Wszystkie jasne miejsca - Jennifer Niven - ebook + audiobook + książka

Wszystkie jasne miejsca ebook i audiobook

Jennifer Niven

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Theodore Finch codziennie rozmyśla nad różnymi sposobami pozbawienia się życia, a jednocześnie szuka czegoś, co mogłoby go przed tym powstrzymać.

Violet Markey żyje przyszłością i odlicza dni do zakończenia szkoły. Marzy o ucieczce z miasteczka w Indianie i od bólu po śmierci siostry.

Kiedy Finch i Violet spotykają się sześć pięter nad ziemią, to, co miało być końcem, staje się początkiem. Tylko przy niej Finch może być sobą: zabawnym chłopakiem, który umie cieszyć się życiem. I tylko przy nim Violet zaczyna przeżywać swoje dni, zamiast je odliczać.

Jednak im większy staje się świat Violet, tym bardziej kurczy się świat Fincha. Chłopak chwyta się wszystkich dobrych rzeczy w swoim życiu, ale czy tym razem wystarczy mu czasu?

Poruszająca, piękna opowieść o dziewczynie, która uczy się żyć od pragnącego umrzeć chłopaka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 22 min

Lektor: Aleksandra Radwan

Oceny
4,4 (449 ocen)
264
117
49
16
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaDzi

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita, ważna. Zostanie mi w pamięci na długo.
10
Rybki3

Nie oderwiesz się od lektury

Uważaj.
10
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna
00
Ddominika1290

Dobrze spędzony czas

młodzieżowka, ale ważna.
00
karolaa2005

Dobrze spędzony czas

Książka wspaniale ukazuje problemy młodzieży w tak młodym wieku. Uważam, że jest to pozycja godna przeczytania przez osoby w każdym wieku
00

Popularność




Finch. Znów jestem obudzony. Dzień 6

Finch

Znów jestem obu­dzony. Dzień 6

Czy to dobry dzień, by umrzeć?

Zadaję sobie to pyta­nie rano, kiedy wstaję z łóżka. Na trze­ciej lek­cji, gdy wal­czę z opa­da­ją­cymi powie­kami pod­czas mono­ton­nego wykładu pana Shro­edera. Przy kola­cji, poda­jąc fasolkę szpa­ra­gową. W nocy, kiedy leżę bez­sen­nie, ponie­waż mój umysł nie chce się wyłą­czyć, bo tyle mam do myśle­nia.

Czy dzi­siaj jest ten dzień?

A jeśli nie – to kiedy?

Zadaję sobie to pyta­nie także i teraz, sto­jąc na wąskiej półce sześć pię­ter nad zie­mią. Znaj­duję się tak wysoko, że prak­tycz­nie sta­no­wię część nieba. Patrzę na znaj­du­jący się w dole chod­nik, a wtedy świat się prze­chyla. Zamy­kam oczy, podoba mi się, jak wszystko zaczyna wiro­wać. Może tym razem to zro­bię – dam się ponieść powie­trzu. To będzie jak uno­sze­nie się na wodzie w base­nie, pły­wa­nie tak długo, aż ogar­nie mnie nicość.

Nie pamię­tam samego wcho­dze­nia na wieżę. Ba, nie pamię­tam zbyt wiele sprzed ostat­niej nie­dzieli, nie wspo­mi­na­jąc już o zimie. To mi się cią­gle zda­rza – okresy zupeł­nej pustki, a potem obu­dze­nie. Jestem jak ten bro­daty sta­rzec, Rip Van Win­kle. Raz widzialny, raz nie. Można by pomy­śleć, że już do tego przy­wy­kłem, ale ostat­nio było jak dotąd naj­go­rzej, ponie­waż prze­spa­łem nie kilka dni, tydzień czy nawet dwa, ale wszyst­kie święta, czyli Dzięk­czy­nie­nie, Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok. Nie potra­fię dokład­nie okre­ślić tej róż­nicy, wiem tylko, że gdy się obu­dzi­łem, czu­łem się bar­dziej mar­twy niż zwy­kle. Roz­bu­dzony, ow­szem, ale zupeł­nie pusty, jakby w tym cza­sie ktoś żywił się moją krwią. Dzi­siaj mija szó­sty dzień obu­dze­nia, to mój pierw­szy tydzień w szkole od 14 listo­pada.

Otwie­ram oczy, zie­mia na­dal jest na swoim miej­scu, twarda i nie­zmienna. Znaj­duję się na dzwon­nicy szkoły śred­niej, stoję na gzym­sie o sze­ro­ko­ści może dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Sama wieża jest dość mała, zale­d­wie metr prze­strzeni wokół dzwonu plus niska kamienna balu­strada, nad którą musia­łem przejść, żeby tu sta­nąć. Co jakiś czas ude­rzam w nią nogą, by się upew­nić, że na­dal tu jest.

Roz­po­ście­ram ramiona, jak­bym wygła­szał kaza­nie, a to całe nie­wiel­kie i tak okrop­nie nudne mia­sto było zgru­po­wa­niem moich para­fian.

– Panie i pano­wie! – krzy­czę. – Zapra­szam was ser­decz­nie na moją śmierć! – Być może powi­nie­nem był powie­dzieć „na moje życie”, skoro wła­śnie się obu­dzi­łem i w ogóle, ale gdy się budzę, zaraz roz­my­ślam o umie­ra­niu.

Wykrzy­kuję swoje prze­my­śle­nia na modłę daw­nego kazno­dziei, potrzą­sa­jąc głową, zawie­sza­jąc gwał­tow­nie koń­cówki wyra­zów, aż nie­mal tracę rów­no­wagę. Chwy­tam się balu­strady. Dobrze, że nikt tego nie widzi. Bo powiedzmy sobie szcze­rze, trudno jest wyglą­dać na nie­ustra­szo­nego, kiedy czło­wiek trzyma się kur­czowo porę­czy niczym zupełny tchórz.

– Ja, The­odore Finch, pozo­sta­jąc nie w pełni władz umy­sło­wych, prze­ka­zuję niniej­szym wszyst­kie moje docze­sne dobra Char­liemu Dona­hue, Bren­dzie Shank-Kra­vitz oraz moim sio­strom. Wszy­scy pozo­stali mogą iść się p_ _ _rzyć. – Mama uczyła nas, żeby zawsze lite­ro­wać brzyd­kie słowa (jeśli ich uży­cie jest naprawdę konieczne), a naj­le­piej w ogóle ich nie sto­so­wać. Ze smut­kiem stwier­dzam, że wpo­iła mi tę zasadę na amen.

Cho­ciaż był już dzwo­nek, nie­któ­rzy ludzie z mojej klasy na­dal kręcą się po boisku. To pierw­szy tydzień dru­giego seme­stru ostat­niej klasy, a oni zacho­wują się tak, jakby już skoń­czyli szkołę. Któ­ryś pod­nosi głowę i patrzy w moją stronę, jakby mnie sły­szał, ale pozo­stali nie reagują. Albo mnie nie zauwa­żyli, albo wie­dzą, że stoję na wieży i „No dobra, prze­cież to tylko ten wariat Finch”.

A potem odwra­cają wzrok i poka­zują do góry. Począt­kowo myślę, że na mnie, ale w tej samej chwili dostrze­gam ją. Dziew­czynę. Stoi po dru­giej stro­nie wieży, też na gzym­sie, jej ciem­no­blond włosy powie­wają na wie­trze, a spód­niczka pęcz­nieje niczym spa­do­chron. I cho­ciaż w India­nie mamy sty­czeń, jest tylko w raj­sto­pach, buty trzyma w ręku i wpa­truje się albo we wła­sne stopy, albo w zie­mię – trudno powie­dzieć. Spra­wia wra­że­nie, jakby wro­sła w pod­łoże.

Odzy­wam się swoim zwy­kłym, nie­ka­zno­dziej­skim gło­sem, naj­spo­koj­niej, jak potra­fię:

– Uwierz mi, naj­gor­sze, co możesz zro­bić, to spoj­rzeć w dół.

Odwraca bar­dzo powoli głowę w moim kie­runku. Znam tę dziew­czynę, a przy­naj­mniej widy­wa­łem ją na szkol­nym kory­ta­rzu.

– Czę­sto tu bywasz? – Nie mogę się powstrzy­mać. – Bo to w sumie moje ulu­bione miej­sce, a wcze­śniej cię tu nie spo­tka­łem.

Nie śmieje się, nie mruga nawet, tylko patrzy na mnie zza ogrom­nych oku­la­rów, które zakry­wają pra­wie całą jej twarz. Chce zro­bić krok do tyłu, ale ude­rza stopą w balu­stradę. Chwieje się, lecz zanim wpad­nie w panikę, prze­ma­wiam do niej:

– Nie wiem, co cię tu spro­wa­dza. Jeśli cho­dzi o mnie, to mia­sto z góry lepiej się pre­zen­tuje, ludzie wydają się ład­niejsi, a naj­gorsi wyglą­dają nie­malże na dobrych. Nie licząc Gabe’a Romero, Amandy Monk i całej tej ekipy, z którą się zada­jesz.

Ma na imię Vio­let. Vio­let Jakaś­tam. Cie­szy się wielką popu­lar­no­ścią, to jedna z tych dziew­czyn, któ­rych nie spo­dzie­wał­byś się spo­tkać na wąskim gzym­sie sześć pię­ter nad zie­mią. Pod tymi paskud­nymi oku­la­rami kryje się ładna buzia, przy­po­mi­na­jąca tro­chę por­ce­la­nową lalkę. Wiel­kie oczy, twarz w kształ­cie serca, usta, które tylko cze­kają, by wygiąć się w słod­kim uśmie­chu. To dziew­czyna, która cho­dzi z face­tami pokroju Ryana Crossa, szkol­nej gwiazdy base­ballu, a w sto­łówce sie­dzi z Amandą Monk i innymi kró­lo­wymi balu.

– Ale bądźmy szcze­rzy, nie weszli­śmy tu, żeby podzi­wiać widoki. Jesteś Vio­let, prawda?

Mruga raz, co biorę za odpo­wiedź twier­dzącą.

– The­odore Finch – przed­sta­wiam się. – Chyba w zeszłym roku cho­dzi­li­śmy razem na matmę.

Znowu mru­gnię­cie.

– Nie­na­wi­dzę mate­ma­tyki, jed­nak nie dla­tego tu jestem. Nie mam żalu, jeśli to wła­śnie twój powód. Jesteś pew­nie lep­sza ode mnie z matmy, bo prak­tycz­nie o każ­dym można to powie­dzieć, ale w porządku, nie rusza mnie to. Wybi­jam się w innych, waż­niej­szych dzie­dzi­nach, mię­dzy innymi w grze na gita­rze, sek­sie oraz nie­ustan­nym roz­cza­ro­wy­wa­niu ojca. A tak na mar­gi­ne­sie, to prawda, że ni­gdy nie wyko­rzy­stasz jej w praw­dzi­wym życiu. Mówię o mat­mie.

Cały czas nawi­jam, powoli jed­nak tracę natchnie­nie. Po pierw­sze, chce mi się siku, więc zaczy­nam się wier­cić nie­spo­koj­nie (uwaga na póź­niej: zanim posta­no­wisz ode­brać sobie życie, nie zapo­mnij sko­rzy­stać z toa­lety). Po dru­gie, zaczyna padać. W tej tem­pe­ra­tu­rze deszcz z pew­no­ścią zamieni się w lodo­watą breję, zanim dotknie ziemi.

– Zaczyna padać – stwier­dzam, jakby tego nie wie­działa. – Zapewne warto zauwa­żyć w tym miej­scu, że deszcz zmyje naszą krew, więc będą mieli mniej sprzą­ta­nia niż w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach. Ale wła­śnie ta masa­kra mnie wstrzy­muje. Nie jestem próżny, jed­nak pozo­staję czło­wie­kiem. Nie wiem jak ty, ale ja oso­bi­ście wolał­bym nie wyglą­dać pod­czas pogrzebu, jak gdyby prze­je­chał po mnie walec.

Dziew­czyna trzę­sie się ze zde­ner­wo­wa­nia albo drży z zimna – nie wiem. Przy­su­wam się w jej stronę, z nadzieją, że nie spadnę, zanim do niej dotrę. Ostat­nie, czego pra­gnę, to zro­bić z sie­bie idiotę w jej obec­no­ści.

– Wyraź­nie powie­dzia­łem, że chcę zostać skre­mo­wany, ale moja mama nie popiera tego roz­wią­za­nia. – A ojciec zrobi, cokol­wiek tylko będzie chciała, żeby nie stre­so­wać jej jesz­cze bar­dziej niż dotąd, a zresztą „jesteś o wiele za młody, żeby myśleć o takich rze­czach, twoja bab­cia dożyła dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu lat, teraz nie będziemy o tym roz­ma­wiać, The­odore, nie dener­wuj matki”.

– Tak więc dla mnie będzie to otwarta trumna, co ozna­cza, że jeśli sko­czę, nie będę się ele­gancko pre­zen­to­wał. Zresztą, wolę moją twarz nie­tkniętą, no wiesz, dwoje oczu, jeden nos, jedne usta, pełen kom­plet zębów – jeśli mam być szczery, to naj­lep­sze, czym obda­rzyła mnie natura. – Uśmie­cham się, żeby sama mogła się prze­ko­nać. Wszystko tak, jak trzeba, przy­naj­mniej na zewnątrz.

Nie odzywa się, więc prze­su­wam się dalej, na­dal przy tym gada­jąc.

– A naj­bar­dziej mi żal przed­się­biorcy pogrze­bo­wego. Taka gów­niana robota, a jesz­cze musiałby się zająć takim dup­kiem jak ja.

Z dołu roz­lega się czyjś krzyk:

– Vio­let? Tam jest Vio­let?

– O Boże – mówi tak cicho, że ledwo ją sły­szę. – OBo­że­Bo­że­Boże. – Wiatr pod­wiewa jej spód­niczkę i włosy, wygląda, jakby zaraz miała odle­cieć.

Na dole zaczyna się coś dziać, więc wołam:

– Nie pró­buj mnie rato­wać! Bo sama zgi­niesz! – A potem odzy­wam się cicho, żeby tylko ona mnie sły­szała: – Uwa­żam, że powin­ni­śmy zro­bić tak… – Znaj­duję się już jakieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów od niej. – Chcę, żebyś rzu­ciła buty w stronę dzwonu, a potem przy­trzy­maj się balu­strady, po pro­stu chwyć ją mocno, oprzyj się o nią i prze­łóż prawą nogę. Rozu­miesz?

– Tak. – Kiwa głową i pra­wie traci rów­no­wagę.

– Nie kiwaj głową.

– Tak.

– I nie pomyl się, nie zrób kroku do przodu, zamiast do tyłu. Zaczy­nam odli­czać. Na trzy, dobrze?

– Tak. – Odrzuca buty, opa­dają z głu­chym łosko­tem na beton przy dzwo­nie.

– Raz. Dwa. Trzy.

Chwyta za kamienną barierkę i się o nią zapiera, po czym unosi nogę, prze­kłada na drugą stronę, dzięki czemu sie­dzi okra­kiem na balu­stra­dzie.

Wpa­truje się w zie­mię, widzę, że znów zamiera, więc mówię:

– Dobrze. Bar­dzo dobrze. Tylko nie patrz w dół.

Powoli prze­nosi na mnie wzrok, a potem prawą stopą dotyka posadzki wieży.

– Teraz prze­łóż lewą nogę i postaw ją jak naj­da­lej. Nie pusz­czaj się balu­strady. – Trzę­sie się tak bar­dzo, że sły­szę, jak jej zęby dzwo­nią, ale lewa noga dołą­cza do pra­wej i już wiem, że jest bez­pieczna.

Zosta­łem sam na gzym­sie. Po raz ostatni spo­glą­dam w dół, poza moje stopy w roz­mia­rze czter­dzie­ści osiem, które na­dal rosną – dzi­siaj mam na sobie teni­sówki z neo­no­wymi sznu­ro­wa­dłami – poza otwarte okna na trze­cim pię­trze, na dru­gim i pierw­szym, poza Amandę Monk, która recho­cze na stop­niach i zarzuca blond wło­sami niczym kuc grzywą, a głowę zakrywa książ­kami, pró­bu­jąc flir­to­wać i jed­no­cze­śnie chro­nić się przed desz­czem.

Patrzę poza tym wszyst­kim, na zie­mię, teraz mokrą i śli­ską, i wyobra­żam sobie, że na niej leżę.

„Wystar­czyłby krok do przodu i w kilka sekund byłoby po wszyst­kim. Koniec wariata Fincha. Koniec bólu. Koniec wszyst­kiego”.

Sta­ram się zapo­mnieć o nie­spo­dzie­wa­nym incy­den­cie rato­wa­nia życia i wra­cam do bie­żą­cej sytu­acji. Przez chwilę czuję spo­kój, gdy mój umysł się wyci­sza – zupeł­nie, jak­bym już nie żył. Jak­bym prze­by­wał w sta­nie nie­waż­ko­ści, zupeł­nie wolny. Nie musiał bać się niczego i nikogo, nawet samego sie­bie.

Wtedy sły­szę głos za ple­cami:

– Chcę, żebyś przy­trzy­mał się balu­strady. Po pro­stu chwyć ją mocno, oprzyj się o nią i prze­łóż prawą nogę.

Wła­ściwa chwila minęła, teraz mam wra­że­nie, że to był idio­tyczny pomysł, nie licząc może miny Amandy, gdy­bym prze­le­ciał obok niej. Śmieję się na samą myśl. Wybu­cham tak grom­kim śmie­chem, że pra­wie spa­dam z wieży, a to mnie prze­raża – naprawdę prze­raża. Vio­let łapie mnie w obję­cia, a Amanda pod­nosi głowę.

– Psy­chol! – krzy­czy ktoś. Amanda i jej ekipa pry­chają. Amanda przy­kłada dło­nie do mię­si­stych warg i krzy­czy:

– Nic ci nie jest, V?

– Nie. – Vio­let pochyla się nad barierką, ale na­dal trzyma się moich nóg.

Roz­lega się skrzy­pie­nie drzwi pro­wa­dzą­cych na szczyt wieży i na progu poja­wia się mój naj­lep­szy kum­pel, Char­lie Dona­hue. Char­lie jest czar­no­skóry. Ale nie żaden brąz czy gra­fit, naj­czar­niej­sza czerń. I cho­dzi z dziew­czy­nami do łóżka czę­ściej niż kto­kol­wiek, kogo znam.

– Dzi­siaj dają pizzę – oznaj­mia. Zupeł­nie jak­bym wcale nie stał na kra­wę­dzi wieży, sześć pię­ter nad zie­mią, z roz­po­star­tymi ramio­nami i dziew­czyną trzy­ma­jącą się kur­czowo moich nóg.

– No dalej, waria­cie. Może wresz­cie to zro­bisz, co? – wrzesz­czy z dołu Gabe Romero, zwany też Roame­rem oraz Dup­kiem Żołęd­nym. Kolejny wybuch śmie­chu.

„Nie mogę, bo mam dzi­siaj randkę z twoją matką” – mam ochotę powie­dzieć, ale nie robię tego, bo, powiedzmy sobie szcze­rze, to wyjąt­kowo kiep­ska odzywka. A poza tym wla­złby na wieżę, stłukłby mnie na kwa­śne jabłko i zepchnął w dół, co zupeł­nie zaprze­cza­łoby idei samo­bój­stwa.

– Dzięki za to, że mnie ura­to­wa­łaś, Vio­let! – krzy­czę zamiast tego. – Nie wiem, co bym zro­bił, gdy­byś się nie zja­wiła. Pew­nie leżał­bym już mar­twy.

Ostat­nią twa­rzą, na jaką pada mój wzrok, zanim zejdę, jest twarz szkol­nego psy­cho­loga. Pan Embry patrzy na mnie wście­kle, a wtedy myślę: „Super. Po pro­stu super”.

Pozwa­lam Vio­let, by pomo­gła mi przejść przez balu­stradę. Z dołu roz­le­gają się wiwaty, ale nie dla mnie, tylko dla niej, dla boha­terki. Z tak bli­skiej odle­gło­ści widzę, jak gładka i nie­ska­zi­telna jest jej skóra, nie licząc dwóch pie­gów na pra­wym policzku. Oczy ma sza­ro­zie­lone, co przy­wo­dzi na myśl jesień. Te jej oczy wywie­rają na mnie ogromne wra­że­nie. Są wiel­kie, fra­pu­jące, patrząc na nie, mam wra­że­nie, że widzą wszystko. Są cie­płe, ale też kon­kretne, rze­czowe. To oczy, które zaglą­dają pro­sto w duszę, widzę to mimo jej oku­la­rów. Jest ładna i dość wysoka, ale nie za bar­dzo. Ma dłu­gie nogi i kształtne bio­dra, co lubię u dziew­czyn. Nie­stety, wiele lasek w szkole ma syl­wetkę jak chło­pak.

– Ja sobie tylko sie­dzia­łam na balu­stra­dzie – mówi. – Na wieży. Nie weszłam tu, żeby…

– Pozwól, że cię o coś zapy­tam. Uwa­żasz, że ist­nieje coś takiego jak ide­alny dzień?

– Co takiego?

– Ide­alny dzień. Od rana do nocy. Kiedy nie dzieje się nic okrop­nego, smut­nego ani zwy­czaj­nego. Uwa­żasz, że to moż­liwe?

– Nie wiem.

– A prze­ży­łaś kie­dyś taki dzień?

– Nie.

– Ja też nie. Ale na­dal go szu­kam.

– Dzię­kuję ci, The­odo­rze Finch – szep­cze. Staje na pal­cach i całuje mnie w poli­czek. Czuję zapach jej szam­ponu, jest podobny do zapa­chu kwia­tów. – Jeśli komu­kol­wiek o tym powiesz, zabiję cię. – Chwyta buty i ucieka z wieży i desz­czu, wycho­dzi przez drzwi, za któ­rymi znaj­dują się ciemne, roz­pa­da­jące się schody, pro­wa­dzące do zbyt jasnych i zbyt zatło­czo­nych szkol­nych kory­ta­rzy.

Char­lie śle­dzi Vio­let wzro­kiem, a kiedy drzwi się za nią zamy­kają, odwraca się do mnie.

– Po co to robisz?

– Ponie­waż wszy­scy musimy kie­dyś umrzeć. Ja tylko chcę być przy­go­to­wany. – Oczy­wi­ście, to nie jest praw­dziwy powód, ale jemu wystar­czy. Prawdę powie­dziaw­szy, ist­nieje wiele róż­nych przy­czyn, więk­szość zmie­nia się z dnia na dzień. Na początku tygo­dnia było to trzy­na­stu dzie­się­cio­lat­ków zabi­tych przez jakie­goś sukin­syna, który otwo­rzył ogień w szkol­nej sali gim­na­stycz­nej, wcze­śniej dziew­czyna o dwa lata młod­sza, która zmarła na raka, facet, który kopał psa pod kinem, albo mój ojciec.

Char­lie może i sobie tak myśli, ale nie powie na głos, że jestem waria­tem i dzi­wa­kiem. Dla­tego wła­śnie jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Poza tym, że cenię w nim tę zaletę, nie mamy ze sobą wiele wspól­nego.

***

Teo­re­tycz­nie rzecz bio­rąc, jestem w szkole warun­kowo. Wiąże się to z pew­nym drob­nym incy­den­tem, obej­mu­ją­cym ławkę oraz tablicę (dla waszej infor­ma­cji, koszt zakupu nowej tablicy jest znacz­nie wyż­szy, niż można się tego spo­dzie­wać). A także pew­nym zaj­ściem, pod­czas któ­rego w cza­sie apelu została roz­bita gitara, nie­le­gal­nym uży­ciem sztucz­nych ogni i jedną bija­tyką – no, może dwiema. W rezul­ta­cie zgo­dzi­łem się mimo­wol­nie na nastę­pu­jące roz­wią­za­nie: coty­go­dniowe wizyty u psy­cho­loga, utrzy­ma­nie ocen na pozio­mie B oraz udział w przy­naj­mniej jed­nych zaję­ciach dodat­ko­wych. Wybra­łem makramę, ponie­waż jestem tam jedy­nym face­tem pośród dwu­dzie­stu nie naj­gor­szych lasek, co wyda­wało mi się dosko­na­łym posu­nię­ciem. Muszę też zacho­wy­wać się popraw­nie, trak­to­wać dobrze inne osoby, a także powstrzy­my­wać się od rzu­ca­nia biur­kami oraz „wszel­kich aktów fizycz­nej prze­mocy”. No i zawsze, ale to zawsze muszę gryźć się w język, bo tak wła­śnie zaczy­nają się moje kło­poty. Począw­szy od tej chwili, jeżeli cokol­wiek sp_ _ _rzę – wyla­tuję ze szkoły.

Wcho­dzę do gabi­netu psy­cho­loga, mel­duję się u sekre­tarki i zaj­muję miej­sce na jed­nym z twar­dych, drew­nia­nych krze­seł, cze­ka­jąc, aż pan Embry będzie gotów mnie przy­jąć. O ile znam Embriona – tak go nazy­wam w myślach – a znam go, będzie chciał za wszelką cenę dowie­dzieć się, co robi­łem na wieży. Jeżeli mi się uda, nie wyj­dziemy poza ten temat.

Mija kilka minut i poka­zuje ręką, żebym wszedł do środka. Niski, masywny facet o budo­wie byka – gdy zamyka za sobą drzwi, z jego twa­rzy znika uśmiech. Siada, pochyla się nad biur­kiem i wbija we mnie wzrok, jak­bym był podej­rza­nym, któ­rego trzeba zła­mać.

– Co ty, do jasnej cho­lery, robi­łeś na szczy­cie wieży?

W Embrio­nie lubię nie tylko to, że jest taki prze­wi­dy­walny, ale także fakt, że od razu prze­cho­dzi do rze­czy. Znam go od dru­giej klasy szkoły śred­niej.

– Chcia­łem zoba­czyć widok.

– Pla­no­wa­łeś sko­czyć?

– W dzień, w który ser­wują pizzę? W życiu! To jeden z naj­lep­szych dni w całym tygo­dniu – mówię. Powi­nie­nem dodać, że potra­fię dosko­nale odwra­cać uwagę od wła­snej osoby. Tak dosko­nale, że mógł­bym dostać pełne sty­pen­dium na stu­dia w tym kie­runku i zyskać tytuł magi­stra od odwra­ca­nia uwagi. Tylko po co? Już i tak opa­no­wa­łem tę sztukę do per­fek­cji.

Cze­kam, aż zapyta o Vio­let, ale zamiast tego mówi:

– Muszę wie­dzieć, czy pla­no­wa­łeś albo pla­nu­jesz zro­bić sobie krzywdę. I abso­lut­nie nie żar­tuję. Jeśli dyrek­tor się o tym dowie, spa­dasz stąd, zanim zdo­łasz powie­dzieć „zawie­szony w pra­wach ucznia”. Nie wspo­mnę już nawet o tym, że jeśli mnie nie posłu­chasz i posta­no­wisz wejść tam z powro­tem i sko­czyć, czeka mnie pro­ces sądowy, a wierz mi, przy tej pen­sji nie stać mnie na adwo­ka­tów. I nie ma zna­cze­nia, czy sko­czysz z dzwon­nicy, czy z Purina Tower, to nie musi być na tere­nie szkoły.

Pocie­ram pod­bró­dek, jak­bym zato­pił się w głę­bo­kich myślach.

– Purina Tower. Świetny pomysł.

Nawet nie drgnął, tylko patrzy na mnie spod zmru­żo­nych powiek. Jak więk­szość miesz­kań­ców Środ­ko­wego Zachodu nie­spe­cjal­nie lubi dow­cipy, zwłasz­cza jeśli doty­czą deli­kat­nych mate­rii.

– To wcale nie jest zabawne, panie Finch. To nie jest temat, z któ­rego można żar­to­wać.

– Tak jest, pro­szę pana. Prze­pra­szam.

– Pro­blem polega na tym, że samo­bójcy nie myślą zupeł­nie, jakie kon­se­kwen­cje będzie miał ich czyn dla innych. I nie cho­dzi tylko o rodzi­ców i rodzeń­stwo, ale także o przy­ja­ciół, dziew­czyny, kole­gów z klasy, nauczy­cieli. – Bar­dzo mi się podoba, że jego zda­niem tak wielu oso­bom na mnie zależy – zwłasz­cza ta wzmianka nie o jed­nej, ale o kilku dziew­czy­nach.

– Tylko się wygłu­pia­łem. Ale zga­dzam się, to nie był naj­lep­szy spo­sób na spę­dze­nie pierw­szej lek­cji.

Pod­nosi teczkę, kła­dzie ją z hukiem na stole przed sobą i zaczyna prze­glą­dać zawar­tość. Cze­kam, aż skoń­czy czy­tać i znów na mnie popa­trzy. Zasta­na­wiam się, czy odli­cza już dni do waka­cji let­nich.

Wstaje i niczym gli­niarz z filmu obcho­dzi biurko i pochyla się nade mną. Opiera się o mebel z zało­żo­nymi rękami, a ja patrzę, czy na ścia­nie nie wisi gdzieś zama­sko­wane lustro wenec­kie.

– Czy powi­nie­nem zadzwo­nić do two­jej matki?

– Nie. Zde­cy­do­wa­nie nie. – „Nie, nie i nie”. – Pro­szę pana, to była głu­pota z mojej strony. Chcia­łem się tylko prze­ko­nać, jak to jest, kiedy się tam sta­nie i spoj­rzy w dół. Ni­gdy bym nie sko­czył z dzwon­nicy.

– Jeśli to się powtó­rzy, jeśli choćby o tym pomy­ślisz, zadzwo­nię. A poza tym zro­bimy ci test na obec­ność nar­ko­ty­ków.

– Doce­niam tro­skę, pro­szę pana – mówię. Sta­ram się brzmieć jak naj­szcze­rzej, bo ostat­nie, na co mam ochotę, to zna­le­zie­nie się w świe­tle jesz­cze więk­szych jupi­te­rów, śle­dzą­cych każdy mój ruch w szkole i poza nią. A poza tym naprawdę lubię Embriona. – Jeśli cho­dzi o nar­ko­tyki, szkoda cen­nego czasu. Naprawdę. Chyba że liczą się też papie­rosy. Ja i dragi? To nie jest dobre połą­cze­nie. Pro­szę mi uwie­rzyć, spraw­dza­łem. – Zakła­dam ręce jak grzeczny chło­piec. – A z tą całą wieżą, to cho­ciaż wcale nie było tak, jak pan myśli, mogę obie­cać, że to się już nie powtó­rzy.

– Zga­dza się. Nie powtó­rzy się. Zamiast raz w tygo­dniu będziesz do mnie przy­cho­dził dwa razy. W ponie­dzia­łek i pią­tek. Poroz­ma­wiamy, zoba­czę, jak ci idzie.

– Z przy­jem­no­ścią, pro­szę pana. Naprawdę lubię te nasze kon­wer­sa­cje. Ale nie ma takiej potrzeby.

– To nie pod­lega nego­cja­cjom. A teraz omówmy kwe­stię koń­cówki zeszłego seme­stru. Opu­ści­łeś cztery… pra­wie pięć tygo­dni nauki. Twoja mama powie­działa, że mia­łeś grypę.

Tak się składa, że to była moja sio­stra Kate, ale Embry nie musi o tym wie­dzieć. To ona zadzwo­niła do szkoły, kiedy nie było ze mną kon­taktu, bo mama ma już i tak za dużo zmar­twień.

– Skoro tak twier­dzi, kim jeste­śmy, by to kwe­stio­no­wać?

Ow­szem, byłem chory, ale nie na łatwo wytłu­ma­czalną grypę. Z doświad­cze­nia wiem, że ludzie reagują z więk­szym współ­czu­ciem, kiedy widzą, że czło­wiek cierpi. Po raz enty żałuję, że nie mogę cho­ro­wać na odrę, ospę czy jaką­kol­wiek inną pro­stą do zro­zu­mie­nia przy­pa­dłość. Byłoby łatwiej – i dla mnie, i dla nich. Wszystko byłoby lep­sze od prawdy: Znów zamkną­łem się w sobie. Zatra­ci­łem w pustce. W jed­nej chwili krę­ci­łem się pełen ener­gii, w dru­giej mój umysł wlókł się w powol­nym kółku, niczym stary, pokrę­cony reu­ma­ty­zmem pies, który pró­buje się gdzieś poło­żyć. A potem po pro­stu się wyłą­czy­łem, zasną­łem, ale nie był to sen, jaki przy­cho­dzi na czło­wieka co noc, lecz dłu­gie, mroczne spa­nie, pod­czas któ­rego nic ci się nie śni.

Embrion mruży oczy i wpa­truje się we mnie inten­syw­nie, jak gdyby cze­kał, aż spocę się pod jego spoj­rze­niem.

– Czy możemy ocze­ki­wać, że w tym seme­strze będziesz przy­cho­dził do szkoły i uni­kał kło­po­tów?

– Abso­lut­nie.

– I będziesz się uczył?

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana.

– Poroz­ma­wiam z pie­lę­gniarką, żeby prze­pro­wa­dziła bada­nie na obec­ność nar­ko­ty­ków. – Prze­szywa powie­trze pal­cem, wska­zu­jąc na mnie. – Okres warun­kowy ozna­cza czas spraw­dza­nia, czy dana osoba nadaje się do szkoły. To okres pracy nad sobą. Zaj­rzyj do słow­nika, jeśli mi nie wie­rzysz, i, na litość boską, trzy­maj się życia.

Tylko wła­śnie cho­dzi o to, że nie chcę. Nie chcę żyć. Nie mówię tego na głos, ponie­waż zwa­żyw­szy na grubą teczkę, która przed nim leży, ni­gdy w to nie uwie­rzy. Nie uwie­rzy także w to, że wal­czę, by móc być na tym popie­przo­nym, gów­nia­nym świe­cie. Sta­nie na kra­wę­dzi na szczy­cie wieży nie doty­czy wcale umie­ra­nia. Cho­dzi o zyska­nie kon­troli. O to, by już ni­gdy nie zapa­dać w ten idio­tyczny sen.

Embrion okrąża biurko i pod­nosi stos bro­szur Kło­poty nasto­lat­ków. A potem mówi, że wcale nie jestem sam, że zawsze mogę przyjść z nim poroz­ma­wiać, drzwi są otwarte. I że zoba­czymy się w ponie­dzia­łek. Mam ochotę powie­dzieć, że bez obrazy, ale to kiep­skie pocie­sze­nie. Dzię­kuję mu jed­nak, bo widzę jego pod­krą­żone oczy i zmarszczki pala­cza wokół ust. Pew­nie zapali papie­rosa, ledwo tylko wyjdę. Biorę stos ulo­tek i zosta­wiam go samego. Nawet nie wspo­mniał o Vio­let. Co za ulga.

Violet. 154 dni do końca szkoły

Vio­let

154 dni do końca szkoły

Pią­tek rano. Gabi­net Marion Kre­sney, szkol­nej psy­cho­lożki, kobiety o małych oczach, dobro­tli­wym spoj­rze­niu oraz uśmie­chu o wiele za dużym jak na jej twarz. Według wiszą­cego na ścia­nie cer­ty­fi­katu pra­cuje w szkole Bar­tlett High od pięt­na­stu lat. To nasze dwu­na­ste spo­tka­nie.

Serce mi łomo­cze, a ręce na­dal się trzęsą po incy­den­cie na wieży. Oblewa mnie zimny pot, mam ochotę się poło­żyć. Cze­kam, aż pani Kre­sney powie: „Vio­let Mar­key, dobrze wiem, co robi­łaś pod­czas pierw­szej lek­cji. Twoi rodzice już tu jadą. Leka­rze cze­kają, żeby odwieźć cię do naj­bliż­szego szpi­tala psy­chia­trycz­nego”.

Ale zaczy­namy tak jak zwy­kle.

– Co sły­chać, Vio­let?

– Wszystko dobrze. – Sia­dam na dło­niach. – A u pani?

– Też, ale poroz­ma­wiajmy o tobie. Chcę wie­dzieć, jak się czu­jesz.

– W porządku. – To, że nic nie wspo­mina o wieży, nie zna­czy jesz­cze, że nie wie. Nie­mal ni­gdy nie pyta o nic bez­po­śred­nio.

– Jak sypiasz?

Kosz­mary zaczęły się mie­siąc po wypadku. Przy każ­dym spo­tka­niu mnie o nie wypy­tuje, bo popeł­ni­łam błąd i wspo­mnia­łam o nich mamie, a ona prze­ka­zała tę infor­ma­cję dalej. To jeden z powo­dów, dla któ­rych tu przy­cho­dzę i prze­sta­łam mówić mamie o czym­kol­wiek.

– Dobrze.

Pani Kre­sney zawsze się uśmie­cha, cokol­wiek powiem. Lubię to w niej.

– Jakieś kosz­mary nocne?

– Nie.

Kie­dyś zapi­sy­wa­łam sobie wszyst­kie złe sny, ale teraz już tego nie robię. Pamię­tam nawet naj­drob­niej­sze szcze­góły. Na przy­kład cztery tygo­dnie temu dosłow­nie się roz­pły­wa­łam. Śniło mi się, że tata powie­dział: „Vio­let, to twój koniec. Doszłaś do ściany. Wszy­scy mamy wła­sną, ty wła­śnie do swo­jej dotar­łaś”. A ja wcale tego nie chcia­łam. Przy­glą­da­łam się, jak topią się moje stopy i zostaje po nich tylko kałuża. A potem ręce. Nic mnie nie bolało, jed­nak myśla­łam sobie: „Nie powin­nam się tym przej­mo­wać, bo to wcale nie jest bole­sne. Po pro­stu sobie odcho­dzę”. A jed­nak przej­mo­wa­łam się, że po kolei, kawa­łek po kawałku, moje ciało się roz­pływa. Nim się obu­dzi­łam, cała sta­łam się nie­wi­dzialna.

Pani Kre­sney prze­suwa się na krze­śle, a uśmiech nie scho­dzi jej z twa­rzy. Cie­kawe, czy we śnie też się uśmie­cha.

– Poroz­ma­wiajmy o stu­diach.

Jesz­cze rok temu nie byłoby dla mnie przy­jem­niej­szej roz­mowy. Razem z Ele­anor czę­sto dys­ku­to­wa­ły­śmy o uczel­niach, kiedy rodzice już poszli spać. Jeśli było cie­pło, sia­da­ły­śmy na zewnątrz, jeśli zimno – zosta­wa­ły­śmy w domu. Wyobra­ża­ły­śmy sobie miej­sca, które odwie­dzimy, i ludzi, któ­rych poznamy. Tak daleko od Bar­tlett, liczą­cej 14 983 miesz­kań­ców miej­sco­wo­ści w India­nie, gdzie czu­ły­śmy się jak przy­by­sze z obcej pla­nety.

– Zło­ży­łaś poda­nie do UCLA, Stan­ford, Ber­ke­ley, uni­wer­sy­tetu na Flo­ry­dzie, uni­wer­sy­tetu w Buenos Aires, Nor­thern Carib­bean Uni­ver­sity oraz Naro­do­wego Uni­wer­sy­tetu Sin­ga­puru. To bar­dzo zróż­ni­co­wana lista, ale co się stało z nowo­jor­ską uczel­nią?

Odkąd skoń­czy­łam szkołę pod­sta­wową, kre­atywne pisa­nie na uni­wer­sy­te­cie w Nowym Jorku było moim wyma­rzo­nym kie­run­kiem – wła­ści­wie przez mamę, która pra­cuje na uczelni i jest pisarką. Robiła tam dok­to­rat, wyje­cha­li­śmy więc we czwórkę na trzy tygo­dnie do Nowego Jorku i spo­tka­li­śmy się z jej daw­nymi wykła­dow­cami i kole­gami ze stu­diów – pisa­rzami, sce­na­rzy­stami, dra­ma­tur­gami i poetami. Mia­łam zamiar zło­żyć wcze­śniej­sze poda­nie już w paź­dzier­niku, ale wtedy zda­rzył się wypa­dek i zmie­ni­łam zda­nie.

– Spóź­ni­łam się, nie zdą­ży­łam zło­żyć papie­rów w ter­mi­nie – odpo­wia­dam. Nor­malny ter­min minął tydzień temu. Wszystko przy­go­to­wa­łam, napi­sa­łam nawet esej, ale nie wysła­łam.

– Poroz­ma­wiajmy o pisa­niu. O stro­nie inter­ne­to­wej.

Ma na myśli stronę Ele­ano­ran­dVio­let.com. Zało­ży­ły­śmy ją po prze­pro­wadzce do Indiany. Chcia­ły­śmy stwo­rzyć cza­so­pi­smo inter­ne­towe, pre­zen­tu­jące dwa (bar­dzo) odmienne spoj­rze­nia na modę, urodę, chło­pa­ków, książki i życie. W zeszłym roku przy­ja­ciółka Ele­anor Gemma Ster­ling (gwiazda popu­lar­nego inter­ne­towego serialu) wspo­mniała o nas w wywia­dzie i od razu potro­iła się liczba naszych fanów. Ale nie tknę­łam nawet pal­cem tej strony po śmierci Ele­anor, bo i po co? To była strona sióstr. Zresztą, w chwili, gdy ude­rzy­ły­śmy w barierkę przy dro­dze, umarła moja zdol­ność pisa­nia.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać.

– Jak rozu­miem, twoja mama jest autorką ksią­żek. Na pewno służy cen­nymi radami.

– Jes­sa­myn West2 powie­działa kie­dyś: „Pisa­nie jest tak trudne, że pisa­rze, prze­żyw­szy swoje pie­kło na ziemi, unikną wszel­kiej kary po śmierci”.

Pani Kre­sney oży­wia się na te słowa.

– Czu­jesz, jakby to była dla cie­bie kara? – Ma na myśli wypa­dek. A może moją obec­ność w tym gabi­ne­cie, w tej szkole, w tym mie­ście.

– Nie. – Czy czuję, że powin­nam zostać uka­rana? Tak. W prze­ciw­nym razie po co zapusz­cza­ła­bym grzywkę?

– Uwa­żasz, że pono­sisz odpo­wie­dzial­ność za to, co się stało?

Cią­gnę za grzywkę. Jest krzywa.

– Nie.

Opiera się o krze­sło, a jej uśmiech maleje o kilka mili­me­trów. Obie wiemy, że to kłam­stwo. Zasta­na­wiam się, co by powie­działa, gdy­bym jej oznaj­miła, że godzinę temu trzeba było mnie skła­niać do zej­ścia z gzymsu na szczy­cie wieży. Teraz jestem pewna, że ta wia­do­mość do niej nie dotarła.

– Pro­wa­dzi­łaś już samo­chód?

– Nie.

– Jecha­łaś jako pasa­żer z rodzi­cami?

– Nie.

– Ale im na tym zależy. – To nie było pyta­nie. Powie­działa to tak, jakby roz­ma­wiała z oboj­giem albo przy­naj­mniej z któ­rymś z nich. Pew­nie tak było.

– Nie jestem gotowa. – Prze­ko­na­łam się już, że te trzy magiczne słowa pozwa­lają mi wybrnąć z nie­mal każ­dej sytu­acji.

– Myśla­łaś o tym, żeby wró­cić do zespołu che­er­le­ade­rek? – pyta, pochy­la­jąc się do przodu.

– Nie.

– Do samo­rządu szkol­nego?

– Nie.

– Na­dal grasz na fle­cie w orkie­strze?

– Na ostat­nim miej­scu. – To aku­rat nie zmie­niło się po wypadku. Zawsze zaj­mo­wa­łam naj­dal­sze miej­sce, bo kiep­sko idzie mi gra.

Znowu się odsuwa. Przez chwilę sądzę, że może dała za wygraną, ale wtedy odzywa się ponow­nie.

– Vio­let, mar­twię się o cie­bie. Prawdę powie­dziaw­szy, powin­naś poczy­nić już więk­sze postępy. Nie możesz wiecz­nie uni­kać jazdy samo­cho­dem, zwłasz­cza że mamy zimę. Nie możesz stać w miej­scu. Musisz pamię­tać, że ty prze­ży­łaś, a to zna­czy…

Ni­gdy się nie dowiem, co to zna­czy, bo kiedy tylko sły­szę słowo „prze­ży­łaś”, pod­no­szę się z krze­sła i wycho­dzę.

***

W dro­dze na czwartą lek­cję. Kory­tarz szkolny.

Co naj­mniej pięt­na­ście osób – część znam, część nie, nie­któ­rzy nie odzy­wali się do mnie od wielu mie­sięcy – zatrzy­muje mnie, gdy idę do klasy, by powie­dzieć, jakie to odważne z mojej strony, że ura­to­wa­łam The­odore’a Fin­cha przed samo­bój­stwem. Jedna z dziew­czyn ze szkol­nej gazetki chce prze­pro­wa­dzić ze mną wywiad.

Ze wszyst­kich uczniów, któ­rych mogła­bym „ura­to­wać”, The­odore Finch jest naj­gor­szym wybo­rem. Cie­szy się legen­darną wręcz opi­nią w naszym liceum. Nie znam go zbyt dobrze, ale wiele o nim sły­sza­łam. Wszy­scy o nim sły­szeli. Nie­któ­rzy go nie­na­wi­dzą, bo jest dziwny, czę­sto wdaje się w bójki, zostaje wyrzu­cany ze szkoły i w ogóle robi, co tylko chce. Inni go uwiel­biają, ponie­waż jest dziwny, czę­sto wdaje się w bójki, zostaje wyrzu­cany ze szkoły i w ogóle robi, co tylko chce. Gra na gita­rze w pię­ciu czy sze­ściu róż­nych zespo­łach, a w zeszłym roku pobił praw­dziwy rekord. Ale jest dość… eks­tre­malny. Na przy­kład któ­re­goś dnia przy­szedł do szkoły wyma­lo­wany od stóp do głów na czer­wono, a to nawet nie było święto szkoły. Jed­nym oznaj­mił, że to demon­stra­cja prze­ciwko rasi­zmowi; innym – że pro­te­stuje prze­ciwko spo­ży­ciu mięsa. W pierw­szej kla­sie liceum przez cały mie­siąc cho­dził w pele­ry­nie, roz­bił biur­kiem tablicę na dwie czę­ści oraz wykradł z labo­ra­to­rium bio­lo­gicz­nego wszyst­kie żaby do sek­cji, po czym urzą­dził im uro­czy­stość pogrze­bową i pocho­wał na boisku do base­ballu. Wielka Anna Faris3 powie­działa kie­dyś, że tajem­nicą prze­ży­cia w szkole śred­niej jest „nie­wy­chy­la­nie się”. Finch robi coś zupeł­nie prze­ciw­nego.

Spóź­niam się pięć minut na lite­ra­turę rosyj­ską, gdzie pani Mahone oraz jej peruka zadają nam dzie­się­cio­stro­ni­cowe wypra­co­wa­nie na temat Braci Kara­ma­zow. Wszy­scy jęczą – oprócz mnie, bo cokol­wiek sobie myśli pani Kre­sney, na­dal obo­wią­zują mnie Szcze­gólne Oko­licz­no­ści Łago­dzące.

Nawet nie słu­cham, jak pani Mahone wymie­nia swoje ocze­ki­wa­nia. Zaczy­nam sku­bać nitkę w spód­niczce. Boli mnie głowa, pew­nie od oku­la­rów. Ele­anor miała słab­szy wzrok niż ja. Zdej­muję szkła i kładę je na ławce. Na niej pre­zen­to­wały się sty­lowo, na mnie wyglą­dają brzydko. Zwłasz­cza z grzywką. Ale może, jeśli będę nosiła je odpo­wied­nio długo, stanę się taka jak moja sio­stra. Będę widziała to co ona. Będę jed­no­cze­śnie nią i sobą, dzięki temu nikt nie będzie musiał za nią tęsk­nić, szcze­gól­nie ja.

Prawda jest taka, że bywają lep­sze i gor­sze dni. Mam poczu­cie winy w związku z tym, że nie wszyst­kie uwa­żam za złe. Nie­kiedy coś mnie zasko­czy, pro­gram w tele­wi­zji, zabawny komen­tarz taty, czy­jaś uwaga w kla­sie, i śmieję się, jakby nic się nie stało. Znowu czuję się nor­malna, cokol­wiek to zna­czy. Bywają poranki, kiedy wstaję i zaczy­nam się szy­ko­wać, nucąc coś pod nosem. Do szkoły cho­dzę zwy­kle pie­szo, ale cza­sem jadę rowe­rem, nie­raz umysł płata mi figla i oszu­kuje mnie, że jestem zwy­czajną dziew­czyną na prze­jażdżce rowe­ro­wej.

Emily Ward wbija mi palec w plecy i podaje kar­teczkę. Ponie­waż pani Mahone zabiera nam tele­fony na początku każ­dej lek­cji, musimy pisać sobie infor­ma­cje w sta­ro­świecki spo­sób na kartce z zeszytu.

„Czy to prawda, że powstrzy­ma­łaś Fin­cha przed samo­bój­stwem? Buziaki, Ryan”. Jest tylko jeden Ryan w tej kla­sie – nie­któ­rzy gotowi są przy­siąc, że tylko jeden jedyny Ryan w całej szkole, może nawet na świe­cie – Ryan Cross.

Pod­no­szę głowę i napo­ty­kam jego wzrok, dwa rzędy dalej. Jest zbyt przy­stojny. Bar­czy­ste ramiona, zło­to­brą­zowe włosy, zie­lone oczy i wystar­cza­jąco dużo pie­gów, żeby wyda­wał się przy­stępny. Do grud­nia był moim chło­pa­kiem, ale teraz zro­bi­li­śmy sobie od sie­bie prze­rwę.

Kartka leży pięć minut na mojej ławce, zanim zde­cy­duję się odpo­wie­dzieć. W końcu piszę: „Tak się zło­żyło, że tam byłam. V”. Nie mija minuta i liścik do mnie wraca, ale tym razem go nie otwie­ram. Myślę o tym, ile dziew­czyn pra­gnę­łoby dostać taki liścik od Ryana Crossa. Ubie­gło­roczna Vio­let Mar­key też by do nich nale­żała.

Kiedy dzwoni dzwo­nek, zostaję w kla­sie. Ryan ociąga się przez chwilę, cze­ka­jąc, co zro­bię, ale ponie­waż tylko sie­dzę, odbiera swoją komórkę i wycho­dzi.

– Tak, Vio­let? – odzywa się pani Mahone.

Kie­dyś dzie­sięć stron to było nic. Nauczy­ciel pro­sił o dzie­sięć, ja pisa­łam dwa­dzie­ścia. Chcieli dwa­dzie­ścia? Nie ma sprawy, odda­wa­łam trzy­dzie­ści. Pisa­nie było tym, co wycho­dziło mi naj­le­piej, lepiej od bycia córką, dziew­czyną i sio­strą. To była kwin­te­sen­cja mnie. Teraz jest jedną z rze­czy, któ­rych nie potra­fię robić.

W zasa­dzie nie muszę nic mówić, nawet „nie jestem jesz­cze gotowa”. To nie­pi­sany regu­la­min życia, roz­dział pod tytu­łem „Jak reago­wać, kiedy uczeń stra­cił uko­chaną osobę i dzie­więć mie­sięcy póź­niej na­dal nie może się z tym pogo­dzić”.

Pani Mahone wzdy­cha i oddaje mi tele­fon.

– Przy­nieś mi stronę albo cho­ciaż aka­pit – mówi. – Po pro­stu posta­raj się napi­sać cokol­wiek. – Szcze­gólne Oko­licz­no­ści Łago­dzące ratują mi tyłek.

Ryan czeka pod klasą. Widzę, że pró­buje uło­żyć puz­zle, poskła­dać mnie do kupy, żebym znów była zabawną dziew­czyną, z którą kie­dyś cho­dził.

– Ślicz­nie dzi­siaj wyglą­dasz – mówi. To miło z jego strony, że nie gapi się na moje włosy.

– Dzięki.

Ponad ramie­niem Ryana widzę prze­cho­dzą­cego The­odore’a Fin­cha. Kiwa głową w moją stronę, jakby wie­dział coś, czego ja nie wiem, i masze­ruje dalej.

Finch. (W dalszym ciągu) dzień 6 obudzenia

Finch

(W dal­szym ciągu) dzień 6 obu­dze­nia

Do obiadu cała szkoła już wie, że Vio­let Mar­key powstrzy­mała The­odore’a Fin­cha przed sko­kiem z wieży. Na geo­gra­fię USA idę za grupką dziew­czyn, które całą drogę paplają o tym wyda­rze­niu, nie wie­dząc, że to wła­śnie ja jestem The­odore’em Fin­chem.

Mówią do sie­bie piskli­wym gło­sem, a każde zda­nie koń­czy się into­na­cją pyta­jącą, więc brzmi to mniej wię­cej tak: „Sły­sza­łam, że był uzbro­jony? Sły­sza­łam, że musiała mu wyrwać broń z ręki? Moja kuzynka Sta­cey, która cho­dzi do New Castle, mówiła, że była razem z kole­żanką w Chi­cago i on grał ze swoim zespo­łem i strasz­nie je obie zacze­piał? A mój brat był przy tym, jak on odpa­lił petardy i zanim poli­cja go zabrała, powie­dział tylko, że chciałby zoba­czyć wielki finał wybu­chu, a jeśli mu na to nie pozwolą, będą musieli zwró­cić mu koszty?”.

Naj­wy­raź­niej jestem posta­cią tra­giczną i nie­bez­pieczną. „O tak” – myślę sobie.

Tak wła­śnie jest. Jestem tu. Nie tylko obu­dzony, ale wręcz Obu­dzony, więc musi­cie sobie z tym pora­dzić, bo wła­śnie nad­cho­dzę. Pochy­lam się nad nimi i mówię:

– Sły­sza­łem, że zro­bił to z powodu jakiejś dziew­czyny. – A potem odcho­dzę chwiej­nie do klasy.

Sia­dam na swoim miej­scu. Czuję się jak ktoś, kto cie­szy się złą sławą, ktoś nie­po­ko­nany, zde­ner­wo­wany i dziw­nie pod­eks­cy­to­wany. Jak­bym wła­śnie uciekł, eee… śmierci. Roz­glą­dam się, ale nikt nie zwraca uwagi ani na mnie, ani na pana Blacka, naszego nauczy­ciela, abso­lut­nie naj­więk­szego faceta, jakiego kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Ma bar­dzo czer­woną twarz, przez co zawsze wygląda, jakby zaraz miał paść na zawał albo udar, a do tego rzęzi, gdy mówi.

Przez cały mój pobyt w India­nie, czyli całe moje życie – lata męczarni, jak je nazy­wam – miesz­kamy nie­całe dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od naj­wyż­szego miej­sca w naszym sta­nie. Nikt mi o tym nie mówił, ani rodzice, ani sio­stry, ani nauczy­ciele. Dopiero teraz, w tej chwili dowia­duję się tego z działu „Wędrówki po India­nie”, wpro­wa­dzo­nego w tym roku do pro­gramu geo­gra­fii Sta­nów Zjed­no­czo­nych przez zarząd szkoły w celu „uświa­do­mie­nia uczniom boga­tej histo­rii ich rodzin­nego stanu oraz wpo­je­nia w nich dumy z faktu bycia miesz­kań­cem Indiany”.

Poważ­nie.

Pan Black roz­siada się na krze­śle i odchrzą­kuje.

– Nie ma lep­szego i bar­dziej… odpo­wied­niego spo­sobu na roz­po­czę­cie… tego seme­stru niż… niż omó­wie­nie naj­wyż­szego… punktu w India­nie. – Ze względu na całe to rzę­że­nie trudno powie­dzieć, czy pan Black jest pod wra­że­niem infor­ma­cji, które nam prze­ka­zuje. – Hoosier Hill4 liczy… 383 metry… nad pozio­mem morza i znaj­duje się… na tyłach pry­wat­nej… pose­sji… W 2005 roku… pewien skaut z… Ken­tucky… otrzy­mał pozwo­le­nie, by… popro­wa­dzić ścieżkę na szczyt… utwo­rzyć miej­sce pik­ni­kowe i… posta­wić znak…

Pod­no­szę rękę, co pan Black cał­ko­wi­cie igno­ruje.

Trzy­mam ją w górze, gdy kon­ty­nu­uje swój wykład, i myślę: „Cie­kawe, co by było, gdy­bym sta­nął na szczy­cie tego wzgó­rza. Czy świat wygląda ina­czej z 383 metrów? To nie­zbyt wysoko, a jed­nak są z tego dumni. Kim jestem, żeby twier­dzić, iż 383 to za mało, żeby robić wra­że­nie?”.

W końcu kiwa głową w moim kie­runku, zaci­ska przy tym usta tak mocno, że wygląda, jakby je połknął.

– Tak, panie Finch? – Wydaje z sie­bie wes­tchnie­nie stu­let­niego sta­ruszka i obda­rza mnie nie­uf­nym, bojaź­li­wym spoj­rze­niem.

– Pro­po­nuję wyprawę tere­nową. Powin­ni­śmy zoba­czyć cudowne miej­sca Indiany, póki jesz­cze możemy, ponie­waż pod koniec roku co naj­mniej trzy osoby z tej sali skoń­czą naukę, opusz­czą nasz wspa­niały stan i cóż będą sobą repre­zen­to­wać, nie licząc efek­tów żało­snej edu­ka­cji publicz­nej w jed­nym z naj­gor­szych sys­te­mów szkol­nych w całym kraju? Zresztą, trudno doce­nić miej­sca tego rodzaju, jeśli nie zoba­czy się ich na wła­sne oczy. To coś jak Wielki Kanion Kolo­rado albo park Yose­mite. Trzeba tam poje­chać, żeby zro­zu­mieć, na czym polega ich wspa­nia­łość.

Było w tym zale­d­wie z dwa­dzie­ścia pro­cent sar­ka­zmu, ale pan Black mówi:

– Dzię­kuję, panie Finch.

Tonem, który wska­zuje na zupełne prze­ci­wień­stwo podzię­ko­wań. Zaczy­nam ryso­wać wzgó­rza na okładce zeszytu w hoł­dzie naj­wyż­szemu punk­towi naszego stanu, ale przy­po­mi­nają bar­dziej bez­kształtne bryły albo uno­szące się w powie­trzu węże – nie mogę się zde­cy­do­wać.

– The­odore ma rację… Nie­któ­rzy z was… wyjadą z koń­cem… roku szkol­nego… do innego mia­sta… Opu­ści­cie nasz wspa­niały… stan, a zanim to zro­bi­cie… powin­ni­ście… go zoba­czyć. Powin­ni­ście zwie­dzić…

Prze­rywa mu hałas. Ktoś wszedł na lek­cję spóź­niony i upu­ścił książkę. Schy­la­jąc się, by ją pod­nieść, zrzu­cił wszyst­kie pozo­stałe pod­ręcz­niki. Roz­lega się śmiech, ponie­waż znaj­du­jemy się w szkole śred­niej, a to zna­czy, że jeste­śmy bar­dzo prze­wi­dy­walni i nie­mal wszystko nas śmie­szy – zwłasz­cza cudze upo­ko­rze­nie w miej­scu publicz­nym. Dziew­czyną, któ­rej wypa­dło wszystko z rąk, jest Vio­let Mar­key. Vio­let z wieży. Robi się czer­wona jak burak i widzę, że pew­nie mia­łaby ochotę umrzeć. Ale nie na zasa­dzie skoku ze znacz­nej wyso­ko­ści, tylko raczej w rodzaju „chcia­ła­bym zapaść się pod zie­mię”.

Znam to uczu­cie o wiele lepiej niż moja mama, sio­stry czy Char­lie Dona­hue. To uczu­cie to mój odwieczny towa­rzysz. Było ze mną, gdy gra­jąc w piłkę, naba­wi­łem się wstrząsu mózgu na oczach Suze Haines. Gdy śmia­łem się tak mocno, że coś wyle­ciało mi z nosa i wylą­do­wało na Gabe’ie Romero. Przez całą ostat­nią klasę gim­na­zjum.

I wła­śnie dla­tego, że jestem do niego przy­zwy­cza­jony, a także ponie­waż Vio­let dzielą od pła­czu jakieś trzy upusz­czone ołówki, strą­cam na zie­mię mój wła­sny pod­ręcz­nik. Wzrok wszyst­kich prze­nosi się teraz na mnie. Pochy­lam się, żeby pod­nieść książkę i celowo roz­rzu­cam pozo­stałe – lecą z impe­tem na ściany, okna, głowy. Żeby dopeł­nić cało­ści, bujam się na krze­śle i spa­dam z łosko­tem na pod­łogę. W odpo­wie­dzi tu i tam roz­lega się pogar­dliwy chi­chot, okla­ski, rzu­cone słowo „wariat” oraz rzę­że­nie pana Blacka:

– Jeśli skoń­czy­łeś… The­odore… chciał­bym kon­ty­nu­ować.

Pro­stuję się, sta­wiam prze­wró­cone krze­sło, kła­niam się, zbie­ram roz­sy­pane książki, znów zgi­nam się w ukło­nie, sia­dam na miej­scu i uśmie­cham do Vio­let. Patrzy na mnie z miną, którą okre­ślił­bym jako zasko­cze­nie połą­czone z ulgą i czymś jesz­cze – może nie­po­ko­jem. Chciał­bym widzieć w tym jesz­cze odro­binę pożą­da­nia, ale to tylko pobożne życze­nie. Obda­rzam ją moim naj­lep­szym uśmie­chem, takim, po któ­rym moja mama wyba­cza mi, że sie­dzia­łem do późna w nocy albo zacho­wy­wa­łem się dzi­wacz­nie. (W pozo­sta­łych sytu­acjach, gdy mama mi się przy­gląda – o ile w ogóle na mnie patrzy – mam wra­że­nie, że myśli: „Skąd się, u dia­bła, wzią­łeś w tej rodzi­nie? Naj­wi­docz­niej odzie­dzi­czy­łeś to po krew­nych ojca”).

Vio­let też się uśmie­cha. Czuję się lepiej, bo ona czuje się lepiej, poza tym uśmie­cha się do mnie, jak­bym wcale nie był kimś, od kogo lepiej trzy­mać się z daleka. To już drugi raz dzi­siaj ją ratuję. „The­odore o czu­łym sercu” – powta­rza moja mama. „Zbyt czu­łym dla wła­snego dobra”. To kry­tyka i tak też ją odbie­ram.

Pan Black wbija wzrok w Vio­let, a potem we mnie.

– Jak mówi­łem… zro­bi­cie pro­jekt na nasze zaję­cia… raport z przy­naj­mniej… dwóch, a naj­le­piej trzech… cudów Indiany. – Mam ochotę zapy­tać, od kiedy to cie­kawe miej­sca awan­so­wały na cuda, ale jestem zajęty obser­wo­wa­niem Vio­let, która sku­pia się na tablicy, a kącik jej ust na­dal pozo­staje unie­siony.

Nauczy­ciel na­dal pero­ruje, jak to chciałby, żeby­śmy wybrali te miej­sca, które nam się podo­bają, nawet te odle­głe i zupeł­nie nie­znane. Nasze zada­nie polega na tym, żeby się tam udać, każde z nich obej­rzeć, obfo­to­gra­fo­wać, nakrę­cić fil­mik, wczy­tać się w histo­rię, a potem powie­dzieć mu, co jest w nich takiego, że czu­jemy się dumni z Indiany. Jesz­cze lepiej będzie, jeśli uda nam się zna­leźć jakiś ich wspólny mia­now­nik. Mamy na to czas do końca seme­stru, ale musimy podejść do sprawy bar­dzo poważ­nie.

– Pro­szę to opra­co­wać… w parach… Ocena za ten pro­jekt… będzie sta­no­wić trzy­dzie­ści… pięć pro­cent… oceny koń­co­wej.

Znowu pod­no­szę rękę.

– Czy sami możemy wybrać sobie part­nera?

– Tak.

– To ja wybie­ram Vio­let Mar­key.

– Usta­lisz to z nią… po lek­cji.

Obra­cam się, żeby ją widzieć, kładę łokieć na opar­ciu krze­sła.

– Vio­let Mar­key, chciał­bym być twoim part­ne­rem przy tym pro­jek­cie.

Rumieni się, ponie­waż wszy­scy na nią patrzą.

– Myśla­łam, że może mogła­bym zro­bić coś innego – zwraca się do pana Blacka. – Na przy­kład prze­czy­tać parę ksią­żek i napi­sać krótką notkę. – Mówi cicho, ale wydaje się nie­źle wku­rzona. – Nie jestem gotowa…

– Panno Mar­key… – prze­rywa jej nauczy­ciel. – Wyświad­czę ci… naj­więk­szą przy­sługę… w całym twoim życiu… Powiem: nie.

– Nie?

– Nie. Mamy nowy rok… czas wra­cać na grzbiet… wiel­błąda.

Kilka osób śmieje się z tego sfor­mu­ło­wa­nia. Vio­let patrzy na mnie i widzę, że fak­tycz­nie jest wku­rzona, a wtedy przy­po­mi­nam sobie wypa­dek. Ona i jej sio­stra zeszłej wio­sny. Ona prze­żyła, sio­stra zgi­nęła. To dla­tego nie lubi zwra­cać na sie­bie uwagi.

Do końca lek­cji słu­chamy o miej­scach, które zda­niem pana Blacka mogą nam się spodo­bać i które musimy za wszelką cenę zoba­czyć, zanim skoń­czymy szkołę – ot, zwy­kłe obiekty tury­styczne jak Con­ner Pra­ire5, dom Leviego Cof­fina6, muzeum Lin­colna7 czy dom rodzinny Whit­comba Rileya8 – cho­ciaż wiem, że więk­szość z nas zosta­nie w tym mie­ście do samej śmierci.

Pró­buję napo­tkać wzrok Vio­let, ale ona nie patrzy w moją stronę. Skur­czyła się na swoim krze­śle i wpa­truje się przed sie­bie.

***

Ledwo wycho­dzę z klasy, a Gabe Romero tara­suje mi przej­ście. Jak zwy­kle nie jest sam. Tuż za nim stoi Amanda Monk z wysu­nię­tym bio­drem, z jej jed­nej strony Joe Wyatt, z dru­giej – Ryan Cross. Dobry, towa­rzy­ski, przy­zwo­ity i sym­pa­tyczny Ryan. Spor­to­wiec, bar­dzo dobry uczeń, zastępca prze­wod­ni­czą­cego klasy. Naj­gor­sze w nim jest to, że już od przed­szkola dosko­nale zna swoją war­tość.

– Lepiej, żebym cię już ni­gdy nie przy­ła­pał na tym, że się na mnie gapisz – mówi Roamer.

– Nie patrzy­łem na cie­bie. Uwierz mi, w tej kla­sie jest co naj­mniej sto cie­kaw­szych rze­czy do oglą­da­nia, w tym wielka, goła dupa pana Blacka.

– Ty cioto.

Ponie­waż jeste­śmy z Roame­rem zaprzy­się­głymi wro­gami od cza­sów gim­na­zjum, wytrąca mi książki z ręki i cho­ciaż to kla­syczny przy­kład szkol­nej tyra­nii rodem ze szkoły pod­sta­wo­wej, wzbiera we mnie dobrze mi znana bomba gniewu. Złość, moja odwieczna przy­ja­ciółka, wybu­cha mi w żołądku, a gęsty, tru­jący dym unosi się i roz­pełza po całej klatce pier­sio­wej. To samo uczu­cie owład­nęło mną w zeszłym roku, tuż przed tym, jak chwy­ci­łem ławkę i rzu­ci­łem nią – nie w Roamera, co pró­buje wszyst­kim wmó­wić, tylko w tablicę w kla­sie pana Geary’ego.

– Pod­nieś je sobie, pedale. – Roamer wymija mnie, ude­rza­jąc przy tym – mocno – łok­ciem w moją pierś. Mam ochotę roz­wa­lić mu łeb, a potem się­gnąć do gar­dła i wyjąć mu ser­du­cho przez pysk. Bo kiedy jest się obu­dzo­nym, wszystko w tobie jest pełne życia, wszystko rwie się z bólu, by nad­ro­bić stra­cony czas.

Zamiast tego liczę powoli do sześć­dzie­się­ciu z głup­ko­wa­tym uśmiesz­kiem przy­kle­jo­nym do mojej głup­ko­wa­tej twa­rzy. „Nie zostanę za karę po lek­cjach. Nie wyrzucą mnie ze szkoły. Będę zacho­wy­wał się popraw­nie. Cicho. Grzecz­nie”.

Pan Black przy­gląda mi się z progu klasy, sta­ram się kiw­nąć w jego stronę non­sza­lancko, poka­zać mu, że wszystko jest w porządku, wszystko pod kon­trolą, nie ma na co patrzeć. Dło­nie wcale mnie nie swę­dzą, skóra nie pie­cze, krew nie pul­suje w żyłach, pro­szę już sobie iść. Obie­ca­łem sobie, że ten rok będzie inny. Jeśli uda mi się pil­no­wać wszyst­kiego, w tym też samego sie­bie, powi­nie­nem zostać na jawie, tu i teraz, a nie nie­obecny, pogrą­żony w jakimś pół­śnie.

***

Deszcz prze­stał padać, stoję na par­kingu z Char­liem Dona­hue, opie­ram się o jego samo­chód pod bla­dym stycz­nio­wym słoń­cem i słu­cham, jak opo­wiada o tym, o czym naj­bar­dziej lubi mówić poza sobą – o sek­sie. Nasza kole­żanka Brenda stoi obok i się przy­słu­chuje. Książki przy­ci­snęła do sze­ro­kiej klatki pier­sio­wej, jej włosy poły­skują odcie­niami różu i czer­wieni.

Char­lie spę­dził ferie zimowe, pra­cu­jąc w kinie w cen­trum han­dlo­wym. Podobno wpusz­czał wszyst­kie sek­sowne dziew­czyny bez biletu, dzięki czemu miał wię­cej pro­po­zy­cji, niż był w sta­nie wyko­rzy­stać – co czy­nił głów­nie w ostat­nim rzę­dzie dla nie­peł­no­spraw­nych widzów, tam gdzie nie mon­tują pod­ło­kiet­ni­ków.

Teraz kiwa głową w moim kie­runku.

– A ty?

– Co ja?

– Gdzie byłeś?

– Tu i tam. Nie chciało mi się cho­dzić do szkoły, więc ruszy­łem w długą, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. – Nie ma sensu wyja­śniać moim przy­ja­cio­łom, na czym polega mój Sen, a nawet gdyby był sens, nie ma takiej potrzeby. W Char­liem i Bren lubię mię­dzy innymi to, że nie muszę się przed nimi tłu­ma­czyć. Jestem albo mnie nie ma. „No wie­cie, to cały Finch”.

Char­lie ponow­nie kiwa głową.

– Po pro­stu musimy zor­ga­ni­zo­wać ci laskę, żebyś mógł ją prze­le­cieć. – To nie­bez­po­śred­nia alu­zja do incy­dentu na wieży. Jeżeli prze­lecę laskę, nie będę pró­bo­wał się tar­gnąć na życie. Według Char­liego seks wszystko roz­wią­zuje. Gdyby tylko świa­towi przy­wódcy mieli dostęp do dobrego, regu­lar­nego seksu, znik­nę­łyby wszyst­kie pro­blemy.

– Char­lie, jesteś świn­tu­chem. – Brenda się krzywi.

– Ale mnie kochasz.

– Chciał­byś. Dla­czego nie możesz być taki jak Finch? To gen­tle­man. – Nie­wiele osób okre­śli­łoby mnie tym mia­nem, ale w życiu jest tak, że dla każ­dego można być kimś innym.

– Zapo­mnij – rzu­cam.

Bren kręci głową.

– Mówię poważ­nie. Gen­tle­man to rzad­kość. Coś w rodzaju pra­wiczka albo trę­do­wa­tego. Jeśli w ogóle kie­dy­kol­wiek wyjdę za mąż, to tylko za kogoś takiego.

– Za pra­wiczka czy trę­do­wa­tego? – Nie mogę się powstrzy­mać. Brenda daje mi kuk­sańca w ramię.

– Ist­nieje pewna róż­nica pomię­dzy gen­tle­ma­nem a gościem z zero­wym życiem sek­su­al­nym – odzywa się Char­lie. – Bez urazy, stary.

– Spoko. – W końcu to prawda, a już na pewno w porów­na­niu z nim. Zresztą chciał po pro­stu powie­dzieć, że nie mam szczę­ścia z dziew­czy­nami.

Wybie­ram suki albo wariatki, ewen­tu­al­nie laski, które w towa­rzy­stwie udają, że się nie znamy. Tak czy ina­czej, prze­staję go słu­chać, bo ponad ramie­niem Bren zauwa­żam ją – Vio­let. Już czuję, że wpa­dam po uszy, jak to zwy­kle ze mną bywa (Suze Haines, Laila Col­l­man, Anna­lise Lemke, trzy Briany: Briana Har­ley, Briana Bailey, Briana Boudreau…). I to tylko dla­tego, że się do mnie uśmiech­nęła. Ale jaki to był uśmiech! Naj­praw­dziw­szy i szczery, o co dzi­siaj niezwy­kle trudno. Zwłasz­cza jeśli jest się mną, Waria­tem Fin­chem, naczel­nym anor­mal­sem. Brenda odwraca się, żeby spraw­dzić, w co się wpa­truję, po czym potrząsa głową i uśmie­cha się pogar­dli­wie, aż chwy­tam się za ramię, żeby mnie znów nie ude­rzyła.

– Jezu, wszy­scy faceci są tacy sami.

***

Gdy wra­cam do domu, mama roz­ma­wia przez tele­fon i roz­mraża jedną z zapie­ka­nek, które moja sio­stra Kate przy­go­to­wuje na początku każ­dego tygo­dnia. Mama macha mi ręką i wraca do tego, co robiła. Kate zbiega po scho­dach, chwyta leżące na bla­cie klu­czyki do samo­chodu i rzuca: „Do zoba­cze­nia, ofiaro”. Mam dwie sio­stry – Kate jest star­sza ode mnie o rok, a Decca ma osiem lat. Jest wpadką, pomyłką, co odkryła w wieku sze­ściu lat. Ale i tak wszy­scy dobrze wiemy, że jeśli kto­kol­wiek jest w naszej rodzi­nie pomyłką, to ja.

Idę do góry, mokre buty skrzy­pią na pod­ło­dze. Zamy­kam za sobą drzwi. Wycią­gam starą płytę winy­lową, nie spraw­dza­jąc nawet, co to, i pusz­czam ją na adap­te­rze, który zna­la­złem w piw­nicy. Płyta pod­ska­kuje i zgrzyta, brzmi to jak kawa­łek z lat dwu­dzie­stych. Mam teraz fazę na kapele w rodzaju Split Enz9, stąd teni­sówki. Wypró­bo­wuję The­odore’a Fin­cha z lat osiem­dzie­sią­tych i spraw­dzam, czy pasuje.

Grze­bię w leżą­cych na biurku szpar­ga­łach w poszu­ki­wa­niu papie­rosa, wkła­dam go sobie do ust, się­gam po zapal­niczkę i wtedy uświa­da­miam sobie, że prze­cież The­odore Finch z lat osiem­dzie­sią­tych nie pali. O Jezu, nie­na­wi­dzę tego gościa, pie­przo­nego lalu­sia i dan­dysa. Trzy­mam papie­rosa w ustach bez zapa­la­nia, sta­ram się wyżuć z niego niko­tynę. Chwy­tam za gitarę, gram kawa­łek z płyty, ale wkrótce rezy­gnuję. Sia­dam przy kom­pu­te­rze, odchy­lam krze­sło do tyłu, bo tylko w ten spo­sób jestem w sta­nie cokol­wiek stwo­rzyć.

Piszę: 5 stycz­nia. Metoda: Szkolna dzwon­nica. Jak bli­sko byłem w skali od jeden do dzie­się­ciu: pięć. Fakty: Ten­den­cje do samo­bój­czych sko­ków nasi­lają się pod­czas pełni księ­życa oraz w święta. Jedną z naj­słyn­niej­szych osób, które ode­brały sobie w ten spo­sób życie, był Roy Ray­mond, zało­ży­ciel Vic­to­ria’s Secret. Powią­zany fakt: W 1912 roku nie­jaki Franz Reichelt sko­czył z wieży Eif­fla w zapro­jek­to­wa­nym przez sie­bie płasz­czo-spa­do­chro­nie. Był to skok testu­jący wyna­la­zek – spo­dzie­wał się, że poleci – jed­nak runął w dół i ude­rzył w zie­mię niczym meteor, zosta­wia­jąc po sobie kra­ter o głę­bo­ko­ści pięt­na­stu cen­ty­me­trów. Czy zamie­rzał się zabić? Wąt­pliwe. Uwa­żam, że był po pro­stu zaro­zu­miały, a do tego głupi.

Szyb­kie wyszu­ki­wa­nie w Inter­ne­cie wyrzuca mi infor­ma­cję, że zale­d­wie pięć do dzie­się­ciu pro­cent samo­bójstw to skoki (a przy­naj­mniej tak twier­dzi Johns Hop­kins). Naj­wy­raź­niej ta metoda pozba­wia­nia się życia jest zwy­kle wybie­rana dla wygody, co wyja­śnia, dla­czego mia­sta typu San Fran­ci­sco z mostem Gol­den Gate Bridge (popeł­nia się tam naj­wię­cej samo­bójstw na świe­cie) są tak popu­larne. My mamy tylko wieżę Purina Tower oraz wzgó­rze o wyso­ko­ści 383 metrów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. E. Hemin­gway, Poże­gna­nie z bro­nią, przeł. Bro­ni­sław Zie­liń­ski, War­szawa 1991. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza. [wróć]

2. Mary Jes­sa­myn West (1902–1984) – ame­ry­kań­ska pisarka, autorka m.in. powie­ści The Frien­dly Per­su­asion. [wróć]

3. Anna Faris – aktorka ame­ry­kań­ska (ur. 1976 r.), role m.in. w Strasz­nym fil­mie czy Mię­dzy sło­wami. [wróć]

4. Hoosier Hill – naj­wyż­szy punkt w sta­nie Indiana. Nazwa „Hoosier” to potoczne okre­śle­nie miesz­kańca Indiany. [wróć]

5. Con­ner Pra­ire – inte­rak­tywny park histo­ryczny w Fishers w India­nie. [wróć]

6. Dom Leviego Cof­fina – muzeum sta­nowe w Foun­tain City w India­nie; Levi Cof­fin wraz z żoną poma­gał byłym nie­wol­ni­kom w ucieczce ku wol­no­ści w poło­wie XIX wieku. [wróć]

7. Muzeum Lin­colna – obiekt muze­alny w Lin­coln City w India­nie, w miej­scu, w któ­rym Abra­ham Lin­coln miesz­kał w mło­do­ści ze swoją rodziną. [wróć]

8. Dom rodzinny Whit­comba Rileya, ame­ry­kań­skiego poety i pisa­rza, usy­tu­owany w miej­sco­wo­ści Gre­en­field w India­nie. [wróć]

9. Split Enz – nowo­ze­landzki zespół muzyczny z lat 70. i 80., gra­jący muzykę eklek­tyczną. Człon­ko­wie zespołu znani byli z barw­nych i ory­gi­nal­nych stro­jów. [wróć]