W prażącym słońcu - Michel Bussi - ebook + audiobook + książka

W prażącym słońcu ebook i audiobook

Michel Bussi

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lubię, gdy między zalążkiem historii a jej ostatnią stroną rozwiązanie wydaje się niemożliwe. Michel Bussi

W sercu Markizów, najbardziej odizolowanego archipelagu w świecie, gdzie dusze Brela i Gauguina wciąż unoszą się jak duchy, pięć kobiet spędza czas na warsztatach z francuskim autorem bestsellerów.

Czy marzenie ich życia właśnie staje się rzeczywistością?

Gdzieś w gęstwinie lasów deszczowych posągi obserwują ludzi, a groźny tatuażysta zabija swe ofiary. Pod palącym słońcem, w bezkresnych błękitach głębin Oceanu Spokojnego, znikają ludzie, a pobyt marzeń przeradza się w walkę o przetrwanie.

To piekło, czy niebo? Wyspa Hiva Oa staje się areną rozgrywek, posądzeń i manipulacji. Na świeżym powietrzu, w uroczej okolicy, rozgrywa się koszmar, w którym wszyscy kłamią... i umierają.

Will Yan, pozbawiony złudzeń gliniarz, oraz Maima, inteligentna nastolatka, zdołają jednak odgadnąć, która z osób odwiedzających maison Au soleil redouté jest mordercą... Lecz czy zrobią to wystarczająco szybko?

Michel Bussi to literacki sztukmistrz, gładko splatający napięcie ze wzruszeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 25 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
3,7 (33 oceny)
7
13
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

5 kobiet na wyspie, morderca i policjant, a raczej nie widomo kto morduje w gorącym raju.
00

Popularność




Mapy

Ryby śpią.

Nie są mar­twe ani otę­piałe w zbyt cie­płej wodzie – one naprawdę śpią.

Pode­szła jesz­cze bli­żej do czar­nych, postrzę­pio­nych skał na końcu Zatoki Zdraj­ców, żeby popa­trzeć, jak się uno­szą w tym natu­ral­nym base­nie. Na polu roz­po­ście­ra­ją­cym się ponad plażą dwa kasz­ta­nowe konie sku­bały liście plu­me­rii. Przez moment pozaz­dro­ściła im tej leni­wej wol­no­ści, ale zaraz dostrze­gła dys­kretne sznury, które trzy­mały je przy pali­kach.

Powrót do basenu.

Około pięć­dzie­się­ciu ryb schwy­ta­nych w zasadzkę mię­dzy czar­nymi ska­łami zasty­gło, z otwar­tymi oczami, a fale Pacy­fiku koły­sały je do tego snu. Pokolce, gra­niki, papu­go­ryby. Stło­czone i bajecz­nie kolo­rowe. Jak ludzie w base­nie w upalne popo­łu­dnie… I tylko jeden ratow­nik pil­no­wał tej całej gro­madki

A ratow­nik o postu­rze rug­bi­sty ma siwe krę­cone włosy, woda sięga mu po uda, mar­ki­zyj­ski tatuaż po uszy. Zbiera śpiące ryby gołymi rękami i wrzuca je do kosza z liści bana­nowca, który trzyma na ramie­niu.

Poznała go. To Pito, ogrod­nik, który cza­sami przy­cho­dzi do Pra­żą­cego Słońca, żeby przy­ciąć krzewy i drzewa. Ten powolny olbrzym zbliża się pew­nie do sie­dem­dzie­siątki. On też ją poznał i poło­żył palec na ustach.

Ciii!

Zdzi­wiła cię. Dla­czego miała być cicho? Bo jeśli powie choć słowo, to ryby pode­rwą się ze snu?

Skądże!

Pito wybuch­nął grom­kim śmie­chem.

– Nic nie widzia­łaś, ślicz­notko, prawda? Gdyby ktoś zapy­tał, to przy­się­gniesz, że widzia­łaś, jak łowię te ryby har­pu­nem?

Zdu­miona, wytrzesz­czyła oczy, co naj­wy­raź­niej roz­ba­wiło tubylca.

– Da… daję słowo.

Rybak powiódł wzro­kiem po sto­ją­cej przed nim kobie­cie, spoj­rzał na chu­stę w kwiaty hibi­skusa, którą prze­wią­zała na bio­drach, na sta­ni­czek jej kostiumu kąpie­lo­wego, a potem puścił do niej oko.

– I to jest wła­śnie stara mar­ki­zyj­ska magia!

Sta­ran­nie wybrał sobie jesz­cze dorodną papu­go­rybę o nie­bie­sko-zie­lo­nych łuskach i wró­cił na skały. Domy­śliła się, że teraz może już zapy­tać.

– Czy… czy ryby śpią z otwar­tymi oczyma?

Gromki śmiech męż­czy­zny znów odbił się od skał.

– No pew­nie, prze­cież nie mają powiek!

– I… one śpią w biały dzień?

Nie mogła uwie­rzyć, że pro­wa­dzi tak sur­re­ali­styczną roz­mowę z wyta­tu­owa­nym od stóp do głów dziad­kiem na plaży w Atu­ona, malut­kim mia­steczku, naj­więk­szym na Hiva Oa, naj­więk­szej wyspie tego naj­bar­dziej wyizo­lo­wa­nego archi­pe­lagu świata, odda­lo­nego o ponad pięt­na­ście tysięcy kilo­me­trów od Paryża, a o sześć od naj­bliż­szego kon­ty­nentu.

– Tak – odparł Pito, licząc ryby. – Jeżeli im się tro­chę pomoże.

Nie była taka głu­pia, wie­działa, że kłu­suje! I że za dużo zoba­czyła…

Czy Pito ją udusi, czy zrobi z niej wspól­niczkę?

Rug­bi­sta, wypi­na­jąc brzuch i naj­wy­raź­niej czu­jąc się już jak po meczu, a nie jak pod­czas tre­ningu, wyko­nał szybki ruch tan­ce­rza haki, a potem ruszył w jej stronę, lekko uty­ka­jąc.

– Już tylko naj­starsi miesz­kańcy Mar­ki­zów umieją tak łowić.

Powiódł wzro­kiem po drze­wach pora­sta­ją­cych pobli­skie góry, a potem pod­jął:

– Na pro­szek orze­cha hotu1! Ten, kto umie go roz­po­znać, znaj­dzie go wszę­dzie w lasach nad brze­giem morza. Dopóki orzech nie jest otwarty, nikomu nie zagraża. Ale jego nasiona to śmier­telna tru­ci­zna! Prze­łam jeden i rzuć kurom, a sama zoba­czysz!

Konie zbli­żyły się. Sznur był wystar­cza­jąco długi, by mogły zejść na plażę i sku­bać trawę rosnącą przy ostro­dze, a może nawet się kąpać? Stary czło­wiek gła­skał je od nie­chce­nia.

– Uspo­koję cię, moja śliczna, nie uży­wamy już hotu do skła­da­nia ofiar z ludzi. Zauwa­ży­li­śmy, że po otru­ciu cudzo­ziemcy robią się cięż­ko­strawni2. – Gło­śny śmiech znów wstrzą­snął jego klatką pier­siową. – Ale od nie­pa­mięt­nych cza­sów, jeśli tylko zna się wła­ściwe daw­ko­wa­nie tłu­czo­nego nasie­nia, można rzu­cić je do morza i oszo­ło­mić ryby…

Rybak mie­rzył wzro­kiem opa­loną dziew­czynę od bosych stóp po gar­de­nię tahi­tań­ską wpiętą za uchem.

– I piękne turystki…

Keben oka­zały (przyp. tłum.). [wróć]

Kani­ba­lizm był prak­ty­ko­wany na Mar­ki­zach do XIX wieku. Wciąż jest tam tema­tem żar­tów. [wróć]

Wydaw­nic­two Servane Astine 41, rue Saint-Sul­pice 75006 Paris

Sza­nowna Pani,

Należy Pani do grona 31859 uczest­ni­ków kon­kursu Wędrówki z pió­rem, orga­ni­zo­wa­nego przez wydaw­nic­two Servane Astine dla tych, któ­rzy marzą o wyjąt­ko­wym zapro­sze­niu na tygo­dniowe warsz­taty pisar­skie na Mar­ki­zach (Hiva Oa) pro­wa­dzone przez Pierre-Yves’a François.

Gra­tu­la­cje! Z wielką przy­jem­no­ścią infor­muję, że jest Pani jedną z pię­ciu lau­re­atek, któ­rych nazwi­ska figu­rują poni­żej.

Clémence Novelle Mar­tine Van Ghal Farèyne Mörssen Marie-Ambre Lan­tana Eloïse Longo

Pro­simy o potwier­dze­nie w ciągu 7 dni Pani udziału i powia­do­mie­nie nas, czy ktoś będzie Pani towa­rzy­szył. Zamieszka Pani w pen­sjo­na­cie W Pra­żą­cym Słońcu (www.au-soleil-redo­ute.com). Wkrótce skon­tak­tu­jemy się z Panią, by podać wszel­kie szcze­góły, tym­cza­sem pra­gnę­li­śmy jak naj­szyb­ciej prze­ka­zać tę wspa­niałą nowinę.

Jesz­cze raz gorąco gra­tu­lu­jemy

Z wyra­zami naj­szczer­szej przy­jaźni

Servane Astine

Dzien­nik Maïmy. Zanim umrę…

Dzien­nik Maïmy

Zanim umrę…

Dotar­łam zady­szana do Pra­żą­cego Słońca. Dając sercu czas, by odzy­skało spo­kojny rytm, wró­ci­łam myślami do chwili, gdy po raz pierw­szy ujrza­łam ten pen­sjo­nat. To było przed trzema dniami, kiedy w towa­rzy­stwie mamy i czte­rech innych zwy­cięż­czyń kon­kursu wylą­do­wa­łam na lot­ni­sku imie­nia Jacques’a Brela.

Świa­tło nagle przy­ga­sło. Spoj­rza­łam w górę. Słońce wpa­dło w pułapkę chmur ucze­pio­nych szczytu Teme­tiu, niczym księ­ży­cowa ryba schwy­tana w oczka sieci. W ułamku sekundy zie­leń palm koko­so­wych, man­gow­ców i bana­now­ców posza­rzała. Sza­ro­ścią morza przed sztor­mem.

Wyko­rzy­sta­łam ten nie­spo­dzie­wany cień, by jak naj­ci­szej przejść aleją. Głę­boko oddy­cha­łam, prze­my­ka­jąc pod liśćmi bugen­willi. Mia­łam za sobą dwu­ki­lo­me­trowy bieg, a teren nie był pła­ski, wzno­sił się o dwie­ście metrów. I nie mia­łam czasu, żeby przy­sta­nąć.

Żad­nego szmeru, żad­nego ruchu. Ani na tara­sie, ani w sali Maeva, ani w żad­nym z sze­ściu bun­ga­lo­wów. Powio­dłam wzro­kiem po Zatoce Zdraj­ców, skale Hana­kee, czar­nej plaży w opu­sto­sza­łym mia­steczku Atu­ona. Przez sekundę wpa­try­wa­łam się w puste niebo, tę ostat­nią nadzieję, i nie namy­śla­jąc się dłu­żej, wspię­łam się po bam­bu­so­wej ścia­nie faré1 Tanaé. Opar­łam się na rzeź­bio­nych słu­pach i bez pro­blemu się­gnę­łam dachu z suszo­nych liści pan­danu. Pew­nie posta­wi­łam stopy na jego wią­za­niu i prze­su­nę­łam się do trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wego otworu pod kale­nicą.

Szes­na­sto­latka, smu­kła i zwinna jak węgorz, byłam jedyną osobą, która mogła wejść w ten spo­sób do każ­dego domku w pen­sjo­na­cie, nawet kiedy drzwi i okna były zamknięte. I robi­łam to przez ostat­nie dni, żeby pomóc Yan­nowi i Clem. Ale teraz, kiedy polało się tyle krwi i było tylu zmar­łych, wszystko nabrało gwał­tow­nego cha­rak­teru.

Na chwilę zawi­słam na belce, a potem zsu­nę­łam się do faré. Przed oczyma mia­łam ten sza­leń­czy bieg z cmen­ta­rza, litery na nagrobku, pogrze­bane zwłoki. Wiem, po co tu przy­szłam: po manu­skrypt, o któ­rym kilka minut temu powie­działa mi Tanaé. Opo­wieść Clem i czte­rech innych uczest­ni­czek warsz­ta­tów pisar­skich. Pełny dzien­nik z tych dwóch dni. To, co każda z nich widziała, myślała, zro­zu­miała.

Nie musia­łam długo szu­kać, papiery leżały na biurku z róża­nego drzewa. Około stu kar­tek. Na pierw­szej zapi­sano tylko dwie linijki.

MOJA BUTELKA W OCE­ANIEOpo­wieść Clémence Novelle

Ponad górami białe słońce wyrwało się zza chmur. Jego pro­mie­nie gwał­tow­nie prze­biły się przez okno faré, zale­wa­jąc pokój ośle­pia­ją­cym bla­skiem.

Wzię­łam papiery i usia­dłam w ostat­nim zacie­nio­nym kącie, na łóżku, pod moski­tierą. Nie ze stra­chu przed koma­rami, one wolą popa’a2, po pro­stu zawsze uwa­ża­łam, że ten woal roz­pięty nad łóż­kiem przy­po­mina bal­da­chim księż­niczki.

Pod koron­ko­wym nie­bem na pewno śni się pięk­niej.

Pochy­li­łam się nad kartką.

Czy marze­nia, któ­rym daje się wol­ność snu pod moski­tierą, nie mogą ule­cieć?

Zanim umrę, chcia­ła­bym…

Tra­dy­cyjne poli­ne­zyj­skie domki. [wróć]

Tak Poli­ne­zyj­czycy nazy­wają cudzo­ziem­ców. [wróć]

Dwa dni wcze­śniej

Moja butelka w oce­anie. Część I

Moja butelka w oce­anie

Część I

Opo­wieść Clémence Novelle

Opo­wieść Clémence Novelle

Zanim umrę, chcia­ła­bym…

Napi­sać powieść, którą w 43 języ­kach na pię­ciu czy­tać będą kon­ty­nen­tach

W księ­cia z bajki spać obję­ciach

Opły­nąć świat pod żagli bielą

Lat dożyć pięć­dzie­się­ciu, nim pierw­szy włos się zabieli

Austra­lię na bia­łym prze­mie­rzyć rumaku

I… Cóż jesz­cze?

Biel, bieli!

Led­wie odwa­ży­łam się prze­czy­tać to, co napi­sa­łam.

To bez­denny banał! Opar­łam się chęci, by zwi­nąć kartkę w kulkę i mocno ją zaci­snąć, a potem wepchnąć jak naj­głę­biej do kosza na par­kingu przy plaży, pod dzi­kim man­gow­cem. Kogut sie­dzący na drze­wie wyśmie­wał się ze mnie

Łaj­dak!

Mar­kizy to kra­ina marzeń, jest tylko jeden pro­blem – tysiące bie­ga­ją­cych wolno kogu­tów, które nie dają spać w nocy, a przez cały dzień gapią się na twoje pod­krą­żone oczy.

Się­gnę­łam po czy­stą kartkę.

Moja butelka w oce­anie

Moja butelka w oce­anie

Roz­dział 1

Wła­ści­wie naj­le­piej zacząć od tego: nazy­wam się Clémence.

Clémence Novelle.

Jak opi­sać się w kilku sło­wach? Trzy­dzie­ści lat (z dokład­no­ścią do kilku mie­sięcy), pary­żanka (z dokład­no­ścią do kilku sta­cji RER B), sin­gielka (pomi­ja­jąc kilku kochan­ków wam­pi­rów, któ­rzy na ogół ucie­kają, wypło­szeni przez poranne słońce), pra­cow­nica call cen­ter w Nan­terre. Fizycz­nie przy­po­mi­nam nie­wy­da­rzo­nego chłopca: krót­kie włosy, buty trek­kin­gowe, płó­cienne spodnie i za obszerny T-shirt.

To mój kamu­flaż!

Bo tak naprawdę lubię to, czego chłopcy zbyt­nio nie lubią: słowa! Tylko dla­tego kan­dy­do­wa­łam na te warsz­taty pisar­skie na Hiva Oa – żeby ukła­dać, otu­lać słowa, pozwo­lić im śnić, aż złożą się w powieść, moją powieść – moją butelkę rzu­coną do oce­anu.

Led­wie śmiem prze­czy­tać pierw­sze…

Opo­wieść Clémence Novell

Zanim umrę, chcia­ła­bym

Kościół w Atu­ona wydzwo­nił połu­dnie. Ni­gdy bym nie skoń­czyła. Tanaé zaraz zawoła nas na obiad, a PYF już zbiera karty. Mimo to pozwa­lam sobie poświę­cić chwilę, żeby rozej­rzeć się wokół. Kilka dziew­czy­nek na skle­co­nych po ama­tor­sku deskach pró­buje sur­fo­wać na falach przy czar­nej plaży; chłopcy kopią piłkę na boisku nad samym morzem – to naj­pięk­niej­szy sta­dion świata! Brama han­garu ośrodka kul­tury Brela, sto metrów za mną, jest otwarta, sły­szę, jak wielki Jacques w kółko śpiewa o swym poszu­ki­wa­niu.

Sen nie­moż­liwy śnić, roz­sta­nia dźwi­gać żal,

Pło­nąc w gorączce, odejść, dokąd nie idzie nikt…

Dzię­kuję, Jacques! Nie musia­łeś mnie dobi­jać! Moja gra bielą w porów­na­niu z two­imi genial­nymi tek­stami. Wszystko jasne!

Przy­po­mnia­łam sobie wska­zówki, jakich udzie­lał nam dziś przed połu­dniem PYF.

Ćwi­cze­nie nr 2. Zanim umrę, chcia­ła­bym… Dopisz­cie ciąg dal­szy. Bądź­cie ory­gi­nalne, zaska­ku­jące, zabawne, wzru­sza­jące, a przede wszyst­kim szczere. Macie trzy godziny.

Te trzy godziny wła­śnie minęły!

Zanim umrę, chcia­ła­bym…

Nie spa­lić się ze wstydu, odda­jąc ćwi­cze­nie… czy­stą kartkę?

Spoj­rza­łam na pierw­sze strony swego zeszytu i rów­nież pierw­sze wska­zówki PYF-a, te wczo­raj­sze, zadźwię­czały mi w uszach:

Ćwi­cze­nie nr 1. Wasza butelka w oce­anie. Pisz­cie, pisz­cie wszystko, bez wstydu, bez stra­chu, bez hamul­ców – pisz­cie, jakby ni­gdy nikt nie miał prze­czy­tać tej powie­ści, pisz­cie tak, jak­by­ście były gotowe rzu­cić to wszystko do oce­anu!

No i zaczę­łam, piszę. Moja butelka w oce­anie, powieść Clémence Novelle. Roz­dział pierw­szy. Ćwi­cze­nie numer 2.

Raz kozie śmierć, rzu­cam słowa na papier, nie porząd­ku­jąc ich.

Zanim umrę, chcia­ła­bym…

O, wła­śnie, zamiesz­kać tu! Na całe życie! Ni­gdy nie wsia­dać do samo­lotu, by wró­cić do Paryża.

Znów się roz­pra­szam, myślę o locie Paryż–Tahiti, o dwu­dzie­stu dwóch godzi­nach podróży z mię­dzy­lą­do­wa­niem w Papui i dodat­ko­wych czte­rech na Mar­kizy, z nosem przy­le­pio­nym do okna, żeby nie stra­cić ani chwili z prze­lotu nad ato­lami i tej nie­bie­sko­ści bar­dziej tur­ku­so­wej niż atra­ment, jakim pisa­łam nasto­let­nie wier­sze.

Przed oczyma mia­łam pej­zaże nad Hiva Oa, szma­rag­dową górę, która wyła­nia się pośród pustki i wydaje się bar­dziej dzika i nie­zba­dana z każ­dym metrem poko­na­nym przez małego boeinga Air Tahiti Nui. Las, który pora­sta wszystko z wyjąt­kiem kilku plaż oko­lo­nych pal­mami niczym odwró­cone oazy.

Znów sły­sza­łam, jak koła doty­kają płyty kie­szon­ko­wego lot­ni­ska Jacques’a Brela, poczu­łam zapach kwiet­nych naszyj­ni­ków i czer­wo­nych zia­re­nek, któ­rymi obda­ro­wały nas tuż po lądo­wa­niu pulchne kobiety z Mar­ki­zów.

A potem jesz­cze raz prze­ży­łam tę pierw­szą kon­ster­na­cję – brak zasięgu! I zaraz kolejna fru­stra­cja: żad­nych wystaw do oglą­da­nia, żad­nego baru, gdzie można się cze­goś napić, żad­nych czer­wo­nych świa­teł, które dzień w dzień prze­kli­nam. Wresz­cie przy­szła rezy­gna­cja, gdy już ze dwa­dzie­ścia razy wycią­gnę­łam iPhone’a, kie­ru­jąc go w cztery strony wyspy: nic, zero zasięgu! Koniec z SMS-ami, z wysy­ła­niem sel­fie, żad­nych wia­do­mo­ści, rodziny, kole­ża­nek, żad­nych pro­ble­mów.

No wła­śnie! Zanim umrę, chcia­ła­bym tu zamiesz­kać! Dwa­dzie­ścia dzie­więć i pół roku, brak faceta, brak sta­łego etatu – co mnie trzyma w Paryżu?

To jest to! Wylą­do­wać na Hiva Oa i zostać tu do śmierci – Gau­guin wytrzy­mał pięt­na­ście mie­sięcy, Brel dwa­dzie­ścia sie­dem, mogę pobić rekord. Łatwi­zna.

Zanim umrę, a wła­ści­wie tuż potem, chcia­ła­bym zostać pocho­wana na cmen­ta­rzu w Atu­ona, gdzieś mię­dzy Pau­lem a Jacques’em. Cmen­ta­rzyk ma swo­jego mala­rza, swo­jego muzyka – bra­kuje mu tylko pisa­rza! Może być kobieta, czas zapro­wa­dzić tu rów­ność!

*

Unio­słam pióro. Zaczę­łam czy­tać. Może w sumie nie naj­go­rzej sobie pora­dzi­łam.

Prze­cią­głe trą­bie­nie, przy­po­mi­na­jące zato­pioną syrenę stra­żacką, spły­wało w dół z pen­sjo­natu na mia­steczko i na plażę. To Tanaé dęła w muszlę. Po raz pierw­szy.

Pora kaikai. Mar­ki­zyj­skiego posiłku.

W Pra­żą­cym Słońcu nie wolno tego lek­ce­wa­żyć. Kiedy muszla zawoła po raz drugi, wszy­scy muszą udać się na taras, żeby zasiąść do obiadu. W menu surowy czer­wony tuń­czyk, kur­czak fafa, bana­nowe po’e, jesz­cze ponad dzie­sięć innych dań i… odda­nie prac!

Nad moją głową wystra­szony kogut wzbił się w powie­trze i odle­ciał. Miej­scowa kobieta zapar­ko­wała toyotę pick-up przy ostro­dze i zawo­łała małe sur­ferki. Stróże z ośrodka kul­tury Jacques’a Brela wyłą­czyli muzykę i poszli na obiad.

Nie byłam w sta­nie pod­nieść się z miej­sca. Niczym spa­ni­ko­wana uczen­nica pró­bo­wa­łam zyskać kilka sekund, żeby popra­wić ostat­nie błędy orto­gra­ficzne.

Czy Titine, Eloïse, Farèyne i Marie-Ambre też się tak stre­sują? Czy i one tak poważ­nie pod­cho­dzą do warsz­ta­tów pisar­skich zor­ga­ni­zo­wa­nych na końcu świata przez jed­nego z naj­bar­dziej poczyt­nych fran­cu­sko­ję­zycz­nych pisa­rzy? Czy zanim umrą, one też tak bar­dzo jak ja chcia­łyby zostać praw­dzi­wymi…

– Clem! Obiad!

Nawet nie sły­sza­łam dru­giego wezwa­nia Tanaé. Przy­szła po mnie Maïma.

Maïma jest córką Marie-Ambre, jed­nej z pię­ciu uczest­ni­czek warsz­ta­tów. Ale Maïma to przede wszyst­kim moja mała boso­noga księż­niczka o skó­rze jak wypie­czone cia­steczko i dłu­gich, wiją­cych się wło­sach barwy lukre­cji. Jest moją prze­wod­niczką po wyspie. Moją czy­tel­niczką i powier­nicą. Ni­gdy nie widzia­łam tak żywego i bystrego dziecka.

Pew­nego dnia, jak robią tu wszy­scy, adop­tuję ją!

Dzien­nik Maïmy. Drobne manie i wiel­kie mana

Dzien­nik Maïmy

Drobne manie i wiel­kie mana

Wspi­nam się ścieżką razem z Clem. Uwiel­biam jej styl podróż­niczki, a ona chyba lubi we mnie tę cząstkę dzi­ku­ski. Bawię się, sta­wia­jąc stopy na śla­dach, które jej trek­kin­gowe buty odci­skają w suchej ziemi. Rzut oka na Zatokę Zdraj­ców i Atu­onę, wci­śniętą mię­dzy góry i ocean, od strony dachów przy­du­szoną przez roślin­ność, a od strony ogro­dów pod­gry­zaną przez fale Pacy­fiku. Wystar­czy pięć minut, żeby z Pra­żą­cego Słońca zejść na plażę, ale powrót pod górę zaj­muje dobry kwa­drans. Jed­nak nie zamie­rzam narze­kać – z dzie­się­ciu pen­sjo­na­tów na Hiva Oa W Pra­żą­cym Słońcu jest naj­bli­żej mia­steczka.

Ma też naj­lep­szą opi­nię w prze­wod­ni­kach tury­stycz­nych. Wszy­scy wychwa­lają, cytuję dosłow­nie: ema­nu­jącą życz­li­wo­ścią i ener­giczną gospo­dy­nię, Tanaé, jakość lokal­nych potraw, ser­wo­wa­nych rano, w połu­dnie i wie­czo­rem, a także pro­ste urzą­dze­nie sze­ściu bun­ga­lo­wów, z któ­rych każdy nosi nazwę jed­nej z wysp archi­pe­lagu Mar­ki­zów: zgod­nie z tra­dy­cją lokal­nego rze­mio­sła meble są z drewna róża­nego, ściany z bam­busa, a dachy z pan­danu.

W Pra­żą­cym Słońcu to piesz­czoch agen­cji tury­stycz­nych, ma kom­plet gości nie­mal przez cały rok, podob­nie jak więk­szość pozo­sta­łych pen­sjo­na­tów na Hiva Oa. Ale nie myśl­cie sobie, że Fran­cuzi, Austra­lij­czycy, Hin­dusi czy Ame­ry­ka­nie masowo przy­jeż­dżają na Mar­kizy, ponie­waż na tej wyspie jest zale­d­wie setka dostęp­nych łóżek. Szybko zaj­muje je garstka tury­stów, któ­rzy zaraz potem się roz­pra­szają, odby­wają rejsy po archi­pe­lagu, jeż­dżą samo­cho­dami tere­no­wymi po wyspie albo wędrują po górach.

Muszę was ostrzec, że w połu­dnie rów­ni­kowe słońce na Mar­ki­zach jest szcze­gól­nie pra­żące i… oswo­jone! U Tanaé pen­sjo­na­riu­sze zasia­dają razem do obiadu w per­goli, z któ­rej roz­po­ściera się widok na Zatokę Zdraj­ców. Koguty, kury i koty swo­bod­nie bie­gają po dachu, gujawy, owoce pas­si­flory i cytryny są na wycią­gnię­cie ręki, a przed oczyma, na pierw­szym pla­nie, łąka, po któ­rej galo­pują kuce, na dru­gim – mały port w Tahauku i wyspa Tahu­ata.

Dwa duże lustra wiszą w sali Maeva, prze­stron­nym pomiesz­cze­niu, które pełni funk­cję recep­cji, baru i salonu na desz­czowe dni. Jest tu oczy­wi­ście także kilka obra­zów Gau­gu­ina i foto­gra­fia Brela. Zga­dzam się z wami – to nic szcze­gól­nie ory­gi­nal­nego, ale prze­cież Tanaé nie może witać fran­cu­skich tury­stów, któ­rzy odbyli trzy­dzie­sto­go­dzinną lot­ni­czą piel­grzymkę, Cézanne’em i Bras­sen­sem.

Szczyptę fan­ta­zji znaj­dzie­cie w per­goli: to duża czarna tablica, na któ­rej napi­sano Zanim umrę, chcę… To bliź­nia­cza sio­stra tysięcy innych, roz­miesz­czo­nych na całym świe­cie, odkąd artystka Candy Chang (dowie­dzia­łam się o tym z Wiki­pe­dii) wpa­dła na ten pomysł i go spo­pu­la­ry­zo­wała. Przed wyjaz­dem z Mar­ki­zów klienci Pra­żą­cego Słońca są pro­szeni o zapi­sa­nie swo­ich życzeń kredą na tablicy, którą Tanaé foto­gra­fuje co tydzień, a potem ściera.

Zamor­ska złota księga, efe­me­ryczna jak tro­pi­kalny motyl. Prze­czy­tać wam wpisy, któ­rych sze­fowa jesz­cze nie starła kil­koma pocią­gnię­ciami gąbki?

Zanim umrę, chcę

Powró­cić na Hiva Oa, do Tanaé!

Przy­wieźć na Mar­kizy tatę i mamę i poda­ro­wać im wianki z kwia­tów gar­de­nii.

Odbyć podróż dookoła świata.

Zro­bić prawo jazdy.

Odkryć spo­sób na nie­śmier­tel­ność!

Kiedy tro­chę zady­szane doszły­śmy z Clem do pen­sjo­natu, wszy­scy sie­dzieli już przy stole w per­goli. Mija­jąc tablicę, pomy­śla­łam, że Pierre-Yves François nie wysi­lił się, kiedy wybie­rał temat ćwi­cze­nia numer 2 na swoje warsz­taty pisar­skie. A PYF wła­śnie wstał, żeby zebrać prace. Clem, jak przy­stało na dobrą uczen­nicę, natych­miast podała mu swoją. Z roz­ba­wie­niem obser­wo­wa­łam tę scenkę.

Pierre-Yves François.

Dla mediów PYF. Cesarz best­sel­le­rów.

Muszę się przy­znać, że ni­gdy nie zaj­rza­łam do żad­nej jego książki, praw­do­po­dob­nie tak samo, jak pozo­stałe dwa tysiące Poli­ne­zyj­czy­ków z Hiva Oa. Na miesz­kań­cach Atu­ony Pierre-Yves nie zro­bił więk­szego wra­że­nia, tak jak nie impo­no­wał im Jacques Brel, kiedy tu dotarł: nikt nie wie­dział, kim jest!

Jeśli mam być cał­kiem szczera, to moim zda­niem PYF jest podobny do pana Jacquot, mojego nauczy­ciela mate­ma­tyki: ma krót­kie nóżki, włosy za rzad­kie i za jasne, żeby mogły zasło­nić czer­wone plamy na jego na wpół wyły­sia­łej czaszce, a brzuch za duży, żeby nie zdra­dzał skłon­no­ści do ape­ri­tifu w połu­dnie i popo­łu­dnio­wej drzemki uci­na­nej w gabi­ne­cie. No dobrze, na tym wyczer­pują się podo­bień­stwa. Pan Jacquot ma legen­darną podat­ność na sztuczki uczniów roz­wa­la­ją­cych mu lek­cję, można nawet powie­dzieć, że daje się tyra­ni­zo­wać smar­ka­czom, któ­rzy mają w nosie jego rów­na­nia. W prze­ci­wień­stwie do niego Pierre-Yves François ma raczej dar fascy­no­wa­nia, wręcz hip­no­ty­zo­wa­nia czy­tel­ni­czek, które gorącz­kowo notują każde jego zda­nie, jakby mówił alek­san­dry­nami albo haiku, a pada­jące z jego ust słowa prze­ra­dzają się w stru­mień poezji, tak że grze­chem byłoby pozwo­lić, by poniósł ją wiatr. To rodzaj twór­czej, odna­wial­nej ener­gii, solar­nej inspi­ra­cji… Dla mnie to przede wszyst­kim wiatr, który potrafi wpra­wiać w ruch dobrą setkę tur­bin wia­tro­wych archi­pe­lagu.

Nie wiem, ile czy­tel­ni­czek na świe­cie PYF potrafi tak wcią­gnąć w pułapkę swo­ich ksią­żek, ale trzeba przy­znać, że nad pię­cioma sie­dzą­cymi przy stole w Pra­żą­cym Słońcu zyskał peł­nię wła­dzy.

– Gotowe! – krzyk­nęła Tanaé.

Szybko usia­dłam obok Clem. Poe i Moana, córki Tanaé, wędro­wały przez salą Maeva mię­dzy kuch­nią a per­golą, poda­jąc na stół kolejne dania. Goście zachwy­cali się tata­rem z tuń­czyka z koko­sem, purrée z kumala, lokal­nych słod­kich ziem­nia­ków, fafa, miej­sco­wym szpi­na­kiem… Mnie bar­dziej fascy­no­wały kel­nerki, Poe i Moana. Przy­po­mi­nały bliź­niaczki z obrazu Gau­gu­ina Złoto ich ciał: takie same czarne włosy opa­da­jące na prawe ramię, takie same ciemne brwi, odda­lone od sie­bie o sze­ro­kość nosa, takie same wydatne wargi i zło­ci­sta cera. Od poli­ne­zyj­skich mode­lek mala­rza róż­niło je tylko jedno: ich ręce od nad­garstka po ramiona były pokryte tatu­ażami. Fale na oce­anie, muszle, kwiaty i abs­trak­cyjne wzory, by stwo­rzyć har­mo­nijną całość. Poe miała sie­dem­na­ście lat, Moana osiem­na­ście – była ode mnie star­sza tylko o dwa lata! Nie wyobra­ża­cie sobie nawet, jak bar­dzo zazdrosz­czę im tych tatu­aży. Chcia­ła­bym mieć takie same albo inne, ale mama ni­gdy, przeni­gdy się na to nie zgo­dzi! Sama nie ma żad­nego tatu­ażu, cho­ciaż miesz­kała w Poli­ne­zji ponad pięć lat.

Mama sie­działa naprze­ciwko mnie. Poświę­ci­łam chwilę na przyj­rze­nie się wszyst­kim, z któ­rymi się tu zna­la­złam, żeby przed­sta­wić wam tę małą wspól­notę. Krze­seł jest dzie­sięć: pięć dla kur­san­tek, dwa dla osób towa­rzy­szą­cych (dla Yanna i dla mnie) i trzy, wolne, dla Tanaé, Moany i Poe, które przy­siądą się do nas, kiedy już prze­staną krę­cić się jak spło­szone muchy. Po szyb­kim prze­glą­dzie gości znów zwró­ci­łam spoj­rze­nie na mamę.

Któż by jed­nak odgadł, że Marie-Ambre to moja matka? Jest moim cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem. Jeste­śmy jak dzień i noc! Ona to blon­dynka, ja jestem bru­netką, ona używa nie­sa­mo­wi­cie dro­gich per­fum Hermèsa, maluje się, nosi kape­lusz ple­ciony z rafii, a jej zło­ci­sta skóra ide­al­nie pasuje do bran­so­le­tek. Mama należy do tych kobiet, które potra­fią opa­lać się tak, jak pokrywa się biżu­te­rię cien­kim płat­kiem złota, to jeden z jej wro­dzo­nych talen­tów, jak cho­dze­nie na wyso­kich obca­sach, taniec czy dar opróż­nia­nia kok­tajli na impre­zach. Dodam, że mama woli, by mówiono do niej po pro­stu Ambre albo nawet Amber, jak Amber Heard, kom­plet­nie stuk­nięta była żona Johnny’ego Deppa, do któ­rej tak bar­dzo chcia­łaby być podobna.

Mama i Titine roz­ma­wiają po cichu, ich głosy nikną w gwa­rze, ale rozu­miem je, choć dociera do mnie nie­wiele słów. Mama mówi Titine o swo­jej perle i tłu­ma­czy, że jest dosko­nała, że nie mie­ści się w kla­sy­fi­ka­cji pereł hodow­la­nych – to mają­tek wtu­lony mię­dzy drobne piersi, pod­czas gdy nale­żąca do sta­ruszki zali­cza się naj­wy­żej do kate­go­rii C. Zwy­kła bły­skotka, nie­warta nawet tysiąca fran­ków pacy­ficz­nych1.

Skoro mama tak mówi… Mama to uoso­bie­nie taktu!

– Czy mógł­bym pro­sić o chleb koko­sowy? – zapy­tał Yann.

Ale nikt nie zare­ago­wał.

Nagle wszy­scy zamil­kli. Guru zamie­rza prze­mó­wić! Pierre-Yves François pochło­nął pół sala­terki czer­wo­nego tuń­czyka i posta­no­wił ura­czyć nas jedną ze swych cen­nych rad, zanim zabie­rze się za kur­czaka fafa.

– Talent nie ist­nieje – rzu­cił pro­sto z mostu. – Albo raczej, każdy ma talent. Fakt, że rodzimy się z jakimś darem, niczego nie prze­są­dza. To praca, pot, wytrwa­łość…

Zdła­wi­łam śmiech. Pomy­śleć, że mama i cztery pozo­stałe prze­mie­rzyły pięt­na­ście tysięcy kilo­me­trów, żeby słu­chać takiego glę­dze­nia!

– Weźmy jaką­kol­wiek sztukę – cią­gnie pisarz – muzykę, malar­stwo, rzeźbę, lite­ra­turę – a znaj­dziemy zale­d­wie drobny uła­mek ludzi pozba­wio­nych talentu i jesz­cze mniej geniu­szy. W przy­padku wszyst­kich innych, nawet moim, nawet moim, dro­gie panie, suk­ces dzieła to tylko praca. Praca i jesz­cze raz – praca!

Ostry jest ten PYF. Widzę, jak delek­tuje się dys­kret­nymi ozna­kami sprze­ciwu słu­cha­czek. „Ależ skąd, Pierre-Yves, wyklu­czone, pan należy do kasty wspa­nia­łych, ale to wcale nie jest sprzeczne z pań­ską nad­zwy­czajną pra­co­wi­to­ścią”.

– Posłu­chaj­cie uważ­nie mojej rady, dro­gie panie, zapa­mię­taj­cie ją, niech wpi­sze się w waszą pamięć i cokol­wiek się sta­nie w naj­bliż­szych godzi­nach i dniach, cokol­wiek się wyda­rzy, zanim za pięć dni wsią­dzie­cie do samo­lotu, nie prze­sta­waj­cie pisać. Notuj­cie wszystko! Wra­że­nia, emo­cje, zapi­suj­cie je jak naj­szyb­ciej, z moż­li­wie naj­więk­szą szcze­ro­ścią. Roz­glą­daj­cie się, roz­glą­daj­cie się wokół nas (teatral­nym gestem ogar­nął i ocean, i góry, i maja­czące w dali wyspy), patrz­cie na wszystko, co jest źró­dłem inspi­ra­cji. Zapew­niam was, że nie tak łatwo było prze­ko­nać moją wydaw­czy­nię do sfi­nan­so­wa­nia warsz­ta­tów pisar­skich tak daleko od Paryża, w naj­bar­dziej zagu­bio­nym zakątku świata, więc korzy­staj­cie z każ­dej sekundy. Pisz­cie! Naj­oso­bi­ściej, jak się da. Pra­wie każdy, jeśli szcze­rze i z zapa­łem zaan­ga­żuje się w pracę, staje się uzdol­niony. Tu talenty roz­kwi­tają rów­nie łatwo, jak tahi­tań­skie gar­de­nie. Pisz­cie! Obie­ca­łem Servane Astine, że wspól­nie, wszy­scy razem, zro­bimy dla niej naj­bar­dziej zaska­ku­jącą powieść.

Wszy­scy się zadu­mali, a Pierre-Yves tym­cza­sem zabrał się za frytki. Domo­wej roboty. Pyszne. Gdyby wysy­łać je do Europy jako mro­żonki w toreb­kach, sprze­da­wa­łyby się ich miliony.

Tanaé, Poe i Moana w końcu usia­dły z nami.

Wciąż wodzę oczyma po twa­rzach osób sie­dzą­cych przy stole. Obok mamy przed­sta­wiam wam Farèyne, która sie­dzi na wprost męża – Yanna. Yann i ja jeste­śmy tu jedy­nymi oso­bami towa­rzy­szą­cymi. Trzy pozo­stałe kur­santki – Clem, Titine i Eloïse, przy­je­chały same. Dla­tego spę­dzam z Yan­nem sporo czasu, kiedy piątka cze­lad­ni­czek lite­ra­tury roz­pra­sza się na łonie natury z notat­ni­kami w ręku i szuka inspi­ra­cji. Rzadko pozwa­lają sobie na prze­rwy… Jeśli dobrze zro­zu­mia­łam, Yann jest Bre­toń­czy­kiem, a Farèyne Dunką, oczy­wi­ście – z pocho­dze­nia. Farèyne jest poli­cjantką, kie­ruje dużym pary­skim komi­sa­ria­tem. Yann też jest gliną, ale żan­dar­mem, na pod­pa­ry­skiej pro­win­cji. Są rówie­śni­kami, na moje oko – czter­dzie­sto­lat­kami, ale ich kariery poto­czyły się zupeł­nie ina­czej! Może z gli­nia­rzami jest tak samo, jak z arty­stami – sam talent nie wystar­czy, żeby zostać komen­dan­tem, trzeba przede wszyst­kim pracy i potu. A Yann mniej pra­co­wał.

Tanaé led­wie usia­dła, a już znów była na nogach.

– Drogi Pierre-Yves’ie, przy­kro mi, ale nie zga­dzam się z tym, co powie­dzia­łeś – oświad­czyła.

Pra­wie nie tknęła swo­jej ryby. Tanaé to kula ener­gii, wciąż pra­cuje i mówi. Rów­no­cze­śnie. Zaczęła zbie­rać naczy­nia, cią­gnąc:

– Bar­dzo mi przy­kro, ale nie wszy­scy przy­cho­dzą na świat z taką samą mana.

Roz­mowy przy stole uci­chły. Zwy­kle Tanaé opo­wia­dała aneg­dotę po aneg­do­cie – szli­fo­wała je latami dla tury­stów prze­wi­ja­ją­cych się przez jej pen­sjo­nat i spę­dza­ją­cych tam naj­wy­żej trzy dni. Ale tym razem chyba impro­wi­zo­wała.

PYF prze­chwy­cił jesz­cze garść fry­tek z uru2, zanim Tanaé zdą­żyła zabrać pół­mi­sek.

– Och, mana – powtó­rzył tylko.

Chyba jedy­nie Yann nie wie­dział, o co cho­dzi. Nie musiał pytać – Tanaé sama mu to wyja­śniła.

– Mana, chłop­cze, to nasza siła wewnętrzna. Mana na Mar­ki­zach jest obecna wszę­dzie. W ziemi, w drze­wach, w kwia­tach. Wszę­dzie. To siła, która gro­ma­dzi się od zara­nia dzie­jów, odkąd ta góra wynu­rzyła się z morza. Ale nie wyobra­żaj sobie za wiele, mana to nie zapach czy powie­trze, któ­rym oddy­chamy, to nie na tym polega. Mana jest prze­ka­zy­wana przez przod­ków – albo ją dosta­jesz, albo nie. Albo ją czu­jesz, albo nie. – Zbie­ra­jąc tale­rze, Tanaé zwró­ciła się do pisa­rza: – Przy­kro mi, drogi Pierre, ale nie każdy ma taką samą mana, nawet kiedy pra­cuje czy kiedy się poci. Ten, kto ma naj­po­tęż­niej­szą, zostaje przy­wódcą, ten, kto ma przod­ków wojow­ni­ków, może liczyć, że popro­wa­dzą go, gdy idzie polo­wać; podob­nie ruchy naj­lep­szych tan­ce­rek haka inspi­ro­wane są duchem poko­leń daw­nych miesz­ka­nek Mar­ki­zów. Ale zapew­niam cię, że mło­dzi lenie, któ­rzy całymi dniami popi­jają piwo przed skle­pem Gau­guin, słu­cha­jąc na cały regu­la­tor NRJ Tahiti, nie mają mana!

Tanaé roz­śmie­szała mnie legen­dami liczą­cymi trzy tysiąc­le­cia. Pierre-Yves w pośpie­chu zsu­nął na talerz ostat­nią por­cję popoï3. Poe i Moana, wypeł­nia­jąc nieme pole­ce­nie matki, rów­nie szybko wstały, by pomóc w sprzą­ta­niu ze stołu. Pisarz nawet nie prze­łknął, otarł tylko usta ser­wetką w mar­ki­zań­skie wzory i pod­su­mo­wał tonem faceta, który zdolny jest uto­pić rybę, byle poka­zać, że wszy­scy mają rację.

– Wła­śnie to mia­łem na myśli, Tanaé. Powie­dzia­łem dokład­nie to samo. Każdy ma swoją mana, ona unosi się wokół nas, jest nam prze­ka­zy­wana przez tych, któ­rzy żyli przed nami, trzeba tylko umieć się w nią wsłu­chać. Nazy­waj to, jak chcesz – darem, zdol­no­ścią, talen­tem, upodo­ba­niem – każdy coś ma i musi to odna­leźć, roz­wi­nąć, żeby spo­łe­czeń­stwo mogło sta­no­wić kom­pletną całość (PYF pozba­wił głowy ostat­nią kre­wetkę w curry i nie­mal wyce­dził ostat­nie słowa). A twoja mana, kocha­nie, to nie­biań­ska kuch­nia!

Kom­ple­ment pisa­rza na uła­mek sekundy wpra­wił Tanaé w osłu­pie­nie, a Yann pró­bo­wał wyko­rzy­stać ten czas, żeby nało­żyć sobie jesz­cze pla­ster czer­wo­nego tuń­czyka, ale Farèyne, szyb­sza od męża, oddała już pół­mi­sek Poe. Przy­kro mi, kapi­ta­nie!

Wła­ści­wie uwa­żam, że ten mój żan­darm na waka­cjach jest cał­kiem nie­zły: męski czter­dzie­sto­la­tek, wylu­zo­wany i wyspor­to­wany, pod­czas gdy Farèyne jest zde­cy­do­wa­nie naj­brzyd­sza z pię­ciu kur­san­tek. Szczu­pła, sucha, surowa, z blond wło­sami ścię­tymi na gar­nek, raczej nie z tych, które tracą czas na medy­ta­cje pośród palm koko­so­wych, trzy­ma­jąc w ręce czy­stą kartkę i cze­ka­jąc, aż Her­man Melville, Jack Lon­don czy Robert Louis Ste­ven­son tchną w nie mana podróż­ni­ków szu­ka­ją­cych inspi­ra­cji na morzach połu­dnio­wych. Szcze­rze mówiąc, zasta­na­wiam się, co Farèyne robi na tej wyspie!

W przy­padku Clémence i Eloïse, dwóch ostat­nich kur­san­tek, wszystko jest jasne. To praw­dziwe adeptki pisar­stwa. Mimo że Eloïse, która sie­dzi przy końcu stołu, trudno roz­gryźć. Jest zde­cy­do­wa­nie naj­sek­sow­niej­sza z tej piątki, cho­ciaż Clem w gatunku poszu­ki­wa­czek przy­gód także ma wiele uroku. Eloïse przy­straja swe ciało laleczki kwie­ci­stymi sukien­kami i pra­wie ni­gdy nie patrzy ludziom w oczy, zwra­ca­jąc się do nich pro­fi­lem tak kla­sycz­nym, że przy­pra­wiłby o zazdrość egip­skie pira­midy: sub­telna har­mo­nia łabę­dziej szyi, ucha z kol­czy­kiem, nie­sfor­nych pase­mek wło­sów, które wymy­kają się ze wstą­żek albo szali pró­bu­ją­cych je poskro­mić. Eloïse to nie­kwe­stio­no­wana pięk­ność, taka, która działa niczym magnes na męż­czyzn, a może i na kobiety, przed czym broni się smut­nym uśmie­chem i dzień dobry, dobry wie­czór, dzię­kuję, prze­pra­szam – grzecz­nie i krótko.

Poza tym nie mówi nic. I wła­śnie raczej rysuje, niż pisze. Jej ciemne szkice naj­czę­ściej przed­sta­wiają dzieci. A może jed­nak robi i to, i to? Wła­ści­wie skłonna jestem obsta­wić, że tak. Rysu­nek i pisar­stwo. Może piękna Eloïse odzie­dzi­czyła podwójną por­cję mana? Może waha się, co wybrać. Tak jak pod­czas posił­ków, tylko ona jedna z nie­uf­no­ścią pró­buje spe­cja­łów Tanaé, maleń­kimi kęskami, z wyjąt­kiem czer­wo­nego tuń­czyka w koko­sie i fileta z zie­loną cytryną – swych ulu­bio­nych potraw.

Sie­dząca obok niej Clem wcale się nie waha. Ani jedząc dania Tanaé, ani okre­śla­jąc swoje powo­ła­nie. Clem to pisarka albo… nikt! Z pię­ciu kur­san­tek naprawdę naj­bar­dziej lubię Clem. Ona i Titine są naj­do­wcip­niej­sze, ale tylko Clem odrywa się od ksią­żek, żeby zanu­rzyć głowę w falach, nie patrzy na Pierre-Yves’a jak na Buddę, u któ­rego stóp trzeba skła­dać dary – w miarę moż­li­wo­ści – jadalne. Chcia­ła­bym mieć taką mamę, jak Clem…. Ale nie dałam się zwieść – z pię­ciu kobiet, wbrew wyglą­dowi sza­rej myszki w prze­bra­niu ran­gersa, to Clémence ma naj­więk­sze ambi­cje. Gra, i to dobrze, ale posta­wiła dużo na ten tydzień warsz­ta­tów. Innymi słowy – Clem mocno w sie­bie wie­rzy.

Mam wra­że­nie, że w głębi ducha Clem i Eloïse są do sie­bie podobne. Rówie­śnice o podob­nych figu­rach i uroku trzy­dzie­sto­la­tek z silną oso­bo­wo­ścią. W pew­nym sen­sie są bliź­niacz­kami. Takie skłó­cone sio­stry. Eloïse to melan­cho­lijna dziew­czynka. Clem – dyna­miczna chłop­czyca. Ni­gdy się do sie­bie nie odzy­wają. Bo są rywal­kami? Bo obie są naj­zdol­niej­sze w kla­sie? Muszą dzie­lić się jedną mana?

Tanaé wró­ciła z fili­żan­kami, a za nią nade­szły Poe, która nio­sła cukier­nicę, i Moana z kawą. Sio­stry ni­gdy nie odda­lały się od sie­bie bar­dziej niż o trzy metry, przy­po­mi­nały tro­chę oso­bliwe czte­ro­rę­kie zwie­rzę, nie­zwy­kle sku­teczne w sprzą­ta­niu ze stołu i ser­wo­wa­niu potraw.

Pierre-Yves stuk­nął łyżeczką o fili­żankę, pro­sząc o ciszę. Posi­łek dobiegł końca, a zatem nad­szedł czas, by podać ćwi­cze­nie na popo­łu­dnie.

Do roboty, dziew­czyny!

– Moje panie – zwró­cił się do nich pisarz – jaki jest waszym zda­niem naj­lep­szy moż­liwy począ­tek powie­ści?

– Nie­bosz­czyk! – odparła bez namy­słu Farèyne.

– Cie­pło – roz­pro­mie­nił się nauczy­ciel sztuki pisar­skiej, mie­sza­jąc łyżeczką kawę. – Ale jest coś lep­szego od nie­bosz­czyka.

Tym razem żadna z kur­san­tek nie ośmie­liła się odpo­wie­dzieć.

Coś lep­szego od nie­bosz­czyka?

Myślę nad odpo­wie­dzią. Dwa trupy? Czy trup roz­rzu­cony po wyspie albo archi­pe­lagu Mar­ki­zów – głowa na Nuku Hiva, jedna noga na Tahu­ata, druga na Tatu Hiva? Nikt, nawet Titine czy Clem, nie ma tu raczej ochoty na żarty.

Po dzie­sią­tym obro­cie łyżeczki czas minął: PYF odpo­wie­dział, patrząc z żalem na kur­santki i łyka­jąc kawę.

– To lep­sze od trupa: żad­nego ciała. Tylko znik­nię­cie! Pomy­śl­cie, moje panie. Jeżeli zacznie­cie od zbrodni, czy­tel­nik będzie się zasta­na­wiał, kto ją popeł­nił, jak i dla­czego. Przy­znaję, że to mocny począ­tek. Jeżeli jed­nak zacznie­cie od znik­nię­cia, czy­tel­nik będzie sobie zada­wał wszyst­kie te pyta­nia: kto, jak, dla­czego, i jesz­cze jedno: czy zagi­niony żyje, czy nie?

Nikt już nic nie mówił, zamil­kły nawet kury i koguty łypiące okiem na okruszki pod sto­łem.

– Dodaj­cie – cią­gnął pisarz – kilka intry­gu­ją­cych szcze­gó­łów, żeby pod­sy­cić cie­ka­wość. Na przy­kład ubra­nia zagi­nio­nego, które ktoś odna­lazł w widocz­nym miej­scu, sta­ran­nie uło­żone, i wia­do­mość, tajem­ni­cza wia­do­mość napi­sana szy­frem… I mamy świetny chwyt!

Tylko tyle? To ma być pomysł geniu­sza? Tanaé wygląda, jakby nie wie­rzyła wła­snym uszom. Razem z cór­kami koń­czy sprzą­ta­nie ze stołu.

Żeby zagłu­szyć brzęk tale­rzy, zgrzyty prze­su­wa­nych krze­seł, łopot skrzy­deł kur, które prze­fru­wają, spło­szone, PYF pod­nosi głos i szyb­ciej prze­ka­zuje instruk­cje. Jesz­cze ni­gdy nie był aż tak podobny do pana Jacquot, który dyk­tuje nam zada­nie domowe, kiedy wszy­scy sto­imy już z tor­bami na ple­cach.

– Do dzieła, moje panie, macie całe popo­łu­dnie, widzimy się po zmroku. Nie­chaj mana będzie z wami!

Tanaé dorzuca, kiedy kur­santki już się zbie­rają:

– Tylko dobrze wybierz­cie sobie tiki!

Od lądo­wa­nia na Mar­ki­zach wszy­scy wie­dzą, co to jest tiki. Trzeba przy­znać, że tu trudno ich nie zauwa­żyć! Te rzeźby można zoba­czyć na poli­ne­zyj­skich wyspach dosłow­nie wszę­dzie – to pół ludzie, pół bogo­wie, o wiel­kich oczach, pęka­tych brzu­chach, sto­jący albo sie­dzący, z drewna albo z kamie­nia, olbrzymi albo malutcy.

– Wła­śnie wokół tiki mana robi się naj­sil­niej­sza – uści­śliła Tanaé, w jedyny w swoim rodzaju spo­sób wpra­wia­jąc w drga­nia „r”. – Ale każdy tiki ma wła­sną!

Dla wyja­śnie­nia dodam, że Hiva Oa to wyspa tiki. Nie­które liczą tysiąc lat, jak tiki uśmiech­nięte albo tiki koro­no­wane, i sta­no­wią nie­unik­niony ele­ment zwie­dza­nia, ale dziś można zna­leźć dzie­siątki innych w każ­dym zakątku wyspy, przy dro­gach, na skrzy­żo­wa­niach, przed skle­pami.

Poma­gam Poe i Moanie wynieść ostat­nie szklanki do kuchni, a potem wra­cam bie­giem. Wszy­scy z wyjąt­kiem Farèyne i mamy kręcą się jesz­cze przy stole. Osta­teczne sprzą­ta­nie pozo­sta­wia się tu kotom i kurom. Tanaé uzbro­jona w mio­tłę stoi w drzwiach sali Maeva, pró­bu­jąc prze­pę­dzić Gastona, koguta dowo­dzą­cego stad­kiem. Tutaj koguty noszą imiona poli­ty­ków, dobie­rane sto­sow­nie do przy­pi­sy­wa­nych im cech cha­rak­teru.

*

Clem scho­dziła już do mia­steczka, z notat­ni­kiem w wytar­tej dżin­so­wej tor­bie prze­rzu­co­nej przez ramię. Dogo­ni­łam ją i wzię­łam za rękę.

– Chodź, Clem, chodź, pomogę ci wybrać twoją mana!

Około 10 euro. [wróć]

Owoc drzewa chle­bo­wego. [wróć]

Sfer­men­to­wane cia­sto z owocu chle­bowca. [wróć]

Moja butelka w oce­anie. Roz­dział 2

Moja butelka w oce­anie

Roz­dział 2

Z tru­dem nadą­ża­łam za Maïmą. Ta mała myszka z tro­pi­ków prze­my­kała boso mię­dzy sęka­tymi pniami drzew kapo­ko­wych, odsu­wa­jąc gałę­zie grejp­fru­tów, obwie­szone owo­cami jak cho­inka bomb­kami. Od czasu do czasu odwra­cała się, patrząc na mnie z pro­mien­nym uśmie­chem.

– Chodź, Clem, chodź.

W cięż­kich butach czu­łam się tu jak słoń. Szły­śmy przez las już od dobrych dzie­się­ciu minut. Tylko lekko nad­ło­żymy drogi, obie­cała Maïma.

Zna­la­zły­śmy się na polance zasła­nej liśćmi bana­nowca. Już zamie­rza­łam powie­dzieć Maïmie, że muszę zawró­cić, bo cho­ciaż jest tu cudow­nie, a Mar­kizy to nie­sa­mo­wity egzo­tyczny ogród, wart, by go odkryć, ja muszę zająć się pisa­niem powie­ści… gdy nagle zatrzy­mała się przede mną.

– To tu!

Wytrzesz­czy­łam oczy. Niczego tu nie widzia­łam. Maïma wycią­gnęła palec, wska­zu­jąc metrową rzeźbę pośród drzew.

Tiki!

Nowiut­kie tiki z jasno­sza­rego bazaltu, bez śladu kala­ją­cego je mchu, bez żad­nego krę­pu­ją­cego mu nogi korze­nia.

Pode­szłam.

Tiki miało nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą głowę na cher­la­wym ciele. Tylko jedno oko wyryte pośrodku twa­rzy. Na pra­wym ramie­niu rzeźby przy­cup­nęła kamienna sowa.

– Jak myślisz – zwró­ciła się do mnie Maïma – co wyobraża?

Z jed­nym okiem i cylin­drycz­nym kształ­tem tiki przy­po­mi­nało mi tro­chę Minionka Stu­arta, mistrza gafy, powstrzy­ma­łam się jed­nak od wyda­nia opi­nii.

– Jaką ma moc? – dopre­cy­zo­wała Maïma. – Jaka jest jego mana?

Zasta­na­wia­łam się przez kilka sekund, choć wyda­wało mi się to oczy­wi­ste.

Jedno oko, duża głowa, sowa.

– To tiki inte­li­gen­cji, mana mądro­ści.

Maïma chyba zga­dzała się z moją inter­pre­ta­cją. Zmarsz­czyła brwi i nos, jakby ona także potra­fiła sku­pić dwoje swo­ich oczu w jedno.

– Dziew­czyna czy chło­pak, jak sądzisz?

Słusz­nie, Maïma. Żadne widoczne oznaki nie pozwa­lają okre­ślić płci figurki. Roze­śmia­łam się:

– To tiki inte­li­gen­cji, zga­dza się? W takim razie musi być dziew­czyną!

Maïma par­sk­nęła tak gło­śnym śmie­chem, że spło­szone ptaki pode­rwały się do lotu. Pod­nie­cona, pocią­gnęła mnie za rękaw.

– Mię­dzy Taaoa a Atu­ona jest pięć tiki tej samej wiel­ko­ści. Tanaé twier­dzi, że nikt nie wie, kto je wyrzeź­bił. Mar­ki­zyj­czycy zna­leźli je dwa mie­siące temu, usta­wione mię­dzy miej­sco­wo­ściami. Widać, że ten, kto to zro­bił, zna się na rze­czy, bo to dokładne kopie figur roz­rzu­co­nych po całej wyspie. Ponoć są ich tu setki, ale tury­stom poka­zuje się led­wie kil­ka­dzie­siąt. Myśliwi czę­sto natra­fiają na nie w nie­do­stęp­nych miej­scach, pozo­sta­wione tak przed wie­kami, omszałe, poro­śnięte krze­wami. Mana tych figur ula­tuje z mor­skim wia­trem. Nikt ni­gdy nie odna­lazł ich wszyst­kich…

Cof­nę­łam się i pośli­znę­łam na gni­ją­cych bana­nach, o mało nie zacze­pia­jąc czer­wo­nymi kora­lami o gałąź pista­cji i w ostat­niej chwili chwy­ci­łam się pnia.

Dźwięczny śmiech Maïmy znów wypeł­nił polanę.

– Chodź, moja Clémentine, pokażę ci inne tiki…

Nazy­waj mnie Clem, Maïmo! Jeżeli bar­dzo chcesz – Clémence… Byle nie Clémentine! Zawsze, już od przed­szkola, nie zno­si­łam, kiedy tak mnie nazy­wano. Wark­nę­łam, skrzy­wi­łam się, ale szłam za nią. Znów zagłę­bi­ły­śmy się w las, prze­są­czony wonią drzew san­da­ło­wych moc­niej, niż gdyby spry­skano go per­fu­mami Guer­la­ina.

Tak, wiem, mam napi­sać powieść! Ale… ale cichy głos we mnie prze­ko­nuje, że nie tracę czasu. Że te tiki są ważne…

Wyszły­śmy z lasu, a Maïma bez waha­nia wybrała ziemną drogę mię­dzy szpa­le­rami kwit­ną­cych krze­wów. Szły­śmy obok sie­bie pod skle­pie­niem z krwi­sto­czer­wo­nych płat­ków. Dzi­wi­łam się, że moja prze­wod­niczka tak dobrze zna każdą ścieżkę na Hiva Oa. Po raz pierw­szy zoba­czy­łam ją dwa dni temu na lot­ni­sku w Pape­ete, podob­nie jak Marie-Ambre, mamę zbyt jasno­włosą, by mogła być Tahi­tanką.

– Powiedz mi, Maïma, jesteś Mar­ki­zanką czy Poli­ne­zyjką?

Nasto­latka spoj­rzała na mnie.

– Wytłu­ma­czę ci to w kilku sło­wach, Clem. Wycho­wy­wa­łam się tu, na Hiva Oa, do ósmego roku życia, do czasu, gdy tata i mama prze­pro­wa­dzili się na Tahiti. Pół roku póź­niej tata opu­ścił Tahiti i prze­niósł się na Bora-Bora, i opu­ścił mamę dla Marie-Ambre. A potem jeź­dzi­li­śmy po całej Poli­ne­zji, byli­śmy na Huahine, na Faka­ra­vie, z mamą i tatą.

Pogu­bi­łam się.

– Z mamą? Mówisz o Marie-Ambre, czy o swo­jej pierw­szej mamie?

Maïma osten­ta­cyj­nie wes­tchnęła, patrząc na mnie, jak na uczen­nicę, która nie potrafi zro­zu­mieć dzie­cin­nie łatwego pro­blemu.

– Mówię o Marie-Ambre! Ale ona też jest moją mamą. Widzisz, na Mar­ki­zach można mieć wiele matek. To fa’amu, wyja­śnię ci… Chodź, to tu, na lewo.

Znik­nęła mię­dzy man­gow­cami. Szłam za nią, zgięta wpół pod liśćmi. Nie tak długo.

Po dzie­się­ciu metrach cze­kał na nas dru­gie tiki. Spo­koj­nie.

Wyrzeź­biono je z jasno­sza­rego bazaltu, jak pierw­szy posą­żek. Było tej samej wyso­ko­ści, około metra, ale naj­wy­raź­niej uosa­biało inną mana. Przy­glą­da­łam się kamien­nej koro­nie na jego gło­wie, naszyj­ni­kowi na piersi, pier­ście­niom na pal­cach, kol­czy­kom w uszach. Odwró­ci­łam się do Maïmy i powie­dzia­łam:

– Mana pie­nię­dzy? Suk­cesu? Piękna?

Nie odpo­wie­działa. Odga­dłam, że myśli o matce. Mia­łam wra­że­nie, że chce już stąd odejść.

– Chodźmy, pokażę ci trze­cią.

Nie ruszy­łam się.

– Kiedy indziej, Maïmo. Muszę wziąć się za pisa­nie.

Ta sprytna mała myszka potra­fiła pod­sy­cić moją cie­ka­wość. Wska­zała pal­cem punkt w bar­dziej rów­nin­nej czę­ści lasu, pięć­dzie­siąt metrów dalej.

– To tuż obok, Clem, chodź.

Ska­pi­tu­lo­wa­łam. Znów za nią szłam. Pod sto­pami zamiast ziemi mia­łam teraz wul­ka­niczne kamie­nie. Maïma szła przede mną.

– Jeste­śmy na me’ae, świę­tym tere­nie przod­ków, miej­scu ludz­kich ofiar…

Trze­cie tiki stało pośrodku dużego tarasu, który wyglą­dał jak ruiny sta­rej hin­du­skiej świą­tyni pokry­tej lia­nami. Nie zostało z niej nic oprócz fun­da­men­tów. Lśniąca sza­rość tiki odci­nała się na tle mato­wej sza­ro­ści płyt. Zauwa­ży­łam, że kamienna postać ma nie dzie­sięć, ale dwa­dzie­ścia pal­ców i trzyma w dło­niach pióro. Dwoje jej oczu było jedy­nie małymi otwo­rami zwró­co­nymi ku niebu.

Maïma pre­zen­to­wała mi ten posąg z wyraźną dumą.

– Straż­nik sztuki – powie­dzia­łam. – Mana kre­atyw­no­ści.

Moja! Jedyna mana, która ma dla mnie zna­cze­nie! Nie dbam o pie­nią­dze, o inte­li­gen­cję czy urodę. Pode­szłam, dotknę­łam dłońmi bazaltu. Nic nie poczu­łam. Naj­wy­raź­niej żaden genialny przo­dek, który przez wieki nawie­dzał to miej­sce, nie był gotów prze­ka­zać mi swego talentu. Wzię­łam się w garść, cof­nę­łam ręce, jakby tiki miał się roz­ża­rzyć. Nie przyjmę wiary w te legendy…

– Czwarty jest tuż obok – powie­działa Maïma, zanim zdą­ży­łam powtó­rzyć, że mi się spie­szy. Że mam do zro­bie­nia ćwi­cze­nie Pierre-Yves’a, muszę napi­sać począ­tek powie­ści, że…

Zoba­czy­łam go.

Szare tiki, bliź­nia­czo podobne do trzech pierw­szych, z tego samego kamie­nia, tej samej wiel­ko­ści, sto­jące obok tiki sztuk. Jego oczy to wąziut­kie szparki. Ani ust, ani nosa, tylko dwie dziury wykute w twa­rzy bez zmarsz­czek, gład­kiej jak kość i prze­żar­tej od czubka głowy po szczękę. Dwu­dzie­stoma pal­cami dusiło małego ptaka, a wąż drą­żył tunel w rzeź­bio­nym kamie­niu.

Zadrża­łam.

Tiki śmierci?

Mana zemsty? Bru­tal­no­ści?

Dla­czego zna­lazł się tak bli­sko tiki kre­atyw­no­ści?

Mam wra­że­nie, że arty­sta, który wyrzeź­bił ten posąg, w niczym nie zdał się na przy­pa­dek, że chciał prze­ka­zać jakiś klucz. Maïma mówiła o pię­ciu tiki. Usta­wiono je tu przed dwoma mie­sią­cami, a więc w chwili, gdy warsz­taty pisar­skie były już zapla­no­wane.

Zamy­śli­łam się.

Pięć tiki. Każde wyobraża inny talent.

Pięć kur­san­tek.

Sta­ra­łam się prze­go­nić tę nie­do­rzeczną hipo­tezę. A jeśli to wszystko zor­ga­ni­zo­wano przed naszym przy­jaz­dem? I jeśli Titine, Marie-Ambre, Farèyne, Eloïse i ja mamy swoje tiki i musimy odkryć swoją mana?

Czy to PYF zamó­wił tych pięć rzeźb? Czy to insce­ni­za­cja sta­no­wiąca część pro­gramu? Żeby nas zain­try­go­wać? I zain­spi­ro­wać?

Moje spoj­rze­nie nie­ustan­nie wędro­wało mię­dzy tiki sztuki a tiki śmierci. Szep­nę­łam do Maïmy:

– Tych pięć tiki to kobiety?

– Tak, tak mi się wydaje… Wiesz, daw­niej archi­pe­lag nazy­wał się Henua Enana, a to zna­czy Zie­mia Męż­czyzn, ale dziś kobiety prze­jęły wła­dzę.

Zmu­si­łam się do uśmie­chu. Tiki śmierci wpra­wiło Maïmę w taki sam nie­po­kój, jak mnie i widać było, że chce już opu­ścić me’ae. Prze­szły­śmy przez dawną plan­ta­cję bana­now­ców, po stro­mym zbo­czu, i dotar­ły­śmy do drogi pro­wa­dzą­cej pro­sto na cmen­tarz w Atu­ona. Przy­sta­nę­łam na chwilę, żeby ode­tchnąć i nacie­szyć oczy zapie­ra­ją­cym dech w piersi wido­kiem na Zatokę Zdraj­ców i plażę. Dzie­siątki bia­łych dachów roz­rzu­co­nych mię­dzy pal­mami wyglą­dało stąd jak okru­chy chleba i wyda­wało się, że lada chwila z góry Teme­tiu sfru­nie olbrzymi ptak, by je wydzio­bać.

– Jeśli chcesz zoba­czyć ostat­nie tiki – powie­działa Maïma – to musimy zawró­cić. Znaj­duje się tuż nad pen­sjo­na­tem, przy dro­dze do portu Tahauku.

Obli­cza­łam w myśli. Droga zaję­łaby nam ponad kwa­drans. Torba cią­żyła mi już na ramie­niu – nio­słam w niej książki, notat­nik i masę bia­łych kar­tek. Przy­kro mi, Maïma! Teraz już naprawdę muszę wziąć się za pisa­nie.

Uzna­łam, że naj­le­piej będzie zna­leźć sobie jakieś miej­sce przy cmen­ta­rzu, kilka metrów dalej.

– Innym razem, myszko…

Maïma nie wyglą­dała na obra­żoną.

– Jak chcesz… Tak czy ina­czej, trudno go nie zauwa­żyć. Po wyj­ściu z Pra­żą­cego Słońca skręć w prawo, a po chwili go zoba­czysz.

Nur­to­wało mnie pewne pyta­nie.

– A… jaka jest mana tego ostat­niego tiki?

Maima prze­stę­po­wała z nogi na nogę, chcąc już iść.

– Umó­wi­łam się z Yan­nem – wyja­śniła. – Na plaży. Muszę nauczyć go sur­fo­wać. Mamy całe popo­łu­dnie, bo wy robi­cie ćwi­cze­nia.

Ruszyła po zbo­czu. Powtó­rzy­łam:

– Jaka to mana?

Maïme wzru­szyła ramio­nami, jakby się wahała.

– Nie wiem. To jedyne tiki, któ­rego jesz­cze nie widzia­łam. Tanaé uważa, że to tiki dobroci. Wraż­li­wo­ści, dobroci i tym podobne. To jedyne uśmiech­nięte tiki. I jedyne ukwie­cone. Ono też ma dwa­dzie­ścia pal­ców, tak przy­naj­mniej powie­działa mi Tanaé.

***

Usia­dłam nieco poni­żej cmen­ta­rza w Atu­ona. Na tra­wie. Poło­ży­łam notat­nik na kola­nach, wzię­łam do ręki dłu­go­pis. Przede mną roz­po­ście­rał się widok na mia­steczko, plażę, Pacy­fik.

Magiczny pej­zaż.

Takim samym cie­szyli się Brel i Gau­guin – im też było wygod­nie, z tą róż­nicą, że leżeli kilka metrów pode mną.

Arty­ści wie­dzieli, co robią – to była naj­pięk­niej­sza pano­rama na Hiva Oa! Nawia­sem mówiąc, nie byłam tu sama, Titine i Eloïse także się tu zatrzy­mały. Eloïse tro­chę dalej, przy gro­bie Gau­gu­ina, potęż­nym, czer­wo­nym kamie­niu, który wyglą­dał jak wypluty przez wul­kan. Jak zwy­kle zwró­ciła się do mnie pro­fi­lem. Włosy spięła w koczek, za uchem miała biały kwiat, pew­nie zerwany z plu­me­rii, która rzuca cień na grób mala­rza. To bez­listne drzewo nad stelą wyglą­dało jak szkie­let zbyt nie­zdy­scy­pli­no­wany, by zasłu­żyć sobie na pochó­wek.

Z miej­sca, gdzie sie­dzia­łam, nie mogłam zoba­czyć, czy Eloïse pisze, czy rysuje. Podej­rze­wam, że ma więk­szy talent do ołówka niż do pióra.

Titine była bli­żej mnie – dzie­liło nas pięć­dzie­siąt metrów. Sie­działa na pareo roze­sła­nym przed stelą Brela, na obrzeżu czar­nych oto­cza­ków, które piel­grzymi osie­ro­ceni przez bel­gij­skiego pio­sen­ka­rza zbie­rają na plaży w Atu­ona. Piszą na nich bia­łym fla­ma­strem swoje prze­sła­nia, a potem przy­cho­dzą, by zło­żyć kamie­nie na gro­bie.

Gdy nie masz nic oprócz miło­ści

Przy­nio­słem Ci kamyk

Sześć stóp pod zie­mią wciąż śpie­wasz…

Prze­cho­dzień

Czło­wiek żagli

Czło­wiek gwiazd

Poeta dzię­kuje ci za to, że byłeś

Titine ski­nęła mi głową. Chyba przy­ła­pa­łam ją na drzemce, choć powinna pisać!

Lubię Mar­tine. Lubię ją naj­bar­dziej ze wszyst­kich kur­san­tek. Zaczy­nam lubić nawet Brela, jej ulu­bio­nego pio­sen­ka­rza, któ­rego twarz widuję na tej wyspie na każ­dym kroku. Zanim zna­la­złam się na Hiva Oa, zna­łam może pięć jego pio­se­nek.

Ogry­zam dłu­go­pis. Nie mogę się sku­pić. Myślę o krót­kim spa­ce­rze po lesie, z Maïmą.

Pięć kur­san­tek.

Pięć tiki.

Kto jest kim?

Marie-Ambre, mama Maïmy, jasno­włosa przed­sta­wi­cielka bur­żu­azji, żona Poli­ne­zyj­czyka, który zbił for­tunę na hodowli czar­nych pereł, ude­rza­jąco przy­po­mi­nała uma­lo­wane i obwie­szone biżu­te­rią tiki po lipo­suk­cji i sili­ko­no­wych korek­to­rach – to od forsy i wyglądu zewnętrz­nego.

Dunka Farèyne, komen­dant poli­cji, mogłaby wybrać tiki inte­li­gen­cji.

Co dalej?

Titine pro­wa­dzi blog. Te słowa. Robi to od nie­mal dwu­dzie­stu lat. Co lato zabiera dzie­ciaki z Scha­er­beek na przed­mie­ściach Bruk­seli na plażę w Osten­dzie, hoduje dzie­sięć kotów… Wygląda mi na osobę, którą ota­cza mana dobroci!

Pozo­staje tiki talentu i…tiki śmierci.

I Eloïse, i ja!

Pod­nio­słam oczy, nie mogąc sku­pić się na ćwi­cze­niu zada­nym przez Pierre-Yves’a.

Zacząć od znik­nię­cia. Wymy­ślić ciąg dal­szy…

Obser­wuję mia­steczko jak makietę zamiesz­ki­waną przez minia­tu­rowe istoty ludz­kie. Widzę Maïmę pędzącą po ziem­nej dro­dze na plażę. Yann czeka przy czar­nych ska­łach z dwiema bia­łymi deskami sur­fin­go­wymi pod pachami. Nieco dalej, przy sto­li­kach tury­stycz­nych, sie­dzą twa­rzą do oce­anu Farèyne i Marie-Ambre. Pra­cują. Tylko one są teraz nad samym morzem. Dzieci z mia­steczka poszły do szkoły, tury­ści wybrali inne atrak­cje.

Dzien­nik Maïmy. Sur­fing na Hiva Oa

Dzien­nik Maïmy

Sur­fing na Hiva Oa

– Naprawdę jesteś poli­cjan­tem?

Żeby Yann dobrze rozu­miał, dla­czego mam wąt­pli­wo­ści, moje oczy bie­gały niczym piłeczki ping­pon­gowe mię­dzy jego łoso­sio­wymi szor­tami a pal­mami na T-shir­cie.

– Żan­dar­mem – odpo­wie­dział. – Kapi­ta­nem żan­dar­me­rii w bry­ga­dzie w Nonan­co­urt na przed­mie­ściach Dreux, ale sta­cjo­nuję w Nor­man­dii. Tam wszy­scy cho­dzą w ber­mu­dach i koszu­lach w kwiaty, tro­chę jak w Hawaï 5-0.

No, no, no!

Uwol­ni­łam kapi­tana od jed­nej z desek sur­fin­go­wych.

– I tak nie wyglą­dasz na gli­nia­rza! Twoja żona, ow­szem. Nie pomy­śla­ła­bym, że jest pisarką.

Oboje spoj­rze­li­śmy na Farèyne, która dwie­ście metrów od nas pochy­lała się nad kartką, z butelką wody i kil­koma książ­kami pod ręką.

– Jesz­cze nie jest pisarką – przy­znał Yann. – Ale wie­rzy, że to się uda.

Zer­k­nę­łam na mamę, która sie­działa kilka metrów dalej, potem wsko­czy­łam na falo­chron bro­niący mia­steczka przed nie­prze­wi­dy­wal­nym gnie­wem oce­anu. Zsu­nę­łam się dwa metry w dół na czarny piach.

– A ty, mój kapi­ta­nie, co tu robisz?

Yann prze­szedł przez mur. Nie był tak zwinny, jak ja! Zachwiał się, odzy­skał rów­no­wagę, a potem odpo­wie­dział:

– Moja żona jest komen­dan­tem w komi­sa­ria­cie głów­nym w pięt­na­stej dziel­nicy Paryża. Pochła­nia książki Pierre-Yves’a François. Jak tysiące innych czy­tel­ni­czek wzięła udział w kon­kur­sie zor­ga­ni­zo­wa­nym przez jego wydawcę: tygo­dnio­wych warsz­ta­tach pisar­skich pro­wa­dzo­nych przez autora na końcu świata. Wygrała albo została wylo­so­wana – nie wiem. Tydzień na Mar­ki­zach! Oczy­wi­ście zde­cy­do­wa­łem się z nią jechać.

Taak… O dziwo, nie wie­rzy­łam nawet w połowę tej jego opo­wiastki o super­po­li­cjantce, która marzy, by zostać kró­lową powie­ści kry­mi­nal­nej. Potem znajdę oka­zję, żeby drą­żyć temat… Poło­ży­łam deskę na plaży i poszłam na spo­tka­nie falom. Poczu­łam, jakby moje nogi, zapa­da­jące się po kostki w pia­sek, obla­zły tysiące mró­wek. Rzu­ca­jąc za sie­bie T-shirt i rybaczki, krzyk­nę­łam do Yanna:

– A ty, mój kapi­ta­nie, nie czy­tasz ksią­żek?

– Raczej nie.

Już tylko w bikini szy­ko­wa­łam się na star­cie z pierw­szymi falami. Odwró­ci­łam się do żan­darma, który sta­ran­nie usta­wiał san­dały na suchym pia­sku.

– W dodatku nie jesteś zbyt wyspor­to­wany! Praw­dziwi ama­to­rzy sportu, kiedy mają przed sobą tydzień na Mar­ki­zach, ruszają na wędrówki aż do wodo­spadu Vaie­ete­vai albo nur­kują na głę­bo­kość trzy­dzie­stu metrów, żeby zoba­czyć manty, a nie włó­czą się w japon­kach na nogach. Umiesz przy­naj­mniej sur­fo­wać?

Yann odpo­wie­dział od nie­chce­nia.

– Na nar­tach wod­nych… Cią­gnię­tych przez barkę po Eure.

Jego oczy sku­piły się na czymś pośród czar­nych skał, na końcu plaży, tam gdzie pasły się dwa konie na poło­wicz­nej wol­no­ści. Zdzi­wiona, także zaczę­łam się wpa­try­wać w postrzę­pione wybrzeże.

Moje oczy zatrzy­mały się na tym samym punk­cie. Przy­po­mnia­łam sobie roz­mowę przy obie­dzie, słowa Pierre-Yves’a François, ćwi­cze­nie, które obmy­ślił.

Choć może się to wydać nie­wia­ry­godne, fik­cja wła­śnie stała się prawdą.

Moja butelka w oce­anie. Roz­dział 3

Moja butelka w oce­anie

Roz­dział 3

Usi­ło­wa­łam ode­rwać spoj­rze­nie od czar­nej plaży i sku­pić się na bia­łej kartce.

Moje pióro raczej koły­sało się i fru­wało, niż pisało.

Pięć kur­san­tek, pięć tiki…

Zde­cy­do­wa­nie nie potra­fi­łam skon­cen­tro­wać się na zada­niu PYF-a! Nie mogłam myśleć o niczym poza tą opo­wie­ścią o mana.

A jeśli się myli­łam?

Jeśli nie cho­dziło o to, żeby każda z nas odna­la­zła swoją, lecz by oswoić je wszyst­kie? Jak poten­cjalne zalety, które trzeba roz­wi­jać.

Nie mając początku powie­ści, zano­to­wa­łam pięć haseł.

Wraż­li­wość

Inwen­cja twór­cza

Inte­li­gen­cja

Zaufa­nie

Deter­mi­na­cja

Po krót­kim namy­śle stwier­dzi­łam, że pod każ­dym z tych wzglę­dów jestem prze­ciętna, nie mam żad­nego wyjąt­ko­wego talentu. A dobrze wiem, że nie­które dziew­czyny mają tego wszyst­kiego dużo: pięć mana razem! Dzie­sięć punk­tów na dzie­sięć moż­li­wych w każ­dej dzie­dzi­nie!

Szu­kać swo­jej mana? Dobre sobie! A jeśli to tylko pułapka? Jak zapy­tać nie­uka, jaki jest jego ulu­biony przed­miot i przy tej oka­zji nie ośmie­szyć go za bar­dzo w oczach nie­prze­cięt­nie zdol­nych uczniów, któ­rzy błysz­czą nawet na lek­cjach znie­na­wi­dzo­nych przed­miotów?

Wyrwa­łam kartkę. Zwi­nę­łam ją w kulkę i wci­snę­łam do kie­szeni.

Prze­cież chcia­łam w to uwie­rzyć!

W moją mana.

W moją powieść.

To nie może być ilu­zja, ta siła, która popy­cha mnie do skła­da­nia słów, ta obse­sja zdań, to świa­tło, które mnie przy­ciąga, odkąd nauczy­łam się czy­tać.

Moje życie to pisa­nie.

Powieść. MOJA powieść.

Chęt­nie oddam w zamian życie, mogę je poświę­cić, mogę się poświę­cić, byle tylko czer­pać z tego emo­cje, rany, opa­rze­nia i kar­mić nimi kartki, które inni będą czy­tali.

Pierre-Yves potrafi to zro­zu­mieć. Zapa­mię­tał mój list moty­wa­cyjny, Clémence Novelle, choć czy­tel­niczki przy­słały ich pra­wie trzy­dzie­ści dwa tysiące.

Pierre-Yves to zro­zu­mie. Ten pło­mień.

Ale przed­tem muszę mu oddać dosko­nałą pracę.

No już, Clem, weź się w garść, kotku!

Bez­wied­nie doty­ka­jąc czer­wo­nych kora­li­ków naszyj­nika, który miał przy­no­sić szczę­ście, z prze­ra­że­niem patrzy­łam na czy­stą kartkę.

Zacząć od znik­nię­cia. Wymy­ślić ciąg dal­szy…

Dotknę­łam dłu­go­pi­sem papieru, przy­go­to­wu­jąc się do napi­sa­nia pierw­szego słowa, jak do zanu­rze­nia palca nogi w lodo­wa­tej wodzie… kiedy sto metrów niżej roz­brzmiały krzyki, które zmu­siły mnie do unie­sie­nia głowy.

Do dia­bła! Wła­śnie kiedy mia­łam zacząć!

To były krzyki Maïmy.

Widzia­łam ją, wyma­chi­wała rękami. Yann stał obok niej, na czar­nych ska­łach plaży. U ich stóp, w dobrze widocz­nym miej­scu, na naj­wyż­szym kamie­niu, któ­rego nie dosię­gały fale, leżała kupka ubrań.

Natych­miast zro­zu­mia­łam!

Dzien­nik Maïmy. Zagi­niony

Dzien­nik Maïmy

Zagi­niony

– To ubra­nie Pierre-Yves’a.

Podob­nie jak on roz­po­zna­łam wło­skie moka­syny pisa­rza, jego beżowe płó­cienne spodnie i lnianą koszulę. Wszyst­kie te rze­czy były sta­ran­nie zło­żone, pozo­sta­wione na skale, jak rze­czy pły­waka, który po wynu­rze­niu się chce zastać je suche.

Nie rozu­mie­jąc, zadrwi­łam.

– Dosko­nale, kapi­ta­nie. Cóż za spo­strze­gaw­czość i zdol­ność deduk­cji, chyba naprawdę jesteś raso­wym gliną!

Yann nie zare­ago­wał. Odga­dłam, że nie chce się roz­pra­szać. Ubra­nia PYF-a były uło­żone tak jak zwy­kle, kiedy ktoś idzie popły­wać. Tyle że pły­wa­nie w tym miej­scu, na falach Pacy­fiku, jest nie­moż­liwe. Prąd zepchnąłby nie­roz­waż­nego, roz­trza­skałby go o skały.

Uświa­do­miw­szy to sobie, wpa­try­wa­łam się w ocean w rejo­nie skały Hana­kee, potem spoj­rza­łam w kie­runku kanału Bor­de­lais, prze­smyku mię­dzy wyspą Tahu­ata a cyplem Teaehoa. Nikogo na hory­zon­cie, nawet pirogi. Oczy kapi­tana także zwró­ciły się ku peł­nemu morzu. Nie chcąc roz­pra­szać jego myśli, przy­kuc­nę­łam i wycią­gnę­łam rękę w stronę moka­sy­nów.

– Cze­kaj! – krzyk­nął Yann. – Nie doty­kaj!

Dosłow­nie wrza­snął, żeby prze­krzy­czeć ryk fal. Intu­icja pod­po­wia­dała mi, że coś tu nie gra. Wiatr poniósł jego ostrze­że­nie przez całą plażę.

Farèyne i mama, które sie­działy przy sto­li­kach, pod­nio­sły głowy. Cof­nę­łam rękę.

Kilka cen­ty­me­trów od moich stóp fale raz po raz powra­cały, mocząc skały, które wytrwale osu­szało słońce. Zauwa­ży­łam tylko, że na sto­sie ubrań coś tań­czy i poły­skuje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki