Will Rogers i Tajemnica Fontanny Życia - Weronika Trandziuk - ebook

Will Rogers i Tajemnica Fontanny Życia ebook

Weronika Trandziuk

0,0

Opis

Will Rogers to trzynastoletni chłopiec, który wiedzie spokojne życie u boku swojej mamy. Otrzymana pewnego dnia wiadomość sprawia jednak, że jego świat wywraca się do góry nogami - Will musi w pośpiechu opuścić rodzinny dom, by znaleźć się w miejscu, o którego istnieniu dotąd nie miał pojęcia. Mimo wewnętrznej niezgody na to, co się dzieje, chłopiec przy wsparciu bliskich musi odnaleźć się w nowym środowisku.

 

Czy uda mu się rozwiązać zagadkę swojego pochodzenia?

 

Czy odnajdzie osobę, która przekazała mu tajemniczą wiadomość?

 

Czy odkryje znaczenie niedającego mu spokoju snu?

 

I wreszcie: czy nowo nawiązane przyjaźnie przetrwają w obliczu niebezpieczeństwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Weronika Trandziuk 2025

Wszystkie prawa zastrzeżone

Autor: Weronika Trandziuk

Redakcja: Weronika May

Korekta: Kinga Dolczewska

Projekt graficzny i skład: Justyna Kramarz | @studiogoodot

Konwersja: Ewa Krefft-Bladoszewska | ef-ef.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji, włącznie z tekstem, ilustracjami i projektem graficznym, nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób – elektroniczny, mechaniczny, poprzez fotokopiowanie, nagrywanie czy inny – bez wcześniejszej pisemnej zgody Właściciela Praw Autorskich z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta.

Wydanie I

Tom I

Tarnobrzeg 2025

ISBN 978-83-976376-1-0

Niniejsza powieść jest fikcją. Imiona, nazwiska, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i nie należy ich utożsamiać z rzeczywistością – nie licząc postaci historycznych. Wszystkie inne podobieństwa są przypadkowe i niezamierzone.

Dla marzycieli, aby pielęgnowali wyobraźnię.

Dla samotników, którzy wolą własne towarzystwo.

Dla zagubionych, aby znaleźli drogę.

I na koniec – dla samej siebie, bo zdrowie ducha też jest cenne.

Spis treści

Rozdział I

Pocztówka znikąd | 11

Rozdział 2

Fantastyczna prawda | 27

Rozdział 3

Cioteczka Mary | 43

Rozdział 4

Szkoła Piractwa i Żeglugi | 67

Rozdział 5

Pierwsze przeciwności | 95

Rozdział 6

Sekret Salvadorów | 119

Rozdział 7

Wyprawa do Butterby | 149

Rozdział 8

Trening snagglera | 167

Rozdział 9

Profesor Teach | 191

Rozdział 10

Sekret Isabelli | 205

Rozdział 11

O północy w parku | 237

Rozdział 12

Pierwszy szermierz w szkole | 257

Rozdział 13

Wizyta w przystani domownika i list od cioteczki Mary | 279

Rozdział 14

Rozbrykany Knur | 299

Rozdział 15

Wyznanie Cate | 321

Rozdział 16

Noc Wszystkich Nieświętych | 363

Rozdział 17

Kim jest Szalony Baron? | 397

Rozdział 18

Tajemnicze przejście w kuchni | 423

Rozdział 19

Powrót do domu jest niemożliwy | 455

Rozdział 20

Tajemnica Fontanny Życia | 481

Rozdział 21

Twarz kryjąca się w mroku | 527

Rozdział I

Pocztówka znikąd

Mały domek na przedmieściach BlueFort, przy Liberty Passage, był już w kiepskim stanie. Odpadający niebieski tynk i dziurawy dach, który przeciekał przy każdym deszczu, świadczyły o jego kiepskiej kondycji i pilnej potrzebie remontu. Will mieszkał tu, odkąd pamiętał. Szczerze kochał to miejsce, jednak z każdym kolejnym rokiem dom stawał się brzydszy i coraz bardziej zaniedbany, co budziło w chłopaku niemały wstyd. Codziennie po szkole szybko czmychał do środka i zamykał się w swoim pokoju, by nikt go nie zauważył. Choć z natury nie był dzieckiem zazdrosnym i oglądającym się na opinię innych, smucił go fakt, że to właśnie jemu przypadło mieszkać w najgorszym i z pewnością najbrzydszym domu w okolicy.

Przestronny pokój był większy niż pozostałe pomieszczenia w domu. To właśnie tu, w swoim małym królestwie, czuł się najbezpieczniej. Kremowe ściany nie były malowane od paru lat, ale farba wciąż wyglądała prawie jak nowa. Główna ściana, przy której stało łóżko Willa, była cała oklejona plakatami jego ulubionego superbohatera – Spider-Mana.

Rosalind, mama Willa, pracowała w sklepie wielobranżowym. Była spokojną, delikatną kobietą o szczupłej twarzy. Włosy co noc zawijała w kolorowe wałki, by następnego dnia powitać syna z bujnymi lokami. Rano wychodziła z domu i wracała dopiero późnym wieczorem na kolację. Kobiecina ciężko pracowała, by ich utrzymać, co wzbudzało w chłopaku smutek i współczucie. Po szkole zostawał sam na większość dnia. Najgorzej było zimą, bo gdy Rosalind spieszyła się rano do pracy, nie mogła porządnie rozpalić w piecu, dlatego kiedy Will wracał do domu, w środku panował dotkliwy chłód. W gruncie rzeczy temperatura niewiele się różniła od tej na zewnątrz, a ocieplało się tylko wieczorem, kiedy mama chłopca wracała z pracy. Will siedział więc owinięty od stóp do głów pod grubymi fałdami pościeli i dodatkową warstwą koca. Pochłaniał ogromne ilości ciepłej herbaty, a kiedy jej zabrakło, pił wrzątek. Nie mógł jednak w żaden sposób jej pomóc. Był przecież tylko dzieckiem. Wielokrotnie myślał o tym, żeby dorzucić się do domowego budżetu i odciążyć mamę, ale kto by go zatrudnił?

Stał pośród nicości. Z każdej strony zalewała go ciemność, pragnąc go pochłonąć i sprawić, żeby zniknął. Pośrodku wznosił się skalny, pęknięty łuk, oświetlony z góry jasną łuną. U szczytu formacji zbierała się woda, powoli wędrowała w górę, by następnie skapywać do kamiennej misy pokrytej mchem. Wiedział, że to sen. Towarzyszące mu uczucie pustki i brak praw fizyki w tym miejscu mówiły same za siebie. Ten sam sen powtarzał się w kółko niczym zapętlona taśma, której nikt nie chciał zatrzymać. Jak w transie ruszył naprzód, zbliżył się do łuku, bo tak nakazywał mu instynkt. Dotknął skały, bo musiał, ale w tym właśnie momencie nastąpił wybuch. Ogłuszający dźwięk rozbrzmiał w jego uszach. Łuk rozpadł się z hukiem, Willa odrzuciło na bok. W tym samym momencie z wody wyłoniły się postacie. Dwie, a może trzy? Nie mógł ich zliczyć. Na ziemi leżała zapłakana kobieta, trzymała w ramionach nieruchome niemowlę. Przytuliła je do piersi, a potem schowała twarz w jego brzuszku. Bez wahania zdjęła z niego chustę, którą było owinięte, i wrzuciła je do wypełnionej po brzegi misy. Dziecko dryfowało przez chwilę na powierzchni, po czym zniknęło pod wodą. Krzyki i przerażające wycie kobiety sprowadziły do niej mężczyznę, ale kiedy się zjawił, Will jak zwykle się obudził.

Zerwał się z łóżka jak poparzony. Choć ten sen powtarzał się od lat, za każdym razem wywoływał w nim te same silne emocje: strach, sztywność i ból. Twarz i plecy miał zlane potem, a nierówny oddech powodował, że serce waliło mu w piersi jak szalone. Od dziesiątego roku życia te koszmary przybierały na sile. Nie mógł ich się sam pozbyć, ale nie chciał też martwić matki, dlatego dzielnie je znosił. Na jego szczęście nie pojawiały się codziennie.

Zarzucił sweter na ramiona i zbiegł po schodach na parter. Jego mama krzątała się w kuchni. Robiła kanapki, obierała warzywa i z całych sił próbowała nie spalić kolejnego garnka z zupą. Wytarł zakatarzony nos rękawem i usiadł na schodach za domem. Chmury właśnie przysłoniły słońce, przez co świat stał się bardziej ponury i tajemniczy. Nie spał od piątej, jak to miał w zwyczaju. Od dziecka budził się wcześnie, leżał wtedy w łóżku i patrzył w sufit, wyobrażając sobie, jak to jest umieć latać. Już kolejny tydzień siedział w domu. Rok szkolny rozpoczął się paręnaście dni temu, ale Will nie mógł nic poradzić na przeziębienie, które wciąż go męczyło. Jego mama też rozkładała ręce, kiedy termometr po raz kolejny pokazywał stan podgorączkowy.

Rosalind usiadła obok syna z kubkiem gorącej herbaty w ręku i dodatkowym kocem, który zarzuciła na jego plecy. Wręczyła mu napój wypełniony po brzegi miodem, domowej roboty sokiem malinowym i cytryną. Kiedy Will chorował, jakimś cudem mama potrafiła znaleźć pieniądze na wszystkie potrzebne mu rzeczy. Robiła to, żeby przynajmniej wtedy niczego mu nie brakowało. Patrzyli przez chwilę na porośnięty bluszczem metalowy płot. Sploty rośliny z roku na rok stawały się coraz gęstsze, ale to tylko dodawało uroku temu miejscu. Will upił duży łyk herbaty i oblizał usta ze smakiem. Jego mama robiła najlepszy sok malinowy na świecie. Spojrzał na nią z czułością. Już rano, kiedy zszedł do kuchni, widział jej podkrążone oczy. Nie musiała nic mówić, bo dobrze wiedział, że znowu płakała pół nocy. Była zła. Nie na niego, lecz na niesprawiedliwy los, który ponownie sprowadził na niego chorobę, ale w głębi czuł, że to jest ten moment. Choć nie chciał jej bardziej denerwować, ciekawość była silniejsza.

– Opowiesz mi o tacie? – zapytał niepewnie, jakby bał się, że mama może go za to skarcić.

– To nie jest rozmowa na dziś, Will.

– Zawsze tak mówisz. – W złości kopnął leżącą tuż przy jego nodze piłkę.

Rosalind odwróciła się do syna i pogłaskała go po czarnych włosach, które lekko kręciły się na końcach. Jego brązowe oczy skrywały niesamowitą dziką głębię, która była nie do okiełznania. Nie mógł wyprzeć się korzeni, nawet gdyby chciał. Ciekawskie oczy Rogersów były niczym wizytówka rodziny. Tak samo jak ciemne piegi na nosie, które rozchodziły się wachlarzem na górne części kości policzkowych. Na wiecznie różowych policzkach chłopaka wyglądało to nad wyraz uroczo. Bardzo przypominał ojca, ale pani Rosalind nie była pewna, czy jest to dobry znak.

– Pewne zagadki nie muszą zostać rozwiązane, kochanie. – Jej czuły głos sprawiał, że Will nie mógł się na nią gniewać.

– Chciałbym chociaż wiedzieć, czym się zajmuje albo gdzie mieszka. – Westchnął niemal błagalnie.

– Pojechał zbyt daleko, by go znaleźć.

Will rozłożył ręce w akcie bezsilności. Rozumiał, że matka może nie kochać już ojca, ale dlaczego jego od niego odsuwa?

– Mamo… – poprosił błagalnym tonem.

– Może innym razem. Teraz – pocałowała syna w czoło – muszę iść do pracy. Jak wrócę, to zrobię kolację. Nie wychodź z domu, proszę. – Nieco ociężale wstała z miejsca, jakby za wszelką cenę opóźniała swoje wyjście. – W garnku masz rosół – dodała, znikając wewnątrz budynku.

Dobrze wiedziała, co mówi. Chłopak wielokrotnie, pomimo choroby i zakazów, wymykał się z domu na spacery. Choć był grzecznym dzieckiem, to niczym kot lubił chodzić swoimi ścieżkami i nawet ona nie potrafiła go zatrzymać. Tłumaczyła sobie, że to wina genów, których nijak nie da się oszukać. W końcu rodzina Rogersów słynęła z gorącej krwi i żądzy odkrywania. Za każdym razem kręciła tylko głową, kiedy chłopak wyskakiwał z domu, nieraz nawet bez czapki czy kurtki. Biegła wtedy za nim, a Will łapał ubrania w locie. Nie mogła i nie chciała tego zmieniać, taka była prawda. Dlaczego miałaby odebrać jedyną rzecz, która sprawiała mu radość?

Zbyt często pytał ją o ojca, dobrze to wiedział. Smucił się za każdym razem, kiedy mu odmawiała, lecz tak bardzo pragnął znać szczegóły jego istnienia, że nie mógł się powstrzymać. Odkąd pamiętał, mieszkał tylko z matką, a im starszy się stawał, tym bardziej był dociekliwy. Przez całe swoje życie, całe trzynaście lat, nie znalazł ani jednego zdjęcia z podobizną ojca. Nie było ich w albumie ani w ramkach wiszących na ścianie przy schodach. Will był przekonany, że bez wyjaśnienia tej rodzinnej tajemnicy z każdym rokiem będzie mu coraz trudniej. Już teraz czuł ten ciężar. Dałby jednak sobie rękę uciąć, że kiedyś go widział. Pamiętał jego duże oczy, ciemne, miękkie włosy oraz radosny śmiech. Ilekroć jednak męczył się, żeby choć trochę przypomnieć sobie jego twarz, nic z tego nie wychodziło. Musiał być mały, ale był pewny bardziej niż czegokolwiek na świecie, że ojciec mieszkał razem z nimi.

Ten dzień nie zapowiadał się inaczej niż wszystkie poprzednie. Jak co dzień ubrał się ciepło, w za dużą kurtkę przeciwdeszczową i kalosze, bo pamiętał, że we wiadomościach mówili o ulewie. Chwycił swoją portmonetkę i wyszedł na zewnątrz. Poprawił niezdarnie czapkę z daszkiem z logo Manchesteru i zapiął kurtkę pod samą szyję, jak zawsze robiła to mama. Klucz od domu schował pod ceglaną donicą, w której rosły wrzosy. Rosalind uwielbiała te rośliny, ale Will nigdy nie rozumiał dlaczego. Oprócz ładnego fioletowego koloru nie widział w nich żadnych innych zalet.

Gdy wyszedł na ulicę, nie dostrzegł żywej duszy. Nie dziwiło go to jednak, ponieważ wszyscy sąsiedzi już wyszli ze swoich domów. Tylko jego mama miała w zwyczaju spóźniać się do pracy, ale mimo to zawsze znajdowała czas, by przed wyjściem choć na chwilę z nim usiąść. Osiedle Lawendowe, na którym Will mieszkał, wzięło swoją nazwę od hodowli lawendy prowadzonej w pobliżu przez panią Hilligan. Wraz z mężem byli głównymi fundatorami osiedla. Tak przynajmniej głosiła drewniana tablica witająca przyjezdnych. Rzędy kolorowych, wysokich domków zdawały się nie mieć końca. Will wraz z mamą mieszkali w jednym z pierwszych domów, a mianowicie przy numerze drugim. Początkowo, kiedy się wprowadzali, każdy lśnił nowością i był oblany świeżą farbą w kolorach tęczy. Na tle całego miasteczka rzeczywiście się wyróżniali. Jednak z biegiem czasu kolory stawały się coraz bledsze, ludzie starsi i bardziej zgorzkniali, a rosnące niegdyś przed domami kwiaty pousychały.

Sklep pana Kima był typowym sklepem osiedlowym. Nie imponował rozmiarem, a Willowi, przyzwyczajonemu do przestronnych supermarketów, wydawał się wręcz malutki. Gdyby chłopak miał go do czegoś porównać, powiedziałby, że był niewiele większy od jego pokoju, ale co dziwne, mieściło się w nim absolutnie wszystko. Od mikrofalówki i czajnika, po baniak z wodą, a nawet mały stolik z dwoma krzesłami. Will z uśmiechem otworzył drzwi, już przed progiem machał panu Kimowi przez szklaną witrynę. Charlie Kim był niskim mężczyzną w średnim wieku, z zakolami i kozią bródką. Codziennie nosił inną kamizelkę, co skłaniało Willa do snucia domysłów, ile ich w ogóle posiadał.

– Dlaczego masz chusteczkę w nosie? – zapytał zaskoczony, kiedy Will zamknął za sobą drzwi.

– Jestem trochę chory – wybełkotał chłopiec i wyszczerzył zęby zadowolony.

Stał z rozdziawioną buzią i przymrużonymi oczami, wzrok wbił w sprzedawcę. Chciał stworzyć wrażenie nieszczęśnika, który wymaga szybkiej pomocy. Liczył, że pan Kim zlituje się nad nim i rzuci mu coś pysznego bez konieczności płacenia. Zamiast tego mężczyzna spojrzał na niego w ten sam sposób. Chwilę tkwili w ciszy. W tle z radia leciał właśnie refren piosenki Secret Love Bee Gees, co sprawiło, że Will wybuchnął śmiechem.

– Trzeba było leżeć w łóżku, a nie się szlajasz po osiedlu. Jeszcze mnie zarazisz – burknął sprzedawca. Pan Kim nie był zbyt miłym człowiekiem, ale jego szczerość już od początku ujęła Willa. Od tamtej pory codziennie do niego przychodził.

– Panie Kim. – Will oparł się o ladę. – Coś ciekawego wydarzyło się od ostatniego razu? Hm?

– Ajajaj. Wścibski dzieciak z ciebie. – Nie zważając na młodego klienta, zaczął ścierać kurze z półek za ladą. – Weź zupę, to ci powiem – stwierdził po chwili.

Will bez wahania sięgnął po zupkę instant z półki sklepowej, a z lodówki wyjął kartonik mleka. Zalał zupę gorącą wodą z czajnika i wstawił do mikrofali. Właśnie za to kochał to miejsce. Pan Kim miał najlepsze zupy na świecie, a jedzone w sklepie smakowały jeszcze lepiej. Gdy wszystko było gotowe, usiadł na krześle i chwycił łyżkę. Wciąż obserwując sprzedawcę, czekał z niecierpliwością na kolejną porcję plotkarskich nowinek.

– Słyszałeś, młody, że twoja sąsiadka, pani Nelson, wyprowadziła się z domu? – rzucił pan Kim. Włożył okulary i chwycił za gazetę.

– Ta wdowa? – podjął Will z zaskoczeniem.

– Yhym – mruknął mężczyzna.

– Dlaczego? – zapytał i pociągnął nosem. Para unosząca się z zupy dodatkowo nasiliła jego katar.

– Podobno oszalała – wyjaśnił pan Kim, potrząsając głową z niedowierzaniem. – Rozpowiadała po osiedlu, że nad zatoką pływają syreny czy coś takiego.

– Syreny? Ale prawdziwe? – Nie można było powiedzieć, że Will nie wierzył w takie rzeczy. On po prostu potrzebował dowodu, aby móc z czystym sumieniem uznać je za prawdziwe.

– Aj! Coś ty! – skarcił go pan Kim. – Kobieta oszalała, nie ma co. Za dużo ajerkoniaku się napiła.

– Skąd pan wie? – dociekał Will.

– Bo to niedorzeczne – odpowiedział. Spojrzał na chłopaka, który zdawał się nieprzekonany. – Nie ma czegoś takiego jak syreny. Kto to widział? Baba z ogonem ryby. Też mi coś! – prychnął z dezaprobatą.

– Ale pan zrzędzi. – Will westchnął. Gorąca zupa nieco go rozgrzała. Musiał przecież przejść całe osiedle, aby dojść do sklepu, co skutecznie wyziębiło jego chude ciało.

– A ty jedz, bo zaraz zamykam – mruknął pan Kim, siadając na krześle tak, że zza lady Will w ogóle go nie widział.

– Zamyka pan dopiero o dwudziestej – przypomniał mu Will.

– Dla ciebie zrobię wyjątek – mruknął pan Kim i pogroził mu szmatką.

Uradowany Will zerknął na ulicę, na której teraz roiło się od małych dzieci.

– Panie Kim, długo pan tu mieszka? – zapytał nagle. Może to dobry pomysł, żeby go wypytać? Nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy, a co, jeśli on coś wie? Nie. Niemożliwe. Pokręcił głową, jakby chciał wyrzucić z niej ten pomysł.

– A bo co? – Mężczyzna podniósł głowę znad gazety.

– Nie no, tak pytam. – Wzruszył ramionami. Wciąganie niewinnych osób w rodzinną tajemnicę nie było jednak dobrym pomysłem.

– Będzie z dziesięć lat – odpowiedział pan Kim po chwili, skrupulatnie licząc na palcach.

– I zna pan tu wszystkich?

– Do czego pijesz? – mruknął pan Kim z podejrzliwością.

– A, nie. – Machnął dłonią. – W sumie to nic. – Wrócił do jedzenia.

Sprzedawca wydymał usta z niezadowoleniem. Znał Willa na tyle, że powinien już się przyzwyczaić, że chłopak zmienia zdanie w ostatniej chwili, ale największym problemem był czas, kiedy to robi. Ilekroć zdążył rozbudzić ciekawość, szybko ucinał temat, jak gdyby nigdy nic.

Kiedy tylko pan Kim zauważył, że Will wyrzuca puste opakowanie do kosza, wypędził go, zarzekając się, że jeśli go zarazi, to będzie musiał zająć jego miejsce za kasą. Aby sprawić Willowi przyjemność, na pożegnanie wręczył mu orzechowego batona.

Pogoda była kiepska, więc Will nie miał ochoty na spacery po miasteczku. Wrócił do domu, zdjął kurtkę i położył się na sofie. Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Cichy dźwięk uruchamiającego się urządzenia rozniósł się po całym salonie. Zawsze się zastanawiał, jak działa telewizor. Wiele razy go badał. Odkręcał obudowę z tyłu i przyglądał się mu od środka. Matka często go za to karciła, tłumacząc, że nie stać ich na nowy, ale ciekawość zawsze brała górę. Szary monitor o przekątnej nie większej niż długość ręki dorosłego człowieka (licząc od czubków palca do łokcia) wyświetlał właśnie jego ulubioną bajkę. Melodia czołówki Scooby-Doo nieco go rozweseliła. Pomimo że widział już wszystkie odcinki, to każdy kolejny oglądał z zaciekawieniem równie dużym jak za pierwszym razem. Otulił się kocem i przyciągnął kolana do piersi, aby szybciej się ogrzać. Podczas przerwy na reklamy zdecydował się zrobić kanapkę. Chleb tostowy posmarował grubą warstwą masła, posypał go cukrem, nie omijając oczywiście przy tym ani fragmentu, i przykrył kolejną warstwą chleba. Zaopatrzony jeszcze w kubek z ciepłym mlekiem, które podgrzał w mikrofali, chciał wrócić do oglądania bajki, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi. Zastygł w bezruchu.

Mama zawsze przestrzegała go przed otwieraniem drzwi bez sprawdzenia, kto za nimi jest, Will był wyjątkowo niski i nie mógł swobodnie spojrzeć przez wizjer. Kiedy szkolni koledzy wrócili po wakacjach do szkoły, nie dosięgał im nawet do ramion.

W tamtym momencie odłożył jednak to, co miał w rękach, i ruszył w stronę wejścia. Zatrzymał się, kiedy usłyszał ponowne pukanie. Szybko przywarł do drzwi, nasłuchując z zaciekawieniem, czy ktoś tam stoi. Już miał chwycić za klamkę i powitać przybysza, kiedy pod jego stopami wylądowała pocztówka. Wsunięta pod drzwiami, idealnie przeszła na drugą stronę. Papier był zniszczony i stary. Brudne rogi kartki świadczyły o tym, że pokonała długą drogę. Szybko odbezpieczył wszystkie trzy zamki i otworzył drzwi, chcąc złapać listonosza, ale nikogo nie zobaczył.

Will był zły na siebie, na los i na matkę, że tak długo zajęło mu otwieranie drzwi, ale Rosalind była osobą nad wyraz zapobiegawczą i ostrożną. Każdy zamek kupiła w innym sklepie na wypadek, gdyby któryś z poprzednich okazał się zbyt słaby. Nigdy nie wychodziła też bez małej parasolki, którą chowała w torbie, i gazu pieprzowego. Wszystko to, rzecz jasna, na wszelki wypadek.

Will obejrzał uważnie całą ulicę, lecz nie ujrzał ani listonosza, ani przechodnia, który mógłby tę pocztówkę wrzucić. Ulica i chodniki wciąż były puste. Wepchnął głowę z powrotem za drzwi i zaryglował je na wszystkie zamki. Z pocztówką w ręku wrócił do salonu i ponownie usiadł na kanapie. Wołała go i prosiła o przeczytanie. Chwilę walczył z pokusą, ale była zbyt silna, by ją zignorować. Ostrożnie się rozejrzał, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje, bo kto wie, może mama wróciła niespodziewanie albo on sam wpuścił złodzieja podczas tej krótkiej chwili nieuwagi. Chwycił mocno widokówkę. Długo przyglądał się obrazkowi przedstawiającemu majestatyczny statek pasażerski. Lodowce wokół niego wyglądały jak żywe, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Odwrócił kartkę, przetarł ją rękawem swetra i zaczął czytać.

Rosalind,

nareszcie was znalazłem. Czas, aby Will wyruszył ze mną i znalazł swoje miejsce na ziemi. Za dwa dni do waszych drzwi zapuka mój stary druh. Odbierze Willa. Przygotuj go na to spotkanie. To nie jest prośba.

D. S.

– No nie… Wiedziałem, że żyjesz! – krzyknął do siebie i po chwili oszołomienia zaczął skakać po kanapie z radości. – Mój ojciec żyje! – krzyknął ponownie. – Wiedziałem, wiedziałem! Chce mnie zobaczyć – szepnął do siebie.

Will przemierzył cały dom, biegając i tańcząc z radości. W mgnieniu oka wszystko przestało mieć dla niego znaczenie. Leżący na talerzu chleb, bajka w telewizji czy nawet przeziębienie. Euforia, którą poczuł na wieść, że może poznać ojca, dodała mu energii. Cierpliwość się opłaciła.

Rozdział 2

Fantastyczna prawda

– Jeszcze nie śpisz? – zapytała Rosalind. Jak co wieczór sprawdzała, czy syn leży już w łóżku. Zdziwiła się, widząc, że chłopak nadal nie śpi.

– Zobacz, co przyszło. – Podekscytowany rzucił kartkę na stolik nocny i z niecierpliwością czekał na reakcję matki.

Zaskoczona Rosalind przeczytała kartkę i na moment zamarła.

– Skąd to masz? – zapytała drżącym głosem, a jej twarz wyraźnie zbladła.

– Ktoś ją zostawił pod drzwiami – wyjaśnił Will, dostrzegając wyraźne zdenerwowanie matki.

– Ktoś?! Był ktoś w domu?! – W jej oczach pojawił się strach, a palce mocniej zacisnęły się na pocztówce. Całe jej ciało zesztywniało.

– Nie, nie. Ktoś ją wsunął w szparę pod drzwiami – wytłumaczył szybko, bo ostatnie, czego mu teraz brakowało, to wybuch złości matki.

Rosalind, nic nie mówiąc, zgniotła kartkę, wyrzuciła ją w kąt i wyszła z pokoju.

– Co ty robisz?! – krzyknął i wybiegł za nią, zrzucając kołdrę na ziemię.

– To jakaś pomyłka. Ktoś się pomylił – powtarzała z oślim uporem.

Will miał wrażenie, że próbowała przekonać samą siebie.

– Nie! – zaprzeczył. – Przecież tam było twoje imię – przypomniał jej.

Rosalind zatrzymała się na schodach i odwróciła do syna. Była czerwona jak burak, a w oczach płonął ogień złości. Nigdy jeszcze nie widział jej tak wściekłej.

– Jeśli mówię, że to pomyłka, to pomyłka – rzuciła oschle, co było do niej zupełnie niepodobne. – Idź spać – dodała. – Jutro porozmawiamy.

Chłopak nie odpowiedział ani słowem. Czuł tylko, jak po policzkach spływają mu palące łzy. Nie mógł pojąć, jak matka może zaprzeczać istnieniu jego ojca, skoro dostała wyraźny znak, że żyje. Dorastał i brakowało mu silnego głosu ojca i mądrych porad, które pomogłyby mu przetrwać te trudne chwile. Wściekły, walnął pięścią w ścianę i zamknął się w pokoju. Tylko tyle mógł zrobić. Nawet nie pomyślał o ucieczce z domu, jak robiła większość jego rówieśników, którzy nie radzili sobie z problemami. Wiedział, że życie na własną rękę byłoby zbyt trudne, a on przecież potrzebował jedzenia, ubrania i schronienia. Zrezygnowany, zawinął się w kołdrę po sam czubek głowy i zasnął, tuląc się do poduszki.

Rosalind siedziała przy oknie, obserwując padający deszcz. Bacznie lustrowała też teren za domem, upewniając się, czy w krzakach nikogo nie ma. Było ciemno. Na dodatek, jak na złość, w lampie, która zawsze oświetlała ich ogród, przepaliła się żarówka. Rosalind mogła się tylko modlić, aby nikt ich nie obserwował. Bóg jeden wie, kto podrzucił kartkę i czy rzeczywiście odszedł. W głębi duszy liczyła, że dzień, w którym Will pozna ojca, nigdy nie nadejdzie i wciąż będą mogli spokojnie mieszkać w ludzkim świecie. Macki tego mężczyzny okazały się zbyt długie i w końcu ich dosięgły. Czy można jednak nazwać tego człowieka ojcem, skoro łączyły ich tylko więzy krwi? Nie chciała nawet myśleć, co mógłby zrobić Willowi. Chłopak jest młody, ma szansę na ucieczkę, ale dla niej było już za późno.

Czym prędzej pobiegła do swojej sypialni. Nie mogła liczyć przecież na cud czy łut szczęścia. Szarpnęła za uchwyt starej szafy, wyrzuciła z niej zakurzone pudełka i leżące na podłodze buty. Uklęknęła i przesunęła luźny kawałek podłogi, odsłaniając tym samym małą dziurę w podłodze, wypełnioną bibelotami. Wyciągnęła z niej kawałek papieru wraz z piórem i kałamarzem. Rozwinęła ostrożnie arkusz i ułożyła delikatnie na podłodze. Zamoczyła pióro w atramencie, który miał niespotykaną zieloną barwę, i zaczęła pisać.

M, sytuacja się pogorszyła. ON znalazł Willa i wysłał po niego swoją bandę. Trzeba go ewakuować. R.

Pergamin wypił atrament jak gąbka i po paru chwilach po literach nie było śladu. Rosalind czekała z niecierpliwością na odpowiedź, ale mijały sekundy, a potem minuty i nic się nie działo. Tykający zegar na ścianie potęgował jej zdenerwowanie. Bała się, że ten łotr mógł schwytać M. Już miała opuścić pokój i zacząć pakować rzeczy Willa, kiedy na pergaminie ponownie zaczęły się pojawiać słowa.

Dandelion to jedyne wyjście. Brama Dwóch Horyzontów otworzy się jutro o północy. Częściej ją zamykają przez zamieszanie w Tasyldorze. Na Willa będę czekać na brzegu. Co z tobą? M.

Chwyciła ponownie pióro drżącą dłonią. Zatrzymała rękę w powietrzu, zastanawiając się, co powinna napisać. Tak dawno nie widziała Mary i jedyne, o czym marzyła, to znów zatopić się w jej ramionach. Nie mogła jednak pokazać, że jest słaba. Nie w tym momencie. Odpocznie, kiedy wyśle chłopaka na statek. Tak, wtedy będzie mogła nareszcie odetchnąć, a wszystko, co się potem stanie, nie ma znaczenia.

Dam sobie radę. Łatwiej się bronić, gdy jestem sama. Mniej na niego oko. W szkole też mogą być szpiedzy. R.

Kocham. – Otrzymała w odpowiedzi.

Los zawsze zdawał się dla niej wyjątkowo okrutny. Dzień, w którym Will pojawił się w jej życiu, był najgorszym dniem, jaki dane jej było przeżyć. Z Widma uciekała w pośpiechu, z zawiniętym w chustę niemowlęciem pod pachą. Szczęście, że Mary odurzyła dziecko, przez co nie pamiętało tamtej nocy. Życie w ludzkim, zwyczajnym świecie wydawało jej się trudne i okrutne. Lata mijały tu szybciej i nie niosły ze sobą nic nadzwyczajnego. Codzienna szarość przez pierwsze lata ciążyła jej, ale za każdym razem, kiedy widziała uśmiech Willa, wiedziała, że poświęcenie jest warte swojej ceny. Rosalind myślała, że jeśli będzie żyć cicho, jeśli nie będzie się wychylać, ON jej nie znajdzie. Życie jednak nauczyło ją, że nieważne, z której strony bramy się żyje, woda zawsze znajdzie ujście, a wszystkie brudy i pasożyty przyniesie ze sobą. Mary zawsze powtarzała, że nigdzie nie będzie bezpieczna, ale w tamtym czasie Rosalind liczyła na łut szczęścia. Na odrobinę sprawiedliwości i małą nagrodę za to, co zrobiła. Bądź co bądź, dalej jest piratką i choć nie ma swojego statku, a szablę w dłoni trzymała lata temu, to jej serce wciąż żegluje po niebezpiecznych wodach Ukrytego Świata. Odetchnęła z ulgą. Szansa na bezpieczne schronienie była duża, nawet pomimo tego, że Dandelion skrywał wiele tajemnic, nieodkrytych nawet przez jej dyrektora.

Zwinęła papirus i włożyła go do plecaka Willa. Wcisnęła tam też parę czystej bielizny, kanapki z sałatą, kompas, który trzymała ukryty w tej samej skrytce co pergamin, i małą saszetkę wypełnioną monetami. Plecak położyła obok łóżka chłopaka, tak samo jak czyste ubrania. Nie chciała marnować czasu z rana na szukanie i pakowanie potrzebnych rzeczy. Znała przecież Willa i wiedziała, że z chęcią zabrałby pół swojego pokoju, gdyby tylko mógł. Usiadła na krześle obok łóżka i odetchnęła głęboko. Spojrzała na śpiącego syna. Pomimo nawałnicy myśli próbowała się uspokoić. Wychowała go najlepiej, jak mogła. Mimo obcego świata i ludzi dała radę. Prawdą jest, że nie zdążyła przygotować go na okropieństwa, które go czekały, ale nie było na świecie osoby, która mogłaby to zrobić. Will sam musi przeżyć swoje życie i pomimo prób Rosalind, aby było ono lepsze, ostatecznie zostanie sam. Pocieszała się w myślach, że uda im się wyplątać z kłopotów, ale prawdą było, że czuła zimne uczucie szpady na gardle od samego początku.

Oparła głowę na ręce. Chciała się modlić, prosić o łaskawość dla chłopaka, ale po tylu latach nie wiedziała, do kogo składać modły. Nie opuściła Willa aż do rana, a kiedy w końcu otworzył zaspane oczy, była gotowa na rozmowę, przed którą uciekała tyle lat.

– Mamo? – Przetarł ręką oczy. Zaspany, ziewnął parę razy. – Długo tu siedzisz?

– Nieistotne. – Usłyszał. Kobieta przeczesała dłonią jego mokre od gorączki włosy. – Musimy porozmawiać.

– Hm? – mruknął ociężale.

– Ta pocztówka, którą dostałeś wczoraj, była rzeczywiście od twojego ojca. – Zwiesiła głowę i posmutniała na myśl o wcześniejszych kłamstwach.

– To dlaczego mówiłaś, że nie? – Chłopak ożywił się nagle, wyprostował jak struna i wytrzeszczył oczy.

– Dlatego, że nie jest on dobrym człowiekiem – odpowiedziała powoli, jakby ważyła każde słowo.

– Kto tak zdecydował? – pisnął zaskoczony.

– Nie czas na dłuższe wyjaśnienia. – Spojrzała na zegarek. – Posłuchaj mnie uważnie. Musimy na jakiś czas się rozdzielić. Przygotowałam ci plecak, w którym masz wszystkie potrzebne rzeczy.

– Co?! – Zdezorientowany zmarszczył czoło.

– Pojedziemy do portu, a tam wsiądziesz na statek. – Will już otwierał buzię, aby jej przerwać, kiedy Rosalind zasłoniła mu usta dłońmi. – Nie zadawaj więcej pytań. Odpowiedzi przyjdą same. – Wstała z krzesła i podeszła do drzwi. – Ubierz się, proszę. Musimy ruszać.

Siedział przez chwilę i zastanawiał się, co skłoniło matkę do tej decyzji. Czy rzeczywiście jego ojciec jest potworem? Co jej zrobił? Bił się z myślami, próbując dostrzec choćby jedną wskazówkę. Widział, że matka jest zasmucona, przybita, dlatego nie chciał się z nią sprzeczać. Ubrał się najszybciej, jak umiał, i wyszedł z pokoju z plecakiem na plecach.

Rosalind siedziała już w aucie. Mocno ściskała kierownicę i patrzyła przed siebie. Nie zauważyła nawet, kiedy chłopak wszedł do środka.

– Jestem – wycedził, wyrywając ją z zamyślenia.

– Tak. – Przekręciła kluczyk w stacyjce i wcisnęła pedał gazu. Willa wbiło w fotel. – Posłuchaj, bo to bardzo ważne. Kiedy usłyszysz na statku „Brama się otwiera”, idź za tłumem.

– Jaka brama? Brama na morzu? – Próbował zapiąć pasy, ale te się zacięły. Nie mógł zrozumieć poleceń, które przekazywała mu matka, bo były zbyt nierozsądne i najnormalniej w świecie niemożliwe.

– Po prostu mi zaufaj. – Rosalind trzęsła się jak galareta.

– Ja ci ufam, mamo, ale musisz mi wyjaśnić, dokąd płynę i dlaczego. – Usadowił się wygodnie i mocniej złapał plecak. Mama zazwyczaj jeździła wolniej, jednak teraz wskazówka prędkościomierza nie schodziła poniżej setki.

– Płyniesz do szkoły – oznajmiła. – Zapisałam cię do nowej szkoły, Will.

– Co?! – krzyknął piskliwie. – A co z moimi kolegami? Co z domem? Gdzie ta szkoła? Za granicą? – Tyle pytań cisnęło mu się na język, ale znając matkę, nie mógł liczyć na choćby jedną odpowiedź. Teraz nie był już zaskoczony, lecz wściekły.

– Will, uspokój się. – Kobieta przeczesała włosy ze zdenerwowania. Nerwowo spojrzała w lusterko, upewniając się, czy nikt nich nie śledzi.

– Mówisz mi właśnie, że zapisałaś mnie do nowej szkoły. Mamo! – krzyknął niespodziewanie, aż Rosalind podskoczyła. – Dlaczego tak daleko?

– Żeby cię nie znalazł.

– Kto? Tata?! – dopytywał wściekły. – Dlaczego?

– Dlatego, że tego chcę, Will. Koniec gadania.

Nastała cisza. Auto sunęło po pustych drogach, mijając tylko bezpańskie psy.

Dość szybko dotarli do pobliskiego portu. Rosalind wyskoczyła z auta i otworzyła mu drzwi. Chłopak początkowo nie chciał z niego wysiąść. Wciąż zapięty, siedział i patrzył przed siebie obrażony. Jednak błagalna mina matki prosiła, aby się pośpieszył, dzięki czemu po paru minutach wysiadł. Podeszli do marynarza, który stał przed wielkim promem zwanym Delphina. Brodaty, barczysty mężczyzna spojrzał podejrzliwie na Willa, po czym kiwnął lekko głową. Rosalind podała mu małą paczuszkę i wróciła do syna.

– No dobrze. – Poprawiła mu niesforny pukiel, który odstawał znacząco od reszty. – Pamiętaj, co ci mówiłam. To o bramie – przypomniała mu. Jej nerwowy wzrok lustrował wszystkich wsiadających na statek pasażerów. – Kocham cię, rybko. – Zawsze tak do niego mówiła i przeważnie Will się cieszył, lecz w tej właśnie chwili to wyznanie było nad wyraz bolesne.

– Ty nie idziesz. – Posmutniał.

– Na brzegu spotkasz Mary. Od razu ją poznasz, poza tym pewnie to ona podejdzie do ciebie pierwsza. – Zaśmiała się gorzko, przypominając sobie, jak bezpośrednia potrafi być Mary. – Bądź dla niej miły, dobrze? – Przytuliła syna. – No! Idź już, bo odpłyną bez ciebie.

Will patrzył na nią, zastanawiając się, co się stało. Dlaczego tak się zachowuje? Czego się boi? Odszedł bez słowa, bo nie był pewien, co powinien powiedzieć. Oczy Rosalind zaszły łzami, gdy patrzyła, jak samotnie wchodzi na statek. Oddałaby wszystkie kosztowności świata, by móc z nim płynąć, ale bała się, że we dwoje będą zbyt łatwym celem.

– Kocham cię, Will! – krzyknęła jeszcze raz, kiedy zauważyła go przy burcie.

– Ja ciebie też, mamo. – Nie wiedział, co się dzieje, ale mina matki prosiła, aby jej zaufać.

Pomachała mu i zniknęła między budynkami. Will usadowił się na belce, która robiła za ławkę. Jego oczy, które jeszcze wczoraj błyszczały radością, teraz były spowite smutkiem. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego mama nie mogła z nim płynąć. Był zły na los, który sprawił, że musi teraz być sam. Choć zawsze był gotowy na nowe przygody, to jego serce było teraz w rozsypce. Liczba pasażerów na statku sprawiała, że zrobiło mu się duszno. Nigdy nie był człowiekiem, który potrzebował egzystować wśród innych. Wręcz przeciwnie. Jak mógł, unikał towarzystwa i wolał spędzać czas w samotności. Nie licząc oczywiście pana Kima, który zdawał się nie lubić ludzi tak samo mocno.

Delphina wyglądała na luksusowy statek. Imponujących rozmiarów prom był największy, jaki do tej pory Will widział. Jego kadłub wykonano z solidnej stali, a powierzchnia błyszczała odcieniami białego i brązowego drewna. Wokół pasażerów dyskretnie kroczyła załoga, dbająca o czystość i bezpieczeństwo. Na pokładzie rozłożono stoły z wielkimi, kolorowymi parasolami, a obok nich miękkie leżaki. Wokół roznosiły się wesołe śmiechy i rozmowy, przez co Will czuł się jeszcze bardziej przygnębiony. Chłopak nie ruszył się z miejsca przez cały dzień. Wzrok miał utkwiony w dal, wciąż obserwował bezkres wody. Strach, który teraz nim zawładnął, sprawił, że nie mógł nawet kiwnąć palcem. Nikt nie zwracał na niego uwagi, a mijający go pasażerowie posyłali mu tylko niezbyt szczere uśmiechy.

Statek płynął cały dzień. Sunął między spokojnymi falami aż do zachodu słońca, kiedy Will usłyszał:

– Brama się otwiera! – Wysoki, chudy mężczyzna o szczurzej twarzy stał na najwyższym pokładzie i krzyczał przez megafon.

Ledwo przytomny, poderwał się na równe nogi niczym wyrwany z transu i przyglądał się zgromadzonym. Fala ludzi ruszyła korytarzem w głąb statku. Pamiętając o słowach matki, przyłączył się do pasażerów. Minął wszystkie pokoje i wyszedł na drugą stronę promu, ponownie na otwartą przestrzeń. Wszyscy zgromadzeni stali na rufie, czekając na odpowiedni znak, a mężczyzna, który wcześniej krzyczał, wpatrywał się w ciemną jak węgiel otchłań wody. Will wychylił się za burtę. Pomimo pracujących turbin woda zdawała się spokojna, wręcz nieruchoma. Panujący wokół mrok sprawił, że zlewała się z nieboskłonem, przerażając Willa do szpiku kości. Nagle w gęstwinie mroku pojawił się jasny błysk, który wystrzelił ponad powierzchnię. Chłopak odsunął się odruchowo i wpadł na kogoś.

– Zwolnij, kawalerze. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, ukazując szereg złotych zębów.

Will ostrożnie odsunął się od niego i zlustrował. Ten jednak go wyminął i dał nura do wody. Zniknął jak reszta ludzi.

– Ruszaj się, knypku. Strażnicy bramy nie będą na ciebie czekać. – Usłyszał od marynarza.

Chłopak podszedł powoli do burty i spojrzał na jasne światło. Nie zdążył nic powiedzieć, kiedy mężczyzna westchnął i wypchnął go za burtę. Woda była lodowata, obezwładniająca. Will miał wrażenie, że tysiące igieł wbiło mu się naraz w skórę, powodując paraliż i skurcz całego ciała. Czuł ciężkość wody, która miażdżyca jego płuca. Agresywnie wlała się do przełyku, drażniąc gardło i usta. Zrozumiał jednak, że nie może sobie teraz pozwolić na zwątpienie i strach. Mama wiedziała, co robi. Inaczej nie puściłaby go samego w nieznane.

Otrząsnął się, uspokoił tętno i nie myśląc długo, ruszył w dół za pozostałymi podróżnymi, ku jasnemu światłu. Woda nie stawiała oporu, a przynajmniej Will go nie czuł. Wydawało mu się, że płynie wśród chmur – zimnych i mokrych. Nie musiał nawet brać dodatkowego wdechu. Lekki, podwodny wiatr, który czuł na twarzy, dodawał mu odwagi. Kiedy znalazł się blisko strumienia światła, coś kazało mu się zatrzymać. Obejrzał się dokładnie na wszystkie strony, ale wszechobecna ciemność niczego nie zdradzała. Jednak on to słyszał. Cichy głos, który próbował się przedrzeć przez głębię. Will, jestem tu, mówił głos, ale chłopiec nie mógł znaleźć jego źródła. Czuł, jakby coś zbliżało się do niego nieubłaganie, ale nie był w stanie tego dostrzec. Will, usłyszał ponownie.

Już miał płynąć w stronę jasności, kiedy spostrzegł stwory, które krążyły wokół źródła. Wpierw myślał, że ma przed sobą ludzi, lecz gdy zauważył macki zamiast nóg, cofnął się czym prędzej. Nie mógł uwierzyć własnym oczom i choć bał się, że go zaatakują, zatrzymał się i z zaciekawieniem się im przyglądał. Jasna, nieco zielona skóra istot była momentami niewidoczna wśród objęć wody. W rękach dzierżyły długie włócznie, wykonane z błyszczącego metalu. Zafascynowany stworzeniami nie zauważył, kiedy obok niego zjawiło się jedno z nich. Jego chuda twarz nie zdradzała zamiarów, lecz chłopak wiedział, że musi się pospieszyć. Spojrzał przestraszony w żółte ślepia i pierwszy raz pomyślał, że może pani Nelson nie zwariowała. Płyń, usłyszał wtedy. Głos wyrwał go z zamyślenia i czym prędzej skierował się w stronę wrót. Machał rękoma tak szybko, jak umiał, aby uciec od przerażającego spojrzenia stwora, który odprowadzał go wzrokiem. Stanął twarzą w twarz z jasną kulką, która wielkością przypominała duże, okrągłe lustro. Nie wiedział, co dalej. Wchodź. Głos podpowiadał mu, co ma robić, dlatego wepchnął rękę w środek jasności. Niewidzialna siła wciągnęła go na drugą stronę.

Brama się zamknęła, a zebrani strażnicy rozpłynęli się jak kamfora. Światło, które do tej pory rozpraszało mrok, zgasło, zapraszając do głębin stwory ciemności.

Rozdział 3

Cioteczka Mary

Cały mokry dowlókł się do piaszczystego brzegu. Plaża była opustoszała, a czysty piasek wabił swoją złocistą barwą. Czuł w ustach słony posmak wody, której krople wciąż zalegały w przełyku i paliły gardło. Odchrząknął parę razy i nabrał świeżego powietrza. W tej właśnie chwili poczuł, jak pracują mu wszystkie mięśnie w ciele. Ich pulsowanie, zwiastujące zmęczenie, było pocieszające – wciąż żył. Położył się na ziemi i popatrzył w niebo. Słońce powoli zachodziło za horyzontem, malując niebo pomarańczowymi i fioletowymi barwami, które mieszały się z zielenią tafli wody i tworzyły widok zapierający dech w piersiach. Wypuścił głośno powietrze i podziękował w duchu za to, że przeżył, ale poczucie ulgi szybko zamieniło się w zwątpienie. Wciąż nie wiedział, czego ma się spodziewać i czy tajemnicza Mary się pojawi.

Zamknął powieki, próbując wsłuchać się w śpiew morskich ptaków.

– Czego tak leżysz? – Usłyszał nagle z boku.

Podskoczył jak oparzony. Przestraszony otworzył oczy i zauważył grubą kobietę ubraną w kolorowe szmaty. Na głowie miała przepasaną chustę, która zakrywała niemal wszystkie jej brązowe bujne włosy. Wygrzewała się na leżaku. Oczy miała zasłonięte dwoma plastrami ogórka. Szybko jednak ściągnęła jeden z nich i zlustrowała chłopaka. Jej czujne oko nie omijało żadnej części.

– Przepraszam – wydukał, próbując strzepać z mokrych ubrań piasek.

– Ale wyrosłeś, nie ma co – odpowiedziała spokojnym głosem i ponownie zasłoniła oko ogórkiem. – No, natura o ciebie dobrze zadbała. Co u biednej Rosalind? Ma z tobą trzy światy, hm? – Kobieta położyła ręce na brzuchu i czekała na odpowiedź.

– Do-dobrze. Chyba – dokończył zmieszany. – Została w BlueFort.

– To wiem – mruknęła i zdjęła plasterki warzywa z oczu. Wsadziła je sobie do buzi, zjadła, a na ich miejsce położyła nowe, wygrzebane ze szmacianej torby. – Jak będziesz w tym paradował, to szybko złapiesz zapalenie płuc. W torbie masz czyste ubrania – zdążyła powiedzieć, zanim wskazała na worek leżący za leżakiem i ponownie zasłoniła oczy.

– Czy pani to… Mary? – zapytał, wstając.

– Czy to nie oczywiste? – Uśmiechnęła się i poprawiła ubranie. – Rosalind ci nie mówiła, że ciotka cię odbierze?

– Mówiła, że się pani pojawi, ale nie mówiła, że ma siostrę.

Kobieta zamilkła. Zrobiła tylko wymowną minę.

Bez zastanowienia ruszył w stronę zgromadzonych za ciotką toreb i walizek, bo mimo że słońce powoli zachodziło i wciąż było przyjemnie ciepło, to przerażała go wizja snuta przez Mary, która nie zakładała tylko lekkiego przeziębienia, a straszliwą chorobę.

W sumie pakunków było pięć, każdy innej wielkości. Jedne były wypchane po brzegi, a inne z kolei wydawały się lekkie jak piórko, do połowy puste. Szybko chwycił za szmaciany worek obwiązany jutowym sznurkiem i rozplatał supeł. Wtedy też mógł lepiej przyjrzeć się kobiecie.

Miała mały nos, który był lekko zaokrąglony na końcu. W przeciwieństwie do matki miała piegi, które na opalonych policzkach były bardziej widoczne. Jej włosy na pierwszy rzut oka mogły wydawać się tego samego odcienia co Rosalind, ale im dłużej Will się przyglądał, tym bardziej przychylał się do wniosku, że włosy Mary są bardziej kasztanowe i zdecydowanie miała naturalne loki. Kolorem skóry też się różniła od mamy, jej była bardziej oliwkowa. Ciężko mu było wierzyć, że kobieta rzeczywiście może być jego rodziną, ale musiał jej zaufać. W końcu nie miał tu nikogo.

– Tak… W ogóle mało ci mówiła, co?

Z kieszeni ciemnej marynarki Mary wyłoniła się zielona główka, co od razu wytrąciło Willa z równowagi. Patrzyła na Willa ogromnymi jasnymi oczami, po czym mruknęła coś i ponownie zniknęła w głębi kieszeni.

– Co to było?! – Will zauważył, jak głowa chowa się między fałdami materiału. Podskoczył, a jego ciało przeszedł dreszcz.

– To Chia, jest gloperem. Taki stworek domowy. – Wsadziła do kieszeni trochę nasion, które wygrzebała z tej samej torby co ogórki. – W ludzkim świecie nie ma zwierząt domowych?

– Są, ale inne – odpowiedział zdziwiony i wyjął z najmniejszej torby nową koszulę, długie do kolan buty, szmaciane spodnie, skórzaną kamizelkę i pasek, a nawet czystą bieliznę.

– Klawo! No! Ruchy, ruchy! – Pospieszała go, choć sama nie ruszyła się nawet z miejsca.

Will nie przywykł do przebierania się w miejscu publicznym. Nie chodził z matką nad wodę, bo w BlueFort nie było ani kawałka jeziora czy morza, w którym mógłby się pluskać. Z kolei na lekcjach wuefu w szkole przebierał się w łazience, a po ćwiczeniach czasem nawet nie zmieniał koszulki. Dlaczego wstydził się własnego ciała? Nie był w stanie tego określić. Po prostu tak miał i tyle.

Lekki wiatr sprawiał, że w mokrych ubraniach było mu zimno. Objął się rękoma, próbując rozgrzać rozdygotane ciało. Musiał jak najszybciej się przebrać, inaczej będzie kiepsko.

– Rosalind dała ci jakieś pieniądze? – Mary podrapała się po głowie, a z jej pukli wyskoczyły pojedyncze ptasie pióra. Zmiotła z oczu plastry ogórków i usiadła na leżaku.

Will spojrzał zdegustowany na jej czuprynę, myśląc przez chwilę, że cioteczka musi chyba trzymać tam garstkę piskląt. Próbował nie patrzeć w jej stronę i zaczął ściągać przemoczone obuwie.

– Nie wiem. – Po chwili oszołomienia stanął i zerknął do plecaka. Wyciągnął z niego mały woreczek i podał ciotce. Coś cicho w nim brzęczało. – To chyba jest to.

– Tak. Starczy na początek. – Otworzyła woreczek i szybko przeliczyła monety. – Dwadzieścia knarów z pewnością wystarczy – powtórzyła.

– Knarów? – powtórzył i spojrzał na przedmiot, który miała w ręce Mary.

– Złote monety. – Zdawała sobie sprawę, że chłopak niewiele wie o jej świecie, dlatego pokazała mu jedną.

Will dokładnie ją obejrzał. Na rewersie był wygrawerowany ogromny statek z wieloma żaglami, otoczony złotym wiankiem. Na drugiej stronie widniała podobizna starca z długim, ostro zakończonym nosem i skwaszoną miną. Jego głowa zdawała się zbyt duża i dziwnie okrągła. Gdzieniegdzie wystawały z niej pojedyncze pukle włosów.

– Słuchaj, ty wiesz w ogóle, gdzie jesteś? – Kobieta z pełną uwagą przyglądała się siostrzeńcowi.

– Nie. – Pewnie pokręcił głową.

Mary stanęła i podrapała się po głowie. Z burzy loków ponownie wyleciały kolorowe pióra.

– No nic! O tym może później. Słuchaj, młody. Na twoje szczęście miałam sporo czasu, to załatwiłam ci parę rzeczy do szkoły. Trzeba tylko książki kupić.

Dźwignęła z ziemi cięższe torby, poprawiła Willowi kamizelkę, która zmięła się z tyłu, i bez słowa ruszyła w głąb lądu, chrupiąc przy tym resztki ogórka wyciągniętego z torby. Resztę pakunków zostawiła Willowi. Chłopak przez chwilę stał zdezorientowany zachowaniem kobiety, ale kiedy zauważył, że ta na niego nie czeka, szybko złapał za rączki toreb i pobiegł za nią. Nie mógł się przecież zgubić.

Doszli do jakiegoś miasteczka. Przemierzali jego zatłoczone uliczki w kompletnej ciszy. Liczba kramów i przeróżnych sklepów mogłaby przyprawić o ból głowy, ale Mary odnajdywała się w tym zamieszaniu doskonale. W przeciwieństwie do Willa, który tylko potykał się o własne nogi, bo zamiast patrzeć przed siebie, obserwował wszystko wokół z niemym zdziwieniem. Budynki wykonane z ciemnej, niemalże poczerniałej cegły przywodziły chłopakowi na myśl stare uliczki Edynburga, które kiedyś widział w telewizji. Jednak tutaj wydawały się dziwniejsze, bardziej kapryśne. Lekko nachylały się w stronę brukowanych ulic, jakby plotkowały ze sobą, próbując dojrzeć, co ludzie trzymają w torbach i koszach. Albo co gorsza, jakby przeżyły niejedno trzęsienie ziemi, a ich krzywe fundamenty z trudem utrzymywały nierówne ściany i ciężkie kolorowe okiennice. Jednak nikt z mieszkańców zdawał się tym nie przejmować.

Nie zważając na towarzyszkę, Will przystanął na poboczu. Czuł się nieswojo. Był przytłoczony chaosem, a dziwaczna architektura potęgowała tylko to wyobcowanie. Całym sobą próbował odnaleźć się w nowym miejscu. Pochłaniał unoszące się w powietrzu zapachy i intensywne kolory. To miasto, choć z pozoru niebezpieczne, było dla niego skarbnicą wiedzy i wiedział, że musi wybrać z niej, ile się da, zanim trafi do szkoły, aby przypadkiem nie uchodził za jakiegoś dziwaka, choć podświadomie czuł, że i tak się nim stanie.

Zajęty obserwowaniem ulic, nie zauważył nawet, że cioteczka czeka na niego przy drewnianym stoisku. Wraz ze sprzedawcą bacznie mu się przyglądała.

– Ta młodzież jakaś niedzisiejsza. – Usłyszał Will.

Głos sprzedawcy, do którego podeszła Mary, zdradzał, że mężczyzna nie był przyjemnym typem.

Skwaszona mina, za mała kamizelka i krzywy stary kapelusz tworzyły razem niezachęcający widok. Przepocone ubranie miejscami bardzo przylegało mu do cielska, jakby starzec dopiero co wyszedł z kąpieli, a limo na prawym oku wyglądało na świeże. Mężczyzna sprzedawał przekąski własnej roboty, a przynajmniej taka informacja była napisana na drewnianej tabliczce przed stoiskiem, choć Will wątpił w prawdziwość tych słów równie mocno co w jakość jego wyrobów. Jedzenie w koszach wyglądało na mocno wysuszone, niepewnego pochodzenia, a do ponczu, który trzymał w ogromnej misie, zleciało się niemałe stadko pszczół.

– A żeby tylko, panie! – jęknęła cioteczka i machnęła na Willa ręką. – Daj pan tę mieszankę. Może coś skubnie – dodała i położyła pieniądze na blacie. – No chodź – ponagliła go.

Wręczyła mu paczkę z jedzeniem i sok zapakowany w foliową torebeczkę, z której wystawała słomka. Dla siebie wzięła dwa szaszłyki z względnie świeżym mięsem oblanym miodowym sosem, z papryką i małymi cebulkami.

Krótką chwilę potem słońce na dobre zniknęło za horyzontem i powitał ich wieczór. Miasto wyglądało na wielkie, ale ponieważ powoli zatapiało się w ciemności, Will mógł tylko sobie wyobrazić jego ogrom. Co krok ulice rozjaśniały wysokie lampy naftowe, które dawały ciepłe, przyjemne światło. W ich objęcia uparcie pchały się ćmy i mniejsze robactwo rzucające zniekształcone cienie na uliczki.

I zdawać by się mogło, że pomimo tak późnej godziny mieszkańcy powinni już szykować posłania w domach, ale miasteczko wciąż tętniło życiem. Willa wręcz uderzyła liczba pracujących na ulicach ludzi. Każdy zdawał się mieć swój cel, a na ich twarzach malował się pośpiech. Każdy był zapracowany i chciał wykorzystać dzień do końca. Kobiety dźwigały wypchane po brzegi ubraniami kosze, mężczyźni trudzili się połowem, a niektóre dzieci biegały, roznosząc gazety lub inne ulotki. Dźwięki strzelającego oleju, skrzypiących wozów i przekrzykujących się handlarzy tworzyły mieszankę, do której chłopak nie był przyzwyczajony.

Nieopodal Will dostrzegł karczmę, która swoim wyglądem przypominała rozległą wiatę. Drewniany dach trzymał się na czterech grubych balach. Stare, wytarte, drewniane stoły i krzesła stały na wydeptanym placu. Siedziska co i rusz skrzypiały pod ciężarem piratów, którzy plotkowali bądź grali w kości. Za prowizoryczną ladą wykonaną z litego drewna stał gruby, brodaty barman w skórzanej kamizelce. Wycierając puste szklanki, przyglądał się, jak dwójka awanturników w kącie okłada się pięściami. Wszechobecny gwar dawał znać, że miejsce dobrze sobie radzi.

– Moczymorda – wycedził przez zęby jeden z walczących.

– Złodziej! – krzyknął mu w twarz drugi i posłał siarczysty strzał w zęby.

– Co to za miasto? – zapytał Will, błądząc wzrokiem po okolicy.

– Blackwater – odpowiedziała cioteczka, zanim wsadziła do buzi duży kawałek mięsa. – Trzeba ci jeszcze kupić książki i jakiś porządny kufer – przypomniała jeszcze raz, jakby bała się, że sama o tym zapomni.

– Czyli to jest jakiś inny wymiar czy coś? – Złapał się za głowę, próbując zrozumieć swoje położenie, ale wszystko wydawało się rozmazane jak we śnie. W pewnym momencie szedł jak w transie, nie zważając na mieszkańców, przez co wielokrotnie wpadał na ludzi. Przechodnie cmokali z niezadowolenia i kręcili głowami przez jego nieporadność.

– To nie tak – zaczęła. – Jesteś w Ukrytym Świecie. Twój świat, który znasz, posiada wiele tajemnic, kochany. Ukryty Świat to właśnie te tajemnice. Ukryte przed oczami ludzkimi, jednocześnie są na wyciągnięcie ręki. Brama Dwóch Horyzontów pomogła ci przejść na drugą stronę, Will. Stąd pochodzisz, tu się urodziłeś. – Mary westchnęła ciężko i pomachała mu przed twarzą szaszłykiem. – No chyba nie myślałeś, że istnieje tylko jeden świat? I to na dodatek taki szary i smutny? – prychnęła rozbawiona.

– Chcesz powiedzieć, że to magia? – pisnął.

Nie mógł zaprzeczyć, że wszystko, co do tej pory się wydarzyło, mogło być tylko wynikiem magii, ale z trudem przychodziło mu to zaakceptować. Jakże uśmiałby się pan Kim, gdyby to wszystko zobaczył, pomyślał.

– Yhym – mruknęła, bo usta miała wypełnione jedzeniem.

– A co to za szkoła, do której zapisała mnie mama? – Nie dawał cioteczce zjeść. Zbyt dużo pytań kłębiło mu się w głowie, aby siedzieć w spokoju. Zdenerwowany, wciąż grzebał w paczce smakołyków, ale do tej pory nie spróbował ani jednego. Opróżnił do sucha tylko torebkę z sokiem, który okazał się zadziwiająco dobry i słodki. Smakował jak arbuz z dodatkiem mięty.

– Piracka.

– Mam się uczyć, jak kraść? – zapytał zdziwiony. Powiedział to zbyt głośno, bo od razu zauważył gapiących się na nich przechodniów. Ludzie mijali ich bez słowa, ale każdy z nich dokładnie przyglądał się Willowi, jakby był jakimś dziwnym zjawiskiem.

– Wypluj to, chłopcze! – Mary pogroziła mu wykałaczką. Will natychmiast się wyprostował. – Piractwo to porządny zawód. Musisz znać się na wielu rzeczach, jeśli chcesz zostać piratem, a ta szkoła jest jedyną w tym świecie, która cię tego nauczy. W żadnym wypadku nie praktykuje się tam złodziejstwa – wyjaśniła oburzona. Wzięła porządny wdech i odchrząknęła. – Weźmy taką szkołę magii. Jest na każdym kroku! Albo taka szkoła wojowników. Też mi coś! Jednak szkoła piracka jest jedna. – Pomachała w powietrzu palcem. – To nie jest tak, że szkoła uczy cię rabować i zabijać. Wręcz przeciwnie. Stwarza okazję do przygody i uczy, jak przetrwać. Poza tym po ukończeniu szkoły nie musisz być podróżnikiem. Możesz, dajmy na to, polować na potwory morskie albo pracować w Wydziale Szlaków Morskich. Zostać tym całym naukowcem, zaciągnąć się do wojska albo nawet pracować w Trybunale. – Kobieta była podekscytowana, jakby na nowo przeżywała przygody w szkole.

– Uczyłaś się tam?

– Oczywiście! Razem z twoją matką. – Podniosła głos zadowolona. Podwinęła rękaw marynarki i pokazała nadgarstek, który był owinięty skrawkiem szarego, wytartego materiału. – To pamiątka po szkole.

– Mój ojciec też tam chodził?

Mary miała już wziąć kolejną porcję mięsa do buzi, kiedy zatrzymała rękę w pół drogi.

– Też – mruknęła cicho.

– Ty też nie chcesz o nim mówić, prawda? – zapytał zrezygnowany.

– Nie – odpowiedziała stanowczo.

Will pokiwał głową.

– Mówię ci, przeżyjesz tam sporo przygód. – Oparła plecy o ścianę. – Ciekawe, czy dyrektorem jest nadal Hilltoe. On ma już chyba ze sto lat. – Zaśmiała się pod nosem. – Drogi chłopcze, czy ty jesteś przeziębiony? – zapytała po chwili, widząc, jak Will po raz kolejny pociąga nosem.

– Tak jakby – odpowiedział niepewnie. To prawda. Katar wciąż nie dawał mu spokoju, a nawet miał wrażenie, że nasilił się po kąpieli w chłodnym morzu.

– Czekaj, czekaj.

Bez zastanowienia skręciła w pierwszą lepszą, wąską uliczkę, a potem skierowała się w stronę małego stoiska między karczmą a sklepem z ziołami. Stojąca przy małym kramie młoda kobieta bez przerwy uśmiechała się serdecznie do każdego przechodnia. Zza bujnych roślin i glinianych dzbanów było widać tylko jej ogromną, jajowatą głowę, na którą założyła trochę krzywo białą, szpiczastą czapkę. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nakrycie głowy lekko gibało się na wszystkie strony.

– Remedium Shipwrecka poproszę – powiedziała Mary do sprzedawczyni.

Po paru minutach sprzedawczyni postawiła przed Willem szklankę z czerwonym syropem na ladzie.

– Pij, na zdrowie – zachęciła go ciotka i oparła się o blat stoiska.

– Co to jest? – Will potrząsnął szklanką, ale mikstura ani drgnęła.

– Lekarstwo. Raz-dwa postawi cię na nogi. – Zadowolona Mary machała do kogoś w oddali.

– Ale to się nawet nie rusza. To się gryzie czy pije? – pytał zniesmaczony dalej. Powąchał zawartość szklanki i odsunął się, kiedy jego nos poczuł ostry zapach chili. – Ciociu, co to jest? – Nie dawał za wygraną. Nie chciał przecież umrzeć po wypiciu lekarstwa.

– Chłopie. Masz tam miód, imbir, kilka kropli morskiej wody, pyłek z dzikiej róży, odwar z eukaliptusa i oczywiście szczyptę chili – wyrecytowała jednym tchem, po czym spojrzała na sprzedawczynię, która tylko przytaknęła kiwnięciem głowy.

– Szczyptę? Wygląda, jakby wrzuciła tu całe opakowanie – szepnął i powąchał wywar, który pachniał jak kwaśne cytryny.

– Nie marudź, tylko pij.

Will nachylił się jeszcze raz nad szklanką, po czym wziął ją do ręki. Powoli wlał sobie trochę syropu do buzi, lecz kiedy tylko ciecz dotknęła jego ust, odstawił szklankę na stół i zaniósł się kaszlem. „Szczypta” chili okazała się zbyt duża i ostatecznie chłopak prawie się zadławił. Walił się pięścią w pierś, próbując wykrztusić zawartość przełyku, ale jego organizm dawno już wchłonął dawkę lekarstwa. Przetarł usta i zmieszany patrzył na cioteczkę.

– Od razu dostałeś kolorów na policzkach. – Zadowolona poklepała go po plecach i przyjrzała się siostrzeńcowi. – Będziesz to jadł? – zapytała, wskazując na pudełko precli.

– Jakoś nie mam apetytu. – Jeszcze raz spojrzał na ciastka oblane syropem, dając potrawie ostatnią szansę, po czym zdecydowanie wręczył paczkę ciotce.

– To dawaj. Lecimy po książki. – Cmoknęła i klepnęła go po plecach.

Tutejsza księgarnia miała trzy kondygnacje. Każda ściana była wypełniona po brzegi stosami książek i map. Małe okna przepuszczały niewiele światła, przez co w sklepie było trochę ponuro, lecz przytulnie. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń papieru zmieszana z zapachem kurzu. Czerwony dywan sprawiał wrażenie przebywania w ekskluzywnym sklepie. Stara skrzynia stojąca w kącie była oblepiona woskiem, który spływał po świeczkach przyczepionych do jej klapy. Za ladą siedziała starsza kobieta z binoklami na nosie. Szare, niemal białe włosy mocno przylegały jej do twarzy. Przygarbiona, prawie leżała na blacie. Pogrążona w swojej czynności, co chwilę wycierała nos w starą szmatkę.

– Dobry. – Cioteczka stanęła przed ladą. – Dobry! – krzyknęła, kiedy kobieta nie odpowiedziała.

Staruszka podskoczyła i zdenerwowana odłożyła pióro.

– Co chce? – zapytała powoli.

– Zestaw książek na pierwszy rok do Dandelionu proszę. – Cioteczka napięła wszystkie mięśnie, jakby przeczuwała, że w tym sklepie nie będzie łatwo się dogadać.

– Co chce? – zapytała staruszka ponownie.

– Zestaw książek na pierwszy rok do Dandelionu! – wykrzyczała Mary.

– I po co krzyczy? – Staruszka pogrzebała palcem w uchu, mamrocząc coś pod nosem.

Cioteczka chciała już coś odpowiedzieć, ale ostatecznie pokręciła tylko głową. Po dłuższej minucie sprzedawczyni zniknęła na zapleczu.

– Co za kobieta – mruknęła Mary.

– Ona chyba jest tak stara jak to miejsce – szepnął Will ciotce na ucho.

– Yhym. – Cioteczka zaczęła stukać palcami o blat.

Po paru minutach czekania sprzedawczyni wróciła z zestawem książek. Trzęsącymi dłońmi położyła je na blacie i poprawiła okulary.

– Czyli mamy: Księga morskich stworzeń. – Odłożyła książkę na bok. – Atlas flory głębinowej. – Wytarła nos. – Tak. Dalej mamy Kompendium kartografii. – Kobieta poprawiła binokle, które były niemiłosiernie brudne. – Gdzie ja to… Dynastie morskich imperiów, Morze zysków, czyli ekonomia Rodrigeza. – Will złapał się za głowę, widząc kolejną grubą książkę, którą dokładała do stosu staruszka. Każda była niemal tak gruba jak encyklopedia albo książka telefoniczna. – Kodeks morza: etyka i prawo, oraz oczywiście Wprowadzenie do okrętownictwa i Literacki labirynt Humble Cuttera. – Odchrząknęła złośliwie i wypluła coś w białą chustkę. – Zawiązać? – zapytała, budząc tym cioteczkę, która zdążyła już przysnąć.

– Tak, tak. – Pokiwała głową Mary.

– Słucham? – jęknęła staruszka, wyciągając z kieszeni kolejną chustkę.

– Tak! – krzyknęła najgłośniej, jak umiała. Prawie zdarła sobie przy tym gardło.

Poprawiła swoją bujną fryzurę i Will mógłby przysiąc, że zmroziła staruszkę wzrokiem. Mary położyła monety na blacie i chwyciła za pakunek.

– Uciekamy, Will – mruknęła i wybiegła ze sklepu. – Ta kobieta powinna siedzieć w domu i odmawiać paciorek, licząc, że wkrótce zabierze ją kosiarz. – Cioteczka wyjęła z kieszeni okrągły zegarek kieszonkowy. – Ajajaj.

– Coś się stało?

– Musimy iść, bo się spóźnisz na ceremonię otwarcia. – Postawiła książki na ziemi. – Siedź tu. Ja szybko kupię kufer i lecimy na górę.

– Na górę? – powtórzył, ale cioteczka Mary już go nie słyszała.

Wbiegła jak pocisk do sklepu, zostawiając go samego na środku rynku. Po chwili wyszła, ciągnąc za sobą ciemny kufer na kółkach.

– Pakuj się – rozkazała.

Góra Czaszki była najwyższym punktem w okolicy. Strome, kamienne podejście wycisnęło z Willa siódme poty. Pomimo że od roku ćwiczył grę w piłkę nożną, ledwo doczłapał się na jej szczyt. Kufer, który ciągnął za sobą, stracił już jedno koło, co znacznie utrudniło wejście. Namalowany na nim herb szkoły – złote koło sterowe z wygrawerowaną literą D – lśnił w ciemności. Cioteczka zdawała się niewzruszona. Kiedy nareszcie dotarł na górę, stała z rozpostartymi rękoma, pokazując swojemu gloperowi widoki. Zwierzak wydawał zachwycone odgłosy, a jego oczy zdawały się jeszcze większe niż wcześniej. Will westchnął i rozejrzał się dookoła.

– To już tu? – zapytał, próbując uspokoić oddech. Przykucnął i złapał się za kolana.

– Jeszcze kawałek – powiedziała z uśmiechem.

– O, matko – wycedził, łapiąc się za biodra.

– Matkę ty zostaw w spokoju – dodała i machnięciem ręki próbowała pośpieszyć siostrzeńca. – Ruchy, ruchy.

Will zwiesił głowę i wziął głęboki oddech.

Przedarli się przez gęsty busz i w końcu dotarli do punktu docelowego. Jasny kamień, cztery razy większy niż Will, przypominał wyglądem zdeformowaną czaszkę. Stał samotnie w objęciach natury, porośnięty mchem.

– No i klawo. – Mary zaczęła grzebać w swojej torbie, a Will skorzystał z okazji i usiadł na kufrze, napawając się chwilą odpoczynku. – Masz tu. – Podała mu monetę.

– Co to jest? – Will obrócił srebro parę razy w dłoniach.

Moneta była stara i zniszczona. Z jednej strony wyryto uśmiechniętą czaszkę, a dookoła niej hasło:„Szukający znajdzie drogę”. Z drugiej strony czaszka była wyraźnie zła. Miała zaciśnięte mocno zęby i złowieszcze oczy. Dookoła niej widniał napis: „Zdrajca zaś trwogę”. Te słowa nie napawały go optymizmem.

– Bilet – odbąknęła cioteczka i nie zważając na Willa, zaczęła podziwiać okoliczne ptaki.

– Bilet? Ciociu, ale to jest moneta – zauważył. Ze zmęczenia przetarł czoło rękawem koszuli. Był już nieco zirytowany zachowaniem ciotki.

– Will, czy ty się dobrze czujesz? – Mary patrzyła na niego z dezaprobatą, opierając ręce na biodrach. Z jej kieszeni wyglądała zaniepokojona Chia.

– Niekoniecznie – odparł szczerze, licząc, że cioteczka zabierze go ze sobą i ominie go wycieczka do szkoły.

– To jest zapłata dla czaszki – wyjaśniła, łapiąc chłopaka pod ramię. – Szkoła jest za daleko, musisz użyć portalu.

– Portalu? – wycedził. – Znowu? – Kiedy przechodził przez ostatni portal, te przerażające stwory niemal go zabiły, wolał nie myśleć, co czeka go tym razem.

– Może chcesz iść pieszo?

Odkąd wyszli z miasta, zdawało jej się, że chłopak za dużo marudzi. Powinien być wdzięczny, że nadal żyje, a zamiast tego trzepie jęzorem, kiedy proponuje mu szybszy sposób na dostanie się do Dandelionu. Ale zaraz zganiła siebie w myślach. W końcu Will nic nie wiedział o jej świecie.

– Nie, nie. – Westchnął, spojrzał w niebo i przewrócił oczami.