Wpływ potęgi morskiej na historię 1660-1783 tom II - Alfred Thayer Mahan - ebook

Wpływ potęgi morskiej na historię 1660-1783 tom II ebook

Alfred Thayer Mahan

5,0

Opis

Autor książki, Alfred Thayer Mahan był amerykańskim oficerem marynarki wojennej, a także geostrategiem, być może najważniejszym w XIX wieku. Prezentował znaczenie taktyk morskich na całym świecie. Nazywany był "Clausewitzem wojny morskiej".

Niniejsza praca dotyczy tzw. ery żagla w wojnach morskich. Jest ona pokłosiem cyklu wykładów poświęconych zagadnieniom historii i strategii morskiej, które autor wygłosił pracując jako wykładowca na Naval War College. Choć nie brakuje tu dat i faktów, to jednak największą zaletą książki jest dogłębna analiza wydarzeń, postaw i procesów, które ukształtowały stosunek sił na morzach i oceanach. W tym tomie pracy omówiono przebieg działań morskich m.in. podczas wojny morskiej w Ameryce i tzw. Indiach Zachodnich, wojny morskiej w Europie w latach 1779-1782 i w czasie wydarzeń w Indiach Wschodnich w latach 1778-1781.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Raffall

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka dla miłośników tematu.
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645560112892808

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Tytuł oryginału

The Influence of Sea Power Upon History: 1660-1783

© Copyright

Wydawnictwo NapoleonV

Oświęcim 2015

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

© All rights reserved

Tłumaczenie:

Edyta Weryk

Redakcja:

Jarosław Pawlikowski

Redakcja techniczna:

Dariusz Marszałek

Szkice:

Paweł Grysztar

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-7889-509-1

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

ROZDZIAŁ IXBIEG WYDARZEŃ OD POKOJU W PARYŻU DO ROKU 1778. – WOJNA MORSKA BĘDĄCA NASTĘPSTWEM WYBUCH REWOLUCJI AMERYKAŃSKIEJ. – BITWA MORSKA POD USHANT

Anglia, mimo posiadanej pozycji militarnej, w wyniku pokoju paryskiego nie otrzymała wszystkich korzyści, na które liczyła. Z kolei Francja miała jeszcze więcej powodów do niezadowolenia. Angielskie zyski oznaczały dla niej straty; nawet scedowanie przez Hiszpanię Florydy na rzecz Anglii zostało okupione przez Francję utratą Luizjany. Co naturalne, myśli jej mężów stanu oraz ludu, który uginał się przed ciężarem, jaki spadł na pokonanych, zwróciły się w kierunku zemsty i wyrównania rachunków. Diuk de Choiseul, zdolny acz apodyktyczny, pozostawał jeszcze w trakcie kolejnych lat szefem spraw zagranicznych i wytrwale pracował na rzecz przywrócenia potęgi Francji. Sojusz z Austrią nie był jego dziełem; został zawarty zanim wstąpił na wspomniany wyżej urząd w roku 1758; lecz od razu rozpoznał, że głównym adwersarzem Francji pozostanie Anglia i przez cały czas usiłował w tym kierunku zwrócić społeczną niechęć. Ponieważ porażka Conflansa zniszczyła jego projekt inwazji, starał się, co także było spójne z obranym przez niego celem, podjudzić Hiszpanię i podpisać z nią sojusz. Zjednoczone wysiłki dwóch królestw mogły przy odpowiedniej administracji posiadającej czas na przygotowania, zbudować marynarkę, która stanowiłaby godnego przeciwnika dla angielskiej. Bez wątpienia także słabsze kraje morskie, jeśli ujrzałyby sukces takiego przedsięwzięcia, bez wahania przyłączyłyby się do nich, walcząc przeciw potędze budzącej zazdrość i strach, nie baczącej na ich prawa czy dobrobyt. Niestety sojusz podpisany został zbyt późno. Narodowy entuzjazm w stosunku do marynarki, zręcznie pielęgnowany przez Choiseula, przyszedł zbyt późno – zaraz po praktycznej anihilacji francuskiej floty w 1759 r. „Wszechobecne uczucia wzięły górę, od jednego krańca Francji po drugi, ‘Marynarkę należy przywrócić.’ Miasta wyekspediowały dary, korporacje i obywatele zbierali fundusze. W ostatnio cichych portach rozpoczęła się gorączkowa aktywność, wszędzie budowano i reperowano okręty”. Minister także widział potrzebę przywrócenia dyscypliny i charakteru służby, tak jak istoty samej marynarki. Jednak wszystko to działo się zbyt późno; środek wielkiej i niepomyślnej wojny nie jest odpowiednią porą by zacząć przygotowania. Nie sprawdza się tu powiedzenie „lepiej późno niż wcale” lecz bardziej odpowiednie wydaje się „w czasie pokoju szykuj się do wojny”. Sytuacja panująca w Hiszpanii była lepsza. Kiedy wybuchła wojna, angielski marynista szacuje, że posiadała ona sto okrętów różnych rozmiarów; z tych prawdopodobnie sześćdziesiąt było liniowych. Choć na pozór dołączenie Hiszpanii wraz z jej liczną marynarką do i tak licznych wrogów Anglii mogło się wydawać punktem krytycznym, mimo to połączenie angielskich umiejętności, doświadczenia, prestiżu oraz liczebności jednostek, nie miało sobie równych. Z siedemdziesięcioma tysiącami weteranów-marynarzy, musiała jedynie utrzymać własną zwycięską pozycję, czego rezultat już znamy.

Po podpisaniu pokoju Choiseul pozostał wierny swym pierwszym pomysłom. Odnowa marynarki trwała, wspierana przez ducha ambicji. Budowa okrętów wojennych kontynuowana była na wielką skalę. Pod koniec wojny, dzięki ruchowi odnowy rozpoczętemu w 1761 r., Francja posiadała czterdzieści okrętów liniowych znajdujących się w dobrym stanie technicznym. W 1770 r., kiedy Choiseul został odwołany, marynarka liczyła sześćdziesiąt cztery okręty liniowe oraz pięćdziesiąt fregat na wodzie. Arsenały i magazyny były pełne, nie brakowało też drewna do ich budowy. W tym samym czasie minister starał się podnieść sprawność oficerów hamując jednocześnie aroganckie podejście prezentowane przez tych szlachetnego urodzenia zarówno w odniesieniu do zwierzchników jak i do innych oficerów, nie mogących poszczycić się szlachetnym pochodzeniem, których zdolności uczyniły z nich ludzi pożądanych na pokładach okrętów. Owe uczucia bowiem pielęgnowały pewnego rodzaju równość pośród oficerów bardzo różnych stopni, co bardzo negatywnie wpływało na subordynację. W członkach uprzywilejowanej grupy społecznej widziano osoby równe sobie a nie oficerów młodszych i starszych. Komiczna historia przytoczona przez Marryatta najlepiej zobrazuje sytuację panującą na francuskim ćwierćpokładzie. „Zaufanie!” zawołał kapitan; „kto kiedykolwiek słyszał o zaufaniu między kapitanem mianowanym a midshipmanem!”. „Nie sir”, odrzekł młodzieniec, „nie między kapitanem a midshipmanem lecz pomiędzy dwoma gentlemanami”. Spory lub kłótnie pomiędzy dwoma gentlemanami niepomnymi na własną rangę, wybuchały w krytycznych momentach, a poczucie równości, które szaleni demokraci starają się rozpowszechnić na pokładach republikańskich flot, w ciekawy sposób prezentowane było pośród członków najwyższej arystokracji. „Widziałem po jego minie”, rzecze jeden z bohaterów Marryatta, „że pierwszy porucznik nie zgodził się z kapitanem; lecz był zbyt dobrym marynarzem, by w tym momencie wyrazić swój sprzeciw”. Ilustruje to jedną z najgłębiej zakorzenionych zasług systemu angielskiego, którego brak francuscy autorzy przypisują następującej sytuacji:

„Za panowania Ludwika XVI intymność oraz koleżeństwo istniejące pomiędzy dowódcą a podwładnym doprowadziło tego ostatniego do kwestionowania rozkazów, które mu wydawano. [...] Rozluźnienie dyscypliny a także duch niezależności wynikły także z jeszcze jednej przyczyny; częściowo można przypisać je regulacjom panującym w oficerskich mesach. Admirał, kapitan, oficerowie i midshipmeni jedli wszyscy razem; wszystko robiono wspólnie. Zwracano się do siebie per ‘ty’, jak starzy kumple. W kwestii obchodzenia się z okrętem, niższy stopniem wypowiadał własne zdanie i kłócił się, a zirytowany dowódca często wolał ugiąć się do jego woli aniżeli robić sobie wrogów. Fakty tego rodzaju przytaczane są przez świadków, których prawdomówność pozostaje bez zastrzeżeń”1.

Podobna niesubordynacja, kiedy słabszy z ludzi ustępował, krzewiła się mimo zdecydowanego i ognistego temperamentu Suffrena; lecz duch niezadowolenia rozrósł się niemal do rozmiarów buntu, czego dał wyraz w raportach do ministra marynarki, po czwartej rozegranej bitwie: „Moje serce krwawi z powodu ogólnego zepsucia. Z obawą myślę, że mógłbym czterokrotnie zniszczyć angielską flotę a ona i tak istniałaby nadal”. Reformy przeprowadzone przez Choiseula nie mogły rozbić tego muru, mógł on runąć jedynie wówczas, gdyby cały naród powstał przeciw niemu; lecz sytuacja załóg uległa znacznej poprawie. W 1767 r. Choiseul zreorganizował artylerię floty tworząc korpus złożony z dziesięciu tysięcy kanonierów, którzy przez dziesięć lat przechodzili cotygodniowe szkolenia, zanim wybuchła kolejna wojna z Anglią.

Nie tracąc z oczu żadnej części własnego planu Choiseul, jednocześnie popierając morską i militarną potęgę Francji, zwracał szczególną uwagę na sojusz z Hiszpanią, rozważnie zalecając i popierając wysiłki, jakie ów kraj poczynił pod rządami Karola III, najlepszego z królów hiszpańskiej linii burbońskiej. Ciągle istniejący sojusz z Austrią był podtrzymywany nadal, lecz osobiście nadzieje wiązał głównie z Hiszpanią. Wiedza i intuicja sprawiły, że Anglię postrzegał jako głównego wroga Francji, co także potwierdzał sam przebieg i zakończenie Wojny Siedmioletniej. W Hiszpanii widział najpewniejszego, a przy odpowiedniej administracji, także najpotężniejszego sojusznika. Bliskość obu krajów oraz położenie ich portów sprawiało, że ich morska sytuacja wydawała się być szczególnie korzystna; a sojusz, który podyktowany był stabilną polityką, więzami rodzinnymi oraz usprawiedliwioną obawą przed potęgą morską Anglii, umocniony został jeszcze poprzez pamięć zarówno niedawnych jak i ciągle jeszcze istniejących krzywd, jakich doznawała Francja, a które także musiały doprowadzić do zaognienia sytuacji panującej w Hiszpanii. Gibraltar, Minorka i Floryda były nadal w angielskich rękach; żaden Hiszpan nie mógł pogodzić się z takim rozwojem wydarzeń.

Można uważać, o czym także zapewniają francuscy historycy, iż Anglia z niepokojem obserwowała rozwój marynarki francuskiej i z radością zdusiłaby ją w zarodku; lecz bardziej wątpliwe jest czy gotowa byłaby ona wypowiedzieć wojnę w tymże jedynie celu. Po pokoju paryskim ster rządów obejmowali „krótkoterminowi” ministrowie zajmujący się głównie kwestiami polityki wewnętrznej lub mało istotnymi układami wewnątrzpartyjnymi, co spowodowało, że polityka zewnętrzna Anglii stała teraz w ostrym kontraście do tej prezentowanej przez żywotnego, hardego, lecz bezpośredniego Pitta. Wewnętrzne niepokoje, jakie często mają miejsce po wielkich wojnach, a przede wszystkim kontrowersje odnośnie kolonii w Ameryce Północnej, które rozpoczęły się już w 1765 r. ze znaną Ustawą Stemplową, sprzysięgły się z innymi przyczynami, by wreszcie odepchnąć Anglików. Co najmniej dwukrotnie w czasach rządów Choiseula pojawiły się okoliczności, które rezolutny, gotowy do działania i niezbyt skrupulatny rząd mógł łatwo przekształcić w powód do wypowiedzenia wojny; tym bardziej, że wiązały się one z potęgą morską, która dla narodu angielskiego stanowi przyczynę wyjątkowej troski i zazdrości. W 1764 r. Genueńczycy, zmęczeni nieudanymi próbami roztoczenia kontroli nad Korsyką ponownie poprosili Francję, by odnowiła okupację portów, w których utrzymywała garnizony w 1756 r. Korsykańczycy wysłali także ambasadora do Francji z prośbą o uznanie niepodległości wyspy w zamian za trybut równy wartości tego formalnie płaconego uprzednio Genui. Ta z kolei, nie mogąc ponownie podbić wyspy, ostatecznie zdecydowała się praktycznie scedować ją na rzecz Francji. Transakcja przybrała formę formalnego pozwolenia wydanego królowi Francji, by roztoczył wszystkie prawa należące do suwerena na całość obszaru Korsyki oraz wszystkie znajdujące się na jej terytorium porty, jako zabezpieczenie za długi, które w stosunku do niego posiadała republika. Owa cesja pod przykrywką zabezpieczenia, mająca być okolicznością łagodzącą wzrost terytorialny Francji w oczach Austrii i Anglii, przywołuje warunkowe i ledwie skrywane przejście Cypru pod panowanie Anglii dziewięć lat wcześniej – transakcja mająca okazać się tak trwałą w skutkach, jak ta której przedmiotem była Korsyka. Wówczas Anglia zgłaszała głośny sprzeciw; lecz choć Burke rzekł: „Dla mnie Korsyka jako francuska prowincja stanowi istotne zagrożenie”, tylko jeden członek Izby Gmin, weteran admirał Charles Saunders rzekł, iż „byłoby lepiej iść na wojnę z Francją niż zgodzić się, aby przejęła Korsykę”2. Mając na uwadze interesy Anglii na Morzu Śródziemnym ewidentne jest, że wyspa tak dobrze usytuowana jak Korsyka, z której można rozciągać wpływy na brzegi Italii oraz kontrolować bazę morską na Minorce, nie mogła tak łatwo dostać się w ręce wroga, jeśli naród był gotowy i chętny do wojny.

Ponownie w 1770 r. pomiędzy Anglią a Hiszpanią wybuchł spór o Falklandy. Jego istota nie ma tu znaczenia, gdyż wówczas były one tylko nieużytkami, pozbawionymi znaczenia zarówno militarnego jak i gospodarczego. Zarówno Anglia jak i Hiszpania posiadały tam swoje osady; a angielskim posterunkiem dowodził kapitan marynarki. W okolicach angielskiego osiedla, zwanego Port Egmont, nagle w czerwcu 1770 r. pojawiła się ekspedycja hiszpańska wyposażona i wysłana z Buenos Aires, składająca się z pięciu fregat oraz tysiąca sześciuset żołnierzy. Takiej sile garstka Anglików nie była w stanie stawić skutecznego oporu; więc po oddaniu kilku strzałów i obrony honoru flagi, skapitulowali.

Wieści o tym zdarzeniu dotarły do Anglii w październiku i wykazały, że znacznie bardziej ucierpiał jej honor aniżeli terytorium, co wywołało jednak równie wielkie niezadowolenie. W przypadku Korsyki zmiana jej właściciela praktycznie nie wzbudziła większego zamętu wśród mężów stanu; atak na Port Egmont rozzłościł natomiast zarówno lud jak i parlament. Angielski ambasador w Madrycie domagał się natychmiastowego zwrócenia wysp, a także potępienia działań oficera, który wydał rozkaz do ataku. Nie czekając na odpowiedź okręty postawiono w stan gotowości bojowej, press-gangi zaś przeczesywały ulice i w krótkim okresie czasu potężna flota stała w gotowości w Spithead, aby pomścić tę potwarz. Hiszpania, polegając na porozumieniu Domu Burbońskiego oraz wsparciu Francji, miała stać na swym stanowisku twardo; lecz stary król Ludwik XV niechętny był wojnie, natomiast Choiseul, wróg ostatniej kochanki króla, został zdymisjonowany. Wraz z jego upadkiem zniknęły także nadzieje Hiszpanii. Od razu ugięła się ona pod presją angielskich żądań, jednak nie zrzekła się praw do tego terytorium. Wnioski pokazują jasno, że choć nadal Anglia posiadała sprawną i skuteczną marynarkę dzierżąc tym samym kontrolę nad Hiszpanią, nie była jednak skłonna wchodzić do wojny jedynie po to, by zniszczyć flotę rywala.

Warto także przytoczyć jeden z zaistniałych incydentów, który pozornie niewiele ma wspólnego z naszym tematem. Pierwszy rozbiór Polski przeprowadzony został przez Prusy, Rosję i Austrię w 1772 r. Ułatwił go fakt, że w owym czasie Choiseul był bardziej zajęty własną polityką morską i sojuszem z Hiszpanią. Przyjaźń a także wsparcie Polski i Turcji, tym samym trzymające w szachu Dom Austriacki, były elementem polityki odziedziczonej jeszcze w spadku po Henryku IV oraz Richelieu. Zniszczenie tego państwa stanowiło więc bezpośredni cios wymierzony przeciw chwale oraz interesom Francji. Nie możemy przewidzieć, jakie kroki podjąłby Choiseul, gdyby nadal obejmował urząd; lecz jeśli wynik Wojny Siedmioletniej wyglądałby inaczej, Francja mogłaby interweniować.

Dnia 10 maja 1774 r. zmarł Ludwik XV. Wydarzenie to zbiegło się w czasie z falą niepokojów które miały miejsce w północnoamerykańskich koloniach. Jego następcą został młodociany Ludwik XVI, który kontynuował linię polityczną polegającą na pokojowej polityce na kontynencie, sojuszu z Hiszpanią oraz rozbudowie marynarki. Była to tym samym kontynuacja kierunku wyznaczonego jeszcze przez Choiseula, skierowana przeciw potędze morskiej Anglii, którą nadal traktowano jako główne zagrożenie. Polityka Ludwika XVI miała więc na celu wzmocnienie potęgi morskiej Francji. Rozkazy, które według francuskiego autora, król wydał ministrom ukazują ducha jego rządów trwających aż do czasów Rewolucji, niezależnie czy swój początek brały one od samego króla czy też nie:

„Obserwować wszystkie sygnały mówiące o zbliżającym się niebezpieczeństwie; obserwować z wykorzystaniem krążowników brzegi naszych wysp oraz wejście do Zatoki Meksykańskiej; śledzić, co dzieje się na brzegach Nowej Fundlandii oraz śledzić tendencje w angielskim handlu; obserwować stan armii oraz zbrojeń w Anglii a także stan kredytu publicznego oraz gabinet; zręcznie wtrącać się w sprawy angielskich kolonii; udzielać buntowniczym kolonistom środków umożliwiających im zdobycie wojennych zapasów, jednocześnie utrzymując jak najdalej posuniętą neutralność; aktywnie acz bezgłośnie rozwijać marynarkę; remontować nasze okręty wojenne; wypełniać nasze magazyny oraz trzymać w pogotowiu środki do błyskawicznego wyposażenia floty w Breście i Tulonie. Hiszpania powinna jednocześnie wyposażać swoją flotę w Ferrolu; ostatecznie, przy pierwszym poważnym zagrożeniu, zebrać licznych żołnierzy na brzegach Bretanii i Normandii oraz przygotować wszystko do inwazji na Anglię, zmuszając ją tym samym do koncentracji sił i ograniczając środki oporu, jakimi może dysponować na krańcach imperium”3.

Rozkazy te, niezależnie czy wydane zostały jednocześnie, będąc wynikiem dobrze przemyślanego planu lub każdorazowo, w zależności od okoliczności, ukazywały że sporządzono dokładną prognozę sytuacji i gdyby postępowano zgodnie z nią wcześniej, mogłoby to znacznie zmodyfikować historię obu krajów. Jednakże ich wykonanie było znacznie mniej dokładne aniżeli sam projekt.

W przypadku rozwoju marynarki piętnaście lat pokoju oraz ciągłej pracy przyniosło dobre owoce. Kiedy w 1778 r. oficjalnie wybuchła wreszcie wojna, Francja posiadała osiemdziesiąt okrętów liniowych znajdujących się w dobrym stanie technicznym oraz sześćdziesiąt siedem tysięcy marynarzy. Hiszpania przystępując do wojny w 1779 r. jako sojusznik Francji, posiadała we własnych portach niemal sześćdziesiąt okrętów liniowych. Anglia mogła wystawić przeciw nim dwieście dwadzieścia osiem okrętów wszelkiej klasy, z których około sto pięćdziesiąt było okrętami liniowymi. Pomimo mniej więcej równej liczebności Anglia znalazła się na niekorzystnej pozycji, gdyż okręty Francuzów i Hiszpanów charakteryzowały się większą wypornością oraz silniejszą artylerią; lecz z drugiej strony sprzyjał jej fakt posiadania jednego tylko celu – obrony własnego kraju. Francuzi z góry skazani byli na niekorzyści związane z morską koalicją jak i na zdegenerowaną hiszpańską administrację. Polityka morska, od której Ludwik XVI rozpoczął swoje panowanie, kontynuowana była do końca; w 1791 r., dwa lata po zebraniu Stanów Generalnych, francuska marynarka liczyła osiemdziesiąt sześć okrętów liniowych, które były zarówno większe jak i nowocześniejsze od tych jakimi dysponowali Anglicy.

Tym samym dotarliśmy do początku prawdziwej wojny morskiej, której nie widzieliśmy od czasów De Ruytera i Tourville’a. Z pewnością najciekawszy jest ten właśnie spektakl, w którym potęga morska stawia czoła godnemu jej przeciwnikowi. Podjudzona jest do konfliktu, który zagraża nie tylko jej najdroższym koloniom, lecz nawet własnym brzegom. Prowadzi ona teraz wojnę z powodu rozległości Imperium Brytyjskiego toczącą się jednocześnie na obu półkulach. Spójrzmy więc teraz na obszar Indii Wschodnich i na Zachód, na brzegi Stanów Zjednoczonych a następnie Anglii; od Nowego Jorku i Zatoki Chesapeake, po Gibraltar i Minorkę, po Wyspy Zielonego Przylądka, Przylądek Dobrej Nadziei i Cejlon. Floty napotykają teraz siłę równą sobie, a ogólny pościg czy mêlée, charakterystyczne dla działań Hawke’a, Boscawena i Ansona, choć czasem mają miejsce, przez większą część czasu są zastępowane przez męczące i skomplikowane manewry, zbyt często pozbawione rozstrzygającego wyniku, czym też charakteryzuje się nadchodząca wojna morska. Wyższość taktyczna Francuzów dodała do konfliktu tę szczególną cechę ich polityki morskiej, która podporządkowywała kontrolę morza czyli zniszczenie flot przeciwnika sukcesom poszczególnych operacji, zachowaniu poszczególnych punktów oraz osiągnięciu ukrytych celów strategicznych. Autor nie pragnie narzucać innym swego poglądu, iż taka polityka, możliwa do zastosowania w ramach wyjątku, z reguły okazuje się być błędna; lecz najważniejsze jest, aby osoby odpowiedzialne za sprawy morskie miały świadomość, iż obydwie linie postępowania, stojące w stosunku do siebie w opozycji, są dla nich dostępne. Jedna z nich stanowi dokładną analogię do wojny posterunków; podczas gdy celem drugiej jest osiągnięcie siły zdolnej do pozbawienia tych posterunków wsparcia, tym samym skazując je wcześniej czy później na upadek. Jeśli mamy świadomość istnienia tych dwóch przeciwstawnych linii politycznych, musimy zwrócić także uwagę na ich wyniki, co zilustrują przykłady z historii Anglii i Francji.

Jednak nie tak ostrożnymi poglądami nowy król pragnął zaimponować swym admirałom. W rozkazach zaadresowanych do Hrabiego d’Orvilliersa, dowodzącego pierwszą flotą wysłaną z Brestu, minister zwracający się do niego w imieniu króla, rzecze:

„Waszym obowiązkiem jest przywrócić francuskiej fladze blask chwały, którą kiedyś się szczyciła; przeszłe nieszczęścia oraz winy należy odłożyć na bok; tylko za pomocą najbardziej widowiskowych działań marynarka może liczyć na sukces swego przedsięwzięcia. Jego Wysokość ma prawo oczekiwać od swych oficerów największych poświęceń. [...] Niezależnie od okoliczności, w jakich znajdować się będzie królewska flota, rozkazy Jego Królewskiej Mości, które wyraźnie zlecił mi wam wysłać tak jak i innym oficerom dowodzącym stanowią, że jego okręty mają atakować z najwyższym wigorem i każdorazowo bronić się do ostateczności”.

Pozostałe rozkazy mają podobny wydźwięk. Inny, jeszcze nie cytowany oficer francuski w następujący sposób pisze o obranym wówczas kierunku politycznym:

„Jakże inny był to język od tego, którym zwracano się do naszych admirałów w czasie ostatniej wojny; błędem byłoby sądzić, iż postępowali oni zgodnie z zasadami zalęknionego i obronnego systemu dominującego w taktyce marynarki z własnego wyboru i z powodu własnego temperamentu. Rząd, za każdym razem uznając, że wydatki związane z wykorzystaniem marynarki są zbyt wielkie, zbyt często zalecał admirałom, by pływając po morzach jak najdłużej starali się nie brać udziału w walkach czy nawet nie ocierać się o wroga, co było bardzo kosztowne i skąd wyniknąć mogły straty w okrętach trudne do zastąpienia. Często nakazywano im, jeśli już doszło do walk, ostrożnie unikać spotkań rozstrzygających, gdyż to narażało los własnej eskadry. Uważali więc, iż muszą się wycofać tak prędko, jak tylko potyczka nabierała poważnego charakteru. W tenże sposób nabrali oni nieszczęsnego nawyku oddawania pola walki jak tylko wróg, choćby mniej liczny, śmiało dążył do starcia. Dlatego wysyłanie floty by jedynie ze wstydem mogła wycofać się; odpowiadanie na działania zamiast podejmowanie ich; rozpoczynanie bitew tylko po to by zakończyć je pod pozorem porażki; zrujnować siłę morale, aby ocalić siłę fizyczną – w tym duchu, co bardzo rozsądnie zauważył już M. Charles Dupin, działał francuski gabinet tamtej epoki, a owoce podjętych decyzji są nam wiadome”4.

Za odważnymi słowami Ludwika XVI poszli niemal natychmiast inni. Admirała d’Orvilliersa poinformowano, iż król dowiedziawszy się o sile angielskiej floty polegał na jego rozsądku, co miało zadecydować o przyjętej linii postępowania w chwili, kiedy pod swym dowództwem będzie miał całą siłę morską, którą wówczas dysponowała Francja. W rzeczywistości obie floty były sobie niemal równe; nie można było zadecydować, która z nich była silniejsza bez szczegółowych informacji dotyczącej uzbrojenia każdego z okrętów. D’Orvilliers znalazł się więc w sytuacji trudnej, posiadając tak naprawdę dwa zestawy rozkazów. Jeśli miałby pecha, ukrzyżowanoby go, a rząd niezależnie od sytuacji miał już swego kozła ofiarnego.

Kwestia względnej siły obu flot, tak pod kątem moralnym jak i materialnym, z konieczności przeniosła nas w czasy wybuchu Amerykańskiej Wojny o Niepodległość. Zanim jednak rozpocznie się ten wspomniany bój, należy jeszcze uzupełnić ogólne szacunki dotyczące całkowitej siły morskiej Anglii, które posiadamy, z braku bardziej dokładnych informacji, jedynie z oświadczenia wygłoszonego przez Pierwszego Lorda Admiralicji w Izbie Lordów w listopadzie 1777 r. – ledwie parę miesięcy przed rozpoczęciem wojny z Francją. W odpowiedzi na zarzut postawiony przez opozycję, dotyczący niewielkich rozmiarów floty operującej wówczas na Kanale, rzekł:

„Na dzień dzisiejszy posiadamy czterdzieści dwa okręty liniowe w służbie w Wielkiej Brytanii (nie licząc tych w służbie zagranicznej), z których trzydzieści pięć jest całkowicie obsadzonych i gotowych do wypłynięcia w morze w każdej chwili. [...] Nie wierzę, aby Francja czy Hiszpania była do nas źle nastawiona; lecz na podstawie tego, co zostało mi przez was przedłożone jestem upoważniony potwierdzić, że nasza marynarka jest bardzo silnym przeciwnikiem dla flot całego Domu Burbońskiego”5.

Należy jednak dodać, iż ten kuszący prospekt nie został zrealizowany przez Admirała Keppela, kiedy ten w marcu roku następnego otrzymał dowództwo i spojrzał na własną flotę „okiem marynarza”6; a w czerwcu wypłynął w morze jedynie z dwudziestoma okrętami.

Podejmując interesujący nas temat nie będziemy zagłębiać się w kwestie natury politycznej, które doprowadziły do oderwania się Stanów Zjednoczonych od Imperium Brytyjskiego. Poczyniono już uwagę, iż secesja ta była wynikiem błędnej polityki, jaką metropolie często prowadziły w stosunku do swych kolonii. Potrzeba było geniusza, aby dostrzec niesprawiedliwość dziejącą się w stosunku do Stanów Zjednoczonych a także siłę militarną, jaką ów kraj mógł w razie potrzeby zaprezentować. Jej przyczyny leżały w odległości kolonii od metropolii, ich wzajemnej bliskości położenia oraz samym charakterze kolonistów – głównie Anglików i Holendrów z pochodzenia – oraz ewentualnej wrogości Francji i Hiszpanii. Na nieszczęście dla Anglii ludzie najlepiej mogący poradzić sobie z zaistniałą sytuacją znajdowali się wówczas w mniejszości, jednocześnie nie piastując żadnych bardziej eksponowanych urzędów.

Wspomniano już wcześniej, że gdyby trzynaście kolonii było wyspami, Wielka Brytania tak ściśle odizolowałaby je, że bez wątpienia wcześniej czy później upadłyby one jedna po drugiej. Można dodać, że wąski pas terenu jaki wówczas zajmował cywilizowany człowiek a także sposób w jaki przecinały go ujścia rzek oraz rzeki zdatne do żeglugi praktycznie zredukowały warunki panujące na kontynencie północnoamerykańskim do tych charakterystycznych dla wysp. Wielkie połacie buntowniczego kraju nie były jeszcze dostatecznie rozległe by poszczególne kolonie zdołały przeciwstawić się Brytyjczykom samotnie, lecz na tyle duże, aby upadek choć jednej z nich stał się fatalną przyczyną upadku całej sprawy, o jaką walczono. Najlepszym przykładem będzie odcinek rzeki Hudson; w brytyjskim posiadaniu znalazła się od samego początku Zatoka Nowojorska a w dwa miesiące po ogłoszeniu Deklaracji Niepodległości, we wrześniu 1776 r. Brytyjczycy zajęli samo miasto Nowy Jork. Trudności w poruszaniu się w górę i w dół tegoż strumienia bez wątpienia stanowiły znacznie większe wyzwanie dla żaglowców aniżeli obecnie dla parowców; jednak wydaje się niemożliwe by aktywni i zdolni ludzie, którzy dzierżyli w rękach potęgę morską Anglii nie byli w stanie żeglować po rzece i Jeziorze Chaplain wraz ze swymi okrętami wojennymi oraz towarzyszącymi im galerami, aby wesprzeć dostatecznie dużą armię poruszającą się pomiędzy głównymi dopływami rzeki Hudson i wspomnianego wyżej jeziora, jednocześnie zapobiegając transportowi morskiemu pomiędzy Nową Anglią oraz Stanami na zachód od rzeki.

W 1777 r. Brytyjczycy próbowali osiągnąć ten cel przez wysłanie generała Burgoyne z terytorium Kanady, aby przebił się przez Jezioro Chaplain na rzekę Hudson. W tym samym czasie Sir Henry Clinton przesunął się z Nowego Jorku na północ wraz z trzema tysiącami żołnierzy i dotarł do West Point, skąd okrętami wysłał część swych sił w górę rzeki czterdzieści mil od Albany. Tutaj oficer dowodzący tym oddziałem dowiedział się, że Burgoyne skapitulował pod Saratogą i zmuszony był zawrócić; lecz co zrobił stojąc na czele oddziału wydzielonego z korpusu liczącego jedynie trzy tysiące ludzi równocześnie pokazuje, czego mógłby dokonać, gdyby system ten był lepiej rozwinięty. W trakcie opisanych działań głównodowodzący brytyjskimi siłami na obszarze Ameryki wykorzystał potęgę morską swego narodu do przerzucenia swej armii – czternastu tysięcy żołnierzy – z Nowego Jorku do Zatoki Chesapeake, tak aby zająć znajdującą się na tyłach wojsk kolonistów Filadelfię. Ten ekscentryczny manewr okazał się skuteczny i dzięki niemu osiągnięto zamierzony cel. Był on jednak zdeterminowany uwarunkowaniami politycznymi – miasto owo stanowiło bowiem siedzibę Kongresu – a nie względami wojskowymi, patrząc pod tym kątem pozostawał on w sprzeczności z właściwą polityką wojskową. Dlatego też wkrótce zdobycz ta została utracona, lecz okupiono ją tym bardziej drogo, gdyż w wyniku tej dywersji sił brytyjskich, pozostałe korpusy zostały rozmieszczone w ten sposób, że nie miały możliwości udzielenia sobie wzajemnego wsparcia, a kontrola linii wodnej rzeki Hudson została zaniechana. Podczas gdy Burgoyne, który prócz oddziałów pomocniczych miał pod swymi rozkazami siedem tysięcy regularnych żołnierzy posuwał się w górę rzeki w kierunku jej źródeł, kolejne czternaście tysięcy angielskich żołnierzy zostało wypartych z jej ujścia do Zatoki Chesapeake. Osiem tysięcy żołnierzy brytyjskich pozostałych w Nowym Jorku bądź w jego pobliżu znalazło się w szachu, gdyż ich ruchy skutecznie blokowała obecność amerykańskiej armii stacjonującej w New Jersey. Ten katastrofalny w skutkach krok został podjęty w sierpniu; w październiku odcięty i osaczony Burgoyne skapitulował. W maju następnego roku Anglicy ewakuowali Filadelfię, a po bolesnym i niebezpiecznym marszu przez New Jersey, ścigani przez armię Waszyngtona, powrócili do Nowego Jorku.

Skoncentrowanie angielskiej floty na wodach Chesapeake w połączeniu z wpłynięciem na Potomak angielskich fregat w 1814 r. ukazuje kolejny słaby punkt w łańcuchu kolonii amerykańskich; lecz nie był on, jak w przypadku rzeki Hudson czy Jeziora Champlain, linią, której oba końce znajdowały się całkowicie w posiadaniu wroga – z jednej strony w Kanadzie, a z drugiej na morzu.

Jeśli chodzi ogólnie o morską sztukę wojenną nie trzeba wyolbrzymiać faktów mówiąc, że koloniści nie mogli uzyskać przewagi nad flotą Wielkiej Brytanii i w konsekwencji zostali zmuszeni do opuszczenia morza, uciekając się wyłącznie do żeglugi uprawianej głównie przez korsarzy, która jednak przyniosła wiele szkód angielskiemu handlowi. Angielski marynista szacuje, że do końca 1778 r. amerykańscy korsarze zajęli niemal tysiąc statków handlowych wycenionych na około 2 000 000 £, twierdzi jednak, że amerykańskie straty były znacznie poważniejsze. I też powinny były być; ponieważ angielskie krążowniki miały zarówno lepsze wsparcie, a indywidualnie także były silniejsze, podczas gdy w przypadku Ameryki rozszerzenie jej wpływów handlowych było wynikiem mądrych decyzji krajowych polityków. Kiedy wybuchła wojna, handel amerykański był równie potężny co angielski w początkach stulecia.

Ciekawą informację na temat wielkości ówczesnej populacji żeglarzy w Ameryce Północnej można uzyskać z oświadczenia, jakie w parlamencie złożył Pierwszy Lord Admiralicji twierdząc, że „marynarka straciła osiemnaście tysięcy marynarzy zatrudnionych w ostatniej wojnie przez fakt utraty Ameryki”7 – nie była to jednak żadna istotna strata dla potęgi morskiej.

Przebieg działań wojennych na morzu, w wyniku którego Anglicy zajęli statki stron neutralnych biorących udział w handlu amerykańskim przyczynił się do wysuwania przez nie pretensji. Jednak taka prowokacja niekoniecznie musiała wzbudzić wrogość oraz nadzieje Francji. Dzień zapłaty i zemsty, cel polityki Choiseula, wydawał się bliski. W Paryżu omawiano, jaką taktykę należy przyjąć i jakie korzyści czerpać można z rewolty trzynastu kolonii. Zdecydowano, że należy udzielić im wsparcia, do czego wyznaczono Francuza o nazwisku Beaumarchais, dając mu do dyspozycji odpowiednią sumę pieniężną, aby założył Dom Handlowy, który zaopatrywałby kolonistów w zapasy potrzebne do prowadzenia wojny. Francja przeznaczyła na ten cel milion franków, do czego Hiszpania dodała takąż samą sumę, a Beaumarchais otrzymał pozwolenie od rządu na zakup uzbrojenia. W międzyczasie goszczono agentów ze Stanów Zjednoczonych, a francuscy oficerowie przechodzili na ich usługi niemal bez przeszkód. Dom Handlowy Beaumarchaisa został ustanowiony w 1776 r.; w grudniu tego roku Benjamin Franklin wylądował we Francji a w maju 1777 r. Lafayette przybył do Ameryki. W międzyczasie przygotowania do wojny, a szczególnie do wojny na morzu, znacznie przyśpieszano; liczebność marynarki stale zwiększała się, podjęto także działania by zagrozić Anglii inwazją na Kanale, lecz prawdziwym teatrem działań wojennych miały stać się kolonie. Na tych obszarach Francja przypominała człowieka, który ma niewiele do stracenia. Pozbawiona Kanady, miała wszelkie powody, aby wierzyć, iż ponowna wojna w której Europa pozostałaby neutralna, a za sojuszników miałaby Amerykanów, nie obrabowałaby jej z posiadanych przez nią wysp. Uznając, że Amerykanie, którzy niecałe dwadzieścia lat wcześniej nalegali na podbój Kanady, nie zgodzą się na to, by mogła ją odzyskać ogłosiła, że nie żywi takich pretensji, lecz pragnie w nadchodzącej wojnie wzbogacić się o tereny w Indiach Zachodnich, jakie były w posiadaniu Anglików, a które w ten właśnie sposób będzie mogła przejąć. Pozycja Hiszpanii wyglądała inaczej. Pałała nienawiścią do Anglii, pragnęła odzyskać Gibraltar, Minorkę i Jamajkę – które stanowić mogły fundamenty jej potęgi morskiej – a jednocześnie miała świadomość, że zwycięski bunt angielskich kolonistów przeciw niezrównanej potędze morskiej metropolii stanowić może niebezpieczny przykład dla jej własnych, rozległych posiadłości kolonialnych, z których rokrocznie czerpała tak wielkie subsydia. Jeśli Anglia wraz ze swoją marynarką zawiedzie, co sama Hiszpania będzie mogła osiągnąć? W rozdziale wstępnym wyszczególniono, iż przychód swój rząd Hiszpanii czerpał nie z podatków dobrze prosperującego kraju lecz z wąskiego strumienia złota zdążającego do metropolii na kilku okrętach wiozących skarby, wyładowanych łupami z kolonii. Hiszpania miała więc bardzo wiele zarówno do stracenia jak i do zyskania. Nadal prawdą było, tak jak w roku 1760, że stanowiła ona potęgę nad którą Anglia posiadała ogromną przewagę. Mimo wszystko istniejące krzywdy i urazy, a także dynastyczne sympatie kierowały biegiem wypadków. Hiszpania niepostrzeżenie weszła na wrogi Anglii kurs, na którym znajdowała się już Francja.

Wieści o kapitulacji Burgoyne’a stanowiły tutaj iskrę zapalną. Francja miała świadomość, jaką wartość mają sojusznicy w postaci Amerykanów. Oczekiwała więc, że znajdzie w nich cennych pomocników przy realizacji planu zemsty; lecz teraz wydawało się, że Amerykanie nawet sami będą w stanie obronić się i odrzucić oferowany przez nią sojusz. Nowiny dotarły do Europy dnia 2 grudnia 1777 r.; natomiast 16 tegoż miesiąca francuski minister spraw zagranicznych poinformował delegatów Kongresu, że król jest gotów, by zawrzeć z nimi zarówno traktat handlowy jak i sojusz o charakterze defensywnym. Prędkość z jaką dobito targu sugeruje, że Francja była zdecydowana; a traktat tak brzemienny w skutkach został podpisany dnia 6 lutego 1778 r.

Nie musimy podawać szczegółowych warunków traktatu; lecz istotne jest – po pierwsze, że wyraźne zrzeczenie się przez Francję pretensji do Kanady i Nowej Szkocji zwiastowało teorię polityczną znaną jako doktryna Monroe, która w swych założeniach wymaga adekwatnej siły morskiej; po drugie, że sojusz z Francją a także z Hiszpanią przyniósł Ameryce to, czego przede wszystkim potrzebowała – potęgę morską, która teraz mierzyć mogła się z angielską. Duma amerykańska nie pozwoli przyznać, że bez angielsko-francuskiej rywalizacji na morzu wyspiarze nie byliby w stanie opanować Atlantyku. Nie odcinajmy więc gałęzi, na której siedzimy, ani nie wypierajmy się tego, co nasi ojcowie czuli w godzinie próby.

Zanim kontynuować będziemy historię tej wojny morskiej, powinniśmy zrelacjonować, jak kształtowała się sytuacja militarna w różnych częściach świata.

Trzy cechy różniące ją od tej jaka miała miejsce w początkach Wojny Siedmioletniej, w 1756 r. są następujące:

(1) wrogi stosunek Ameryki do Anglii;

(2) wczesne pojawienie się Hiszpanii jako sojusznika Francji; oraz

(3) neutralność innych państw kontynentalnych, dzięki czemu Francja całą swoją uwagę poświęcić mogła innym kwestiom.

W Północnej Ameryce Amerykanie od dwóch już lat trzymali się mocno w Bostonie. Narragansett Bay oraz Rhode Island okupowane były przez Anglików, którzy także znajdowali się w posiadaniu Nowego Jorku i Filadelfii. Zatoka Chesapeake wraz z wejściem do niej, nie posiadając silnych portów, znajdowała się w posiadaniu jakiejkolwiek floty, która się tam znalazła. Na Południu, od czasów przeprowadzenia nieudanego ataku na Charlestown w 1776 r. Anglicy nie wykonali żadnego istotnego ruchu; aż do wypowiedzenia wojny przez Francję główne wydarzenia rozgrywały się na północ od Chesapeake (od Baltimore). Z drugiej strony w Kanadzie Amerykanie ponieśli porażkę, tak więc jej terytorium stanowiło dla Anglików silną bazę aż do końca wojny.

W Europie najistotniejszym elementem, jaki należy odnotować, jest stan gotowości marynarki francuskiej, a także do pewnego stopnia hiszpańskiej, zwłaszcza w porównaniu z wojnami wcześniejszymi. Anglia w całości opierała się na defensywie i nie posiadała żadnych sojuszników; podczas gdy celem królów burbońskich było zajęcie Gibraltaru i Port Mahon a także inwazja na wybrzeże Anglii. Za dwoma pierwszymi projektami wyraźnie optowała Hiszpania, ostatni zaś okazał się być wyjątkowo drogi Francji. Owa rozbieżność okazała się być fatalna w skutkach dla tej morskiej koalicji. W rozdziale wstępnym poczyniono aluzję do kwestii strategicznej, jaką poruszały obie linie polityczne.

W Indiach Zachodnich siły dwóch walczących stron na lądzie były sobie niemal równe, choć w rzeczywistości nie powinno było tak być. Zarówno Francja jak i Anglia posiadały silne przyczółki na Wyspach Nawietrznych – pierwszy z tych krajów posiadał Martynikę, drugi zaś Barbados. Należy odnotować, że położenie tej drugiej wyspy, leżącej na zachód od pozostałych z tej grupy, posiadało wyjątkową wartość strategiczną w epoce żagla, jako, że działania bojowe ograniczały się wówczas niemal wyłącznie do okolic Małych Antyli. Tutaj, w początkach konfliktu angielska wyspa Dominika leżała pomiędzy francuską Martyniką oraz Gwadelupą; tym samym otoczono ją i przejęto. Na południe od Martyniki leżała St. Lucia, kolonia francuska. Jej silny port, znany jako Gros Hot Bay, był doskonałym miejscem do obserwacji postępów marynarki francuskiej w Fort Royal na Martynice. Anglicy zajęli więc wyspę i z tej bezpiecznej przystani Rodney obserwował i ścigał francuską flotę przed słynną akcją z 1782 r. Wyspy znajdujące się na południu tego archipelagu nie miały już tak doniosłego znaczenia militarnego. Na większych wyspach Hiszpania powinna była uzyskać nad Anglią przewagę, mając w swym ręku Kubę, Portoryko. Francuzi posiadali także Haiti, podczas gdy z kolei Anglicy kontrolowali jedynie Jamajkę. Mimo to Hiszpania nie liczyła na nic innego prócz własnej przewagi; a Anglia była zajęta na innych obszarach, więc nawet nie mogła przypuścić w tym rejonie ataku. Jedynym miejscem w Ameryce, gdzie hiszpański oręż był faktycznie odczuwalny, był wielki obszar rozciągający się na wschód od rzeki Mississippi, znany wówczas pod nazwą Florydy, który w owym czasie należał do Anglików i nie dołączył do buntu trzynastu kolonii.

W Indiach Wschodnich Francja odzyskała swe posterunki na mocy pokoju z 1763 r., lecz polityczna dominacja Anglików w Bengalu nie pozwoliła francuzom na rozciągnięcie swych wpływów w jakiejkolwiek innej części Indyjskiego Półwyspu. W następnych latach Anglicy za to rozszerzyli własne wpływy, a sprzyjali im reprezentanci w osobach Clive’a i Warrena Hastingsa. Niemniej jednak kiedy wybuchła wojna na południu półwyspu wystąpili przeciw nim miejscowi wrogowie, zarówno na wschodzie jak i na zachodzie, dając tym samym Francji wspaniałą możliwość odzyskania wydawałoby się bezpowrotnie utraconych już wpływów; lecz ani francuski rząd ani lud nie wykorzystał możliwości, jakie niósł ze sobą ten rozległy region. Inaczej było w przypadku Anglii. Tego samego dnia, kiedy wieści o wybuchu wojny dotarły do Kalkuty, 7 lipca 1778 r., Hastings wysłał gubernatorowi Madrasu rozkazy do ataku na Pondicherry, a sam zajął Chandernagore. W rejonie tym siły morskie każdej ze stron nie były znaczne; lecz francuski komodor, po krótkich działaniach, opuścił Pondicherry, które otoczone od strony lądu i morza poddało się po 27 dniowym oblężeniu. Następnego roku w marcu Mahé, ostatnia francuska osada, upadła a francuska flaga ponownie zniknęła Półwyspu Indyjskiego; w międzyczasie przybyła silna angielska eskadra składająca się z sześciu okrętów liniowych pod admirałem Hughesem. Nieobecność jakiejkolwiek podobnego formatu siły francuskiej spowodowała, że cała kontrola morza w tym rejonie przypadła w udziale Anglikom, aż do przybycia Suffrena niemal trzy lata później. W tym samym czasie Holandia została wciągnięta w wojnę, a jej posterunki – Negapatam na wybrzeżu Koromandel, a także bardzo ważny port Trincomalee na Cejlonie, zostały zajęte; ten ostatni w styczniu 1782 r., przez połączone siły brytyjskiej armii i marynarki. W ten właśnie sposób sytuacja w owym czasie prezentowała się w Hindustanie. Przybycie Suffrena, zaledwie miesiąc później, przekształciło nominalną wojnę w desperacką i krwawą rywalizację. Suffren dysponował zdecydowanie silniejszą eskadrą, lecz brak było portów francuskich czy choćby nawet sprzymierzonych, na których mógłby oprzeć swe działania przeciwko Anglikom.

Z tych czterech teatrów działań wojennych dwa – Ameryka Północna oraz Indie Zachodnie – jak można spodziewać się z powodu ich bliskości, bezpośrednio oddziaływały na siebie. Nie jest to tak oczywistą sprawą jeśli chodzi o walki toczące się w Europie i Indiach. Narracja więc przejść musi na trzy poziomy, które do pewnego stopnia mogą być rozpatrywane oddzielnie. Po omówieniu każdego z nich przejdziemy następnie do wskazania wzajemnych wpływów razem z użytecznymi wnioskami na przyszłość zebranymi na podstawie porażek i zwycięstw oraz z roli, jaką odegrała potęga morska.

Dnia 13 marca 1778 r. francuski ambasador w Londynie powiadomił rząd angielski, że Francja uznała niepodległość Stanów Zjednoczonych, a także zawarła z nimi traktat handlowy oraz sojusz defensywny. Anglia od razu zareagowała odwołaniem swego ambasadora; lecz choć wojna majaczyła na horyzoncie a Anglia znajdowała się na mniej korzystnej pozycji, król Hiszpanii zaoferował siebie w roli mediatora, a Francja opóźniła swój atak, co nie było rozsądnym posunięciem. W czerwcu admirał Keppel pożeglował z Portsmouth wraz z dwudziestoma okrętami. Napotykając dwie francuskie fregaty otworzył ogień, co też formalnie rozpoczęło wojnę. Z przechowywanych na nich dokumentów dowiedział się, że trzydzieści dwa francuskie okręty stacjonowały w Breście. Bezzwłocznie powrócił więc po posiłki. Ponownie żeglując, tym razem z trzydziestoma okrętami, napotkał flotę francuską pod D’Orvilliersem, znajdującą się na zachód od wyspy Ushant8. Dnia 27 lipca stoczono pierwszą bitwę morską tej wojny, powszechnie określaną jako bitwa pod Ushant.

Owa bitwa, w której po każdej ze stron walczyło po trzydzieści okrętów liniowych, nie była rozstrzygająca. Żadnego okrętu nie zajęto ani nie zatopiono; obie floty, po rozdzieleniu się, powróciły do swoich portów. Mimo to zyskała ona znaczny rozgłos w Anglii, gdzie powszechnie potępiano jej wynik, wskutek czego nastąpiła fala kontrowersji zarówno w polityce jak i w marynarce. Admirał i oficer zajmujący trzecią pozycję w łańcuchu dowodzenia należeli do odmiennych partii politycznych; czynili sobie wzajemnie zarzuty a obrady sądu wojennego podzieliły naród na zwolenników jednego bądź drugiego. Sympatie zarówno opinii publicznej jak i marynarki sprzyjała głównodowodzącemu, Keppelowi.

Pod względem taktycznym owa bitwa prezentuje pewne interesujące cechy a także odnosi się do jednej kwestii, która żywa jest do dnia dzisiejszego. Keppel znajdował się na zawietrznej i pragnął wymusić na przeciwniku akcję; aby cel ten osiągnąć nadał sygnał ogólnego pościgu na nawietrzną tak, aby jego najszybszy okręt mógł wyprzedzić wolniejsze należące do wroga. Biorąc pod uwagę równą początkową prędkość obydwu flot, postąpił logicznie. D’Orvilliers na nawietrznej nie miał zamiaru walczyć, chyba że na podyktowanych przez siebie warunkach. Tak jak to często bywa, flota działająca w sposób ofensywny, dała mu szansę. O świcie 27 lipca obie floty znajdowały się na kursie na port, kierując się na zachód, północny zachód z łagodną, południowo-zachodnią bryzą (Plansza IX, A, A, A)9. Angielska straż tylna (R) przeszła na zawietrzną, a Keppel w konsekwencji dał sygnał sześciu wchodzącym w jej skład okrętom, by przeszły na nawietrzną i tym samym zajęły lepszą pozycję, by móc wesprzeć główne ugrupowanie, jeśli włączyłoby się ono do działań. D’Orvilliers dostrzegł ten manewr i zinterpretował go jako intencję do ataku na jego ariergardę z użyciem znacznie większych sił. Dwie floty były wówczas oddalone od siebie o sześć-osiem mil (około 11-14 km), zebrał swoją flotę (Francuzi A do B), utracił teren na zawietrznej lecz jednocześnie zbliżył się do wroga i był w stanie lepiej kontrolować jego ruchy (Pozycje B, B, B). Wraz z końcem tego manewru wiatr zmienił się na południowy, tym razem sprzyjając Anglikom; więc Keppel, zamiast ruszyć się z miejsca, stał jeszcze przez pół godziny (Anglicy B do C), a następnie obrał kurs w ślad za Francuzami. Potwierdziło to podejrzenia D’Orvilliersa, a ponieważ wiatr sprzyjający Anglikom tego ranka teraz ponownie począł wiać na zachód, pozwalając im zasadzić się na francuską straż tylną, zebrał on flotę razem (B do C), tym samym gromadząc resztę, aby mogła udzielić ariergardzie pomocy. Z kolei ariergarda stała się teraz strażą przednią i przeciwdziałała, aby Keppel nie skoncentrował swych sił i nie przypuścił ataku. Tym samym dwie floty minęły się na przeciwnych kursach (C), wymieniając nieskuteczne salwy burtowe, Francuzi bez przeszkód przepłynęli na nawietrzną, mając możliwość ataku, lecz nie skorzystali z niej. D’Orvilliers nadał wówczas sygnał swej straży przedniej, która wcześniej pełniła rolę ariergardy, by stanęła na zawietrznej od angielskiej straży tylnej, która z kolei znajdowała się na zawietrznej od jego (s. 352) głównego ugrupowania, samemu mając zamiar pozostać na nawietrznej i w ten sposób zaatakować po obu stronach; lecz dowódca tego ugrupowania, książę błękitnej krwi, nie posłuchał jego rozkazu, tym samym tracąc ewentualną przewagę. Anglicy także próbowali tego samego manewru. Admirał straży przedniej wraz z kilkoma podległymi mu okrętami obrał kurs, gdy tylko znalazł się poza zasięgiem ognia (D)10 , i stanął za francuską ariergardą; lecz z powodu szkód poczynionych w takielunku większa część jego okrętów nie mogła zmienić kursu. Francuzi stali teraz na zawietrznej i ponownie uformowali szyk, lecz Anglicy nie mieli korzystnych warunków, by zaatakować. Tak też zakończyła się bitwa.

Wspomniano już, że ta nierozstrzygająca potyczka cechowała się także pewnymi ciekawymi kwestiami. Jedna z nich mówi, że postępowanie Keppela było całkowicie usprawiedliwione, co stwierdził zresztą pod przysięgą przed sądem wojennym, jeden z najbardziej dystyngowanych admirałów, jakich wydała Anglia – Sir John Jervis, który dowodził wówczas jednym z okrętów tej floty. Nie wydaje się, aby Keppel mógł zrobić coś więcej; lecz jego brak pojmowania kwestii taktycznych prezentuje ciekawa uwaga poczyniona przez niego w trakcie własnej obrony. „Jeśli francuski admirał rzeczywiście pragnął wszcząć działania”, mówi, „rozumiem, że w takim wypadku nigdy nie nakazałby obrać swej flocie przeciwnego kursu do tego, na którym zbliżali się Brytyjczycy”. Owa uwaga może wypływać jedynie z ignorancji czy lekceważenia niebezpieczeństwa, na które francuska ariergarda byłaby narażona, i jest tym bardziej osobliwa, ponieważ sam rzekł, iż Anglicy sami do tego zmierzali. Pomysł Keppela wydaje się opierać na tym, że Francuzi powinni byli poczekać aż sam stanie w linii i następnie ruszyć w jego kierunku, okręt w okręt, co dla niego stanowiło starą, dobrą szkołę; D’Orvilliers był jednak zbyt doświadczony, by podjąć taką akcję.

Porażka Diuka de Chartres11, dowodzącego francuską awangardą w trakcie prowadzenia ostrzału, niezależnie czy jego zachowanie wynikało z niezrozumienia rozkazu czy też było wynikiem wobec niego sprzeciwu, podnosi kwestię, nad którą jeszcze toczą się dyskusje, odnośnie właściwej pozycji zajmowanej przez głównodowodzącego flotą w czasie bitwy. Gdyby D’Orvilliers znajdował się w straży przedniej, mógłby ubezpieczyć manewr, który pragnął wykonać. Z centrum admirał widzieć może jednocześnie wszystkie krańce swej floty bądź też nie, zależnie od okoliczności. Stojąc na czele wymusza swe rozkazy dając przykład pozostałym. Francuzi pod koniec wojny rozwiązali tę istotną kwestię, usuwając go z linii i umieszczając na pokładzie fregaty, gdyż w ten sposób znacznie lepiej mógł obserwować ruchy własnej floty oraz posunięcia wroga, nie będąc jednocześnie zaślepiony dymem czy też rozkojarzonym z powodu wydarzeń na pokładzie własnego okrętu, a także aby nadawane przez niego sygnały były znacznie lepiej widoczne12. Ta pozycja, przypominająca nieco tę, jaką na brzegu zajmuje generał, oddalony od ryzyka związanego z walką, przyjęta została także przez Lorda Howe’a w 1778 r.; lecz zarówno on jak i później Francuzi zarzucili ją. Nelson pod Trafalgarem na koniec swej kariery sam dowodził własną kolumną; lecz można wątpić, czy kierował się innymi motywami niż zapał do walki. Dwa inne wielkie ataki, podczas których był głównodowodzącym, były skierowane przeciw okrętom stojącym na kotwicy, i w żadnym z nich nie zajął pozycji na czele kolumny; a ponieważ jego wiedza na temat terenu nie była doskonała, wiodący okręt znajdował się jednocześnie w największym niebezpieczeństwie stanięcia na mieliźnie. Powszechna praktyka stosowana w czasach gdy bitwy rozstrzygał ogień salw burtowych oddawanych z okrętów żaglowych, za wyjątkiem sytuacji, kiedy zarządzano ogólny pościg, mówiła, że admirał powinien znajdować się w centrum linii. Odejście od tego zwyczaju zarówno ze strony Nelsona jak i Collingwooda – każdy z nich prowadził swą kolumnę pod Trafalgarem – być może miało swoje uzasadnienie, a zwykły człowiek raczej nie będzie chciał krytykować najzdolniejszych oficerów. Niebezpieczeństwo, na które wystawieni zostali dwaj starsi oficerowie floty, którzy posiadali tak wielką odpowiedzialność, jest oczywiste; i gdyby przydarzyło im się jakieś poważniejsze nieszczęście czy też czołom ich kolumn, ich brak stałby się z pewnością bardzo odczuwalny. Ponieważ ich rola jako admirałów została prędko zredukowana z powodu chaosu panującego w czasie bitwy, nie pozostawili oni tym, którzy przybyli po nich, żadnych wskazówek czy kontroli poza danym przez nich genialnym przykładem odwagi. Francuski admirał zauważył, iż szczególny efekt, jaki przyniósł atak zastosowany pod Trafalgarem – dwie kolumny ściągające na linię pod odpowiednim kątem – miał poświęcić czoła kolumn, jednocześnie robiąc dwa wyłomy w linii wroga. Jak dotąd z sukcesem; poświęcenie było warte swej ceny; a do tych wyłomów podpłynęły okręty znajdujące się z tyłu każdej z kolumn, niemal nie zmęczone walką, w rzeczywistości formując rezerwę, która opadła na rozpierzchłe okręty nieprzyjaciela po każdej stronie wyłomów. Teraz ów pomysł, opierający się na rezerwie, zainspirował głównodowodzącego. Rozmiar jego okrętu skazywał go na pozostanie w szyku; lecz nie byłoby rozsądne, aby admirał każdej z kolumn przebywał razem ze swoją rezerwą, trzymając w swym ręku siłę, którą mógł skierować tam, gdzie wymagała tego konieczność sytuacji, czyniąc z niego prawdziwego dowódcę oraz osławiając jego nazwisko. Trudność ustanowienia systemu sygnałów czy lekkich łodzi meldunkowych, które mogły zająć miejsce pomocników czy posłańców generała, połączona z faktem, iż okręty nie mogą stać w miejscu, podobnie jak wojska lądowe, czekając na rozkazy, lecz muszą mieć odpowiednią prędkość manewrową, wyklucza pomysł, aby admirał floty mógł przebywać na lekkiej jednostce pływającej. Postępując w ten sposób staje się wyłącznie widzem całego spektaklu; a znajdując się na najpotężniejszym okręcie w całej flocie daje przykład, a jeśli jego okręt znajduje się w rezerwie, admirał do ostatniej chwili posiada w swych rękach odpowiednią siłę dowodzenia. „Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”; jeśli admirał nie może, patrząc z punktu widzenia warunków sztuki morskiej, zająć spokojnej i dobrej do obserwacji pozycji, podobnie jak generał na brzegu, niech jego rola pozostanie zabezpieczona jak najdłużej. Praktyka stosowana przez Farraguta po Nowym Orleanie i Vicksburgu, w późniejszej jego karierze, kiedy wydawać by się mogło, że nabyte doświadczenie zdeterminowało podejmowane przez niego decyzje, polegała na osobistym objęciu dowodzenia. Wiadomo jest, że bardzo niechętnie, za namową rozmaitych oficerów, nie postąpił zgodnie z własnymi poglądami pod Mobile aż do tego stopnia, że zajął drugie miejsce, a następnie bez przeszkód wyraził żal, iż postąpił właśnie w ten sposób. Można jednak kwestionować, czy charakter wszystkich działań, w których dowodził Farragut, był jakiś szczególny, wyróżniający je spośród bitew w ścisłym znaczeniu tego terminu. Pod Nowym Orleanem, pod Vicksburgiem, pod Port Hudson oraz pod Mobile jego zadaniem nie było nawiązanie walki lecz sforsowanie fortyfikacji, których flota pokonać nie mogła; a miało się to odbyć w rejonach dobrze mu znanych, w przeciwieństwie do Nelsona. Tym samym na głównodowodzącym spoczywał obowiązek przywództwa – w znaczeniu zarówno dosłownym jak i militarnym. Dowodząc nie tylko wskazywał flocie bezpieczną drogę, lecz ciągnąc stale przed dymem wystrzałów był w stanie lepiej dostrzec oraz ocenić szlak znajdujący się przed nim oraz przyjąć odpowiedzialność za obrany przez siebie kurs. Być może powszechnie nie zauważono, że pod Mobile dowódcy nie jednej lecz obu kolumn w krytycznym momencie zawahali się i zwątpili w skuteczność działań admirała; nie dlatego, iż go nie rozumieli lecz ponieważ okoliczności wydawały im się inne niż te, jakie brał on pod uwagę. Nie tylko Aden na „Brooklynie” lecz także Craven na „Tecumseh” oddalili się i nie obrali nakazanego im kursu, co przyniosło katastrofalne rezultaty. Nie musimy potępiać żadnego z tych kapitanów; lecz narzucający się sam wniosek stanowi, iż Farragut miał rację, iż człowiek, który sam obarczony jest najwyższą odpowiedzialnością powinien, w warunkach bitwy, znajdować się na przedzie. I tutaj poczynić musimy uwagę, iż w takich krytycznych momentach jedynie największe umysły, kiedy wkradają się w nie wątpliwości, nie zrzucą całej odpowiedzialności za podejmowanie decyzji na swego zwierzchnika, choć w danym przypadku wahanie czy zwłoka może okazać się fatalna w skutkach. Człowiek będący aktywnym wodzem działałby w sposób inteligentny, lecz jako podwładny będzie opierać się. Rzadko kto będzie naśladował działania Nelsona pod St. Vincent, co silnie potwierdza także fakt, że Collingwood natychmiast znalazł się tego dnia na tyłach i nie naśladował działań zwierzchnika zanim nie otrzymał sygnału nadanego przez głównodowodzącego; lecz po otrzymaniu sygnału szczególnie wyróżnił się zarówno trzeźwym osądem jak i śmiałością13. Biorąc te wszystkie elementy pod uwagę musimy zmodyfikować postulat, aby admirał znajdował się wraz ze swą rezerwą. Łatwość oraz szybkość z jaką flota parowców może zmienić formację sprawiają, że może być ona zagrożona nawet w momencie uderzenia, jakimś innym manewrem zastosowanym przez przeciwnika; jaka wówczas pozycja byłaby najlepsza dla admirała? Bez wątpienia w tej części własnego szyku, gdzie najszybciej i najsprawniej mógłby pilotować swe okręty w innym kierunku czy szyku, dzięki czemu byłby w stanie dostosować się do zmieniających się warunków. Wydawałoby się, że w walce morskiej znaleźć możemy dwa najistotniejsze momenty; jeden który determinuje metodę ataku głównego, drugi zbiera i kieruje wysiłkami rezerwy. Jeśli pierwszy z nich jest ważniejszy, to być może drugi wymaga wyższych zdolności; ponieważ w przypadku pierwszego można i powinno się postępować zgodnie z wcześniej ustalonym planem, z kolei w przypadku drugiego potrzeba ciągłej modyfikacji, by przezwyciężyć nieprzewidziane trudności. Warunki panujące czasie bitew morskich w przyszłości będą obejmować jeden element, którego pozbawione są bitwy prowadzone na lądzie – ekstremalnej szybkości zmian w przebiegu spotkań oraz szyków. Niezależnie od tego, czy żołnierze transportowani będą na pole bitwy przy użyciu pary, na miejscu jednak walczyć będą pieszo bądź też konno zgodnie z ustalonym wcześniej planem, co pozwoli głównodowodzącemu zyskać czas potrzebny na modyfikację swych wcześniejszych decyzji, w przypadku ewentualnej zmiany koncepcji ataku wprowadzonej w międzyczasie przez wroga. Z drugiej strony flota stosunkowo mała liczebnie i składająca się ze ściśle określonych jednostek może rozważać istotną zmianę taktyki, której nie da się w żaden sposób przewidzieć przed jej wprowadzeniem w życie, co z kolei zajmie tylko parę minut czasu. Tak dalece, jak owe uwagi oparte są na solidnych podstawach, ukazują potrzebę istnienia zastępcy głównodowodzącego wykazującego biegłość nie tylko w planach lecz także znającego wiodące reguły, którymi kieruje się w czasie działań jego dowódca – potrzeba dostatecznie wyraźna i wywodząca się z faktu, że dwa krańce szyku bojowego mogą z konieczności znajdować się w znacznym oddaleniu od siebie a duch przywódcy musi docierać do każdego z tych krańców. Ponieważ nie może znajdować się tam osobiście, najlepiej jest posiadać skutecznego zastępcę na jednym z krańców. Odnośnie pozycji zajmowanej przez Nelsona pod Trafalgarem, wspomnianej na początku tej dyskusji, trzeba zauważyć, że „Victory” nie robił nic, czego nie mógł uczynić żaden inny okręt oraz że lekkość wiatru zapobiegała jakiejkolwiek gwałtownej zmianie w szyku nieprzyjaciela. Ogromne ryzyko, jakiego podjął się admirał, którego okręt skupił na sobie ogień linii wroga, i który doprowadził kilku kapitanów do błagań o zmianę szyku, zostało potępione na długo wcześniej, zanim uczynił to sam Nelson w jednym z listów napisanych już po bitwie na Nilu:

„Sądzę, że gdyby zadowoliło to samego Boga, to nie zostałbym ranny, ani żadna łódź nie uszłaby, żeby głosić to, co zaszło; lecz nie wierzę też, aby choć pojedynczy człowiek we flocie był temu winny. [...] Chcę tylko rzec, iż jeśli moje doświadczenie mogłoby kierować tymi wszystkimi ludźmi, to istniały wszelkie przesłanki, że sam Potężny Bóg dalej błogosławiłby moim przedsięwzięciom”, etc.14.

Jednocześnie niezależnie od wygłoszonej opinii opartej na doświadczeniu, sam zajął najbardziej narażoną na atak pozycję walcząc pod Trafalgarem. Po stracie przywódcy wydarzyła się rzecz osobliwa. Collingwood natychmiast, słusznie czy też niesłusznie, zmienił rozkazy Nelsona, jakie ten nakazał ostatnim tchem: „Kotwica! Hardy, stań na kotwicy!” rzekł umierający wódz. „Kotwica!” krzyczał Collingwood. „To ostatnia rzecz, o której powinienem był pomyśleć”.

1 Troude: Batailles Navales.

2 Mahon: History of England.

3 Lapeyrouse-Bonfils, t. iii, s. 5.

4 Troude, t. ii, ss. 3-5. Inne, podobne cytaty autorów francuskich patrz ante, strony 77, 80, 81.

5 Mahon: History of England; Gentleman’s Magazine, 1777, s. 553.

6 Keppel’s Defence.

7 Annual Register, 1778, s. 201.

8 Fr. Ouessant [J.P.].

9 Owa plansza nie ukazuje jedynie charakterystycznych faz bitwy, następujących po sobie a jednocześnie odpowiednio wydzielonych, lecz tym razem podjęto próbę ciągłego ukazania serii manewrów oraz torów, na których znajdowały się floty kiedy wreszcie nawiązały ze sobą kontakt (od A do C). Ponieważ bitwapolegała niemal wyłącznie na przepłynięciu obok siebie obydwu flot poruszających się równolegle w przeciwnych kierunkach, co stanowi spotkanie prawie zawsze nierozstrzygające i bezowocne, to głównie interesować będziemy się wcześniejszymi manewrami w spotkaniu, którego historyczna waga wynika z przyczyn innych aniżeli te natury taktycznej.

10 Pozycja D, wydzielona od reszty planu, ukazuje zakończenie przepływania obok siebie, które rozpoczęło się w punkcie C. Nie można było przedstawić tego podając inne tory okrętów, gdyż wywołałoby to zamieszanie.

11 Później Duc d’Orleans; Philipe Égalité Francuskiej Rewolucji oraz ojciec Ludwika Filipa.

12 Schwytanie francuskiego głównodowodzącego na pokładzie jego okrętu flagowego w bitwie toczącej się 12 kwietnia 1782 r. stanowiło jeden z motywów przyjęcia przez niego tego nowego porządku.

13 Owo zajście miało miejsce po pościgu Rodney’a za De Grassem w kwietniu 1782 r. Ukazuje ono, jak dalece posunięta może być subordynacja. Hood był jednym z najlepszych brytyjskich oficerów; autor nie podejmuje się krytyki jego postępowania. W owym czasie znajdował się on parę mil od Rodney’a. „Odseparowany okręt francuski w N.W., łapiąc bryzę w tym samym czasie co nasze ugrupowanie znajdujące się w awangardzie, śmiało stanął przeciw zbliżającym się okrętom brytyjskim; był to jedyny sposób, żeby ponownie skoncentrowali oni swą flotę, wówczas na nawietrznej. Był on tak bezczelny, że zmusił „Alfreda”, okręt najbardziej wysunięty na przedzie ugrupowania Sir Samuela Hooda, do wystąpienia z szyku. Wszystkie oczy zwrócone były w stronę śmiałego Francuza oprócz tych, które usilnie wpatrywały się w głównodowodzącego, aby nadał sygnał do rozpoczęcia walki, lecz on, ponieważ prawdopodobnie nie przypuszczał, iż ten śmiały okręt może należeć do wroga, nie wydał tak gorączkowo oczekiwanego sygnału i tym samym żadne działo nie wystrzeliło. Wspomnieliśmy o tym, żeby pokazać poziom dyscypliny na pokładzie okrętów składających się na dywizję Sir Samuela Hooda oraz fakt, że on sam, choć drugi w łańcuchu dowodzenia, nie oddałby żadnego strzału zanim nie nakazałby mu tego głównodowodzący. Gdyby wystrzelił, byłby także odpowiedzialny za przedwczesne rozpoczęcie działań i tym samym za cały wynik bitwy’” (White’s Naval Researches, s. 97).

Hood mógł znajdować się pod wpływem poczynań Rodney’a, który wolał czekać, zanim wdał się w walkę z siłą mniejszą od własnej i z której inicjatywy nie był zadowolony. Stosunki tych dwóch wydają się być napięte.

14 Sir N.H. Nicholas: Despatches and Letters of Lord Nelson.

ROZDZIAŁ XWOJNA MORSKA W AMERYCE I W INDIACH ZACHODNICH, 1778-1781. – JEJ WPŁYW NA PRZEBIEG AMERYKAŃSKIEJ WOJNY O NIEPODLEGŁOŚĆ. DZIAŁANIA FLOT W POBLIŻU GRENADY, DOMINIKI I ZATOKI CHESAPEAKE

Dnia 15 kwietnia 1778 r. admirał Hrabia D’Estaing pożeglował z Tulonu w kierunku kontynentu amerykańskiego, mając pod sobą dwanaście okrętów liniowych oraz pięć fregat. Wraz z nim popłynął także pasażer w osobie ministra akredytowanego przez Kongres, który otrzymał instrukcje, aby odmówić wszystkim prośbom o subsydia, a także unikać wyraźnego zaangażowania się w kwestie podboju Kanady oraz innych posiadłości brytyjskich. „Gabinet Wersalski”, pisze historyk francuski, „bynajmniej nie wykazywał współczucia, że Stany Zjednoczone posiadały w swym pobliżu źródło niepokojów, które mogło sprawić, że wreszcie odczułyby one wartość sojuszu z Francją”1. Zdając sobie sprawę z przychylności Francuzów, Amerykanie mieli także świadomość, że rząd francuski posiadał także własne interesy i właśnie nimi się kierował, co było przecież jego obowiązkiem.

Postępy D’Estainga były bardzo wolne. Mówiono, iż zmarnował on wiele czasu na szkolenie i musztrowanie swych ludzi, które okazało się bezużyteczne. Jakkolwiek dotarł do punktu docelowego, Zatoki Delaware, dopiero dnia 8 lipca – płynął łącznie dwanaście tygodni, z których cztery spędził na dotarciu na Atlantyk. Rząd angielski wiedział o jego zamiarach; i w rzeczywistości, gdy tylko brytyjski ambasador w Paryżu został odwołany, do Ameryki wysłano rozkazy, by ewakuować Filadelfię i skoncentrować się na Nowym Jorku. Na szczęście dla nich ruchy wykonane przez Lorda Howe’a odznaczały się wigorem i systemem odmiennym od stosowanego przez D’Estainga. Po pierwsze zebrał on swą flotę i na jej czele wpłynął do Zatoki Delaware a następnie przyśpieszył wyładowanie na ląd wszelkich zapasów i materiałów wojennych, po czym opuścił Filadelfię gdy tylko angielska armia wymaszerowała z niej w kierunku Nowego Jorku. Dotarcie do ujścia zatoki2 zajęło dziesięć dni; wypłynął stamtąd 28 czerwca, dziesięć dni przed przybyciem D’Estainga. Znalazłszy się na otwartym morzu, dzięki sprzyjającym wiatrom cała flota bezpiecznie dotarła w dwa dni do Sandy Hook. Wojna nie wybacza błędów; ofiara, z którą minął się D’Estaing z powodu swej zwłoki jednocześnie udaremniła jego próby ataku na Nowy Jork i Rhode Island.

Dzień po dotarciu do Sandy Hook3, armia angielska po dokuczliwym marszu przez New Jersey, ścigana przez żołnierzy Waszyngtona osiągnęła Navesink. Dzięki czynnej współpracy Royal Navy do dnia 5 lipca została ona przewieziona do Nowego Jorku; a następnie Howe wrócił, by zablokować wejście do portu przed flotą francuską. Ponieważ nie nastąpiła żadna bitwa, szczegóły dotyczące rozmieszczenia jego floty nie zostaną podane; lecz pełną i bardzo interesującą relację oficera floty można znaleźć w „Naval Battles” Elkinsa. Należy jednak zwrócić uwagę na kombinację energii, zamysłu, umiejętności oraz determinacji, jakimi wykazał się admirał. Postawiony przed nim problem dotyczył tego, jak bronić przejścia z pomocą sześciu okrętów z sześćdziesięcioma czteroma działami oraz trzech z pięćdziesięcioma, i które stawić miały czoło ośmiu okrętom nieprzyjaciela, które posiadały na swych pokładach siedemdziesiąt cztery działa lub więcej, trzem sześćdziesięcioczterodziałowym oraz jednemu posiadającemu dział pięćdziesiąt – czyli przeciwnikowi niemal dwukrotnie od niego silniejszemu.

D’Estaing zakotwiczył na południe od Hook dnia 11 lipca i pozostał tam do 22 tegoż miesiąca, zajęty sondowaniem blokady, zdeterminowany, aby przedrzeć się przez nią. Dnia 22 silny, północno-wschodni wiatr wraz z jednoczesnym wiosennym przypływem podniósł wodę na piaszczystej łasze do trzydziestu stóp (około 9 m). Francuska flota dokonała koncentracji i podpłynęła na nawietrzną do punktu, w którym mogła ją przekroczyć. Wówczas D’Estaing dostatecznie zniechęcony przez pilotów; zrezygnował z ataku i stanął dalej na południe.

Oficerowie marynarki nie mogą wahać się, jak zwykły marynarz, nie bacząc na rady dawane przez pilotów, szczególnie na nieznanym terenie. Porównując działania prowadzone przez D’Estainga w pobliżu Nowego Jorku z tymi prowadzonymi przez Nelsona pod Kopenhagą i na Nilu, czy Farraguta pod Mobile i Port Hudson widzimy wyraźnie niższość Francuza jako dowódcy wojskowego. Nowy Jork stanowił ścisłe centrum brytyjskiej potęgi; więc jego upadek mógł jedynie skrócić wojnę. Francuski admirał bez wątpienia posiadał rozkazy podobne do tych dzierżonych przez francuskiego ministra i pewnie rozumował, iż Francja po upadku Nowego Jorku nie mogła nic zyskać. Mogło to doprowadzić do pokoju pomiędzy Ameryką a Anglią, a wtedy możliwe było, że Anglia skierowałaby wówczas swe siły przeciwko samej Francji. Mógł jednak kierować się bardziej błahymi przesłankami, kiedy postanowił nie ryzykować i nie zmusił własnej floty do przepłynięcia przez Sandy Hook.