Winne - Jarosław Czechowicz - ebook

Winne ebook

Jarosław Czechowicz

0,0
20,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Winne” to mroczna i bezkompromisowa opowieść o kobietach, które niosą w sobie poczucie winy za coś, za co nie są odpowiedzialne. Ale także przewrotna historia tego, że możemy nie być świadomi swojego poczucia winy. Że za winą idą zawsze wstyd i rozczarowanie. I tego w życiu bohaterek jest aż nazbyt wiele. „Winne” to nakładające się na siebie dwie perspektywy czasowe, dwa siostrzane cierpienia odróżniające, ale i zbliżające kobiety w bezradności i smutku. To powieść o tym, że częścią naszej mrocznej spuścizny są fatalne zbiegi okoliczności, ale to, kim jesteśmy po nich, zależy już tylko od nas.

„Duszna atmosfera. Traumy dzieciństwa. Kobiety, które muszą sobie z nimi radzić. Przeraźliwie smutne, przeraźliwie mocne.” 
Jarosław Kamiński, pisarz„Ta pokusa jest wspólna wielu osobom: wyjechać tak daleko, żeby nic wokół nie przypominało przeszłości. Jedna z bohaterek tej powieści podejmuje taką podróż. Wokół jest sterylnie, a ona nawykła do rytuałów i porządku. Jednak rany rodzinne nie zostaną uleczone, a wszystko zmierza do punktu, który mógłby być początkiem fińskiego kryminału. Powieść powstała z fascynacji krajobrazem i trudnymi sprawami”.
Inga Iwasiów

„To nie jest książka o rodzinnych więzach, to powieść o rodzinie jako więzieniu. Dożywotnim. Mroczna, poruszająca literatura.”

Piotr Bratkowski, „Newsweek

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 265

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jarosław Czechowicz

Winne

Redakcja

Ewa Klimek

Korekta

Anna Florentyna Popis - Witkowska

Projekt okładki i skład

Włodzimierz Chołostiakow

© Copyright by Jarosław Czechowicz

ISBN 978-83-956747-1-6

wydawnictwo SEQOJA

Żołnierska 11 B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

Olsztyn 2020

wydanie I

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Tak czy inaczej jest się zawsze trochę winnym. Albert Camus, „Obcy”

TERAZ. Ísafjörður, Islandia

Anna stoi wyprostowana na balkonie. Pali papierosa. Lodowate powietrze wokół na chwilę oddala się od żarzącego punktu, ale tylko po to, by uderzyć ponownie swoim obezwładniającym chłodem. Listopad w tej części Islandii jest już zimą na całego. Anna wie, że czekają ją krótkie dni i bardzo długie noce. Ale teraz najważniejszy jest papieros. Palenie uspokaja. Annie jest nieco lżej, kiedy może poczuć w płucach dym, i wydmuchuje go tak, aby zasłonił jej to, co widzi przed sobą.

Na balkonie ma rozbitą donicę i nierozwiane jeszcze poza balkonową przestrzeń strzępy zdjęć, które tak intensywnie darła rano. Anna wie, że musi posprzątać. Jest wprawna w sprzątaniu, bo codziennie zajmuje się tą czynnością w okolicznej knajpce Húsið. Nie sądziła, że w tym mieście wiatru i chłodu znajdzie pracę tak blisko swego miejsca zamieszkania. A może na odwrót, udało jej się zamieszkać niedaleko miejsca zatrudnienia. Nie pamięta już, jaka była kolejność zdarzeń kilka miesięcy temu — czy najpierw rozmawiała o obowiązkach z tą sympatyczną Islandką pochyloną nad kontuarem, czy też ustalała warunki mieszkania przy Hlíðarvegur 5, dziwiąc się, że w takiej małej miejscowości są bloki, a jeden okazał się miejscem, gdzie na jakiś czas pozostanie. Tak czy owak jest tutaj, ma nowe możliwości, chciałaby je wykorzystać. Jest gotowa na pełne przejęcie odpowiedzialności za siebie. Na zapominanie.

Anna ma świadomość, że jest szczęściarą. Nie każdemu dane są praca i tak dogodne miejsce zamieszkania w kraju, gdzie o jakąkolwiek szansę zatrudnienia i jakiekolwiek miejsce do spania walczy wielu jej rodaków. Nie identyfikuje się z nimi, zauważyła, że jest ich na Islandii sporo, ale ona chce tu zniknąć, nie być rozpoznana jako Polka. Wie także, że dużo zawdzięcza tej radosnej dziewczynie z kolorowymi dredami, która kiedyś zagadnęła ją w jednej z tych głośnych knajp przy Laugavegur w Reykjavíku i zaproponowała pewien układ. Potem wszystko toczy się bardzo szybko. Krótki lot niewielkim samolotem, podczas którego — jak zawsze w takich okolicznościach — Anna kurczowo trzyma się obu oparć, pocąc się i usiłując nie myśleć, że unosi się w powietrzu. Potem to sierpniowe powietrze o jakże innym zapachu i konsystencji końca islandzkiego lata, gdy wysiada na maleńkim lotnisku i rezygnując z transportu proponowanego przez jakiegoś głośnego mężczyznę z blizną na policzku, rusza z walizką, by iść pięć kilometrów wokół zatoki i dotrzeć tutaj, gdzie ma być wreszcie inaczej i wreszcie dobrze. Anna pamięta doskonale turkot kół walizki po asfalcie, samochody mijające ją w przyzwoitej odległości oraz to, że wokół napierały wzgórza. Mieniły się bladobrązowo, by po chwili mieć na sobie odrobinę zieleni i resztki słońca, które nieśmiało ogrzewało zatokę. Widzi je teraz codziennie i czuje nieco klaustrofobiczny lęk, ale wie, że tutaj, tak daleko od jej życia i jej przeszłości, nic złego się nie stanie. Tamten stukot brutalnie rozbijał ciszę, Anna już rozumie, że cisza jest tu najcenniejsza, choć pośród niej słyszy się czasem to, czego nie chciałoby się słyszeć. Na przykład bicie własnego serca.

Niedopałek parzy jej opuszki palców. Anna może palić tylko na balkonie, to uzgodnienie z właścicielką tego mieszkania, absolutnie żadnego tytoniu w środku, Islandczycy potrafią być bardzo zasadniczy ze swoją sympatią i uśmiechem na twarzy, który — o tym Anna zdążyła się już przekonać — jest czasem bardzo nieszczery. Ale nie chce jej się rozmyślać nad mentalnością ludzi, których w zasadzie nie ma ochoty poznawać. Anna przyjechała tu, by przetrwać. Wie, że bez paszportu już nie ucieknie dalej od Polski, że to już kres jej podróży, że tutaj musi albo zapomnieć, albo zmierzyć się z tym, co w zasadzie jest nie do zapomnienia. Nie wie, co będzie trudniejsze, wszystko teraz jest dla niej wyzwaniem.

Wchodzi do mieszkania, starannie zamykając drzwi balkonowe. Może zrzucić gruby islandzki sweter, który kupiła tu za równie grube pieniądze, oraz ulubioną kurtkę przeciwdeszczową. Zabiera ją ze sobą wszędzie od lat i zupełnie nie wie, dlaczego fason nigdy jej się nie znudził. Ubrania kładzie na jednym z dwóch stojących tu foteli, tym białym. Oba pochodzą z Ikei. Anna zastanawia się często, kto i jakim kosztem przewozi do Ísafjörður meble z tego sklepu w dalekiej stolicy. Między fotelami poręczny stolik, błyszczący i czarny, bardzo odporny, Anna kiedyś potknęła się i upadła na niego, ale hartowane szkło pozostało nienaruszone. Co innego z ciałem Anny, jednak siniaki szybko zniknęły. Stół z fotelami zajmuje środek sporego pokoju, w którym Anna korzysta jeszcze z plazmowego telewizora na ścianie i sporadycznie zagląda do dużej szafy, w której swoimi ubraniami zajmuje tylko dwie półki. Na ścianie obok szafy ktoś powiesił niepokojący obraz zamglonej przestrzeni, z której wydobywają się ptaki. Anna bardzo często myśli o tym, aby go zdjąć, ale nie wie, czym mogłaby zapełnić pustkę, obraz mimo wszystko świetnie się komponuje z wnętrzem. Obok jeszcze półka na książki, było na niej parę islandzkich tytułów, ale Anna położyła tam kilka własnych powieści i tak już zostaje, tamte leżą na podłodze. Zmierza do ciepłej kuchni, w której zamontowano ogrzewanie podłogowe. Takie samo jest też w łazience, ale Annie zawsze cieplej jest wtedy, gdy przyrządza swoją ulubioną herbatę jaśminową i może się wpatrywać w granit pobliskiego wzgórza. Widok jest monotonny, bardzo uspokajający. Anna dziś wieczorem poza herbatą będzie pić także czerwone wino. Jak zawsze wytrawne. Jak zawsze bardzo jej pomoże.

Przemieszczając się między kuchnią a pokojem po bardzo miękkich, szarych dywanach izolujących stopy od chłodnej podłogi, Anna rozmyśla o śladach pozostawionych na balkonie. Śladach jej porannego niepokoju, potem prawdziwego lęku, a następnie wściekłości. Wszystko pojawiło się w niezwykle dużym, niepotrzebnym natężeniu. Trzeba to teraz posprzątać. Fragmenty podartych fotografii częściowo sfrunęły, już na pewno leżą gdzieś w okolicach bloku i z pewnością zwróciły uwagę sąsiadów dbających o porządek tak przesadnie, jak tylko przesadnie można o niego dbać w miejscu takim jak to. Ísafjörður samo w sobie wydaje się Annie przesadą. Przesadnie ciasne, przesadnie przekonane o tym, że jest miastem, przesadnie oddalone od jakiejkolwiek cywilizacji i przede wszystkim przesadnie piękne. Ocean łączy się z górami w niebywałej harmonii. Gdyby tego nie widziała na co dzień, nie wierzyłaby, że takie miejsce może istnieć. Anna ma już w swoim laptopie galerię ponad dwóch tysięcy zdjęć, które zrobiła tu, fotografując często to samo miejsce o różnych porach dnia i przy różnym świetle słońca, od niedawna tak bardzo deficytowym. Tym fotografiom nie można zrobić krzywdy. Anna musi pomyśleć o tych, które podarła i rozrzuciła, niszcząc przy okazji donicę. Nie chce wracać do tego, co zniszczyło jej poranek.

Postanawia zostawić bałagan na balkonie i dać temu spokój. Czas na kąpiel w wygodnej wannie z hydromasażem. To z jej powodu wynajęła to mieszkanie natychmiast, bez zastanowienia. Anna bardzo lubi te chwile, w których woda obchodzi się z jej ciałem tak delikatnie, jak nigdy nie obchodził się z nim żaden mężczyzna. Ale nie tylko mężczyzna. Lubi się zanurzać, lubi moment bycia pod wodą. Wie, że musi odzyskać spokój, bo jutrzejszy dzień będzie wymagał dużo sumienności, koncentracji i mobilizacji. Zawsze tak jest, kiedy w Húsið organizowane są imprezy muzyczne. Jutro będzie jedna z nich. Ale na razie jest wieczór, przyjemność bycia w wannie i poczucie, że jest dobrze.

Anna lubi obserwować swoje ciało podczas kąpieli. Wie, które z miejsc na ciele wywołuje bolesne wspomnienia, wie, którego unikać wzrokiem. Zwykle przygląda się swoim piersiom i dłoniom. Piersi zasłaniają to, na co nie chce patrzeć, a dłonie są wyjątkowo delikatne, choć przecież na co dzień mają kontakt z detergentami oraz innymi środkami, dzięki którym Húsið lśni, przynajmniej na Anny zmianie. Kąpiel trwa godzinę. Woda ma przyjemną temperaturę, zaskakująco długo trzyma ciepło. Ciało domaga się dotykania. To taki czas, kiedy Anna wie, że może być sama ze sobą naprawdę. W kontakcie z ciałem nie jest skontaktowana z emocjami. Te dają o sobie znać, gdy tylko wyjdzie z wanny i owinie się bawełnianym szlafrokiem o pięknym morskim odcieniu. Anna wie, że teraz czas na wino, a potem trzeba będzie zasnąć. Wie również, że z winem nie powinna mieszać wszystkich tych ustawionych w szafce obok kuchni środków, które towarzyszą jej od dawna. A przecież tak wielu rzeczy nie chce pamiętać.

Kiedy dwie lampki wina znajdują się już w żołądku Anny, przychodzi myśl o tym, aby coś zjeść. Czy jest taka konieczność? Anna od pewnego czasu zasypia bez kolacji i to daje jej dużo spokojniejszy sen, niż gdyby się wcześniej najadła. Rezygnuje z lekkiej sałatki, którą przyrządziła przed pójściem na papierosa, i decyduje się na ostatnią dziś nikotynową przyjemność. Czuje doskonale, że szlafrok nie ochroni jej przed zimnem, ale jest gotowa wyjść, stać na balkonie przez cztery minuty i śledzić wzrokiem uciekający przed nią dym. Powietrze wyjątkowo silnie pachnie dzisiaj morzem, choć nie ma większego wiatru i można nawet odnieść wrażenie, że nie ma tu w pobliżu żadnego morza. Anna nie widzi już niczego, bo zmrok atakuje z całą pewnością siebie. Chce wypalić papierosa na tym zimnie i wyziębiona wskoczyć do ciepłego łóżka. Wie, że zaśnie dzisiaj wyjątkowo szybko, bo do dwóch kieliszków wina pozwoliła sobie na tę większą, bardziej skuteczną dawkę leków.

Po zgaszeniu papierosa podnosi jednak dygoczącymi z zimna dłońmi resztki podartych fotografii. Nie chce już na nie patrzeć, ale przecież wyraźnie widzi te zniszczone jej rękoma obrazy. Widzi fragment twarzy, której nie chce oglądać. Dostrzega również ten element jednego ze zdjęć, który szczególnie ją poruszył. Nie rozdarła go na pół. Poprawia teraz, zgniata wszystko w kulkę i przechodzi do kuchni, by wyrzucić ją do śmieci. Jakby problem zniknął wraz z podarciem zdjęć. Anna trochę żałuje tego, co zrobiła.

Teraz pozostał ceremoniał zasypiania. Nie można tak po prostu położyć się spać, choć łóżko jest bardzo wygodne i kusi o różnych porach dnia i nocy, bo Anna śpi uzależniona od zmian, dzisiaj wyjątkowo kładzie się o takiej porze, o jakiej robi to większość ludzi w tym miasteczku. Anna musi mieć poduszkę ułożoną w taki sposób, by nie uwierała w kark. Gładką, płaską. Kołdra równomiernie rozłożona. Także wówczas, gdy już ułoży pod nią ciało. Tak ją nauczono spać. Wie, że teraz może cieszyć się snem na własnych warunkach, skopać całą pościel, a nawet zrzucić poduszkę i położyć głowę na materacu, ale wie też, że ceremoniał jest ważny. Coś, do czego kiedyś ją zmuszano, dzisiaj jest nieodłącznym elementem jej życia. Nie da się oddzielić od tutejszej rzeczywistości tego, co ukształtowało ją kiedyś. Pozostało czymś więcej niż tylko sposobem układania pościeli. Kiedy więc wszystko jest ułożone na łóżku tak, jak powinno być ułożone, łącznie z jej ciałem, kobieta, starając się nie myśleć o niczym, zasypia bez wyczucia momentu, w którym kołdra jednak zsuwa się nieco, a zaprogramowana elektronicznie lampka w kształcie łabędzia – uznana przez Annę za wyjątkowo pretensjonalną w tym nowocześnie urządzonym mieszkaniu – gaśnie, pozostawiając mrok i spokój. Nieruchome pod zamkniętymi powiekami oczy Anny świadczą o spokojnym śnie.

KIEDYŚ. Kraków

Irena otwiera oczy. Budzi ją powiew ciepłego kwietniowego powietrza, które wprawia w ruch czarną zasłonę, a tym samym nie daje spać. Jej siostrze to nie przeszkadza. Leży w łóżku obok i właśnie przewraca się na drugi bok. Irena wie, że jest wcześnie rano, ale chce ten dzień zacząć już teraz, to przecież bardzo ważny dzień, zdaje sobie sprawę z tego, że również bardzo przygnębiający. Wstaje po cichu, dostosowując się do rytmu oddechu śpiącej siostry. Podchodzi do okna i delikatnie odsuwa zasłonę. Ten czarny kolor to wymysł matki, ale Irena nigdy nie śmiałaby protestować przeciwko czemukolwiek, co matka kupuje do domu. Zasłona jest brzydka i przede wszystkim zaciemnia pomieszczenie w taki sposób, że dla Ireny nawet w ciągu dnia pokój dzielony z siostrą to jakaś mroczna klatka. Zasłony są odsunięte, lecz straszą. W mroku powodują, że Irena zaczyna się dusić. Tym razem udało jej się przespać całą noc, ale różnie z tym bywa, kiedy płuca z trudnego do wyjaśnienia powodu nie nadążają za potrzebami ciała i powietrze wdychane jest kurczowo, gwałtownie. Tak się dzieje również wówczas, gdy matka podnosi głos, a Irena chce wtedy tylko przetrwać. Noce po jej wieczornym krzyku bywają nie do zniesienia. Teraz w domu jest cicho, choć wiadomo, że matka już dawno wstała i wyczekuje wejścia jednej z córek do kuchni. Zawsze to ona musi być pierwsza na nogach w tym domu i ostatnia się kładzie spać. Przestrzeń musi być opanowana, nie ma tu miejsca na samowolę, na życie inne niż kontrolowane od świtu do zmierzchu. Irena ubiera się dzisiaj lekko, różowa bielizna, bawełniana biała sukienka i ulubione trampki z czerwonymi obwódkami. Prezent od Macieja na osiemnaste urodziny, które niedawno obchodziła. Irena wie, że teraz, kiedy ma w ręku dowód, może dużo więcej niż przed tą ważną rocznicą urodzin, ale rozumie jednocześnie, że nie może nic. Nie stać ją na jakikolwiek przejaw buntu wobec życia wedle rozporządzeń matki. Irena wbrew niej zadecydowała tylko raz. Chodzi o kierunek studiów, który ma zamiar rozpocząć, jeśli zamknie pomyślnie wszystkie egzaminy maturalne i zda wstępne na medycynę. Matka zalecała jej coś zupełnie innego. Jej życie to zwykle zarządzenia, więc Irena dziwiła się, że w sprawie studiów pojawiły się sugestie, a w kwestii wyboru ich kierunku jedynie marszczenie brwi i wywoływanie na twarzy tych ohydnych pąsów, które znamionują wybuchy złości, ale zwykle jej nie zapowiadają. Pąsy zniknęły, lecz twarz przez cały czas wyraża niezadowolenie. Są dni, kiedy nie da się na nią patrzeć.

Irena zakłada trzy ulubione bransoletki, srebrny łańcuszek, tym razem prezent od taty, czesze włosy przy lustrze i za chwilę będzie gotowa wejść do kuchni, spotkać się z matką. Wcześniej poranna toaleta, Irena starannie myje twarz, wyciera się lnianym ręcznikiem siostry, jej ręcznik matka wczoraj uprała, uznając, że nadszedł taki czas. Kuchnia jest jasna, przestronna, Irena lubi w niej przebywać. Zwłaszcza gdy jest sama i gotuje, co zdarza się bardzo rzadko. Zazwyczaj w kuchni rezyduje matka. Rozwiązuje krzyżówki i pali kadzidło o zapachu białej szałwii. Irena nie może już znieść tej woni. Także tego, że matka nie zabiera jej do swojego pokoju, tylko roznosi we wspólnej przestrzeni kuchni. Albo w przestrzeni, którą tylko Irena może uznać za wspólną, bo ma wrażenie, że matka uważa każdy element tego mieszkania za swą własność. Obie córki zresztą również zawłaszczyła. Mają żyć i działać wedle ustaleń. Mają obie być jednością gotową znosić wszystko, odpowiedzialną za każdy grymas na twarzy matki.

Irena widzi ją gryzącą ołówek i pochylającą się nad krzyżówką. Tym razem nie ma zapalonego kadzidła, ale coś nieprzyjemnie pachnie, chyba spalone grzanki. Uśmiecha się do matki, kiedy ta kieruje wzrok w jej stronę. Twarz ma owalną, wąskie usta, morderczo ciemne oczy i ten wyraz twarzy znamionujący gotowość do wiecznych konfliktów. Sieć zmarszczek wokół oczu tworzy przerażające pajęczyny. Matka w ogóle wygląda przerażająco. Szlafrok niestarannie zawiązany w pasie odsłania fragmenty jej nóg. Niska, masywna kobieta. Irena od zawsze uważa, że matka jest po prostu gruba, ale stara się nie myśleć przy niej o czymkolwiek wprost, podobnie jak nie mówi wprost o żadnej sprawie, bo matka każdą może uczynić orężem. Walka potem nie jest łatwa i z góry wiadomo, kto wygra. Irena wie, że poglądy i przekonania trzeba dopasować do tej grubej osoby w brunatnym szlafroku, który już dawno powinien wylądować w pralce, ale trafił tam jej całkiem świeży ręcznik.

— Obie wstałyście? — Matka zadaje to pytanie, poszukując wzrokiem drugiej osoby obok Ireny.

— Nie, tylko ja. — Głos córki drży, ale ona wie, że to zaraz minie, nie można okazywać żadnej słabości, nie można być słabym przy matce.

— Zrobiłam tosty, kupiłam też nowy dżem, częstuj się.

Wie, że starsza córka nie lubi dżemu na tostach, a już na pewno nie lubi ich wcale, kiedy są przypalone. Tym niemniej Irena posłusznie siada przy stole, wcześniej włączając czajnik z wodą na kawę. W zasadzie nie powinna jej pić tak często, ale wie, że nikt jej już tego nie zabroni, a ponieważ matka nie znosi kawy, dobrze jest robić coś na przekór. Za chwilę przyjemny aromat powalczy z wonią kadzidła. Może się przez nie przebije.

— Wiesz, jaki dziś dzień? — Irenie głos już nie drży, ale zdaje sobie sprawę, że tym pytaniem może zrujnować ten poranek. Delikatnie smaruje tosty masłem, otwiera dżem, ale rezygnuje z niego.

— Sobota. Co w niej szczególnego? — Matka nie spogląda na nią, jest zaaferowana krzyżówką, chyba ją całą rozwiązała.

— Dziś jest szósta rocznica śmierci taty. — Tym razem Irena chce to wypowiedzieć dosadnie i udaje jej się to, a matka przestaje się interesować krzyżówką i wbija wzrok w córkę. Patrzy ze zdumieniem wymieszanym z politowaniem i tą wciąż obecną we wzroku wyższością.

— Że niby nie pamiętam i w związku z tym zasługuję na naganę, co? To chcesz mi powiedzieć? — Odkłada krzyżówkę, idzie wyłączyć czajnik za Irenę, ta zapomniała o swojej kawie i czeka na ciąg dalszy.

— Ja pamiętam i przypominam też tobie. To wszystko. Nie denerwuj się.

Matka zalewa kawę dla córki, choć zwykle niczego za nią nie robi w kuchni, za tę drugą też, woli przyglądać się ich działaniom i je oceniać.

— Pamiętam jego życie, nie muszę pamiętać o śmierci. Aż za dobrze wiem, co się stało, kiedy zaczęłaś liczyć ten czas. Nigdy nie obchodziłaś jego urodzin z taką troską jak teraz te rocznice śmierci. Śmierć to śmierć. Nie będę w dany dzień wspominać, że to już tyle lat minęło.

— Nikt nie każe ci wspominać, po prostu informuję. — Irena sięga po kubek, kilkoma łykami odtyka przełyk, tosty są wyjątkowo twarde i niesmaczne, zatrzymują się w gardle.

— Rozumiem, że wiesz, dlaczego nie odwiedzę go z tobą na cmentarzu? — Matka postanawia wynieść się z kuchni i jest to pytanie pożegnalne, już jej tu nie ma, już wyszła, porzuciła jedynie tych kilka słów, niech dźwięczą i sygnalizują złośliwość, którą może odczytać tylko Irena.

— Jadę… — mówi już bardziej do siebie. Po wyjściu matki przyrządza sobie sama tosty, wbija jajka na patelnię, miesza nieco zbyt energicznie, fragment jajka ląduje na posadzce, Irena zabiera się za wycieranie, reszta na patelni skwierczy. W tym momencie łapie się na tym, że chciałaby otworzyć wszystkie okna, żeby nie czuć kadzideł matki. Wyraźnie czuć w ich zapachu ją samą, to woń nie do zniesienia i tylko teraz może sobie z nią poradzić, robiąc przeciąg. Rozmyśla chwilę nad tym, co powiedziała matka, i tak, wie, dlaczego nie pójdą nigdy razem na cmentarz.

Ale nie otwiera okien, szybko zjada śniadanie, zmywa po sobie, rozkłada naczynia dokładnie tak, jak mają być rozłożone, i wychodzi z domu. Na klatce schodowej ponurej kamienicy przy ulicy świętego Sebastiana jest już inaczej, można oddychać pełną piersią. Irena wsiada na rower, śliczną czerwono-niebieską damkę kupioną niedawno w komisie, i dynamicznie rusza naprzód.

Kawałeczek Dietla, potem Starowiślna, przejazd przez Planty i za dworcem już cmentarz. Pośmiertna miejscówka ojca znajduje się w zacienionym zakątku, tuż obok muru oddzielającego cmentarz od ruchliwej alei 29 listopada. Ojciec chciał być po śmierci pochowany w rodzinnym grobowcu tylko dlatego, żeby — jak mówił — po raz pierwszy poczuć się blisko rodziny. Wspomnienie tych słów boli, bo za nimi szło coś więcej, pewien rodzaj odtrącenia, mentalnego niezrozumienia, przecież córki były rodziną taty, zawsze były obok, zawsze. Irena nie ma ze sobą kwiatów, nie zapala nawet znicza. Stoi i słucha szumu drzew, ale przede wszystkim stara się skupić na dniu, w którym ojciec odszedł. Na ostatnich słowach, które usłyszała, zanim zamknął za sobą drzwi, wcześniej tuląc ją i jej siostrę, siostrę bardziej, jakby wiedział, że widzą się ostatni raz. Przypomina sobie, że wówczas było bardzo zimno, kwiecień nie zapowiadał wiosny jak w tym roku, ojciec odszedł nagle i w ciągu chłodnego dnia, ale Irena zapamiętała z tamtego czasu jeszcze coś więcej. Coś, o czym nie chce za wiele myśleć. Na pewno nie teraz, nie dzisiaj, to już kompletnie bez znaczenia.

Irena stoi wyprostowana i płacze. Łzy wypływają z jej oczu dyskretnie i zaznaczają mokre ślady na policzkach. Wiatr rozwiewa jej włosy, które zasłaniają zapłakaną twarz. Łzy znikają równie nagle, jak się pojawiły, bo Irena rozumie, że nawet z rozpaczą nie można przesadzać.

TERAZ. Ísafjörður, Islandia

Anna zdaje sobie sprawę, że przesadziła wczoraj z winem. Albo z tabletkami. Z dostępem do jednego i drugiego jest tu dziwnie, jak dla Polki nielogicznie. Alkohol można kupić tylko w sklepach Vínbúðin, zamkniętych zazwyczaj wtedy, kiedy ma się największą ochotę na coś z procentami. Za to z dostępem do leków nasennych nie ma żadnego problemu. Anna wie, że jak pójdzie do lekarza z zapaleniem płuc, to bardzo prawdopodobne, że dostanie ibuprofen, gdyż antybiotyki są tu ograniczane na wszelkie sposoby. Ale pigułki pozwalające zasnąć oraz wszystkie leki antydepresyjne lekarze przepisują jak dropsy. Pewna tego, że zarówno alkoholu, jak i tabletek zolpidemu ma w domu pod dostatkiem, postanawia wstać z łóżka, choć słońca wcale nie widać. Annie go nie brakuje, ale jednocześnie czuje dyskomfort, kiedy budzi się rano, a świat zewnętrzny sugeruje, że rano wcale nie jest. A będzie z dnia na dzień coraz bardziej ciemno, coraz dłużej, aż do przesady. Annie jest jednak lepiej niż w czasie, kiedy w Reykjavíku musiała znosić tak zwane białe noce. To na Islandii nauczyła się spać z opaską i teraz zdejmuje to satynowe cacko, by spojrzeć na zegarek i zorientować się, która jest godzina. Lekko boląca głowa stara się przypomnieć, że czegoś wczoraj było za dużo. Może też za dużo wspomnień, które wywołały bałagan na balkonie.

Anna nie musi się dzisiaj spieszyć, Húsið potrzebuje jej dopiero od czternastej. Choć w zasadzie wyznaczane przez pośpiech poczucie dyskomfortu w tym kraju nie istnieje. Nic by się nie stało, gdyby Anna pojawiła się w pracy na przykład godzinę później. Albo zadzwoniła z informacją, że dziś nie przyjdzie. Tu wszystko funkcjonuje odmiennie niż w świecie, z którego Anna się wydobyła. Wie, że czas odmierza się też inaczej, w związku z tym poranki nigdy nie kojarzą jej się ze stresem przyspieszania jakichś czynności życiowych, od których uzależniony jest potem przebieg dnia. Wszystko toczy się od samego rana w swobodnym, naturalnym rytmie. To daje komfort bycia ze sobą — o każdej porze. Dla wszystkich, którzy lubią być ze sobą, a Anna nie lubi, choć zdana tu jest tylko na siebie.

Wychodzi z sypialni i kieruje się w stronę balkonu. Jakkolwiek zaczynałby się dzień, jego początek zawsze wyznacza papieros. Anna rozumie, że pali za dużo, ale dobrze jej z tym. Między innymi dlatego, że to była rzecz, na którą zawsze zżymała się matka, a doprowadzanie jej do furii było jednym z ulubionych zajęć Anny. Zatem papieros, ciało w szlafroku, poranek jest chyba mroźny, Anna wie, że ryzykuje przeziębienie. W nocy spadło trochę śniegu, uformował się w ładne bryłki na balkonie i pewnie już na nim pozostanie do kwietnia. Okoliczne szczyty toną w chmurach. Anna lubi patrzeć na nie w takiej postaci, bo to ich niedokończenie wydaje się baśniowe. Nic, co widziała w swoim czterdziestoletnim życiu, nie może się równać w swym pięknie i nieprzewidywalności spektaklowi, jaki odgrywają na jej oczach obłoki z górami. Nawet zorza polarna, która widziana po raz pierwszy zaparła dech w piersiach, przecinając ciemne niebo zielonymi, fioletowymi, niebieskimi i żółtymi smugami. Chmury pięknie prezentują się w Ísafjörður, kiedy ocierają się o wzgórza, tworząc tysiące kształtów i konsystencji. Czasami zagarniają je całkowicie. Mgła jest niepokojąca i wówczas Anna gubi tę pewność siebie, którą udaje się jej czasem odzyskiwać.

Gasi papierosa i zbiera resztki potłuczonej donicy. Dłonie zmarzły, Anna nie czuje nawet, że jeden ostrzejszy fragment pozostawił ślad na prawej i być może draśnięcie zacznie zaraz krwawić. Tak się dzieje w istocie, ale kobieta nie zwraca na to uwagi. Jest dziś pełna siły i przekonana o tym, że to będzie dobry dzień. Głównie za sprawą pogody, bo islandzka zima jest dla niej zbawieniem. Zmęczona tak zwanym latem w stolicy przybyła do miejsca, gdzie zimę warunkują nie tylko opady i temperatura, ale również wiatr. Islandczycy mają na jego określenie dziesiątki słów. Dla Anny wiatr to niepokój, ale jednocześnie ożywcza siła. Wiatr taki jak dziś wieje tak jak bardzo często, przynosi zapachy z morza w dużym nasileniu, Anna potrafi je już rozpoznawać i po swojemu nazywać. Ma wrażenie, że dzięki temu tworzy w sobie łączność z tym obcym, a przecież coraz bliższym jej krajem. Śniadanie jest skromne, mimo że Anna praktycznie nic nie zjadła wieczorem. Najważniejsze, że może je spożywać długo, delektując się każdą prostą czynnością przy stole. Ceni sobie ten kraj między innymi za to, że tu wszystko, co prozaiczne, może dawać wielką przyjemność, do wszystkiego można dorobić sobie filozofię. Anna decyduje się na zrobienie smoothie z kiwi i ananasów, które cudem dostała w okolicznym Bónusie, skąd z dwiema siatami zakupów przywiozła ją przedwczoraj Selli. To Selli poprosiła Annę, by pomogła jej z dzisiejszą imprezą w Húsið. Szansa na lepiej płatne nadgodziny, ale też perspektywa przebywania z przyjemną kobietą u boku. Jest jedyną osobą, z którą Anna zamienia tu zdania dłuższe i złożone. Jedyną, która zaczyna rozumieć, jak skomplikowana jest sytuacja Anny, choć ona sama jeszcze nie odważyła się zdradzić islandzkiej koleżance, dlaczego tu jest. Selli wciąż jest zadziwiona tym, że można żyć na Islandii i nie mieć prawa jazdy ani samochodu. Faktycznie, jest dużo trudniej, ale Anna ma do przemierzenia codziennie tylko pół kilometra, a kwestia zakupów to zawsze atrakcja towarzyszenia Selli w Bónusie, właściwie jedyna tutejsza atrakcja Anny poza ganianiem z aparatem i robieniem zdjęć.

Smoothie smakuje wybornie. Anna postanawia włączyć laptop i sprawdzić pocztę, choć wie, że nikt do niej nie pisze, nikt ważny, nie ma w skrzynce mailowej niczego, co miałoby ją absorbować, zmieniać jakoś jej spojrzenie na rzeczywistość czy zainteresować innym światem niż ten oswojony wokół. Dlatego dziwi się, że program pocztowy zasysa jakieś wiadomości. Anna jest przekonana, że to same maile reklamowe, jednak widzi też jeden, którego treści nie chce poznawać. Wystarczy jej pole nadawcy zapełnione danymi zmuszającymi do przyjęcia postawy obronnej. Anna jeży się i zaczyna złościć, ale wie, że usunięcie tej wiadomości bez czytania niewiele zmieni, nadejdą kolejne. Rozumie, że musi przeczytać ten list, ale wie także, że nikt jej nie zmusi do odpowiedzi. Chciałaby zapalić, jednak doskonale rozumie, że w kuchni jej nie wolno. Jakoś da radę znieść to bez nikotyny.

Siostro,

nie mam żadnej pewności, że przeczytasz tę wiadomość. Podobnie jak nie miałam tej pewności, pisząc wcześniejsze maile. Zakładam jednak, że je chociaż czytasz. Wcale nie wymagam odpowiedzi. Wiem, że czas nie leczy żadnych ran, że nigdy niepogodziszsięztym,cosięzdarzyło,ale—nalitośćboską—jasama chciałabym pogodzić się z Tobą. Zostałam słusznie lub niesłusznie zaatakowana, potem porzucona. Dzisiaj wiem, że nie wybaczysz mi tego, za co jednak nie ponoszę odpowiedzialności. Jestem Twoją siostrą, Anno. Jedyną — poza Jackiem — bliską Ci na tym świecie osobą, która chciałaby wiedzieć, że może Ci pomóc, jeśli takiej pomocy potrzebujesz. Nie ustanę w wysiłkach, by pisać do Ciebie, i w złudzeniu, że Cię obchodzi to, że wysyłam te maile jak idiotka. Nic nie zmieni przeszłości. Mamy jednak wspólną przyszłość.

Irena

Anna ma dosyć. To już siódma wiadomość, którą odbiera na Islandii, a Irena pisze te maile tak, że za każdym razem do powtarzanych zwrotów dodaje nowe słowa, jakieś kłujące i niepokojące zdanie. Coś takiego jak przyszłość nie funkcjonuje w świadomości Anny, liczy się ta dosadna, zimna i bezkompromisowa teraźniejszość, żadna myśl Anny nie wybiegnie gdzieś daleko w przód, tak jak ona sama nie pozwala żadnej myśli ruszyć w przeszłość.

— Nie jesteś idiotką, Ireno. — Anna mówi to głośno i z przekonaniem, ale jest gotowa tylko na ten gest. Zamyka pocztę i pozostawia przeczytany mail bez odpowiedzi, choć w przeciwieństwie do poprzednich nie kasuje go. Teraz już konieczny jest papieros, a na szlafrok Anna narzuca kurtkę, bo obawia się, że naprawdę się przeziębi.

Telewizor włączony po drodze na balkon nadaje jakieś senne wiadomości. Pierwszy program islandzkiej telewizji. Niebywałe, jak można stworzyć trzydzieści minut wiadomości z kraju, w którym kompletnie nic się nie dzieje. Tu czasem sensacją mogą stać się wybryki owiec. Anna ma wrażenie, że znalazła się w miejscu, do którego nie mają prawa docierać groźne wiadomości z reszty świata, bo wypracowało ono sobie doskonały sposób trwania w bezruchu i szczęściu. To pierwsze jest dla niej zbawienne, tego drugiego nie spodziewa się przejąć.

Laptop jeszcze nie jest zamknięty, Anna decyduje się na zdobycie kilku informacji o muzyku, którego dzisiaj gości Húsið. Włącza w serwisie YouTube jedną jego piosenkę. Przyjemne brzmienie. Dzisiejszy wieczór nie doprowadzi jej do bólu głowy. Anna dość szybko radzi sobie z poranną toaletą i chociaż jest już pora popołudniowa, wychodzące na chwilę zza chmur słońce sugeruje, że wciąż jest rano i ten dzień wciąż tak naprawdę się nie rozpoczął. Nie zastanawia się długo, co na siebie włożyć. Nigdy nie ma to znaczenia, bo zawsze w pracy jest opasana fartuchem, a poza pracą jej wygląd jest tak nieznaczący jak to, co przeżywa i myśli, a co dalekie jest od tutejszej harmonii, spokoju, poczucia bycia we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Dziś decyduje się na inny sweter, czerwony i mniej ciepły niż ten islandzki, ale przecież nie ma daleko. Wychodzi z domu, stukając obcasami, i ten dźwięk na klatce schodowej przypomina jej sierpniowy stukot kół walizki. W Ísafjörður cisza jest najważniejsza. Tu żyje się w ciszy i cicho umiera. Radość i okrzyki to domena turystów. Albo tutejszych Polaków — imigrantów, którzy nie potrafią zintegrować się z Islandczykami.

Idzie szybko, bo rzeczywiście jest mróz, który zaczyna doskwierać. Potęguje go wiatr. Ma do przejścia Bæjarbrekka, rondo, zaraz za nim Hafnarstræti — i jest w pracy. Tym razem nie zdecydowała się na poświęcenie kilku minut cmentarzowi po drodze. Zwykle stoi tam, wpatruje się w morze i hibernuje, nie ma jej, nie istnieje, żadnymi przeszkodami nie są wówczas wiatr czy opady. Dzisiaj Anna nie chce się zatrzymywać i zamierać, dzisiaj chce spontanicznie uwierzyć w siebie, swoją energię i przekonanie, że będzie dobrze, przywitać ten dzień inaczej. Selli już jej macha na progu, z papierosem w ustach, wiedziała, kiedy na niego wyskoczyć, by wyjść jednocześnie Annie naprzeciw.

— Gotowa na ciężki wieczór? — Selli nigdy nie zdradziła jej sekretu, jak można być tak bezkompromisowo radosną każdego dnia, co u niej akurat objawia się ślicznymi dołeczkami w policzkach. Selli wciąż się uśmiecha. Ten uśmiech od razu staje się zaraźliwy.

— Damy radę. — Anna uśmiecha się z wzajemnością, chce sprawić przyjemność koleżance. — Pewnie mamy inne definicje tego, co ciężkie, ale jestem przekonana, że będziemy zadowolone z dzisiejszej pracy.

Anna jest filologiem angielskim. Nie odczuwa potrzeby nauczenia się choćby jednego słowa po islandzku, skoro wszyscy tutaj płynnie mówią po angielsku, a nawet wymuszają to na ludziach, którzy chcą spróbować islandzkiego w mowie. Gdy ktoś zaczyna kaleczyć składnię, przechodzą na angielski. Dlatego Anna nie będzie niczego kaleczyć, to trudny język, ale paradoksalnie nie jest jej tu do niczego potrzebny. Wszystko, co ma do zakomunikowania światu, zawiera się w prostym angielskim szyku zdań.

— Dużo gości? — Anna zapala swojego papierosa. Choć Selli już kończy palić, będzie jej towarzyszyła na tym zimnie, nie poprosi Annę o nic z jej paczki.

— Wczoraj przyleciał samolot pełen turystów, zaczynają już dokazywać. Poza tym koncert jak koncert. Powinno być sympatycznie. — Selli zawsze z dużym pobłażaniem patrzy na wszystkich przyjezdnych. Anna zaś uważa, że przybycie aż tutaj, z dala od turystycznych atrakcji, którymi Islandia chwali się na całym świecie, jest oznaką miłości do tego kraju, jego krajobrazu, zmienności, tej niebywałej pewności siebie. Oznaką chęci zobaczenia czegoś, co niestandardowe, bardziej dzikie, osobne. Ci szczególnie czymś takim zainteresowani wybierają się stąd dalej, na Hornstrandir. Jednocześnie wie, że to miejsce jest na chwilę, trzeba dużej determinacji, by tutaj żyć. Dużej empatii dla własnej samotności. I zrozumienia tego, że inni szanują samotną przestrzeń współmieszkańców.

Selli urodziła się w Reykjavíku, ale postanowiła wyjechać na prowincję, czyli obrać odwrotny kierunek niż wszyscy jej rówieśnicy, namówiła też na to swojego męża. Nigdy nie wyjaśniała Annie, dlaczego tak postąpiła. Nie przywiozła tu jednak takiego mrocznego bagażu jak jej polska koleżanka. Odnieść można wrażenie, że zupełnie nie wie, co to wewnętrzny mrok. Też mieszka w Ísafjörður od niedawna i jest tu w zasadzie obca, ale to inna obcość, Selli nie obarcza status imigrantki, Islandczycy doskonale wiedzą, co to znaczy być u siebie i jaka to duma, że ktoś się na wyspie urodził, mieszka i pozostanie.

— Chodźmy do środka, zawieje nas. — Selli przystaje i przygląda się Annie.

— Dobrze się czujesz? — To pytanie pada nagle, jest dla Anny inwazyjne. Wiatr zrzuca włosy na jej twarz, więc Selli nie widzi wzroku.

— Jasne, dlaczego pytasz?

— Inaczej wyglądasz.

Selli