuż nad wartownikami.
Zak poczuł, że krew ścina mu się w żyłach. Jeszcze mocniej przytulił się do zimnej ściany.
Czerwona kropka wolno przesuwała się w dół, niczym ostrożny owad. Potem nagle przysiadła na granatowej bluzie jednego ze strażników, bruneta koło trzydziestki. Barczysty, wysportowany, wyglądał na takiego, który lubi nocne życie, silne wrażenia, chce podobać się kobietom, waha się między surfingiem na Atlantyku a robieniem dzieci z ładną dziewczyną. Życie otwierało się przed nim, a on chciał czerpać z niego pełnymi garściami. Oderwał oczy od kart, pewnie zaniepokojony miną kolegi, tego, który siedział tyłem do Zaka.
Tego, który wskazał palcem czerwoną kropkę.
Holem wstrząsnęła detonacja.
Tuż potem serce trzydziestolatka wybuchło. Jego kanciasta broda uderzyła o plastikowe żetony. Czerwona kropka biegała po pomieszczeniu. Dwa kolejne strzały rozdarły ciszę. Były jak uderzenia pioruna. Monitor się roztrzaskał. Druga kula utkwiła w ramieniu strażnika, który padł na podłogę. Krzyknął z bólu, ale zdołał jeszcze przeczołgać się kilka metrów, pod stół, z nosem zalanym krwią kolegi, ściekającą na ziemię. Zgiął rękę, jakby próbował wyciągnąć coś z kieszeni.
Kropka przykleiła mu się do głowy trochę nad prawym uchem.
Trzeci strzał. Suchy.
Gejzer trysnął z posiwiałej skroni strażnika.
Alarm włączył się zaraz potem.
Zak słyszał szybkie bicie swego serca.
Mordercy, już tu…
Alarm wył w opustoszałych korytarzach.
Zak błyskawicznie analizował sytuację. Muzeum znajdowało się w centrum starego Bordeaux. Policja pojawi się na miejscu za kilka minut. Mordercy nie mogli wiedzieć, że i on tu był. Miał nad nimi chwilę przewagi!
Nie tracić już ani sekundy.
Ruszył po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Na pierwszym piętrze ukrył się za załomem muru. Trzej mężczyźni uzbrojeni w broń z celownikiem byli już w holu. Zak o mało się nie zdradził, klnąc. Prawdę mówiąc, miał do czynienia z dwoma mężczyznami. Wraz z nimi przez hol szedł… nastolatek! Miał niewiele ponad szesnaście lat, na tyle w każdym razie wyglądał. Anielska twarz okolona jasnymi lokami, bardziej pasująca do chłopaka, który podrywa dziewczyny na dziedzińcu liceum.
Zak ruszył korytarzem prowadzącym do sali wystawienniczej, teraz już nie przejmując się kamerami. Pośliznął się na gładkim marmurze, wchodząc między gabloty i stoły. Nogi mu dygotały.
Szybko, szybko…
Mordercy nie zdążą tu wejść, pocieszał się Zak. Będą musieli uciekać, żeby nie zgarnęła ich policja. Prawdopodobnie nie przewidzieli, że strażnik zdąży włączyć alarm.
Fernand Navarra uśmiechał się ze zdjęć, stojąc na lodowcu i niosąc deskę z Arki jak Chrystus dźwigał krzyż. Zak oderwał kawałek drewna od drutu. Metalowa obejma odskoczyła. W tej samej chwili zawyła druga syrena, nie tak głośna jak pierwsza.
Co teraz?
Otarł ręką spocone czoło.
Nie mógł zejść na dół, bo natknąłby się na tych bandytów. Nie mógł uciec drzwiami wejściowymi. I nie mógł tu czekać na policję. Albo, co gorsze, na zabójców.
Przez okno sali, dość daleko, zobaczył coś, co wyglądało jak światło radiowozu, ale wycie dwóch alarmów zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Wytężał słuch.
Kroki na schodach!
Czy to wytwór jego wyobraźni? Uderzenia oszalałego serca? Albo mordercy, których zaniepokoiło włączenie drugiego alarmu? Zak nie miał czasu na zadawanie sobie kolejnych pytań. Jego spojrzenie skupiło się na oknie, starał się przypomnieć sobie fasadę muzeum Akwitanii. Jak wysoko nad chodnikiem znajdowało się pierwsze piętro? Cztery metry? Sześć?
Za plecami miał drzwi sali, szeroko otwarte na korytarz. Wiedział, że w każdej sekundzie może zobaczyć na sobie czerwoną kropkę.
Dość kalkulacji!
Nagle wpadł na pomysł. Szarpnął przymocowaną do sąsiedniego stołu dogońską maskę w kształcie krokodyla, kanagę. W drugiej ręce ściskał drewno Arki. Ruszył biegiem prosto przed siebie.
Przyłożył maskę do twarzy, przebijając się przez szybę.
Zak był u kresu sił, gdy wreszcie przystanął na nabrzeżu Louis-XVIII. Trochę bolała go kostka, na lewej łydce miał ogromny siniak, na ramionach kilka skaleczeń, ale w sumie musiał uznać się za szczęściarza. Kiedy podnosił się po upadku, policja dotarła już na ulicę Tustal, a zimne, niebieskie światła radiowozu kładły się blaskiem na murach katedry Saint-André i wieży Pey Berland.
Uciekł, utykając.